Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dziewiętnastoletni Kaj wierzy w moc słów. Całe dnie spędza w szpitalu, opowiadając pacjentom baśnie, by mogli stać się ich bohaterami i pokierować własnym losem. Sam jest jednak zagubiony i wciąż szuka dla siebie opowieści, która nadałaby sens jego życiu. Gdy poznaje niewidomego Tristana, czuje, jakby jego stopy skręciły nagle na ścieżkę, o której istnieniu nawet nie wiedział. Czy nowopoznany chłopak wypowie słowa, których Kaj jeszcze nigdy nie usłyszał? I czy gdy wszystko zacznie pokrywać popiół, te słowa wystarczą, by ruszyć przed siebie i mimo przeciwności losu napisać swoją baśń?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 356
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2024 A. Gardaś
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024
Redaktorka prowadząca: Oliwia Łuksza
Marketing i promocja: Aleksandra Kotlewska, Anna Fiałkowska
Redakcja: Patryk Białczak
Korekta: Małgorzata Tarnowska, Robert Narloch
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Ilustracja na okładce: Weronika Ligęza
Adaptacja okładki i stron tytułowych: Wojciech Bryda
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67974-23-3
Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni osoby autorskiej. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
WE NEED YA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.weneedya.pl
Dla nas wszystkich
piszących własne baśnie w podróży życia.
Happy end to nie must-have,
ale złapmy jak najwięcej szczęścia po drodze.
Część I
KOLEKCJONER BAŚNI
1
Nie płakałem na pogrzebie babci.
Już wtedy wydawało mi się to dziwne, a teraz, choć minęły ponad trzy lata, wciąż tego nie rozumiem. Byliśmy bardzo zżyci. To ona nauczyła mnie przechadzać się przez życie tak, by tylko lekko dotykać stopami ziemi, a sercu zawsze kazać bić dla świata marzeń. Mówiła, że każdy powinien się nimi czasem karmić – inaczej nie dało się wytrzymać w rzeczywistości ze stali i marmuru.
Powinienem był więc się posypać, kawałki mojego życia powinny upaść u moich stóp. Być może do dziś bym je zbierał. Powinienem był stracić kierunkowskaz, pogubić się w labiryncie swojego szesnastoletniego wtedy życia. W końcu zostałem odcięty od tlenu, którym były dla mnie opowieści babci. Opowiadała nieustannie. Opowiadała wszystko. Ziemię, słońce, robaki kopiące tunele w ciemności, opowiadała samą siebie i innych ludzi. Czasem sądziłem, że to dzięki jej szeptom świat się w ogóle kręcił, odnajdywał swoje tory. Bo ona doradzała księżycowi, jak świecić, i morzu, kiedy szumieć. Nigdy nie wiedziało się, co w jej opowieściach było prawdą, a co wymysłem. W ustach babci słowa tańczyły jak wiecznie żywe baśnie.
A jednak się nie posypałem.
Jej śmierć była lekka. Jak pociągnięcie słabego, srebrnego włosa ze starej głowy. Babcia wyrywała je czasami rankiem przy rozczesywaniu, a potem zawijała sobie pojedynczy włos wokół palca. Nie wiem po co. Kiedyś powiedziała mi, że włos będzie ofiarą dla mieszkających w lesie wróżek, ale ja już wtedy nie wierzyłem we wróżki.
Babcia chciała umrzeć. W ostatnich tygodniach przed śmiercią męczyła się w szpitalu, stała się jakaś mniejsza, chudsza. Tamto mizerne, skurczone ciało nie mogło już dłużej pomieścić w sobie jej wielkiego ducha. Przychodziłem do niej codziennie, na kilka godzin, a ona prosiła, żebym – jeśli akurat zacznie umierać – nie próbował jej zawrócić z drogi.
– Powiedz Królowej Śniegu, żeby ruszyła ten lodowaty tyłek – mówiła – bo zaraz powyrywam te wenflony.
Królowa Śniegu. Tak babcia nazywała śmierć. Naprawdę miała fioła na punkcie baśni. Kiedy rodzice wybrali dla mnie imię Kajetan, ucieszyła się, że będzie mogła mówić do mnie Kaj. Byłem więc małym Kajem, a ona moją babcią i zawsze, gdy się gdzieś zawieruszyłem albo gdy zrobiłem coś nie tak jak trzeba, wysyłała do mnie wymyśloną Gerdę. A Gerda zawsze wiedziała, jak mnie odnaleźć i naprostować.
Przed pogrzebem ciało leżało w odsłoniętej trumnie w salonie. Nie w domu babci, tylko u nas, w sensie u mnie i rodziców. Tak było wygodniej, bo mieszkamy bliżej kaplicy. Ludzie przychodzili, żeby dotknąć babci i się z nią pożegnać. Dla mnie ten zwyczaj był niezrozumiały, choć przecież wcale nie obcy. Patrzyłem na nich tak, jakbym oglądał makabryczny rytuał.
Nie podchodziłem do trumny wraz z innymi. A było ich wielu – dalsza rodzina, sąsiedzi, koleżanki z klubiku powieściowego. Dopiero późnym wieczorem, kiedy mama i tata spali, w końcu podszedłem do trumny. Co mną kierowało? Dreszcz ekscytacji? Chęć muśnięcia jakiejś niewyrażalnej tajemnicy, której rąbek można było jedynie lekko uchylić, ale nigdy nie dało się jej w pełni pojąć? A może chodziło po prostu o poczucie obowiązku? Wszyscy żegnali babcię przez dotyk, więc pewnie i ja powinienem tak zrobić. Nazywała mnie czasem swoją ukochaną istotą na świecie. Ukochana istota nie mogła brzydzić się jej ciała.
Delikatnie pogładziłem jej zimną dłoń. Mój ciepły palec wyżłobił purpurowe wgłębienie na jej zimnej, sztywnej skórze.
Niczego nie poczułem. Ciało było puste, nie pozostał w nim nawet najmniejszy ślad ducha. Nie wierzyłem, że mógł się tam wciąż tlić. W to, że istniał tam kiedyś, wcale nie wątpiłem. Już sam fakt, że teraz ciało było puste, musiał świadczyć o tym, że kiedyś mieszkał w nim duch. Ale już odszedł. To było już tylko ciało – nie babcia. Ono – nie ona. Nic – nie coś, co można kochać.
Nie pamiętam mszy. Podobno ksiądz w trakcie kazania mówił coś o mnie, ale słowa nie trafiły do uszu. Wspominał o owcach, które „się oddaliły”. Zamiast się na tym skupiać, zapatrzyłem się w barwne kościelne witraże i rozmyślałem o rzeczach, które mógłbym zobaczyć, gdybym wstał i ruszył przed siebie. Oddalałbym się coraz bardziej i bardziej, aż doszedłbym do końca świata, zatrzymałbym nad przepaścią i pomyślał: skoczyć czy nie.
Nie było mi po drodze z Kościołem bardziej niż jemu ze mną. Mogę to zaakceptować. Nie wierzę w ich wizję nieba i wiecznej szczęśliwości. Najbliżej Kościoła byłem wtedy, gdy całowałem się ze swoim pierwszym chłopakiem w zakrystii, tuż przed mszą. Był ministrantem. Zapomnieliśmy wtedy o całym świecie i prawie nakrył nas kościelny. Dziś ten chłopak ma dziewczynę i podobno planują ślub. Czy życie jest dziwne? A może raczej przewidywalne?
