Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść o niezwykłym życiu angielskiej globtroterki Gertrude Bell
Gertrude Bell nie nadawała się na spokojną i potulną wiktoriańską żonę. Była osobą wyprzedzającą swą epokę. Studiowała historię współczesną w college'u Lady Margaret Hall w Oksfordzie w czasach, gdy kobiety miały ograniczony dostęp do edukacji. Nie unikała ryzyka i adrenaliny. Zafascynowana Orientem na własną rękę zjeździła Bliski Wschód. Pracowała dla angielskiego wywiadu w czasie I wojny światowej i była doradczynią króla Iraku. Założyła Muzeum Irackie i otrzymała Order Imperium Brytyjskiego za osiągnięcia w dyplomacji.
Jej życie stało się kanwą filmu Wernera Herzoga Królowa pustyni z Nicole Kidman, Damianem Lewisem i Robertem Pattinsonem w rolach głównych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 283
Współczesna stolica Persji leży na równinie otoczonej półkolem gór, których zmrożone szczyty na północy dotykają granicy wiecznych śniegów, na wschodzie zaś opadają ku pasmom niskich wzgórz, wyciągających nagie ramiona ku pustyni. To główne miasto krainy piasku i kamieni — od bram Teheranu ciągną się na południe monotonne pustkowia Persji, przerywane jedynie grzbietami wzgórz, jeszcze bardziej pozbawionymi życia niż rozległe równiny. Krajobraz całkowicie pozbawiony żywiołu wody, w której szemraniu wyrastają najrozmaitsze formy życia, cechuje się pewnego rodzaju wykwintną prostotą. Pusta przestrzeń jest jak wielka sala uprzątnięta na powitanie wspaniałego towarzystwa. Niebawem zapełni ją korowód ludzi lub aniołów, na lancach załamią się promienie oślepiającego słońca, wielobarwne sztandary rozwiną się na mrocznym tle, dęcie trąbek odbije się echem od gór. Ale nic podobnego! Dzień po dniu słońce wschodzi w tej samej ciszy, tej samej samotności i w końcu obserwator odwraca się zniecierpliwiony w przekonaniu, że na próżno wypatrywał czegoś w niezmiennych rysach zmarłych. Korowód już dawno temu przemknął przez tę krainę, przed siebie. Persja — rodzicielka ludzkiej energii, usłana ruinami tytanicznej przeszłości — zniknęła ze świata żywych, a wykwintna prostota jej pejzażu jest prostotą śmierci. „Biedny Yorick!” — mówi Hamlet, w nieprzemyślanym odruchu składając naturalny hołd należny zmarłym. Persja widziana z takiej strony wzbudza być może litość, ale nie podziw.
Jednak niższe stoki pasma Szimran na północ od Teheranu okrywają ogrody i łany zbóż, jakby gęsta roślinność — która dzięki osobliwemu kaprysowi przyrody ciągnie się pasmem wzdłuż południowych brzegów Morza Kaspijskiego między ruchomymi piaskami Oksusu a czarną od nafty ziemią Baku — przebiła się korzeniami przez samo jądro gór i nie pozwoliła się zdusić nawet kamieniom i kurzowi. Samo miasto, widziane od zachodu, wygląda raczej jak las — nie wznosi się nad nim żaden charakterystyczny minaret, wieża czy kopuła, drzewa ogrodów skrywają stłamszone budowle i dopiero po dotarciu pod same miejskie mury podróżnik potrafi powiedzieć: „Oto Teheran!”. Życie zawdzięcza śniegom z gór: pod ziemią biegnie sieć korytarzy o kamiennych sklepieniach i otworach wentylacyjnych rozmieszczonych mniej więcej co pięćdziesiąt jardów, osłoniętych ziemnymi nasypami. Te arterie miasta mają szerokość męskich barków i z trudem można stać w nich prosto. Człowiek potyka się na nierównym podłożu, po kolana w wodzie, zgina się w miejscach, gdzie sklepienie opada, przeciska przez ciasne zakręty wykute w litej skale. Ciemne otwory po bokach prowadzą do kolejnych korytarzy po lewej i prawej stronie, którymi dopływają nowe strumienie. Mrok rozprasza co pewien czas słoneczny promień wpadający przez otwór wentylacji i zanurzający się w ziemię jak źle wycelowana włócznia. Nie istnieją żadne inne systemy nawadniania czy magazynowania wody w kraju, którego znacznie liczniejsza ludność, zamieszkująca niegdyś u podnóża gór, prawdopodobnie doskonale znała sztukę irygacji. Obecne rozwiązania są mało pomysłowe i pracochłonne. Kanały pozostają drożne i nie zarastają ich korzenie tylko dzięki nieustającej czujności, której zatracenie w ciągu kilku lat doprowadziłoby do zamarcia Teheranu.
Nie sposób pojąć zalet, jakim miasto zawdzięcza rangę stolicy. Nie ma tu mowy o żadnym miejscowym handlu czy rzemiośle. Bezwodne pustynie i wąskie przełęcze, pokonywane tylko przez karawany mułów, stoją na drodze użytecznym kontaktom z Zachodem. Isfahan może pochwalić się doniosłą rolą w dziejach, w Szirazie widać ślady jeszcze potężniejszej starożytności, Kazwin leży sto sześćdziesiąt kilometrów bliżej do Morza Kaspijskiego. Teheran to tylko współczesna siedziba władz, podniesiona do tej godności mocą arbitralnej decyzji obecnych suwerenów.
Do miasta prowadzą liczne bramy, przerywające linię glinianych murów łukami i wieżyczkami zdobionymi fajansowymi płytkami, które tworzą desenie, obrazy i napisy. Przestrzeń opasana murami jest rozległa, lecz bynajmniej nie całkiem zapełniona domami. Po wejściu jedną z bram od zachodu człowiek znajdzie się najpierw na bezludnych połaciach piachu między niedokończonymi lub zrujnowanymi domostwami. Co pewien czas za otwartymi drzwiami w długim murze z gliny ukaże się bujny ogród z cysterną, fontannami i rabatami kwiatów, gdzie pod platanami stoi dom jakiegoś bogacza, który może pozwolić sobie na zapewnienie dopływu wód w wystarczających ilościach, aby zamienić pustkowie w bujną oazę. Dalej wchodzi się na szerokie ulice, bardzo puste i ciche, między rzędami niskich domów. Ulice stopniowo się zwężają, na przechylonych ladach sklepów rozłożono towary: owoce, jarzyny i szerokie, cienkie placki perskiego chleba. Tu i ówdzie znajdzie się witryna w europejskim stylu, gdzie widać towary rozmaite raczej niż kuszące; czasem fasada budynku rządowego z wejściem wyłożonym barwnymi cegłami. Na coraz węższych uliczkach przybywa ludzi. Nieznajome postaci przechodzą gdzieniegdzie jak w kalejdoskopie pod białymi morwami, które wyrastają pomiędzy brukowcami: pełni powagi starcy dyskretnie okrywają się szatami, derwisze z opaskami na biodrach i jaskrawymi chustami zawiniętymi na rozwichrzonych włosach, kobiety od stóp do głów okutane w luźne czarne materiały, z płóciennymi woalami na twarzach, w których wyglądają jak członkinie osobliwego zakonu. Murzyńscy niewolnicy i Arabowie w białych szatach, żebracy i włóczędzy, gromady dzieci przemykające między jeźdźcami i powozami. Czasem zaczepi żebrak — choćby kobieta odchylająca rąbek zasłony i słodkim altem prosząca o jałmużnę. Brak odzewu na prośby sprowadzi na naszą głowę klątwy, a za miedziaka można kupić wszystkie znane ludzkości błogosławieństwa, włącznie ze zniknięciem opisywanej damy, która w przeciwnym razie nie odstąpi ani na krok, krzycząc nam do ucha Pul! Pul! Pul! — „Pieniądze! Pieniądze! Pieniądze!”.