Na cmentarzu patrzyłem, jak trumna opada w świeżo wykopany dół. To było spokojne i powolne, a jednak emocje narastały we mnie tak, jakbym obserwował zbliżające się tsunami. Fala opadła, gdy zerknąłem na tabliczkę nad grobem:
KATARZYNA KOS
żyła 79 lat
Życie zamknęło się w dwóch cyfrach i w jednej liczbie. Ale Katarzyna Kos nie była już moją babcią. Ani te cyfry, ani to imię już jej nie więziły, kos z jej nazwiska uleciał i teraz było ono tylko trzema martwymi literami wyrytymi w kamieniu. Katarzyna Kos stała się zapiskiem w historii, a dusza babci mogła wreszcie tworzyć nowe baśnie gdzieś wyżej, ponad niebem.
Po pogrzebie mieliśmy małą stypę. Kolejny zwyczaj, który znam, a jednak wydaje mi się obcy. Czasami czuję się jak kosmita, który przybył z daleka i wszystko go dziwi.
Rodzina Kosów, od strony mamy, i Miłków, od strony taty, zjechała się, żeby coś powiedzieć, uścisnąć nam ręce, skłamać, jak bardzo im przykro. Potem dalecy wujkowie i ciotki, kuzynki i sąsiedzi, ludzie obcy i bardziej obcy podawali sobie szklanki i komplementowali ciasto z wiśniami. „Ty je zrobiłaś, Dorotko?” – tak ma na imię moja mama. „Nie, nie ja, kupiłam”. „A gdzie?” „Wiesz, w takiej kawiarni tu obok”. „Za rogiem?” „No tak, za rogiem”. „Zmarła też umiała dobrze piec, ale – jak zauważył pewien wujek ze smutkiem na szybko doklejonym do wąsatej twarzy – więcej już na pewno żadnego nie upiecze”.
Większość stypy przesiedziałem w kuchni. Wolałem uniknąć bycia zaczepianym spojrzeniami i wypytywania o wszystko, co tak mało ważne w życiu. Miałem co robić, bo ciągle znajdowały się nowe naczynia do mycia.
W którymś momencie przyszła do mnie mama.
– Nie pożegnałeś się z babcią – powiedziała.
To nie był zarzut. Nie było to też stwierdzenie. Raczej pytanie, które zadała nie mnie, ale samej sobie. Mama często kwituje to, co robię i mówię, zagadkowym spojrzeniem. Jakby ciągle jeszcze szukała sposobu, by do mnie trafić. Wpatrywała się we mnie ciemnymi oczami, próbując odnaleźć tę część mojej twarzy, która zdradziłaby jakąś tajemnicę. Brew, kącik ust, zmarszczka grymasu? Okrągłe policzki mamy zapadły się w tamtym czasie, zmizerniała i potrzebowała potem jeszcze wielu miesięcy, by dojść do siebie.
Wzruszyłem ramionami. Nie po to, żeby ją zbyć. Po prostu nie wiedziałem, czy pożegnałem się z babcią, czy nie. Czy można pożegnać się z ciałem, kiedy nie ma w nim kogoś, kto słyszy? Czy jest sens żegnać się z duchem, skoro podobno one są nieśmiertelne?
– To wszystko wydaje mi się puste. – Odłożyłem na stosik kolejny porcelanowy talerz.
Mama śledziła moje machinalne ruchy. Niemal słyszałem, jak jej myśli przyspieszyły.
– Co jest puste?
– To wszystko. Wszystkie te rytuały, cały ten pogrzeb. Niby miało chodzić o babcię, ale nie było jej tam… wystarczająco. – Westchnąłem i oparłem się o zlew. – Wydaje mi się, że chyba nigdy jej do końca nie pożegnamy.
Mama położyła dłoń na moim chudym ramieniu.
– Wiem.
Jej dotyk był ciepły i drżący. Trzymała mnie tak, jakbym był małym, barwnym fragmentem jej rzeczywistości, o który wciąż musiała się troszczyć.
Byłem inny od niej. W ogóle różniłem się od reszty rodziny. Mój wygląd nie pozostawiał tu złudzeń. Jedyny blady, niski rudzielec wśród ludzi o zwykle ciemnych włosach i ciemniejszej karnacji, często rosłych.
Babcia też była inna. Dlatego byliśmy sobie tak bliscy. Dwie inne osoby żyjące w jednym świecie zawsze wiedzą, że nigdy nie będą takie same jak większość, łatwiej więc im siebie nawzajem akceptować. A jednak to nie ja szlochałem po babci przez całą kolejną noc, tylko mama. Może dlatego, że w chwili jej śmierci musiała zaakceptować to, że już nigdy nie zdoła poznać jej tak, jak tego całe życie pragnęła. Nawet jako dziecko rozumiałem, że były jak dwie odrębne planety. Orbitowały jedna wokół drugiej – z troską, z miłością – ale nigdy się nie dotknęły. To chyba dobrze, bo dzięki temu uniknęły kolizji.
– Pamiętasz? – Mama się uśmiechnęła. – Babcia zawsze powtarzała, że byłeś jej błogosławieństwem. – Wyciągnęła ręce w moją stronę. – Dla mnie też nim jesteś.
Przytuliła mnie. Pozwoliłem sobie przez chwilę czuć jedynie woń jej hebanowych perfum. Zapach sosnowej trumny drażnił mi jeszcze nos, ale coraz szybciej się ulatniał.
– Będzie dobrze. – Głos mamy rozbrzmiał ciepłą nutą tuż przy moim uchu.
– Wiem.
Wtedy w to nie wątpiłem. Miałem szesnaście lat. Kilka miesięcy wcześniej pokonałem depresję. To nie był czas, by wątpić.
2
Wspomniałem, że nie wierzę w wieczną szczęśliwość ani raj. Wierzę jednak w obecność duchów. To raczej podszept intuicji, nie pełne przekonanie. Duch to dla mnie ta aura, może substancja – nie wiem, jak to nazwać – która zostawia odciski w miejscach i na przedmiotach ukochanych przez zmarłego. Tworzą ścieżkę, którą wędrował za życia, a teraz jego cząstki na zawsze zamknięte są w pojedynczych chwilach i rzeczach. Duch to imię dla spraw nieodgadnionych, istniejących na obrzeżach umysłu.
Jakie przedmioty najbardziej kochała babcia? Gdzie pozostawiła swój ślad? Oczywiście we własnym domu.
To było specyficzne miejsce. Mały drewniany domek, blisko lasu, poza miastem. Babcia nie lubiła mieszkać wśród zabudowań, potrzebowała tlenu, a ten dom wyrastał tuż przy ścieżce prowadzącej do lasu. Otulał go gęsty ogród pachnący nagietkiem, maciejką i fiołkami. Po ścianach pięły się rośliny. Nigdy nie dało się ich okiełznać, poruszały się, jak zapragnęły, i coraz gęściej porastały ogród. Chadzały własnymi ścieżkami, zupełnie jak babcia.
Często odwiedzam jej dom, który stoi obecnie pusty, choć przecież cząstka jej duszy wciąż w nim mieszka. Krótko po pogrzebie też się tam udałem. Przez całą mszę i stypę nie mogłem doczekać się tych odwiedzin, bo skoro było oczywiste, że duch babci nie spoczął w podziemnym grobie ani nie odzywał się wśród głosów żałobników zajadających się śledziami w occie, musiał czekać na mnie właśnie tutaj.
Z przedsionka wszedłem do malutkiej izby. Wciąż jeszcze czuć było tu pomidory i masło – dwie rzeczy, bez których babcia nie potrafiła się obejść. Na ścianie, tuż przy łóżku zasłanym ciepłym kocem, wisiała staroświecka makatka z jeleniem na tle ciemniejącego lasu. W dzieciństwie, gdy leżałem tu spokojnie po obiedzie, a babcia drzemała obok, wpatrywałem się w ten bujny, mroczny las. Byłem przekonany, że za jego drzewami kryła się niewyszyta na makatce ścieżka, jakiś inny, zaczarowany świat za horyzontem tego, który znałem.