Na rogu grupa żołnierzy trzęsie gałęziami morwy i z zapałem zjada mdłe owoce, które spadają w piach pod ich nogami. Na podstawie wyglądu perskiej armii cudzoziemiec mógłby dojść do wniosku, że żywi się ona wyłącznie białymi morwami i przymiera głodem, gdy lato dobiegnie już końca. Urzędnicy na Wschodzie mają lepkie ręce, ale drobna część ich dochodów dociera do szeregowych żołnierzy, a morwy przyprawione kurzem mają przynajmniej tę zaletę, że mogą stać się niezbyt kosztownym posiłkiem. Wygląd zewnętrzny żołnierza nie może wzbudzić lęku w piersiach wrogów. Krok ma leniwy, mundur podarty i sprany; nierzadko nosi koszulę wypuszczoną ze spodni, a zmięta, brązowawo-żółta bielizna zwisająca pod bluzą bynajmniej nie wzbudza respektu. Sprawia wrażenie człowieka dziecinnego i usposobionego bardzo pokojowo. Czas na warcie urozmaica sobie niemądrymi rozrywkami, klecąc na przykład miniaturowy wiatrak, którego niewielkie kółka wprawi w ruch strumień przed pałacem, napełniając zachwytem chodzącego tam i z powrotem strażnika. Podobno (a historia jak najbardziej zasługuje na wiarę), gdy ważna osobistość wizytowała twierdzę na południu kraju, jeden ze strażników przy bramie robił na drutach pończochy, a drugi dorabiał sobie, sprzedając jabłka. Mimo to Szach jest dumny ze swej armii. Z radością oddaje się projektowaniu nowych mundurów, które są zadziwiającą mieszaniną wspomnień z Europy i orientalnego zamiłowania do jaskrawych barw.
W północno-wschodniej dzielnicy miasta znajduje się rozległy plac, uważany za nec plus ultra miejskiego przepychu. To tutaj Szach bierze udział w Święcie Ofiarowania, mieszkańcy zaś gromadzą się tłumnie, gdy mułłowie zabijają wielbłąda na znak, że Jego Wysokość, choć zaprzątnięty sprawami państwa, nie zapomniał, jak Abraham na polecenie Boga przywiązał Izmaela do ołtarza (bo według mahometan bohaterem tej opowieści był syn Hagar).
Mułłowie bezzwłocznie ćwiartują wielbłąda, a stojący najbliżej rzucają się na kęs ofiary i pędzą z nim co sił w nogach do pałacu, gdzie najszybszy otrzymuje pokaźną nagrodę.
Trzeba przyznać, że mimo wielkości plac nie robi na wykształconym Europejczyku korzystnego wrażenia. Wiodące ku niemu bramy ozdabiają brzydkie, nowoczesne płytki, okalające go budowle nie zachwycają architekturą. Ich fasady ma upiększać fresk przedstawiający lwy, fatalnie narysowane, z których każdy ogląda się niespokojnie na krąg słońca ze szpikulcami promieni wynurzającymi się zza jego grzbietu. Braku piękna nie wynagradza ożywiony ruch. Jakieś oznaki życia można dostrzec w pobliżu bramy do Arki, gdzie znajduje się pałac — gromadki żołnierzy mieszają się z postaciami pałacowej służby w jaskrawoszkarłatnych liberiach, na koniach o uzdach i wędzidłach z litego srebra, oraz z fantastycznymi kostiumami posłańców Szacha, do złudzenia przypominającymi stroje karcianych figur, których nakrycia kojarzą się z pedelami i błaznami. Jednak poza tym plac jest względnie pusty, a wiatr wznosi tumany kurzu nad baterią przestarzałych armat, które stoją na jego środku.
Następne brudne zaułki prowadzą na bazar, gdzie co prawda nie znajdzie się wielu pięknych czy cennych rzeczy, tętni tu jednak życie Orientu, niewyczerpane źródło rozkoszy. W letni poranek chłód pod jego sklepieniami da upragnioną ochronę przed słońcem, a ruch nie zamiera jak w upale południa. W cieniu u wejścia stoi mały kupiec, emblemat orientalnego handlu — pełne powagi dziecko w długiej szacie, tak małe, że serce matki musiało ścisnąć się z bólu, gdy spuszczała go z oczu. Ta drobna dziecina przyniosła na sprzedaż bukiety kwiatów, które rozłożyła przed sobą na wielkim głazie. Stoi tak przy zaimprowizowanym straganie, niewzruszona, spoglądając na przechodniów i czekając, cierpliwie i z godnością, aż któryś przystanie i coś kupi. Życzmy jej w myślach szczęścia (bo błogosławieństwa niewiernego nie przyjęłaby z wdzięcznością) i zanurzmy się pod ciemne bazarowe łuki.