Okno przy małym stole babci wychodziło na drogę do lasu. Rzadko ktoś tędy chodził. Dlaczego więc babcia tak często siadywała tutaj i wpatrywała się w szybę jak zahipnotyzowana? Co spodziewała się tam zobaczyć? I dlaczego nigdy jej o to nie zapytałem?
Usiadłem na jej ulubionym krześle. Było mi tak ciężko, jakbym już dźwigał bagaż wszystkich tych niewidzialnych rzeczy, które dopiero miały mi się przytrafić. Pragnąłem w tamtej chwili zmusić się do płaczu, uronić choć jedną łzę, żeby zamknąć ten temat. Powiedzieć sobie, że się oczyściłem. Bo tak wypadało. Bo umarła kobieta, która mnie uczyła, jak się żyje. Był jednak sierpień, nad światem jaśniało słońce i nie był to czas na łzy.
Poczułem na rękach delikatne palce ducha. Mrowienie w ciele poprowadziło mnie do miejsc, gdzie pozostały ślady babci. Stanąłem obok małej szafki przy łóżku – jej ołtarzyka ze spinkami do włosów i biżuterią. Pomiędzy opakowaniami lekarstw na nadciśnienie stało oprawione w drewnianą ramkę zdjęcie. Sięgnąłem po nie drżącymi dłońmi, a jednak trzymałem je pewnie. Byliśmy na nim ja i ona. Jej szeroki uśmiech wylewał się niemal przez ramy, srebrne rozpuszczone włosy skrzyły się od słońca. Kwiaty u jej stóp zdawały się wyrastać jakby wprost z jej sukni.
Zdjęcie zrobiono wczesnym latem. Ja, sześciolatek, uśmiechałem się bardzo nieśmiało, choć byłem na pewno szczęśliwy. Ściskałem sukienkę babci, jak gdybym bał się świata, który mnie dorwie, gdy tylko ją puszczę. Blady pomimo rażącego słońca, z mnóstwem piegów na twarzy i z zawsze tak samo miedzianymi włosami, już wtedy doskonale wiedziałem, że jestem inny od rodziców. Jeden z moich policzków, bardziej napięty od drugiego, przypominał mi, że różnię się też od wszystkich innych ludzi, których znam.
Przejechałem po nim palcem. Byli tacy, którzy kochali ten jego dziwny, zdeformowany kształt. Ja jeszcze nie umiałem go kochać. W najlepsze dni potrafiłem po prostu ignorować tę skórę napiętą tak, jakby miała pęknąć, odsłaniając wydatną kość.
Odłożyłem zdjęcie. Tak, pozostały na nim ślady i mnie, i babci, lecz to nie ono najsilniej mnie przyciągało. Był w tym domu przedmiot, w którego aurze palce niemal tonęły. Gdy go dotykałem, miałem wrażenie, że wypływa z niego światło.
Baśnioteka. Tak babcia nazywała tę rzecz. Teka z baśniami.
Był to wielki neseser z wpiętymi zadrukowanymi, zapisanymi, pociętymi i posklejanymi kartkami – totalnie patchworkowa tkanina ze zszytych słów. Wszystkie, zdanie po zdaniu, układały się w baśnie. Niektóre z nich babcia wycinała z gazet dla dzieci, inne przepisywała z wypożyczonych książek, część była kserokopiami ze starych wydań. Połączone w jedno, zdawały się nie mieć końca. Jedna opowieść zawsze miała wbudowane w siebie drzwi i okna do kolejnych.
– Baśnie są jak ludzie – powiedziała kiedyś babcia podczas czytania mi tej książki. – Ich historie przeplatają się ze sobą, opowiadają się sobie nawzajem, ciągle na nowo. Kiedy je czytam, zmieniam jakiś fakt tu czy tam, ale początki i zakończenia są mniej więcej zawsze takie same. Najpierw ktoś był, urodził się, zaczął się stawać, a potem uczył się żyć, aż wreszcie już żył, najlepiej długo i szczęśliwie.
– I umierał? – zapytałem.
– Tak, ale przed śmiercią żył.
Kiedy babcia mi czytała, słowa drgały w jej ustach, jakby je wyśpiewywała. Nigdy tak silnie nie wierzyłem w niczyje słowa o tym, że księżniczka zamieniona w żabę mogła pływać w naszym oczku wodnym albo że w lesie spotkam kiedyś wilka, który poprosi o coś z koszyka. Babcia faktycznie często coś w baśniach zmieniała, wkładała w usta postaci nowe słowa, sprawiając, że ścieżka do „żyli długo i szczęśliwie” całkowicie się zmieniała.
– Słowa są omnipotentne – uznała kiedyś.
– Omnipotentne? – Nie znałem jeszcze tego słowa.
– Wszechmocne, jak Bóg. Można nimi stworzyć wszystko. Są niebezpieczne, ale mogą też leczyć. Opowiedz kogoś na nowo, a go zmienisz. Opowiedz go jak Śpiącą Królewnę, która nigdy do końca nie zasnęła, a zacznie żyć najprawdziwiej, jak potrafi. Opowiedz go jak brzydkie kaczątko, które nigdy nie dorośnie, a go zniszczysz.
3
Odziedziczyłem talent do opowiadania po babci. Nie wiedziałem o tym aż do czasu, gdy pod koniec jej życia zamieniliśmy się rolami. Wtedy to ona słuchała, gdy czytałem jej opowieści z Baśnioteki, przeplatając historie bohaterów tymi, które wyjmowałem z własnej duszy. W ten sposób żyły bardziej, niż gdyby pozostały jedynie literkami na papierze, wiecznie układającymi się w te same zdania.
Kiedy babcia dogasała, zawzięcie czytałem jej te opowieści, pamiętając o tym, co mi powiedziała. Że poprzez opowiadania można kogoś stworzyć od nowa. Tego chciałem dokonać. Po każdej nocy w szpitalu babcia wydawała się zmieniona, bardziej obca. Czy mogłem wyciągnąć z jej zmęczonego ciała obcego ducha i włożyć tam z powrotem ją, tyle że odnowioną? Czy mogłem kupić jej jeszcze kilka lat życia?
Wieść o tych moich opowieściach dotarła też do innych oddziałów szpitala. Rozniosła ją towarzyszka babci z sali – zdumiewająco szybko jak na kogoś z nogą w gipsie. Z dnia na dzień zostałem otoczony wianuszkiem głównie starszych pań, które rozsiadły się na wolnych łóżkach i słuchały moich baśni. Na początku mnie to peszyło, ale szybko nauczyłem się zapominać o tym, że są obok. Ze spojrzeniem zafiksowanym na literach w Baśniotece, które zdawały się czasem uciekać mi sprzed oczu, dzięki czemu myśli mogły sięgać poza to, co napisane, swobodnie improwizowałem nowe słowa i wątki. Kończyłem zawsze tymi samymi słowami, jak nauczyła mnie babcia.
– I żyli długo i szczęśliwie.
Potem zamykałem książkę, przez chwilę trwała cisza, a wreszcie czas znów zaczynał płynąć normalnym, niebaśniowym strumieniem.
– To mi przypomina dzieciństwo – mówiły czasem moje słuchaczki.
Nie potrafiłem myśleć o tych starszych kobietach jak o kimś, kto był kiedyś dzieckiem. Nie wspominając już o tym, że siedziałem wśród nich ja, wtedy szesnastolatek, i czytałem im jak przedszkolanka. Pielęgniarki ani razu nas nie rozgoniły. Same zachęcały mnie do tego, żebym przychodził. Podobno wielu osobom to pomagało. Stan babci się jednak nie poprawiał. Jej chore ciało było odporne nawet na najpiękniejsze historie. Być może duch postanowił odejść i żadne zaklęte słowa nie mogły go powstrzymać.
Gdy umarła, pielęgniarki zapytały, czy mógłbym wciąż czasem wpadać. Szpital był wielki, miał sporo oddziałów, również dziecięce.
– Dzieci z ciężkimi chorobami najbardziej potrzebują nadziei – stwierdziła pielęgniarka oddziałowa.
Okazało się, że to nieprawda. Akurat dzieci zawsze miały w sobie dość nadziei. Im ciężej chorowały, tym bardziej potrafiły się nią dzielić. Choć rzeczywiście, to właśnie one najmocniej pokochały moje baśnie. Bo tylko one potrafiły w pełni uwierzyć w ich moc. Niektórzy myślą, że dzieci nie odróżniają bajek od rzeczywistości. Błąd. Doskonale wiedzą, że bajki to bajki, jednak lepiej od dorosłych potrafią wypielić głowę z myśli, które powstrzymują opowieści od zakiełkowania. Dzieci najdelikatniej pielęgnują swoje baśnie.
Znalazł się też ktoś, kto nieszczególnie lubił moją pracę. Oczywiście mówię o rodzicach, zwłaszcza o mamie. Choć może źle dobieram słowa, twierdząc, że nie lubiła mojej pracy. Raczej się o mnie martwiła, co jest chyba chorobą większości matek. Któregoś dnia – a odwiedzałem wtedy szpital już od czterech miesięcy, dwa razy w tygodniu – poprosiła mnie o rozmowę. Usiedliśmy w salonie naprzeciwko siebie. Mama wciąż miała zmizerowaną twarz, powoli jednak wracał dawny rumieniec, policzki znów stawały się przyjemnie pulchne i miękkie.
– Chodzi ci o szpital, tak? – pomogłem jej zacząć. Była pedagożką szkolną, wierzyłem, że z innymi potrafiła rozmawiać profesjonalnie, w domu była jednak matką, a ja jej synem. Tutaj musiało być nieporadnie, tak było prawdziwiej.
– Zgadza się – przyznała. – Często tam bywasz i… – Uciekła wzrokiem, łapała rozbiegane myśli. W dzieciństwie sądziłem, że myśli są jak opowieści, że unoszą się nad sufitem i wpadają ludziom do głowy. – To jest piękne, szlachetne – mówiła dalej z naciskiem. – To, że pomagasz tym ludziom. – Jej twarz się zarumieniła. Uwierzyłem wtedy, że wreszcie mama do mnie wróci. Mama, która pogodziła się ze śmiercią babci. – Wiesz, mogę się uważać za szczęściarę, bo nie spełnił się ani jeden z moich koszmarów – śmiała się. – Nie miałam z tobą żadnych kłopotów i to naprawdę godne podziwu, że tak się angażujesz w pomoc innym. – Zatrzymała wzrok na niskiej oszklonej ławie, po czym powoli przeniosła go na mnie. – Ale masz szesnaście lat i nie wolno mi o tym zapominać. A ten szpital… – Wzdrygnęła się.
Ludzie unikają słowa „szpital”, zupełnie jakby już samo w sobie przynosiło chłód i pachniało środkami dezynfekującymi. Dla mnie, po tak częstych wizytach tam, stało się ono naturalne.
Kolejne pytanie mamy zapadło ciężko i stanowczo:
– Czy ty zbyt wiele na siebie nie bierzesz?
Przez kilka chwil wpatrywałem się w swoje niewyraźne odbicie w szkle ławy. Tylko zarys sylwetki, nic więcej – jakbym był pustą formą, którą trzeba wypełnić. I przysięgam, że wciąż próbowałem to zrobić, wciąż wypełniałem się jakąś treścią, chciałem zrobić sobie zapasy osobowości na całe życie. Żebym był jakimś kimś, nie żadnym nikim. Udzielanie się w szpitalu chyba pomagało mi stawać się kimś.
– Myślałem o tym – odparłem. – Kiedy tylko pielęgniarki poprosiły mnie, żebym dalej przychodził, to było pierwsze, co przyszło mi do głowy. Czy to nie będzie dla mnie za dużo. – To pytanie nasuwało się przecież samo. Musiałem je sobie zadawać. – Ale prawda jest taka, że ja… – Zawahałem się, bo trochę się bałem tych kolejnych słów. – Ja się tam zwyczajnie dobrze czuję.
Mama drgnęła, rozchyliła usta, jakby chciała jęknąć ze strachem.
– I nie chodzi o to, że robię coś… dobrego, nie w tym rzecz – ciągnąłem. – Wracam stamtąd jakby doładowany, jakby to było moje miejsce na ziemi. No, jedno z wielu miejsc – dodałem szybko, by już bardziej jej nie niepokoić.
Myślę, że próbowała zgadnąć, czy moje wizyty w szpitalu – udzielanie się – nie są wynikiem braku czegoś w domu. Tego nigdy nienazwanego czegoś, czego wiecznie i wszędzie się szuka z przekonaniem, że na pewno gdzieś tam jest – już za rogiem, za dwa lata, za dekadę – i w końcu się to zobaczy. Ja jednak nie analizowałem tych spraw. Nie szukałem na siłę wyjaśnień. Po prostu. Dobrze czułem się w szpitalu, wśród tych ludzi, których mogłem obsadzać w swoich baśniach – sprawiać, by poprzez samo wysłuchiwanie stawali się zaczarowanymi bohaterami. Czy nie mogło tak być i już?
– Mamo, sądzisz, że to nienormalne? – zapytałem.
– Najważniejsze, żebyś był szczęśliwy, Kaj – odparła po dłuższym namyśle.
Nie była to może konkretna odpowiedź, ale przynajmniej wyraz akceptacji. Dalej chodziłem więc do szpitala, czytałem, opowiadałem i słuchałem.
Potem odbyliśmy podobną rozmowę jeszcze raz, gdy zacząłem ostatni rok liceum. Mama miała wtedy solidniejsze argumenty, żeby zasugerować mi zrezygnowanie z częstych wizyt w szpitalu. Wtedy jednak niemal wrosłem w tamto miejsce i nie sądziłem, by cokolwiek mogło to zmienić.
– Nauka… Wiesz, bo nauka… – Mama tak często powtarzała to słowo, że praktycznie przestałem słyszeć wszystkie obok niego.
– Dam sobie radę – obiecałem – a jak będzie źle, to przemyślę sprawę.
Nie zapytałem już, czy jestem normalny. Nadal nie znałem odpowiedzi na to pytanie, jednak po kilku latach od zadania go po raz pierwszy już jej nie potrzebowałem. Najważniejsze, żebym był szczęśliwy.
4
Pacjenci byli najróżniejsi. Każdy zostawił we mnie jakiś ślad. Ciągle pamiętam panią Żanetę, której chyba nigdy nie zastałem w piżamie. Zawsze wyglądała tak, jakby już zaraz miała wychodzić, choć odkąd ją zabrali, została w szpitalu aż do śmierci. Przejęła na wyłączność całą szafę w swojej sali. Trzymała tam masę sukienek, torebek, kapeluszy. Urządziła sobie w szpitalu mieszkanko, które wyglądało jak ciepły, kolorowy świat, zaklęty w chemicznej bieli większej rzeczywistości.