Tutaj przynajmniej pulsuje życie. Rzędy obładowanych mułów i osłów spychają konia do rynsztoku, nie zwracając większej uwagi na okrzyki Avardah! — „Przesuń się!”. Przebiegłe gospodynie tarasują wąskie przejście, nieustępliwie targując się zza swoich zasłon. Grupki zgłodniałych mężczyzn skupiają się przy piecach z kebabami, niespokojnie czekając na śniadanie. Jedynie sklepikarze nie ulegają powszechnemu pośpiechowi, siedząc po turecku pośród towarów i paląc poranny kalian. Sklepione łukowo drzwi po obu stronach ulicy prowadzą do karawanserajów i wysokich targowisk. W jednym z nich rozłożyli się sprzedawcy towarów bawełnianych, stosów tanich, drukowanych tkanin ze stemplem Manchesteru. Obok mieści się dziedziniec księgarzy, na którym panuje atmosfera swoistego uczonego rozleniwienia. Tutaj rząd stoisk z owocami, gdzie błękitne wazy z jogurtem otaczają sterty winogron i melonów. Tam można nabyć buteleczki wody różanej; dalej mieści się uliczka z wyrobami z metalu, gdzie lady obwieszono jasnymi dzwonkami dla mułów; za rogiem płomienie kuźni błyszczą na obnażonych torsach i napiętych mięśniach postaci schylonych w trudzie nad kowadłami. Cały bazar rozbrzmiewa rozmowami, krzykami poganiaczy mułów, dzwonkami karawan i uderzeniami kowalskich młotów. Powietrze nasyca osobliwy zapach, na poły stęchły, na poły aromatyczny, woń owoców i smażonego mięsiwa, towarów i ludzkiej ciżby. Światło przedostaje się przez okrągły otwór w każdej z niezliczonych kopułek dachu. Przez każdy wpada wiązka jaskrawego blasku słonecznego, jak miecz przecinająca dookolną ciemność i dobywająca z niej przechodzące tłumy: biały turban i jaskrawa szata rozbłyskują — nikną — rozbłyskują w nieskończonym pochodzie słońca i cienia, procesji ludzkiej.
Tym sposobem przemierzać można jeden za drugim kręte zaułki, aż uszy napełnią się dźwiękiem, oczy kolorem, umysł ruchliwym życiem, a ledwie odzyskamy spokój, znajdziemy się na słonecznym placu za Bramą Meszhed, wypełnionym stogami siana i stadami chodzących luźno mułów. Tu także panuje ruch. Ludzie przepychają się w bramie jak rój pszczół. Chłopi pędzą osły załadowane wiązkami siana z łąk szacha Abdula Azima, sznury wielbłądów idą przez bramę, przywożąc towary z wielkich miast Wschodu i Południa. Zaaferowani urzędnicy wczesnym rankiem spieszą do Teheranu, a sprzedawcy solonych orzeszków rozłożyli się pod drzewami. Żebracy leżą przy drodze, tymczasem pielgrzymi wracający z Meszhedu przyspieszają kroku, widząc cel swej podróży.
Kiedy ma się jeszcze w pamięci opustoszałe drogi, obraz bazaru i bramy wschodniej jest zaskoczeniem. Teheran, który od zachodu wyglądał prawie jak miasto umarłych, odcięte od kontaktów z resztą świata, jednak żyje, i to intensywnie, we własnym świecie. Oto w pyle i słońcu wznosi się symbol żywego Wschodu, a stojący w progu, niezwracający na siebie uwagi podróżnik musi przyznać, że podróż nie była daremna. Ale gdy mija nas ten wspaniały pochód ludzi zbytnio zajętych swoimi sprawami, by posłać nam coś więcej niż przelotne pogardliwe spojrzenie, uświadamiamy sobie, jaka dzieli nas przepaść. Wschód jest wpatrzony w siebie. Nie wie nic o reszcie świata, której jesteśmy obywatelami, ani nie chce niczego od nas i od naszej cywilizacji.
Przed setkami lat, gdy rasa perska po raz pierwszy wynurzyła się Wrotami Kaukazu z tajemniczej Baktrii i mrocznych lasów Hyrkanii, na północnym wschodzie natknęła się na żyzną krainę, nazwaną potem Medią. Na pograniczu prowincji znanej dziś pod nazwą Chorasan założyli miasto, które z upływem stuleci nabierało znaczenia, bogaciło się i potężniało. Grecy (bo jego sława rozniosła się po całym cywilizowanym świecie) nazywali je Rages. Położenie na szlakach do Partii i Hyrkanii nadawało medyjskiemu miastu istotne znaczenie. Dobrze znali je Żydzi: w Rages mieszkał Gabelus, któremu pobożny Tobiasz powierzył dziesięć srebrnych talentów w czasach niewoli; Tobiasz wędrował tamtędy, gdy archanioł Rafał zastąpił mu drogę i wtajemniczył w lecznicze właściwości ryb; tam też, według autora Księgi Judyty, panował Fraortes, którego Nabuchodonozor zdruzgotał strzałami.
Starożytne Rages doświadczało rozmaitych kolei losu. W jego murach schronił się ostatni Dariusz, ścigany przez wojska Aleksandra po klęsce pod Arbelą — uciekał przez równiny Chorasanu w Góry Kaspijskie, gdzie spotkała go śmierć z rąk okrutnego baktryjskiego satrapy. Może to właśnie w Rages Aleksander opłakiwał przedwczesną śmierć swojego przeciwnika, z jego murów przysięgał zemstę Bessosowi, z nich patrzył na satrapę wleczonego na egzekucję. Miasto dwukrotnie legło w gruzach, raz po trzęsieniu ziemi, raz po najeździe Partów, żeby za każdym razie rodzić się z popiołów pod nową nazwą. Nareszcie w wieku dwunastym wróg bardziej zapalczywy niż hordy partyjskie i bardziej mściwy od kataklizmów spadł na łaskawy Chorasan i zmienił go w pustkowie, jakim pozostaje po dziś dzień. Tatarzy z krańców ziemi nie pozostawili w Rages kamienia na kamieniu i w ten sposób wspaniałe miasto Medów zniknęło z kart historii. Kilka kilometrów na północny wschód wyrósł Teheran, stając się stolicą współczesnej Persji, której wspaniałe tradycje są tak samo obce jak potęga murów Fraortesa. „Oto masz ten świat: zajezdną karczmę zmurszałą, zmrokiem czarno malowaną, a świtem biało, biesiadę, pozostałą po stu Dżemszydach”1, lecz fundamentów Rages, matki miast perskich, można się już tylko domyślać.
Pewnego dnia rano jechaliśmy pustkowiem ku miastu i cytadeli zmarłych. Było tak wcześnie, że słońce nie wychynęło jeszcze zza gór na wschodzie. Wyjechaliśmy ze śpiącego Teheranu na pusty szlak biegnący przy jego murach. Po lewej rozciągało się pustkowie, spowite w przezroczyste cienie i stopniowo podnoszące się ku podnóżom wzgórz, po których wije się droga do Meszhed. Niebawem słońce z nagłym błyskiem wychyliło się znad ośnieżonych szczytów i równinę zalały potoki światła — prostego i krzykliwego, ukazującego nie żyzne łany zbóż i pastwiska, które otaczały Rages, tylko piach, kamienie i pustynne zarośla, nagie, nieprzystępne góry przeorane wichrami wielu zim.
Kiedy oczyma duszy oglądaliśmy rozpaczliwą ucieczkę Dariusza i tryumf zwycięzcy, nierówna ziemia w miejscu starożytnej twierdzy ukazywała ruiny wież i wałów, opadając w ledwie widoczne rów i fosę. Tam, gdzie w naszych wyobrażeniach stały mury, natrafiliśmy na bryłę zaprawy murarskiej i w głowach zaczęło się kręcić od myśli, że wzrok samego Aleksandra mógł niegdyś spoczywać na tych samych cegłach. Czas przerwał umocnienia, lecz pustynia jeszcze nie ustanowiła w ich obrębie swojej niekwestionowanej władzy. U podnóża muru natknęliśmy się na sadzawkę w cieniu platanu. Właśnie przy takich wodach gromadzili się chorzy Betsaidy czekający na poruszenie wód, ale w Rages panował bezruch „i nie pojawił się wyczekiwany anioł”.
Na wschodzie dźwigają się nad pustynię dwa równoległe pasma wzgórz, oddzielające ją od rozleglejszych pustkowi, które na południu sięgają Isfahanu. Między wzgórzami leży kamienna dolina, ku której się skierowaliśmy, a która zaprowadziła nas na koniec świata żywych. W połowie zbocza stoi wieża, której bielone mury są punktem orientacyjnym dla całej okolicy. Wieżę Milczenia widać nawet ze szczytów dalekich gór, jej drwiący blask przypomina śmiertelnym o próżności ich zabiegów. Wieża ta jest pierwszym etapem wędrówki znużonych umarłych. Tutaj zrzucają okrywę ciała, by kości mogły spocząć w ziemi bez obawy o zbezczeszczenie świętego żywiołu, zanim dusze przejdą przez siedem planetarnych wrót i zanurzą się w świętym ogniu słońca.
Wieża jest pozbawiona dachu. We wnętrzu, dziesięć czy dwadzieścia stóp od górnej krawędzi muru mieści się kredowa platforma, na której ciała zmarłych leżą do czasu, aż zostaną pożarte przez żar słoneczny i sępy. Nikt nie zajmował tego posępnego pomieszczenia. Religia Zoroastra umarła w Medii, w której niegdyś władała, i nieliczni są już korni wyznawcy, zanoszący pod gołym niebem modły do Ormuzda, których zwłoki wiezione są potem kamienną doliną i ciskane do Wieży Milczenia.
Usiedliśmy na stoku. Równina rozpościerała się przed nami jak monotonny ocean o falach, które spiętrzyły się w zbocza i tak zastygły. Widzieliśmy podnóża gór stojące mocno w falach kurzu i lśniące szczyty wyniesione w bezchmurne niebo. Naszym oczom ukazały się nagie kości ziemi, poznawaliśmy oto jej budowę.
Z brzmieniem ciszy wymarłego świata jechaliśmy w górę doliny, u której wrót wyszło nam na spotkanie życie. Pośród kamieni stała na straży malwa: za sztandar miała żółte płatki, pączki na uniesionych włóczniach napęczniały kremowo w oczekiwaniu na rozkwit. W nocy spadł deszcz i ożywił pustać, okrywając ciernie drobnymi, fioletowymi kwiatuszkami. Rozkoszne promienie słońca dotknęły naszych ramion, radosny wietrzyk przynosił wilgotną woń ożywającej ziemi. Konie, zarażone atmosferą chwili, przygryzły wędzidła i pognały po miękkim od deszczu gruncie. My także wydostaliśmy się z ciszy i przypomnieliśmy sobie, że żyjemy. Życie chwyciło nas i napełniło obłąkańczą radością. Szum wiatru i bujna ziemia krzyczały: „Życie! Życie!”. Życie! Życie! Wspaniałe i szczodre! Starość była daleko — śmierć zostawiliśmy na tronie w opustoszałych górach, w otoczeniu miast-upiorów i przeżytych wiar. Dla nas rozległa równina i świat bez granic, dla nas świeża uroda poranka, dla nas młodość i radość życia!
Rubajata Omara Chajjama w tłum. Andrzeja Gawrońskiego. [wróć]
Pewna elżbietańska księga pieśni zawiera kuplet, który mógłby posłużyć za życiowe motto na Wschodzie.
„Miłość nie twoja jest” — mówi autor pieśni w Ogrodzie rozkoszy muz (a lekko napuszony tytuł pasuje do nieco przestarzałego tonu dwuwiersza):
Miłość nie twoja jest, gdy nie jest własna,
Nie jest więc twoja, gdy da się już poznać1.
Gdy da się już poznać! Ach tak! Cały urok posiadania przepada przed spojrzeniem ciekawych, którzy ze swojej strony tracą zainteresowanie dla rzeczy już poznanych. Uwagę świata przez trzy tysiąclecia przykuwać może tylko coś w rodzaju tajemnicy Sfinksa. Wschód pełen jest sekretów — nikt nie rozumie ich wartości tak jak człowiek Orientu. Dzięki temu pełen jest także zdumiewających niespodzianek. Dużo piękna znajdzie się na powierzchni: jaskrawość barwy, wspaniałość światła, pełna powagi samotność, hałaśliwe działanie. To ledwie wzory na zasłonie niezmiennie zasuniętej przed zakamarkami życia Wschodu; jego prawdziwy urok jest o wiele subtelniejszy. Zamiera, przemyka tam i sam. Rozbłyskuje zza otwartych drzwi jakiegoś bezbarwnego, pozbawionego okien domu, który mijamy na ulicy, spod uniesionej zasłony żebraczki, która kładzie rękę na naszej uździe, z pogardliwego spojrzenia ciemnych oczu dziecka. Wtedy Wschód odsuwa zasłony, błyska kilkoma klejnotami w oślepione oczy i znowu znika, śmiejąc się szyderczo z naszej dezorientacji. Przez chwilę mamy wrażenie, że zaglądamy mu prosto w twarz, lecz nim zdecydujemy, czy mamy do czynienia z diabłem, czy z aniołem, już go nie ma.
Nie zatrzymuje się — woli niespodziewane. Zachowa swoje tajemnice i połączony z nimi dręczący urok, a gdy się nam wydaje, że wreszcie pojęliśmy nieco z jego migotliwego wdzięku, otoczy nas na powrót zasłoniętymi postaciami i fasadami domów bez wyrazu.
Należy zadowolić się czekaniem, a może pewnego dnia, gdy będzie się przechadzał w wieczornym ogrodowym chłodzie, raczy przystanąć i do nas przemówić, tak że odejdziemy pod wrażeniem jego dwornego języka i wyszukanej gościnności.