– Byłam dawniej aktorką – wyznała mi, gdy tylko zwróciłem jej uwagę swoim czytaniem-opowiadaniem baśni. – Miałam dawniej taką dykcję jak ty i równie dobrze grałam każdą tę historię.
Zawsze było w jej słowach to „dawniej”. Dawniej była taka, dawniej było tak. Jakby mówiła o świecie, który zniknął w chwili, gdy zamieszkała w szpitalu. Chorowała na raka jelita cienkiego, ale o tym nie chciała mówić. Opowiadała tylko o sztukach, w których zagrała, o aktorach, których poznała. Wszystkie wymieniane przez nią nazwiska brzmiały mi obco.
To właśnie przed Żanetą dokonałem pierwszego coming outu. Właściwie wyszło to od niej.
– Jesteś taki… swój, Kajetanie – stwierdziła już trzeciego dnia naszej znajomości.
– Swój? – Choć słowa były tak proste, poczułem w nich osobliwą nutę. Jakby stał za nimi jakiś sekret.
– Swój chłop. Tak ich nazywam. – Nie patrzyła na mnie. Układała fryzurę przed lustrem. – Mówię o tych mężczyznach z teatru. – Mówiła niemal znudzonym głosem. – Tych bardziej artystycznych, delikatnych, wrażliwych, czujących głębiej i mocniej. No i lubiących te same rzeczy co my, kobiety.
Prawie sparaliżowany, czułem, jakby odkryła mój najgłębszy sekret, który przecież i tak przez cały czas był na wierzchu. A ponieważ wymieniła chyba wszystkie stereotypy na temat gejów, jakie zna świat, było oczywiste, do czego zmierza.
– Te same rzeczy? – rzuciłem jednak.
Z łagodną miną przywołała mnie do siebie, przed lustro.
– No sam powiedz – ciągnęła – na widok czego mocniej bije ci serce? Damy w pięknym kapeluszu i z gorsetem na piersiach czy może kawalera w mundurze i z szabelką u boku?
I zanim zdążyłem odpowiedzieć, że gorsety dawno wyszły z mody, a szabelki mogą się kojarzyć nie tak, jak by chciała, odpowiedziała sobie sama:
– Oczywiście, że wolisz to drugie.
Potem milczeliśmy, wpatrzeni nawzajem w swoje oczy. Czytała ze mnie, wyciągała z mojej duszy baśń, którą chciałem ukryć.
– Ta twoja babcia, dzięki której tu jesteś, wiedziała? – spytała.
Pokręciłem głową.
– Nie wiedziała.
Dziwnie było to przyznać. Nie wiedziała. Skoro uważałem babcię za tak ważną, to dlaczego jej nie powiedziałem? Czy mogłem faktycznie twierdzić, że byliśmy sobie bliscy, skoro nie znała prawdziwego mnie? O ile to faktycznie czyniło mnie bardziej prawdziwym.
Czasem wciąż nie wiem, co jest prawdziwe. W świecie i we mnie. Czy chodzę prawdziwy po nierzeczywistym świecie? A może tworzę bajkę o sobie w rzeczywistości, która pragnie tylko tego, by mnie pożreć i przemielić na coś bardziej zwyczajnego? Uczynić mnie solidnym, żebym był mniej jak chmury, a bardziej jak kamienie?
– Ona… chyba wiedziała – stwierdziłem. – Nawet jeśli jej tego nie powiedziałem.
Tak, myślę, że babcia musiała wiedzieć. Domyślać się. Nigdy mnie o to jednak nie pytała. Czy to dlatego, że nie uznawała mnie za innego? Albo nie potrafiła tego w pełni zaakceptować?
– Pani jest pierwsza – wyznałem.
Jej wielkie oczy przybrały na moment taki wyraz, jak gdyby oglądała nimi nowy świat.
– Pierwsza – powtórzyła głęboko, sama do siebie. – Więc aż tak bardzo mi zaufałeś…
Posmutniała, a ja nerwowo się zaśmiałem.
– Trochę sama to pani ze mnie wyciągnęła.
– Och, wiesz, Kajetanie, wielu znałam chłopaków i mężczyzn podobnych do ciebie. Taki mieli do mnie pociąg, że jednego prawie poślubiłam! Źle by się to dla niego skończyło, nie sądzisz? – Z figlarnym uśmiechem zaczęła na nowo układać włosy.
– Ożenić się z panią? To byłby zaszczyt! – zażartowałem.
Przełknęła ślinę, a wraz z nią jakąś gorzką, samotną myśl.
– Tamten niedoszły mąż… – zaczęła. – On kiedyś zakochał się w innym mężczyźnie, równie pięknym i delikatnym jak on. Ale nie mogli być razem, a tamten zginął w trakcie wojny, więc… – Jej dłonie zatrzymały się nad niedokończoną fryzurą, a potem opadły na kołdrę, jakby pozbawione mocy. – Mój ukochany przyjaciel nie mógł o tym nikomu powiedzieć, musiał milczeć na temat swojej miłości. Nie mógł z nikim podzielić się swoim bólem, więc pewnej nocy pobiegł na puste pole zboża i tam krzyczał. Długo i rozpaczliwie, przeklinał cały świat i pozbawionego miłości Boga. A potem… – Przeszyła mnie spojrzeniem. – A potem pękło mu serce – powiedziała. – Wyobrażasz to sobie, Kajetanie? – Drżącą ręką ścisnęła mi palce. – Serce pękające z miłości? Jak to w ogóle możliwe, by serce pękło?
Nie znałem odpowiedzi.
Nie wiem, czy ta historia była prawdziwa, a jednak Żaneta opowiedziała ją z takim przekonaniem, że do dziś wyobrażam sobie jej przyjaciela, samotnego na polu zboża i wykrzykującego imię swojego kochanka do ciemnego nieba.
– Ale ty nie będziesz jak on. – Żaneta pokręciła głową. – Nie możesz być jak on.
– Nie będę – odparłem z uśmiechem. – Mamy inne czasy.
Jej ostre rysy złagodziła nagła czułość. Sięgnęła ręką w stronę mojego policzka. Zastygłem, jak zawsze, gdy ktoś to robił.
– Och, jaki ty jesteś brzydki – powiedziała w przypływie szczerości, gładząc moją twarz. – A przy tym jaki niemożliwie piękny.
Dwa tygodnie później umarła, zostawiwszy mi słowa. I te piękne, i te brzydkie.
5
Po raz pierwszy usłyszałem, że jestem brzydki, gdy miałem sześć lat.
Czasem wmawiam sobie, że zawsze o tym wiedziałem, ale to nieprawda. Wydaje mi się, że takie słowa trzeba usłyszeć od innych. Nie muszą tego mówić wprost. Wystarczy kwaśna mina na twój widok, rzucone raz spojrzenie, które powtarza się potem w wielu obcych oczach, grymas, który wykrzywia wiele kolejnych twarzy.
Powiedziało mi to dziecko w piaskownicy, gdy przez pomyłkę nachyliłem się do niego, biorąc je za szkolnego kolegę. Nie rozumiałem, dlaczego tak mnie wówczas nazwało. Chciałem, żeby rodzice mi to wyjaśnili, jednak wyjaśnienie wcale nie było proste. Długo musiałem je literować, żeby wreszcie nauczyć się tej nazwy.
– Zespół Parry’ego Romberga.
To była moja choroba, moja przypadłość. Krótko mówiąc, polega ona na tym, że skóra w okolicy jednego z policzków zaczyna zanikać, kurczyć się, jakby wchłaniała ją jakaś wewnętrzna miniaturowa czarna dziura.