Bo Wschód jest najbardziej sobą w ogrodach — obdarzonych tym samym urokiem niespodziewanego. Wyobraźmy sobie ze wszystkich stron krajobraz umarłego świata, nagiego i opuszczonego w międzygwiezdnych przestworzach — szarą, pozbawioną wyrazu równinę, nad którą wznoszą się i opadają chmury pyłu, tworzące potężne kolumny, by nagle opaść na rozkaz gorącego podmuchu wiatru. Cała roślinność to niskie, cierniste krzewy pozbawione liści. Białe płachty soli, na których skrzy się słońce; górskie gołoborza na widnokręgu… A jednak na tym pustkowiu czai się drwiące piękno Wschodu. Wystarczy odrobina wody, a pustynia rozkwita, oazy chłodnego cienia wyrastają pośrodku kurzu i żaru, promienne plamy miękkich barw mienią się wśród szarzyzny. Serce raduje się, gdy wchodzimy bramą w glinianym murze: kontrast jest tak gwałtowny, że można stać jedną nogą na jałowym pustkowiu, a drugą wkraczać już do cienistego, ukwieconego raju. Pod szerokimi, grubymi liśćmi platanów szemrzą strumyczki, fontanny rozbryzgują się z miłym uchu szmerem, białe płatki róż opadają do cystern, zalegając głęboko i nieruchomo jak plamy zagęszczonego cienia. Sami Persowie są świadomi nieopisanego uroku swych ogrodów — pasa zieleni przy wąskiej granicy, co rozdziela pustynię i ziemię obsianą wedle przepięknej paraboli z rubajaty Omara Chajjama. Poeci opiewają ogrody w wykwintnych wierszach i nazywają na ich cześć swe księgi. Obawiam się, że Muzy częściej zaglądały do różanego ogrodu Sadiego niż do nieco pretensjonalnego ogrodu rozkoszy, zgotowanego dla nich przez naszego szesnastowiecznego pisarza.
Pustynia wokół Teheranu słynie z pięknych ogrodów. Szach jest właścicielem kilku, inne należą do jego synów, do wpływowych ministrów i zamożnych kupców. W niektórych wejściach przeciągnięto łańcuchy, aby zaznaczyć, że ogród jest Bast — święty — i Europejczyk nie ma doń wstępu; jednak schronień dla ściganych zbrodniarzy na szczęście jest niewiele i ogrody są zwykle otwarte dla wszystkich chętnych. Chyba najpiękniejszy, położony pod skalistym wzgórzem zwieńczonym ścianami i wieżami pałacu, jest własnością Szacha. Znaleźliśmy się u jego bram pewnego wieczoru po bezcelowym cwale przez pustynię. Gapie przy wejściu przepuścili nas bez słowa. Przeszliśmy przez mały dziedziniec wejściowy i znaleźliśmy się w długiej, ciemnej alei z fontannami i rabatami kwiatów posadzonych jej środkiem, bladych i wątłych z powodu niedostatku światła. Róże, które nadają aromat wodzie różanej, i brujerki, piana białego i żółtego kwiecia, rosły po brzegach mimo gęstego cienia platanowców. Brzegi każdej wodnej strugi porastały liście fiołków — nietrudno sobie wyobrazić, jak wiosną ich aromat wita przybysza jeszcze na pustyni, niczym gościnny przyjaciel wychodzący na powitanie z rozwartymi ramionami. Spacerowaliśmy krzyżującymi się alejami, aż dotarliśmy do jednej szerszej od pozostałych, na której końcu stał jakiś domek. Strumyki obmywały jego ściany, wpływały pod nimi do pomieszczeń. Od frontu bez ustanku szemrały fontanny, łagodny wietrzyk poruszał ciężkie zasłony zawieszone w połowie głębokich balkonowych wnęk. Wyglądał jak zaczarowany pałac inkrustowany barwnymi płytkami, przynależny raczej do świata fantazji niż do rzeczywistości, zbudowany po części z wodnych fal, po części z cienistych fałd ciężkich zasłon. Po pokonaniu dwóch, trzech stopni i wąskiego korytarza znaleźliśmy się w pokoju centralnym — tu leżeć i marzyć w gorące letnie dni! — wyłożonym błękitną glazurą, z wodą wylewającą się z fontanny na środku, oknami na całą wysokość ścian po obu bokach, z lustrzaną mozaiką, w której rombach i półksiężycach odbijały się błękit płytek i łuki wody, na sklepieniu i w niszach ścian.
Gdy zasiedliśmy na obszernym parapecie, jakieś drzwi otworzyły się cicho i wszedł Pers w długiej szacie. Niósł pobrzękujący strunowy instrument, z którym się usadowił po drugiej stronie fontanny i począł wydobywać z jego strun osobliwą, pozbawioną melodii muzykę — niekończące się minorowe zawodzenie. Zmrok wypełnił roziskrzony pokój, fontanna stopniowo milkła, wiatr przywiewał słodką woń róż — a Pers nie przestawał grać, gdy w ogrodzie uroczymi trelami nawoływały się słowiki.
Po kilku tygodniach wróciliśmy do Doshan Tepe. Tym razem zastaliśmy tu zgromadzenie Persów. Mężczyźni i dzieci siedzieli wokół jednego ze zbiorników na końcu alei i w swych żółtych i zielonych szatach przypominali kępę jaskrawych wodnych roślin o barwach nieprzyćmionych cieniem drzew. Lecz muzyk już się nie pojawił: jako mądry czarodziej wiedział, że można czarować „tylko przestwór niebieski i nieliczne uszy”2.
Osobliwe były dzieje pewnego opuszczonego ogrodu u podnóża gór. Należał do Zil es Sultana, najstarszego syna Szacha, który odziedziczył go po matce, owej pięknej młynarce, której uroda podbiła serce młodego Króla Królów. Zil (tytuł oznaczający „Cień Króla”) popadł w niełaskę. Cień Szacha sięga daleko i aby nie doznał on uszczerbku, Zil ma zakaz opuszczania Isfahanu, w związku z czym ogród Szimran stoi pusty, a jego dom popada w ruinę. Znajduje się na brzegu rwącego górskiego potoku, który, mamy nadzieję, w dawnych czasach obracał koła młyna — chociaż niektórzy się zarzekają, że dziewczyna nie była jednak córką młynarza. W pobliżu rosną majestatyczne platany, w których cieniu urządziliśmy pewnego wieczoru piknik, wieszając na gałęziach perskie latarnie. Na noc zakwitły wysokie pierwiosnki i ich rozkoszna woń mieszała się z zapachem jaśminu porastającego kruszące się ściany. Światło latarń padało na gładkie pnie drzew, zza liści przezierał wąski sierp księżyca, a stoki gór za naszymi plecami tonęły w blasku. Nie zazdrościliśmy Zilowi pałaców w Isfahanie.
Pewnego razu w innym ogrodzie zastaliśmy właściciela. Był wczesny ranek; stał w progu, rozsądzając spór między dwiema osobami ze swojej wioski, mężczyzną i kobietą w zasłonie, którzy go o to poprosili. Oboje mówili głośno, ona wykrzykiwała i wzywała Boga na świadka, w swej zapalczywości zapominając o przykazaniach skromności i odrzucając welon z grubego płótna, dzięki czemu mogła przemawiać nie tylko głosem, ale także wyrazem twarzy i oczu — a może robiła tak rozmyślnie, bo twarz miała piękną, bladą, o ciemnych oczach, wokół której fałdy czarnej opończy i białego welonu opadały jak materia spowijająca Madonnę. Gdy ujrzał nas nieznany gospodarz, odprawił krzykliwych petentów i powitał nas z dwornością, którą ludność perska wypija z mlekiem matki. Przyniesiono siedzenia, podano kawę i herbatę, ciżba odzianych w niebieską bawełnę ogrodników zaczęła podawać kosze niedojrzałych śliwek, talerze sałaty i bukiety sztywno ułożonych kwiatów. Rozmawialiśmy bez zbędnego pośpiechu, wygłaszając co pewien czas jakąś uwagę, milczenie nie stawało się jednak niezręczne dzięki bulgotaniu kalianów. W końcu skierowaliśmy się do wyjścia i na długich ogrodowych ścieżkach prawiliśmy sobie z gospodarzem liczne komplementy. U bramy zapewnił nas, że nasz niewolnik czuje się zaszczycony, iż zechcieliśmy przyjąć jego gościnność. Po wymianie niskich pokłonów wsiedliśmy na wierzchowce i odjechaliśmy.
Nie zakłóciliśmy spokoju jego domowego zacisza. Istnieje bowiem część domostwa, gdzie nawet gościnność nie zezwalałaby na wpuszczenie nas. Za domem, gdzie zostaliśmy przyjęci, znajdowały się mieszkania kobiet, długa, niska budowla z werandą okalająca głęboki zbiornik, na którego brzegu poważne dzieci oddają się pełnym godności zabawom, a kobiety w zasłonach przemykają tam i z powrotem. Stojący w cieniu drzew, robiący wrażenie opuszczonego i zaniedbanego, wyrzucony na koniec ogrodu poza strefę kwiatów andarun i jego mieszkańcy napełniają serce poczuciem znużonego niezadowolenia, gnuśnego życia bez celu — niekończące się minorowe zawodzenie.
Tak zatem na pustkowiu, za wysokimi murami płynie tajemne życie Wschodu. Nie przeniknie tam żaden Europejczyk, którego normy i kanony są tak odmienne, że podlegające im istnienie robi wrażenie mglistego i nierealnego, niezrozumiałego, a przynajmniej niezgłębionego. Życie tak monotonne, tak od wieków niezmienne, że aż pozbawione cech zdolnych wywołać jakiekolwiek wrażenie inne niż poczucie nieokreślonej malowniczości, niewyrażalnej nudy, spoczynku, który przeszedł w letarg, i spokoju wykraczającego poza granice cnoty.
Ogrody te, wraz z wysokimi drzewami i nieporuszonymi zbiornikami, też podlegają nieoczekiwanym wyrokom losu. Ministrowie popadają w niełaskę, bogaty kupiec nie jest w stanie udźwignąć danin na rzecz suwerena. Strumień wysycha, woda przestaje płynąć do zbiorników i tryskać w fontannach, drzewa i kwiaty usychają, zaniedbane mury kruszeją i po kilku latach niewielki raj znika z powierzchni ziemi, a tryumfująca pustynia raz jeszcze okrywa wszystko piachem i pyłem.
Poezja w przekładzie Jacka Spólnego, chyba że zaznaczono inaczej. [wróć]
Z Ody do maja Johna Keatsa. [wróć]
Wpołowie lipca zaczął się miesiąc muharram — okres żałoby po imamie Husajnie. Taki sam żar musiał lać się na równinę pod Karbalą, kiedy wnuk Proroka i jego sześćdziesięciu, może siedemdziesięciu zwolenników okopywało się nieopodal nurtu Eufratu. Wojska Jazida odcięły ich od rzeki i od wszelkich dróg odwrotu. Bez nadziei na ratunek, zewsząd tylko bezlitosna zemsta kalifa. Blask ognisk straży pełgał po ich namiotach, w świetle słońca ukazała się jeszcze za nimi bezludna równina Karbali — równina smutku i udręczenia.
Na pamiątkę cierpienia i śmierci osamotnionej załogi i jej świętego przywódcy cała Persja wybuchła płaczem. On, święty, był głodny i spragniony; wstawiający się u Boga nie doczekał się litości u ludzi. Widział swe dzieci padające pod ciosami nieprzyjacielskich włóczni, zwłoki jego wdeptano w piach, głowę zaniesiono w marszu zwycięstwa kalifowi. Ta żałosna historia przemówiła do wyobraźni połowy świata mahometan. Kolejne wieki, z własnymi tragediami i żalami, nie przyćmiły jej i nie stępiły uczuć, jakie wzbudza jej recytacja, niewątpliwie częściowo dzięki świeżym wiatrom sporów religijnych, które nieustannie ożywiają pamięć o niej, ale częściowo także dzięki jej przejmującej prostocie. Bijąca z niej godna podziwu odwaga uzasadnia długie trwanie opowieści. Nawet w sercach wrogów Husajna litość budziły jego cierpliwa wytrwałość, przywiązanie towarzyszy i namiętna miłość idących z nim kobiet. Zapisane sceny z owego strasznego dziesiątego dnia muharramu tchną czystym patosem ludzkiego losu, który porusza kolejne pokolenia. Nie trzeba przyjmować religijnych przekonań szyitów, by stanąć po czyjejś stronie w beznadziejnej batalii w słonecznym żarze lub uświadomić sobie tragizm imama siedzącego w namiotowym wejściu z trupem własnego dziecka na rękach czy zwilżającego wodą wargi przeszyte strzałą — napojem niemal równie gorzkim, jak gąbka nasączona octem i hyzopem. „Ludzie podróżują nocą — mówi Husajn w trakcie tego misterium — na spotkanie swych losów”. W czasie marszu przez nocną pustynię jechał wtedy ku nieśmiertelnej pamięci u boku Jazida i armii kalifa.
Z historią tego męczeństwa zetknęliśmy się nieoczekiwanie niedługo po wylądowaniu w Persji. Na głównej ulicy Kazwinu, którą przechadzaliśmy się w oczekiwaniu na zmianę koni (jechaliśmy bowiem do Teheranu), ujrzeliśmy zgromadzony pod platanowcem tłum. Zerkając zza pleców perskich chłopów, zobaczyliśmy w środku koła grupę aktorów, jednych w zbrojach, innych w długich czarnych szatach, odgrywających pasję, której bohaterem był Husajn. Jeden siedział na koniu. Pojawiając się i zjeżdżając, musiał przepychać się przez rzędy ludzi tworzących jedyne kulisy tego teatru. Jednak poza zamieszaniem wśród publiczności, które tym wywoływał, w sztuce — a przynajmniej w części, której byliśmy świadkami — działo się niewiele, bo aktorzy tylko przemieszczali się w milczeniu, przystając czasem na chwilę w pustej przestrzeni oznaczającej scenę, podczas gdy mułła, stojący na czymś w rodzaju mównicy, odczytywał opis wydarzeń, które mieli przedstawiać.