– Taki potworek, który zjada sam siebie – chciał zażartować lekarz.
Nie roześmiałem się. Wyobraziłem sobie, że naprawdę mieszka we mnie potwór. Albo że to ja sam jestem potworem pożerającym siebie.
Brzydki. To słowo od tamtego czasu ciągle mi towarzyszyło. Krzątało się gdzieś z tyłu głowy, wracało echem przy każdym spojrzeniu w lustro. Odwracałem twarz od policzka, który z czasem deformował się coraz bardziej. Pierwsze symptomy zaczęły się już w wieku czterech lat, a przez kolejne skóra zanikała coraz bardziej, warga po lewej stronie twarzy zaś się podnosiła. Zastanawiałem się, kiedy w lustrze zacznę patrzeć na kogoś, kogo już nie znam.
Najpierw próbowałem ignorować swój zdeformowany policzek, jednak z czasem było to niemożliwe. Bałem się, że stanie się najbardziej charakterystyczną częścią mnie. Bałem się – co jest oczywiście głupie – że pożre mnie całego.
Czasami ludzi nie zauważali mnie, bo widzieli tylko ten policzek. To do niego mówili, nie do mnie. Zrozumiałem wtedy, jak łatwo można nienawidzić. Za wszystko. Za ubiór, za twarz, za sposób mówienia, chodzenia, za to, że żyjesz i chcesz istnieć jak wszyscy inni. Łatwo stać się w oczach innych kolorowym motylem, który wyróżnia się czymś, co chętnie by odrzucił. A kolorowe motyle zostają zmiażdżone pod twardym obcasem szarego buta.
Mnie też próbowano miażdżyć. Pogardliwymi spojrzeniami, które kładły się na mojej skórze i podążały za mną jak smoliste cienie. Ciężkimi słowami, które zapadały w pamięci i uszkadzały duszę. Brzydka pokraka, rude czupiradło, chudy śmieć, mięczak, pedał, ciota, zasraniec. Zastanawiałem się czasem, czy da się sięgnąć po te słowa, wyciąć je z powietrza i z gwałtownych oddechów ludzi, którzy nimi we mnie rzucali, a potem ułożyć z nich coś nowego. Nowe, dobre słowa. Z chaosu nienawiści utkać własny porządek miłości, by pieścić samego siebie dobrymi słowami.
Kiedy cierpiałem, bo ktoś wskazywał palcem mój policzek i z obrzydzeniem rozchylał usta, mama cierpiała razem ze mną. Jeszcze gdy byłem w zerówce, chciała o tym porozmawiać, przekonać mnie, że jestem piękny na swój sposób. Tyle że piękno na swój sposób jest brzydotą, a brzydota – nawet piękna – nie jest niczym innym jak brzydotą.
– Łatwo ci mówić – powiedziałem jej. – Tobie, żebyś była ładna, wystarczyłoby tylko schudnąć.
Do dziś pamiętam ból w jej oczach po usłyszeniu tych słów. Starała się coś jeszcze mi wytłumaczyć, ale język zaczął się jej plątać i szybko wyszła do swojego pokoju.
Tamtego wieczora przyszedł do mnie tata.
– Sprawiłeś dziś mamie wielką przykrość, Kajtek.
Mój tata nosi imię Jerzy, którego powagę łagodzi nasze miękkie nazwisko Miłek. Kiedy słyszę oba te słowa obok siebie, zawsze mam wrażenie, że walczą ze sobą o pozycję: powaga czy czułość, dyscyplina czy zrozumienie? W każdym razie tata jest najspokojniejszym człowiekiem na świecie. Pracuje w bankowości, co babcia uważała za nudne. Czasami wydaje mi się niewzruszony jak jezioro otoczone skałami. Podczas tamtej rozmowy pod powierzchnią tej spokojnej wody coś jednak drgnęło. Nie krzyczał na mnie. Nie musiał.
– Nie wiesz, jak bardzo mama próbuje się zmienić – tłumaczył. – Wciąż wymyśla nowe diety, a ja próbuję jej powiedzieć prawdę.
Patrzył na mnie jak na dorosłego, jakby w ciele dziecka kryła się dusza, która musiała pojąć to, co mówił, i na zawsze to sobie zapamiętać. Ciemne włosy miał już wtedy przyprószone siwizną – teraz są całkiem siwe. Jego twarz, która zawsze wydawała mi się zwykła, pospolita, stała się na moment kanwą dla rozedrganych emocji.
– Prawdę? – powtórzyłem.
– Że ją kocham. – W oczach stanęły mu łzy. – Kocham twoją mamę. Kocham ją taką, jaka jest, i nie musi robić niczego, żeby być inna.
Wiedziałem, że zraniłem mamę – zobaczyłem to przecież natychmiast w jej spojrzeniu. Choć sam byłem krzywdzony słowami, moja słowa także stały się narzędziem do zadawania bólu. Boję się, bo nie od razu tego pożałowałem. Boję się, że chciałem skrzywdzić mamę, obwiniać ją za to, że byłem, jaki byłem. Że jestem, jaki jestem.
Przeprosiłem ją od razu. Zapewniała, że wszystko jest okej, ale myślę, że tamte moje dziecięce słowa czasem do niej wracają. Może to, co powiedziało do niej sześcioletnie dziecko, zabolało bardziej niż słowa dorosłego? Miałem nadzieję już nigdy jej nie zranić.
Starałem się nie wracać do tematu swojego wyglądu. Udawałem, że wszystko jest mi obojętne. Analizowałem niechętne spojrzenia, jakbym patrzył na nie z zewnątrz, co pozwalało mi oderwać się w głowie od tego, jak wyglądam. Zauważyłem, że ludzie różnie reagowali na piękno, ale brzydota zawsze zmuszała ich do wykrzywiania twarzy w ten sam sposób.
– To szatan za tym stoi – powiedziała mi kiedyś babcia. – To on wykrzywia ludziom gęby.
Nie była typową katoliczką. Miała własną wersję religii. Szatan był wilkiem z Czerwonego Kapturka, zawsze czyhającym tam, gdzie stykały się posplatane cienie drzew. To one płodziły go z wykrzywionego, stopionego mroku. A Bóg babci mieszkał w chatkach krasnoludków, śpiewał razem z sikorkami, mieszkał nawet w żmii pod kamieniem, lecz nigdy nie kąsał. Był dobry, tak po prostu, jak matka chrzestna Kopciuszka.
Dlaczego babcia mi to powtarzała? Nie skarżyłem się, jeśli ktoś mi dokuczał. Może więc mówiła te słowa po to, żebym przypomniał je sobie, gdy będę ich potrzebował.
Moje kompleksy powoli znikały, gdy pod koniec liceum zacząłem umawiać się na randki. Niektórzy chłopacy odrzucali mnie od razu, inni chcieli się spotkać. Poznałem kilka osób, choć zawsze były to przelotne znajomości. Nie uprawiałem seksu po to, żeby zapełnić pustkę czy jakoś się dowartościować. Robiłem to dla przyjemności, dlatego, że chciałem, i dlatego, że był ktoś, kto chciał mnie.
Nie rozmawiałem o tym z rodzicami, bo nie były to sprawy, o których chciałem, żeby wiedzieli. Czasami sądziłem, że jest w tym coś brudnego, niewłaściwego. Że jestem typowym chłopakiem, który myśli tylko o jednym i być może myślał o tym za wcześnie, chciał tego zbyt szybko, zanim jeszcze dobrze kogoś poznał. Miałem brudne hormony, tak określała te sprawy katechetka. Długo dochodziłem do tego, że wcale tak nie było, że miałem prawo czuć się dobrze ze swoimi pragnieniami. Nie bolało mnie to, że żaden z tych chłopaków, z którymi się umawiałem, nie chciał mnie jako partnera na stałe. Chciałem doświadczać życia, po prostu. Nie wiem, czy przygotowałem w sercu miejsce na prawdziwą, szczerą miłość.
To mnie trochę niepokoiło. Zastanawiałem się czasem, czy brzydkie osoby faktycznie mogą wierzyć w miłość. Dlaczego w ogóle ludzie się sobie podobają, jeśli nie są piękni? Dlaczego ze sobą są? Czy nie marzą o kimś innym? Czy wystarcza im ktoś nieidealny?
Te myśli towarzyszyły mi przez wiele lat, dlatego że sam wyglądam, jak wyglądam. Jak ktoś mógłby pokochać mnie prawdziwie? Kiedy ma się twarz taką jak moja, nawet te najgłupsze pytania wydają się czasem najgłębsze – banalnie filozoficzne.
6
Po rozmowie z Żanetą powiedziałem o swojej orientacji jeszcze tylko mojej najlepszej przyjaciółce Pauli. Rozmowa z nią o tym wydawała się luźniejsza, szybsza, bo miałem poczucie, że na pewno jestem we właściwym miejscu i robię to przed najwłaściwszą osobą. Paula zresztą sama przyznała, że jest biseksualna.
– Mówiłeś o sobie komuś jeszcze? – spytała.
– A co, chcesz mieć sekret na wyłączność? – zaśmiałem się, choć żart był smutny.
Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że w normalnym świecie nie musiałbym się przed nikim ukrywać. „Hej, mamo, hej, tato, hej wszyscy, to mój chłopak. Robert, Michał, Jędrek”. „O, super, to może zamówimy pizzę i obejrzymy jakiś debilny program w TV?” Tak by wyglądały rozmowy w normalnym świecie. Ale świat jest, jaki jest, trochę utkany z piękna, trochę z koszmarów. I nie wydaje się w pełni bezpieczny, prawda?
Czasem sądziłem, że ludzie wiedzą. Po prostu to czują. Pamiętam, jak kiedyś na polskim omawialiśmy pewien wiersz. Tytuł wypadł mi z głowy, ale pierwsze wersy pamiętam słowo w słowo:
Leżysz zabity, jam też zabity,
Ty – strzałą śmierci, ja – strzałą miłości[1].
Znaczenie tych słów było dla mnie tak absolutnie oczywiste. Gdy teraz o tym myślę, mam w głowie obraz, który odmalowała przede mną Żaneta. Mężczyzny umierającego z miłości po stracie kochanka, przeklinającego niebo za stratę, której doświadczył.
Kiedy nasza nauczycielka pani Tugowska poprosiła, żebyśmy napisali własną interpretację wiersza, moja koleżanka z ławki Ewa zapytała, czy to wiersz o gejach. Zapiekły mnie wtedy policzki. Byłem pewien, że wszyscy na mnie patrzą, choć nie patrzył nikt. To ja sam kierowałem uwagę na swoje naprężające się mięśnie, niespokojne drżenie palców, spłoszone jak bezbronne ptaki myśli.
Tugowska zignorowała pytanie i utkwiła wzrok w swoim długopisie. Ale jej włosy, niemal czerwone – o wiele intensywniejsze od moich – wyglądały, jakby miały zaraz zapłonąć.
Zwykle lubiłem panią Tugowską, czasami jej jednak nie znosiłem. Była ledwo po czterdziestce, ale w jej aurze było coś nieprzyjemnie… powiedzmy, przestarzałego. Jestem dobry z polskiego, więc myślę, że od zawsze darzyła mnie większą sympatią, niż mogłaby mnie darzyć, gdyby wiedziała, kim jestem.
Tamta Ewa nie dawała jej spokoju. Gdy zapytała o gejowski romans po raz trzeci, Tugowska wybuchła. Wstała, prawie przewracając krzesło, a w jej oczach zalśniła furia. Nie wiedziałem wcześniej, że gniewne oczy mogą tak niezwykle błyszczeć.
– Wtedy takie związki nie były w modzie! – zagrzmiała i szybko wyszła z klasy.
Rozległy się szepty, jakieś głupie rozmowy, a ja zanurzyłem się w wierszu. Dowiedziałem się później, że nie miał nic wspólnego z żadnym romansem, ale pomyślałem sobie, że byłoby przyjemnie, gdyby było inaczej.
Gdy po pięciu minutach nauczycielka wróciła, Ewa na złość jej mruknęła pod nosem, że moda nie ma tu na nic wpływu, a ja pomyślałem, że Tugowska niewiele zna się na historii. Edukacja, zwłaszcza ta prowadzona w naszej szkole, wydawała mi się miałka i wygładzona, zwłaszcza z tą nauczycielką. Kiedy przerabialiśmy mitologię grecką, Tugowska nazwała Hiacynta „przyjacielem Apolla”, mimo że Apollo – jak większość greckich bogów – miał męskich kochanków. O życiu prywatnym Gombrowicza nie chciała słuchać, a lekcje WDŻ, które też z nią mieliśmy, polegały na omawianiu, dlaczego antykoncepcja jest niefajna, a aborcja to wielka zbrodnia. W większości śmialiśmy się z tego, teraz żałuję, że nasi rodzice tak rzadko reagowali na te bzdury.
Jeśli chodzi o rodziców, ja i tak miałem szczęście. Oto jak mniej więcej wyglądał mój coming out przed mamą. Oglądaliśmy razem jakiś paradokument, bzdurkę w telewizji i akurat historia dotyczyła prześladowanego geja.
– Jak myślisz, dlaczego tak jest? – spytałem w trakcie pięciominutowej reklamy. Pięć minut. Pomyślałem, że może tyle wystarczy na jedną z najważniejszych rozmów w życiu.
– Jak jest? – Mama zerknęła na mnie z fotela.
– Dlaczego go prześladują? Tego chłopaka? Wiem, że chodzi o to, że jest gejem, ale jakby… no wiesz, to nie jest wytłumaczenie. Coś się musi za tym jeszcze kryć.
Mama wyłączyła telewizję i utkwiła we mnie spojrzenie. Czekała, aż powiem coś więcej. Na szczęście nie była w tym nachalna i zaczęła mówić sama.
– Myślę, że okrutni ludzi zawsze muszą sobie kogoś wybrać – powiedziała. – Ciągle wałkuję takie same historie w moim gabinecie, wiesz? Ktoś staje się ofiarą z tego czy z innego powodu. Jego też widocznie sobie wybrali.
Wybrali go sobie. Te słowa brzmiały, jakby chodziło o jakieś odznaczenie. Ja rozumiałem je aż za dobrze. Przecież mnie też sobie wybrali. Niektórzy chłopacy z mojej szkoły. W moim wypadku oficjalnie chodziło o wygląd. Ofiara powinna się czymś wyróżniać, być dziwolągiem. Ja byłem nim bezkonkurencyjnie, każdego dnia trochę bardziej – im widoczniej ubywało mi tkanki na policzku, tym łatwiejszy stanowiłem cel. Ale kiedy po raz pierwszy nazwali mnie pedałem, zrozumiałem, że chodziło o coś więcej. Oni wiedzieli. Wiedzieli, jeszcze nim ja sam na pewno to wiedziałem. Ta obelga była rzucona cicho, prawie niesłyszalnie, jakby obok mnie, a jednak słowa pofrunęły z wiatrem i do mnie przylgnęły.
Wykryli we mnie to, co ja sam bez trudu wykrywam u innych. Gejradar – wiecie, o czym mowa. Dla mnie jednak gejradar jest pozytywny. Oznaczał nadzieję na widok kogoś takiego jak ja. Dla nich był narzędziem tropienia kogoś, kogo można napiętnować.
W rzeczywistości nie trzeba być do tego gejem. Wystarczy być innym, różnym, ciekawym, a nawet zbyt nudnym. Czasami wystarczy po prostu być. Być, kiedy inni bardzo chcą, żeby cię nie było, bo twoje istnienie z jakiegoś powodu odbierają jako zagrożenie.
Potrzebowałem wsparcia. Zebrałem się w sobie i zacząłem:
– Mamo. Ja też… – Oddech mi przyspieszył.
Mama odczekała kilka chwil. Nie podniosłem na nią wzroku.
– Czekałam, aż mi powiesz, Kaj – odparła.
Wiedziała. Wiedziała od początku. A ja wiedziałem, że ona wie. Więc dlaczego tak mi waliło serce?
Wreszcie dokonałem przed nią coming outu, a miałem już wtedy prawie siedemnaście lat. Wcześniej rozmawialiśmy wprawdzie o takich sprawach, ale oszukałem ją, że podobają mi się też dziewczyny, że jestem bi. Uznała, że wszystko w tej materii może się zmienić w okresie dorastania, i nie naciskała na rozmowy. A ja nie sądziłem, że się zmienię, właściwie nie chciałem się zmieniać.
Usiadła obok mnie. Spodziewałem się, że zaraz powtórzy swoje ulubione frazesy. Że najważniejsze, żebym był szczęśliwy, i takie tam. Myliłem się.
– Kochanie. – Objęła mnie. – Cieszę się.
– Co? – W końcu na nią spojrzałem, całkiem zdumiony. Naprawdę zdawało mi się, że coś jej dolega albo że to wypiera. – Jak to się cieszysz?
– Bo ja wiem? – zaśmiała się. – Może dlatego, że mi powiedziałeś? Zresztą dlaczego miałabym się nie cieszyć?
Lekko kołysała mnie w ramionach. Czułem się jak małe dziecko.
– No przecież jesteś dzieckiem – zauważyła, gdy jej to wytknąłem. – Zawsze będziesz moim dzieckiem, Kaj.
I to akurat brzmiało już totalnie jak frazes.
Odpowiedziałem nie gorszym frazesem.
– Kocham cię.
[1] Jan Andrzej Morsztyn, Do trupa.
7
Tamta rozmowa z mamą coś mi uświadomiła. To, że żyjemy sobie trochę samotnie, choć w świecie pełnym ludzi. Ale ponieważ oni tu są i często są tak samo samotni jak my, możemy wyciągnąć do nich dłoń. Nikt z nas nie jest czarno-biały i wszyscy staramy się jakoś przetrwać w nieidealnej rzeczywistości.
Może dlatego lubiłem przebywać z moimi pacjentami w szpitalu. Tak ich nazywałem. Pacjentami. Choć przecież nie miałem do tego prawa – nie byłem lekarzem ani pielęgniarzem. Nie znajdowałem jednak innego słowa, bo w końcu czytając im baśnie, przeprowadzałem coś na wzór operacji. Wkraczali do opowiadanych historii z własnymi opowieściami, budziła się w nich chęć do zwierzeń. Nagle wyglądali z okna Roszpunki, by spojrzeć na swoje życie z góry, po czym zaczynali mówić. Mówili mi o sobie te wszystkie słowa, których być może nie powiedzieli nigdy wcześniej.
Nawet jeśli nosili podobne piżamy i czasem przybierali te same miny, bo towarzyszył im taki sam ból lub taka sama radość, nigdy nie zlewali się dla mnie w jedną masę. Cierpieli, cieszyli się, żyli w świecie swoich baśni. Przeplatali je z tymi, które im opowiadałem. A ja brałem historie ich życia jak zużyte materiały, rozpruwałem je, a w puste miejsca wszywałem nowe nici, gdy pozwalałem pacjentom stawać się bohaterami zamieszkującymi żywe karty Baśnioteki. Szara codzienność się srebrzyła, mogłem wpleść w nią nowe znaczenia. A potem oddawałem ludziom świeżo uszyte historie i szedłem dalej.
Moja Baśnioteka rosła. Zarówno ta fizyczna, po babci, do której dokładałem nowe strony, jak i ta istniejąca we mnie, na którą składały się opowieści moich pacjentów. Nigdy jednak nie grałem w nich pierwszej roli. Byłem tylko uchem, które je przechwytywało, i cichym głosem, który je powtarzał. Kolekcjonerem baśni.
W końcu jednak przywędrowała do mnie opowieść, w którą wszyłem samego siebie. Tak silnie, że nie można już rozpruć tego materiału, i choć potem czasem próbowałem to zrobić, bo tak byłoby łatwiej, w rzeczywistości wcale tego nie chcę.
Bo ta historia to ja. Ja i on.
To baśń, której stałem się bohaterem.
Nigdy nikomu jej nie opowiedziałem. Nie do końca. Teraz jednak siedzę znów w domu babci, trzymam w rękach zdjęcie tego chłopaka, którym byłem lata temu, i myślę, że właśnie on zasłużył, by mu ją zadedykować.
Dedykuję ją więc samemu sobie. I każdemu, kto zechce jej wysłuchać.
Część II
BYŁ SOBIE CHŁOPAK…
1
Poznałem go pod koniec marca.
Świat wciąż jeszcze odkopywał się z długiej, przygnębiającej zimy. Zdawało mi się, że przez minione miesiące grzązłem w ciemności, i dosłownie wszystko we mnie czekało, aż wreszcie roztopi się lód. Przypominało to epizod depresji, która nie była mi obca. Nigdy jeszcze nie czekałem na wiosnę tak bardzo jak wtedy.
Jedynym, co rozganiało mi znad głowy ciemne chmury, były wizyty w szpitalu. Czułem się w tamtym czasie trochę jak frajer. Próbna matura poszła mi okropnie, codziennie coraz bardziej gonił mnie czas, musiałem przygotowywać się na maj, a zamiast zajmować się własnym życiem, uciekałem w życia innych.
I właśnie wtedy pojawił się on. Sądzę, że musiał być mi pisany, choć normalnie nie wierzę w takie rzeczy. Wtedy musiałem jednak uwierzyć, bo krzyczało o tym moje ciało. Czasami w rzeczywistości, którą znamy, pojawia się cienkie pęknięcie. Patrzymy przez nie na inny świat, obcy i niesłychany, całkiem inny od tego, po którym stąpaliśmy dotąd, i wtedy postanawiamy, że pora krok po kroku zacząć go badać.
Tamtego dnia coś w mojej rzeczywistości pękło, łagodnie, na tyle, bym nie zauważył, jak rysa powiększała się przez kolejne tygodnie. A dziś pamiętam tamte chwile tak, jakby jaśniały tajemniczym światłem wśród pożółkłych stron.
Nie wiem, jak opowiedzieć początek tej historii. Czuję się trochę tak, jakbym nie do końca był jej częścią, gdy się zaczęła. Kto wie, czy faktycznie nie wyszedłem na moment z samego siebie, żeby pozwolić urodzić się wtedy innemu Kajowi. Dlatego postaram się być najbardziej wierny samemu sobie, będę łączył ulotną baśń z mięsem rzeczywistości. Będę się pewnie potykał o słowa, próbując dotrzeć do własnych odczuć, i z góry przepraszam, jeśli tak naprawdę wcale ich do końca nie oddam.
Więc tak…