Ale z początkiem muharramu uśpiony zapał religijny Wschodu ożywał. Co dzień o zmierzchu ciszę przerywały zawodzenia żałobników, wznoszące się i opadające z melancholijnym uporem przez całą noc, po której świt nakazywał nieutulonym w żalu wiernym sen, dzięki czemu niewyspani niewierni mogli z westchnieniem ulgi przewrócić się na drugi bok. W końcu nadchodził dziesiąty dzień muharramu — bardzo ważny dla wszystkich mahometan, wtedy bowiem doszło do stworzenia Adama i Ewy, nieba i piekła, życia i śmierci. Lecz dla szyitów ma on sens wielokrotnie głębszy, bo wówczas dopełniło się męczeństwo Husajna.
Wczesnym popołudniem ponad wioskę uniosły się dźwięki żałoby. Mieszkańcy szli w procesji cienistymi alejami na skraju wsi i pasmem pustyni, które prowadziło z powrotem na główny gościniec — dzika, okrutna gromada swym smutkiem oddająca osobliwy hołd rycerskiemu bohaterowi, którego kości od dwunastu stuleci spoczywają na równinie Karbali. Był to rzeczywiście swego rodzaju hołd. Wielu dzielnych ludzi na pewno cierpiało męki większe niż Husajn, znosząc je z równym męstwem, ale to jemu jako jednemu z niewielu przypadła w udziale nieśmiertelność na ziemi, podobno najlepszy dar, jaki ma w zanadrzu nasz kapryśny świat. Jeśli odczuwał wielkie pragnienie bycia pamiętanym, które dopada każdego u progu zapomnienia, nie darmo padł przeszyty setką włóczni, a chociaż uroczystości żałobne trwały krótko, echo ich przetrwało dwanaście stuleci i brzmi do dzisiaj.
Pochód otwierała gromada małych chłopców, nagich do pasa, pląsających wokół odzianego na zielono mułły, który głosił niedole imama, posuwając się w środku rozbrykanej eskorty. Chłopcy skakali, bijąc się w piersi — bez śladu żalu na twarzach. Zwarta masa podskakujących głów i obnażonych barków mogła równie dobrze odbywać dziki taniec — którym się wcale nie interesowali, lecz w którym udział uważali za obowiązek każdego małego Persa. Za nimi szli mężczyźni ze sztandarami wioski — długimi tykami zwieńczonymi paciorkami i kolorowymi jedwabiami, wstążkami i niecodziennymi ozdobami. Z tyłu podążał drugi recytator z grupą mężczyzn bijących się w piersi, z których zdarto ubrania, i uderzających w czoła, powtarzających imię imama monotonnym chórem, przerywanym krzykami i jęczeniem.
Jednak właściwa uroczystość odbyła się wieczorem. Bazar na środku wioski okryto dachem z płótna, zawieszono tanie dywany i wielobarwne tkaniny; w jednym rogu wzniesiono mały podest, sklepiki zmieniono w coś podobnego do teatralnych lóż. Rozwieszono w nich jasne materie i ustawiono krzesła, na których zasiedli do przedstawienia notable, popijając sorbet i paląc kaliany. Zjawiliśmy się o godzinie dziewiątej, gdy uroczystości już trwały. Namiot wypełnili chłopi stojący lub siedzący na krawędziach fontanny. Przy fontannie rosła kępa oleandrów, ich delikatne liście i przepiękne różowe kwiaty żywo odcinały się na tle zgrzebnej, niebieskiej bawełny chłopskich strojów i zmarszczonych od znoju twarzy. Na podeście mułła w długiej szacie i białym turbanie śpiewnym, zawodzącym głosem odczytywał adhortacje i opisy męczeństwa. Ziemię u jego stóp obsiadły kobiety w schludnie podwiniętych czarnych strojach i białych, płóciennych zasłonach, które okrywały twarze i opadały na podołki. Z daleka przypominały rzędy ustawionych na ziemi, czarno-białych figur. Mułła rozwodził się nad cierpieniami imama: „Spragniony był, zgłodniały!”. Kobiety kołysały się w przód i do tyłu, zbolałe, mężczyźni bili się po obnażonych piersiach, po policzkach lały się łzy, co pewien czas podejmowali słowa mułły pełnym znużenia i boleści chórem bądź przerywali mu żałosnym pomrukiem, który narastał i stawał się coraz głośniejszy, by dotrzeć w końcu do najdalszych zakątków namiotu: „Husajn! Husajn! Husajn!”.
Panowało nieznośne gorąco. Tanie lampy z Europy dymiły przy ścianach namiotu, rzucając niepewne światło na różowe kwiaty oleandrów, kobiety w czerni i podniesione twarze mężczyzn, zlane potem i łzami, ściągnięte i przeorane nędzą i głodem — katalog ich cierpień był dłuższy od mąk imama. Mułła zdarł z głowy turban i cisnął go na ziemię, nie przerywając przy tym recytacji, lud zaś podjął pulsujący okrzyk: „Husajn! Husajn! Husajn!”.
Wnet przez tłum zaczął się przepychać derwisz. Skąpą szatę związaną miał przy lędźwiach, rozczochrane włosy spadały na ramiona, głowę owinął jaskrawym szalem, który żółtymi i szkarłatnymi pasami spływał na nagie plecy. Przybył z daleka; w ręce trzymał długi kostur, pustynny kurz okrywał buty, które postawił u brzegu podestu. Stał, deklamując, modląc się, dodając otuchy — nieokiełznana postać o oczach, w których łyskał szał religijnego fanatyzmu. Z pasją gestykulując, parł przez dym i światło, które lśniło na jaskrawym okryciu głowy i mokrej twarzy, wykrzywionej w grymasie bólu i podniecenia. Skończył przemawiać, zszedł z podestu, wziął buty i laskę i zanurzył się w noc, niosąc dar swej mowy innym wioskom…
Nie ma nic równie trudnego do zmierzenia, jak wartość uzewnętrznionego uczucia. Dla Anglika łzy to sprawa poważna, oznaczają nie tylko najgłębsze i najbardziej powstrzymywane emocje, są też zarezerwowane na największe okazje. Jego zdaniem pospolitych odczuć w ogóle nie warto wystawiać na pokaz. Łatwe dawanie upustu emocjom przez cudzoziemca jest dlań niespodzianką — ledwie pojmuje gesty nacji tak bliskiej jak Francuzi i często błądzi, za oznakę wielkiego poruszenia uważając coś, co dla nich jest zaledwie położeniem naturalnego akcentu. Na Wschodzie tego rodzaju trudności są dziesięciokrotnie większe. Sam gest miewa sens zupełnie odwrotny: Turek kiwa głową, gdy chce powiedzieć „Nie”, i kręci nią na znak zgody. W każdym razie uczucie, które wyraża jakiś gest, jest prawdopodobnie kompletnie niezrozumiałe — zupełnie poza skalą emocji człowieka Zachodu — a jego głębia i trwanie podlegają prawom, o których nie mamy pojęcia.
W człowieku Orientu na pierwszy rzut oka uderza pełen godności i bezruchu spokój. Gdy nagle odkrywamy drugą stronę jego natury, kiedy nie wiedzieć czemu ulega nieopanowanemu podnieceniu, pochopnie przyjmujemy, że tylko najbardziej gwałtowne uczucia zdolne byłyby wyrwać go ze zwykłej równowagi ducha. Tak właśnie miała się rzecz owego wieczoru. Najpierw wydało się nam, że oglądamy ludzi pogrążonych w najczarniejszych otchłaniach rozpaczy, lecz niebawem odkryliśmy, że przywiązujemy do ich łez i pojękiwań o wiele za dużą wagę. Orientalnych widzów w lożach właściwie nie poruszały emocje, które mieli rzekomo odczuwać: siedzieli ze spokojnymi obliczami, zajadali słodycze, lody i sorbety, z uprzejmym uśmiechem przekazywali sobie kaliany. Nasi perscy służący pozostawali podobnie nieporuszeni: atmosfera chwili udzieliła im się na tyle, że z roztargnieniem postukiwali palcami w starannie okryte piersi, lecz nie spuszczali z nas oczu i żaden religijny szał nie przeszkadzał im w zaspokojeniu najdrobniejszej naszej potrzeby. A ludzie stojący na skraju tłumu poniżej nas w ogóle nie zwracali uwagi na to, co się dzieje; widzieliśmy mężczyzn o twarzach zlanych łzami, o piersiach czerwonych i obolałych od uderzeń, którzy odstępowali na bok i wdawali się w ożywione rozmowy z sąsiadami, pili z nimi herbatę lub targowali się o garść solonych orzechów, jak gdyby nigdy w życiu nie słyszeli imienia Husajna. Na ten widok skłonni byliśmy wysnuć skrajnie przeciwny wniosek, że ten pokaz żalu był czystą formalnością, nic nieznaczącą — pogląd najpewniej tak samo mylny, jak pierwszy.
Tak czy owak nie rozumieliśmy znaczenia całej ceremonii, która wywołała w nas uczucie zbliżone do wstrętu i znużenia. Była wymuszona, ponura i brzydka. Materiały zawieszone na namiocie podejrzanie przypominały produkty tkalni manchesterskich, których gustom bynajmniej nie przysparzały chwały. Lampy cuchnęły oliwą, w dusznym powietrzu kłębił się kurz, chrapliwe śpiewy mułłów nużyły jak szum maszynerii. Nie wiem, jak długo to trwało, z radością wymknęliśmy się mniej więcej po godzinie, a idąc chłodną wiejską drogą, wyzbywaliśmy się poczucia chaosu i zamieszania, z zadowoleniem słysząc, jak chrapliwe odgłosy stopniowo rozpływają się w nocnym powietrzu…
W ten sposób szyici opłakują śmierć imama Husajna, Róży w Ogrodzie Chwały, a kwestia, czy on i jego potomkowie są jedynymi prawowitymi następcami Proroka, zostanie ostatecznie rozstrzygnięta dopiero po przyjściu dwunastego i ostatniego imama. Żył on już podobno na ziemi i przyjdzie znowu objąć władzę, którą w jego imieniu sprawuje zastępujący go szach. „Gdy ujrzycie czarne chorągwie — zgodnie z tradycją zapowiada Mahomet — czarne chorągwie wychodzące z Chorasanu, idźcie i stańcie pod nimi, bo będzie tam Imam Boga, który nazywa się Mahdi. On napełni świat równością i sprawiedliwością”.
Cholera nadciągała wolno, ociężale przez dni wczesnego lata. Ze wschodu dobiegały pogłoski o śmierci… cholera szalała w Samarkandzie… przekroczyła granicę Persji… jest w Meszhedzie! — donosiły telegramy. Pomiędzy Teheranem a zarażonym obszarem ustanowiono niedbałą kwarantannę i rzekom pielgrzymów napływającym stale do Meszhedu zakazano wstępu do świętego miasta. Potem zaczęły się codzienne spisy zgonów, których liczba wzrastała w zatrważającym tempie. Meszhed nieomal opustoszał, bo wszyscy, których zaraza oszczędziła, uciekli w góry, a gdy po tygodniu albo dwóch jej gwałtowność zaczęła opadać, pojawiły się złowróżbne wieści: „Roznosi się na wioski od zachodu”. Z każdym dniem coraz bliższa, przekroczyła zasieki kwarantanny, pokazując się nagle w jakiejś odległej wsi, i runęła na północ, na co optymiści kręcili głowami i mruczeli: „Teheran ocaleje, nigdy nie dociera do Teheranu”. Wkrótce opanowała szlak biegnący w stronę Morza Kaspijskiego, otaczając miasto niczym przebiegły strateg. Wszyscy wstrzymali oddech, wyczekiwali i niemal życzyli sobie, by niepewność minęła i nadeszło nieuniknione. Jednak — mimo że cholera pukała już do wrót — nie czynili żadnych przygotowań do obrony, nie organizowali szpitali, nie przewidzieli żadnego systemu pomocy. Cały czas wpuszczano do miasta wozy przejrzałych owoców, powietrze wciąż truł odór gnijących na ulicach śmieci. Był miesiąc muharram; co wieczór ludzie wpadali w dziki szał religijnego podniecenia, zbierali się w teatrze Szacha na misteriach i opłakiwali śmierć Husajna. Długie modły nabrały może większego zapału, a zawodzenie większej intensywności, bo u bram stał już ponury cień. Który z żałobników byłby w stanie powiedzieć z całą pewnością, że to nie na jego ramieniu spocznie mocna ręka, kiedy będzie wychodził w noc? Chmura pyłu, która jak zawsze wisiała nad miastem i pustynią, przybrała wygląd bardziej złowieszczy: stała się zapowiedzią bardziej mrocznej chmury, która spowijała Teheran. Mimo to z nieba ciągle lał się bezlitosny żar i pod czystym błękitem nigdzie nie było ucieczki przed Boską ręką. Mijały dni, ludzie pili nieświeżą wodę i pochłaniali zgniłe owoce, i raptownie spadło fatum — cholera wkroczyła do Teheranu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki