Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jest 59 rok n.e. Piętnaście lat po zakończeniu walk Rzymian z barbarzyńcami centurion Macro powraca do Brytanii, by pomóc matce w prowadzeniu dochodowego interesu. Jednak wśród plemion, które rzekomo zaakceptowały panowanie Rzymu, panuje niepokój. Świeżo zwolnionemu z wojska Macro zaczyna brakować żołnierskich przygód i chętnie przyłącza się do oddziału mającego dać tubylcom nauczkę. Jeszcze nie wie, że wkrótce będzie potrzebował całej swej odwagi i wszystkich umiejętności, by przeżyć.
Miastem Londinum rządzą gangi bandytów. Macro zostaje brutalnie zaatakowany, gdy próbuje stawić im opór. Z pomocą przychodzą mu weterani walk w Brytanii oraz prefekt Katon. Przyjaciele, którzy razem walczyli w całym Imperium, stworzą potężną drużynę. Będą walczyć ramię w ramię w obronie honoru Rzymu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 524
SIMON SCARROW
CYKL ORŁY IMPERIUM
Brytania
ORŁY IMPERIUM (42–43 rok n.e.)
PODBÓJ (43 rok n.e.)
POLOWANIE (44 rok n.e.)
ORŁY I WILKI (44 rok n.e.)
POŚCIG (44 rok n.e.)
Rzym i prowincje wschodnie
PRZEPOWIEDNIA (Rzym, 45 rok n.e.)
REBELIA (Judea, 46 rok n.e.)
CENTURION (Syria, 46 rok n.e.)
Basen Morza Śródziemnego
GLADIATOR (Kreta, 48–49 rok n.e.)
LEGION (Egipt, 49 rok n.e.)
PRETORIANIN (Rzym, 51 rok n.e.)
Powrót do Brytanii
BRACIA KRWI (51 rok n.e.)
KOHORTA (51 rok n.e.)
BRYTANIA (52 rok n.e.)
Hiszpania
NIEPOKONANY (54 rok n.e.)
Powrót do Rzymu
DZIEŃ CEZARÓW (54 rok n.e.)
Kampania na wschodzie
KREW RZYMU (Armenia, 55 rok n.e.)
ZDRAJCY RZYMU (Syria, 56 rok n.e.)
WYGNAŃCY RZYMU (Sardynia, 57 rok n.e.)
Brytania: kłopotliwa prowincja
HONOR RZYMU (Brytania, 59 rok n.e.)
Jonathanowi Millsowi,który nauczył mnie historiii zaszczepił mi pasję do niej
LISTA POSTACI
Centurion Macro, bohater Rzymu, wyczekuje spokojnej emerytury w Brytanii; w każdym razie tak ją sobie wyobraża...
Petronella, żona Macro, która również ma nadzieję na spokojne życie na prowincji
Załoga statku towarowego Delfin
Androcus, Hydrax, Barco, Lemulus, nerwowa załoga żeglująca po niespokojnych wodach...
Parvus, chłopiec okrętowy o sercu lwa
W gospodzie Pies i Jeleń
Portia, matka i partner biznesowy Macro; twarda sztuka w interesach i życiu...
Denubius, jej pomocnik i nie tylko
W kwaterze głównej w Londinium
Trybun Salvius, młody arystokrata, który nie może się doczekać powrotu do Rzymu
Prokurator Decianus, marny biurokrata zesłany do Brytanii za karę
Gubernator Paulinus, ambitny osobnik pragnący zyskać sławę, kończąc podbój Brytanii
Gangi Londinium
Malvinus, herszt Skorpionów, który składa propozycje nie do odrzucenia
Pansa, prawa ręka Malvinusa
Cinna, przywódca Sztyletów, który ma ambicję uczynienia swojego gangu najpotężniejszym w całym mieście
Naso, członek gangu Sztyletów, wredny typ
W kolonii weteranów w Camulodunum
Ramirus, prefekt obozu (w stanie spoczynku), mający nadzieję spędzić resztę życia w spokoju, przy dzbanku wina
Kordua, żona Ramirusa
Tibullus, oficer dowodzący wysuniętym posterunkiem niedaleko Camulodunum
Laenas, Herennius, Ancus, Vibenius, weterani gotowi stanąć do walki jeszcze ten jeden, ostatni raz
Kardominus, przewodnik Rzymian z plemienia Katuwelaunów
Mabodugnus, stary wódz Trynowantów
Iceńska arystokracja
Prasutagus, król Icenów, dotknięty śmiertelną chorobą
Boudika, żona Prasutagusa, zaciekła obrończyni interesów jej plemienia
Goście z Rzymu
Prefekt Katon, najlepszy przyjaciel centuriona Macro; znamienity żołnierz, który do Brytanii przybył bez pozwolenia
Klaudia Acte, wybranka Katona i była kochanka cesarza Nerona, który jest przekonany, że zmarła na wygnaniu
Lucjusz, syn Katona i jego nieżyjącej żony
Kasjusz, pies Katona, przygarnięty przybłęda o groźnym wyglądzie i ogromnym apetycie
A także
Kajus Torbulo, szef portowych tragarzy
Camillus, właściciel oberży przy drodze między Londinium a Camulodunum
Grakchus, właściciel garbarni w Londinium, którego łupią gangi
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Rzeka Tamesis, Brytania, styczeń 59 roku n.e.
– Ktoś się zbliża – oświadczył centurion Macro, wskazując przed siebie. Zamarły w bezruchu wpatrywał się spod zmrużonych powiek w dół biegu rzeki, nie bacząc na powiewy zimnego wiatru targające szpakowate kędziory nad jego czołem. Pozostali na pokładzie Delfina obrócili się, zatrzymując wzrok na niskoburtowej łodzi, którą napędzało czterech mężczyzn przy wiosłach. Kolejnych trzech siedziało na rufie, a jeden stał na dziobie, przytrzymując się liny. Łódź wypłynęła zza zakrętu rzeki około pół kilometra dalej i szybko skracała dzielący ich dystans. Macro przekalkulował, że wkrótce dogoni ona powolny statek towarowy wiozący go wraz z żoną w górę biegu Tamesis do Londinium. Chociaż mężczyźni nie mieli na sobie zbroi ani nie wyglądali na uzbrojonych, coś w ich zachowaniu sprawiło, że poczuł ostrzegawcze mrowienie na karku.
– Coś nam grozi?
Odwrócił się do swojej żony. Petronella była przysadzistą kobietą o okrągłej twarzy obramowanej ciemnymi włosami, tylko nieznacznie niższą od Macro. Byli razem już od kilku lat, dlatego wiedziała, że chociaż jej mąż odszedł z wojska, jego zmysły wciąż były wyczulone na potencjalne zagrożenia.
– Wątpię, ale przezorny zawsze ubezpieczony, nie?
Zostawił Petronellę zapatrzoną w zbliżającą się łódź i niefrasobliwym tonem zagadnął do kapitana statku:
– Androcusie, pozwól na słówko.
Kapitan zauważył ostrzegawcze spojrzenie centuriona i podążył za nim do miejsca, w którym leżał bagaż przykryty koźlą skórą. Macro odrzucił ją na bok i sięgnął do kufra ze swoim rynsztunkiem. Wyjął pas z mieczem, założył go wprawnym ruchem i zapiął klamrę, przesuwając tak, że rękojeść broni znalazła się w zwyczajowym miejscu na biodrze. Drugi pas z zapasowym mieczem wręczył Androcusowi.
– Załóż go.
Kapitan zawahał się i zerknął w stronę nadpływającej łodzi.
– Wyglądają nieszkodliwie. Czy broń naprawdę jest konieczna?
– Miejmy nadzieję, że nie. Z doświadczenia jednak wiem, że lepiej mieć ją pod ręką i nie potrzebować niż odwrotnie.
Androcus przez chwilę trawił w myślach to, co usłyszał, po czym wziął pas i pospiesznie zapiął go na swoich chudych biodrach.
– I co teraz?
– Zobaczymy, co zrobią tamci.
Matowy blask słońca rozmyty szarzyzną zimowego nieba oświetlał blado rzekę i bezbarwny krajobraz na obu brzegach. Miarowy plusk wioseł niósł się po wodzie. Łódź, utrzymując stały kurs, minęła ich w odległości dziesięciu metrów. Macro zauważył, że mężczyzna na dziobie omiótł spojrzeniem pokład, jakby sprawdzał, co wiezie statek, następnie zatrzymał wzrok na nim i Androcusie. Podobnie jak pozostali obecni na łodzi miał na sobie płaszcz, a włosy nosił związane z tyłu rzemieniem.
Macro odchrząknął, splunął za burtę i uniósł rękę na powitanie, upewniając się, że poły jego płaszcza rozchyliły się na tyle szeroko, by rękojeść miecza przy pasie była dobrze widoczna.
– Witajcie, przyjaciele. W takie zimne popołudnie rejs po rzece to żadna frajda, co?
Mężczyzna na dziobie skinął głową, wyszczerzył zęby w uśmiechu i półgłosem rzucił swoim kompanom rozkaz w lokalnym narzeczu. Ci wyjęli pióra wioseł z wody i łódź zaczęła zwalniać.
– Ano, wieje chłodem – odpowiedział po łacinie z silnym akcentem. – Wy do miasta?
– Tak – wtrącił Androcus. – A wy?
Mężczyzna skinął w górę rzeki.
– Do wioski rybackiej parę kilometrów stąd. Nie możemy już doczekać się wieczerzy. Niech bóg rzeki ma was w swej opiece.
Musnął palcem czoło na pożegnanie i rzucił komendę w swoim dialekcie. Jego załoganci ponownie zaczęli wiosłować i łódź wysforowała się do przodu, zostawiając za sobą kilwater wzburzonej wody. Androcus wydał z siebie westchnienie ulgi.
– Chyba jednak nie było czego się obawiać.
Macro obserwował łódź oddalającą się miarowo w kierunku następnego zakola rzeki. Spomiędzy szuwarów przy brzegu wysączała się mgła i łódź zniknęła z widoku, jeszcze zanim dotarła do zakrętu.
– Nie byłbym tego taki pewien. Jaki twoim zdaniem mają powód, żeby snuć się po rzece o tak późnej godzinie w środku zimy?
– A skąd ja mam to wiedzieć? Ktoś mógłby zadać to samo pytanie dotyczące kapitana, który o tej porze roku płynie z Galii do Brytanii.
Macro zamyślił się na chwilę.
– Ta wioska, o której wspomniał... Znasz ją?
Androcus pokręcił głową.
– Jest kilka wiosek nad rzeką, ale żadna tak blisko stąd, jak mówił tamten.
– Jesteś pewny?
Kapitan spojrzał nań z urazą.
– Kursuję między Londinium a Gesoriacum od pięciu lat. Znam Tamesis jak własną kieszeń. Mówię ci, centurionie, najbliższa wioska jest co najmniej piętnaście kilometrów stąd. Może jest jeszcze jakaś rybacka osada na końcu któregoś ze strumieni, które uchodzą do rzeki, ale żadnej takiej nie kojarzę. – Kapitan spojrzał w kierunku, w którym zniknęła łódź. – Może i masz rację. Nie podobały mi się gęby tamtych.
– No co ty powiesz – parsknął Macro. – Myślę, że mamy problem. Nie zatrzymujmy się na noc, to zbyt niebezpieczne.
– Mamy płynąć nocą? – Androcus pokręcił głową. – Nie ma mowy.
– Powiedziałeś, że znasz rzekę jak własną kieszeń.
– Za dnia tak.
– Nocą to wciąż ta sama rzeka. Wierzę, że będziesz potrafił wyminąć tych ludzi w bezpiecznej odległości. Ostatecznie co najgorszego może nas spotkać? Jeśli statek wejdzie na mieliznę, poczekamy na przypływ, który nas wyniesie z powrotem na głębszą wodę.
– Jeśli uderzymy w dno z dużą prędkością, może pęknąć maszt.
– No to nie płyń szybko. Nawet jeśli stracisz maszt, lepsze to, niż gdybyś miał stracić statek, ładunek, załogę, pasażerów i własne życie, które ci odbierze banda rzecznych piratów.
Kapitan potarł dłonią szczękę.
– Skoro tak to ująłeś...
– Właśnie tak to wygląda. Płyniemy dalej.
Macro odwrócił się, przeszedł pokładem do miejsca, w którym stała jego żona, i uraczył ją pokrzepiającym uśmiechem.
– Dzisiaj nie dobijamy na noc do brzegu.
– Dlaczego? Z powodu tamtych ludzi? – Petronella spojrzała nań przenikliwie.
Skinął głową.
– Na wszelki wypadek.
– Są niebezpieczni?
– Lepiej, żebyśmy nie musieli tego sprawdzać na własnej skórze. – Zamilkł na moment, trawiąc coś w myślach, po czym zawołał do Androcusa: – Macie tu jakąś broń?
– Parę siekier, noży i kołków do mocowania lin.
– A zbroje?
– Jesteśmy żeglarzami, centurionie, nie żołnierzami. Dlaczego mielibyśmy posiadać zbroje?
– Słusznie. Dopilnuj, żeby twoi ludzie byli uzbrojeni. I miej oczy dookoła głowy. Jeśli zostaniemy zaatakowani, to będzie walka na śmierć i życie. Piraci nie mają w zwyczaju zostawiać świadków. Nie licz na ich litość. Rozumiesz? – Macro rozejrzał się po twarzach załogi, która przysłuchiwała się z boku ich rozmowie, by się upewnić, że wszyscy zdali sobie sprawę z powagi sytuacji.
– A co ze mną? – zapytała Petronella.
Macro spojrzał na nią przeciągle. Wprawdzie była kobietą, ale od czasu, gdy się poznali, widział już kilka razy, jak powalała mężczyzn na ziemię jednym ciosem. Kiedy trzeba było się bić, potrafiła walczyć jak furia. Pocałował ją czule w policzek.
– Tylko spróbuj nie pozabijać w ciemnościach zbyt wielu naszych, dobrze?
Zimowe słońce chyliło się za widnokrąg. Załoga i pasażerowie czujnie obserwowali szuwary po obu stronach nurtu, wypatrując oznak niebezpieczeństwa.
– I dla czegoś takiego porzuciliśmy wygodne życie w Rzymie? – Petronella kiwnęła ręką w stronę posępnego krajobrazu. Tamesis, będąc rzeką pływową, podczas odpływu odsłaniała szerokie połacie błotnistego dna. W oddali, za pasem trzcin na skraju wody, widać było niskie pagórki upstrzone kępami jeżynowych zarośli i bezlistnych drzew.
Petronella pokręciła głową i wtuliła się w futrzany kołnierz swego płaszcza, a Macro wzruszył ramionami. Z wojska odszedł blisko dwa lata wcześniej. Do Brytanii wyruszyli po kilkumiesięcznym postoju w Massalli, gdzie Petronella zachorowała. Kiedy tylko wyzdrowiała, Macro chciał jak najszybciej dokończyć podróż, nawet jeśli oznaczało to rejs zimową porą. Oprócz hojnej odprawy wypłaconej z cesarskiego skarbca w podzięce za wiele lat zaszczytnej służby otrzymał parcelę w wojskowej kolonii w Camulodunum. W sumie wystarczająco dużo, by urządzić się wygodnie na emeryturze, pomyślał z uśmiechem.
– Och, nie jest tak źle – odparł.
– Nie? – Zerknęła nań, unosząc brew. – Dlaczego Rzym uparł się, żeby to... bagno zmienić w swoją prowincję?
Macro się roześmiał, uwydatniając kilka blizn wrytych w jego pokrytą zmarszczkami twarz. Objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie.
– Nie widziałaś jeszcze tej okolicy, gdy jest tu najładniej. Kiedy przychodzi lato, robi się pięknie. Ziemia jest urodzajna, a w lasach mnóstwo zwierzyny. Szlaki handlowe z resztą imperium zapewniają dostęp do wszelkich zbytków. – Zamilkł i skinął w stronę rzędu dzbanów z winem w ładowni szczelnie opakowanych matami z trawy. – Jeszcze parę lat i Brytania nie będzie się niczym różniła od innych prowincji. Sama się przekonasz. Mam rację, Androcusie?
Kapitan stał na małym, wzniesionym nad pokład podeście na dziobie statku, obserwując rzekę przed nimi. Odwrócił się i pokiwał głową.
– Ano. Co miesiąc przybywa statków kursujących tu z Galii. Zobaczysz, pani, jak teraz wygląda Londinium. W zaledwie kilka lat rozrosło się z faktorii w wielkie miasto. Trochę tam jeszcze surowo, ale za jakiś czas będzie metropolia, jak się patrzy.
– Hmm... – mruknęła Petronella i przeniosła wzrok z powrotem na spowity mgłą bezkres błota rozciągający się po obu stronach rzeki. Macro zmarszczył czoło i zassał powietrze przez zęby, aż nadto świadom, że cokolwiek by teraz powiedział, nie polepszy sytuacji. Tak to jest z kobietami, pomyślał. Jeśli nie można było wyczytać w ich myślach, co chcą usłyszeć, najlepiej było w ogóle się nie odzywać. Z drugiej jednak strony zachowanie milczenia mogło sprowokować zarzut, że mężczyźni to bezduszni, gruboskórni barbarzyńcy, niezdolni udzielić emocjonalnego wsparcia swoim żonom. Nawykły do reguł obowiązujących na polach bitew, Macro był zdeprymowany faktem, że w takich sprawach nie było zwycięskiej strategii. Kobiety potrafiły tak osaczyć swoich mężczyzn, że jedyne, co im zostawało, to wycofać się do narożnika i ze stoickim spokojem przyjąć nieuniknione.
Kapitan spojrzał w niebo na ławicę chmur nadciągających od wschodu.
– Miejmy nadzieję, że to nie śnieg.
Macro podążył wzrokiem za jego spojrzeniem i skinął głową. Do zmroku zostało około godziny i perspektywa spędzenia kolejnej lodowatej nocy na pokładzie statku nie cieszyła go ani trochę.
– A więc co takiego czeka cię w Londinium? – zapytał Androcus. – Przydział do jednego z legionów?
Macro pokręcił głową.
– Wojaczkę mam już za sobą. Zamierzamy razem z żoną trochę sobie dorobić i żyć wygodnie na emeryturze. Jestem współwłaścicielem gospody w mieście. Moja matka prowadzi ją od kilku lat.
– Doprawdy? Może znam to miejsce.
– Nazywa się Pies i Jeleń. W dobrym miejscu, niedaleko rzeki. Z tego, co mi pisała w listach, ma tam duży ruch w interesie.
– Pies i Jeleń... Nie, nie kojarzę. Ale w sumie nic w tym dziwnego, niewiele czasu spędzam w Londinium. Tylko tyle, żeby wyładować towar, zabrać następny i z powrotem do Galii. Zwykle idę się napić w tawernie przy nabrzeżu.
– Gdybyś chciał sprawdzić, jak jest u mnie, stawiam pierwszą kolejkę – zaoferował przyjaźnie Macro.
– Dziękuję, panie. – Androcus się uśmiechnął. – Chętnie skorzystam.
Coś poruszyło się w pobliskich trzcinach i obaj bezwiednie wstrzymali oddech. W następnej chwili spłoszona czapla z łopotem skrzydeł zerwała się do lotu i poszybowała tuż nad wodą. Macro i kapitan odetchnęli z ulgą i czuwali dalej.
Temperatura raptownie się obniżyła, kiedy tylko zapadła noc. Androcus, obawiając się, że po ciemku wpadną na brzeg, polecił załodze zwinąć dwa żagle, by spowolnić statek. Delfin sunął niemrawo w górę rzeki środkiem szerokiego nurtu Tamesis. Macro miał wrażenie, że prawie stoją w miejscu. Przeklinał w myślach kapitana za to, że boi się płynąć pod pełnymi żaglami. Niemniej to był statek Androcusa i Macro wiedział, że jeśli spróbuje go pouczać, jak ma wykonywać swoją robotę, nic dobrego z tego nie wyniknie. Poza tym musiał wypatrywać oznak zagrożenia. Gdyby doszło do walki, byłby jedynym na pokładzie, który miał doświadczenie w posługiwaniu się bronią. Wątpił, czy załoga sama obroniłaby statek przed bandą piratów wprawionych w zabijaniu i łupieniu.
Petronella stała obok, sprawdzając, czy trzymany przez nią kołek do mocowania lin dobrze leży w jej dłoni. Macro objął ją ramionami, przytulił do siebie i po chwili przemówił półszeptem do jej ucha:
– Jeśli stanie się coś złego i nie poradzimy sobie, wyrwij się stąd za wszelką cenę. Nawet gdybyś musiała wyskoczyć za burtę i dopłynąć do brzegu. W Londinium udaj się do gospody mojej matki. Ona się tobą zaopiekuje.
Potem zamilkli i, podobnie jak kapitan i reszta załogi, wypatrywali łodzi, która ich minęła niecałe dwie godziny wcześniej.
– Tam – powiedział Macro, wskazując na południowy brzeg. Dostrzegł dwie majaczące w mroku postacie, które wychynęły z nabrzeżnych zarośli i wspięły się na pagórek z widokiem na rzekę. Mężczyźni przystanęli na szczycie, by przyjrzeć się Delfinowi, następnie wrócili truchtem w gęstwę u podstawy pagórka, znikając z pola widzenia.
– Co oni kombinują...? – bąknął Androcus.
– Śledzą nas, jak sądzę. Jeśli znasz jakiś sposób, żeby ta krypa popłynęła szybciej, teraz jest odpowiedni moment, by to zrobić.
Kapitan na moment uniósł dłoń, zanim odpowiedział:
– Praktycznie nie ma wiatru. Teraz napędza nas głównie przypływ. A to daje przewagę piratom, jeśli nas zaatakują, ponieważ ich łódź jest lżejsza.
Strach w jego głosie był prawie namacalny. Macro odwrócił się doń, chwycił go za ramiona i przemówił gniewnym, zduszonym tonem:
– Słuchaj, jeśli dojdzie do walki, twoja załoga będzie oglądała się na ciebie. Masz świecić przykładem, dlatego odetchnij głęboko i weź się w garść, Androcusie. – Puścił go i klepnął po ramieniu. – Poza tym masz mnie. Mało kto stoczył w życiu tyle bitew co ja. To tylko jakaś banda kmiotów z bagien. Radziłem sobie nie z takimi jak oni. Trzymaj nerwy na wodzy, a wyjdziemy z tego obronną ręką i bezpiecznie dotrzemy do Londinium. Jasne?
– T-t-tak... – wydukał kapitan i odchrząknął. – Zrobię, co do mnie należy.
– Dobrze. – Macro uśmiechnął się doń pokrzepiająco. – A teraz zabierz nas w górę rzeki najszybciej, jak się da.
Androcus podszedł do załogi, która stała wzdłuż relingu od strony południowego brzegu, wypatrując kolejnych oznak aktywności piratów. Półgłosem wydał polecenie i chwilę później dało się słyszeć szelest nadymającego się żagla ze skóry, a woda przy burtach zabulgotała. Macro rozejrzał się po obu brzegach, odnotowując z satysfakcją, że statek wyraźnie przyspieszył. Od wschodu nadciągały ciężkie chmury. Nieprzenikniony mrok pod nimi wskazywał, że niosą ze sobą deszcz albo śnieg. Przy odrobinie szczęścia ta ciemność mogła skryć statek. Z drugiej strony, pomyślał Macro, w takich warunkach piraci mieli szansę zbliżyć się ukradkiem, niezauważeni do ostatniej chwili. Postanowił porozmawiać z marynarzami, dopóki był jeszcze czas, by omówić strategię działania.
– Panowie – przemówił na tyle głośno, by usłyszeli go wyraźnie. – Parę słów do was. Ci piraci są przekonani, że wasz Delfin to tylko kolejny statek towarowy z załogą, której bez trudu dadzą radę. Będą liczyli na to, że strach osłabi waszą wolę oporu. To ich najlepsza broń przeciwko nam. Dlatego właśnie musimy im pokazać, że się nie boimy. Jeśli nas zaatakują, macie im zgotować takie powitanie, jakby tym statkiem płynęła horda krwiożerczych bestii. Nie będziemy czekali, aż wedrą się na pokład. Znajdźcie sobie coś, czym będziecie mogli rzucać w tych sukinsynów, kiedy tylko się zbliżą. Jeśli spróbują abordażu, zatrzymamy ich przy relingu. Walcie ich po łbach, zanim zdołają postawić tu nogę. A jeśli najdzie was pokusa ucieczki, pamiętajcie, że nie ma się gdzie ukryć. Tak więc odeprzemy szturm albo zginiemy w boju. Jasne?
Zawiesił głos i omiótł wzrokiem twarze mężczyzn stojących przed nim w półmroku. Chłopiec okrętowy został przy drążku sterowym. Macro przypomniał sobie w myślach, czego zdążył się dowiedzieć o załodze Delfina podczas ich krótkiego rejsu z Galii. Oprócz kapitana był pierwszy oficer Hydrax – krzepki, dobroduszny mężczyzna, który sprawiał wrażenie zaprawionego żeglarza. Za szeroki skórzany pas wsunął trzonek siekiery. Obok niego stało dwóch marynarzy, Barco i Lemulus, obaj przyjaźnie nastawieni do dwojga pasażerów ich statku. Barco uzbroił się w masywny bosak, a jego kompan dzierżył kołek do mocowania lin. Kapitan miał zapasowy miecz Macro, stojąc z ręką wspartą na głowicy. Macro uświadomił sobie, że nie zna imienia chłopca okrętowego. Młodzieniec miał nie więcej jak dwanaście – trzynaście lat i przez cały rejs nie odezwał się ani słowem, a załoga zwracała się doń po prostu „chłopcze”.
– Ej, młody człowieku! – zawołał Macro. – A ty jaką masz broń?
Cień przy sterze sięgnął wolną ręką do biodra. Rozległ się przytłumiony zgrzyt i chłopak uniósł rękę, ukazując ledwie widoczny kształt ostrza sztyletu.
– Dobrze – skwitował Macro. – No to wszyscy wiedzą, co mają robić.
– A twoja żona? – zapytał Androcus.
– Nakarmię te łachudry ich własnymi jajami – mruknęła nienawistnie Petronella, a Macro z zadowoleniem usłyszał, że pozostali zareagowali śmiechem. Uznał, że jak na garstkę cywilów, których być może czeka walka na śmierć i życie, robili całkiem niezłe wrażenie.
Coś musnęło jego czoło i gdy uniósł głowę, zobaczył zwiewne kształty wirujące w ciemności. A więc śnieg, nie deszcz. Pierwsze drobinki wkrótce ustąpiły miejsca wielkim puchatym płatkom osiadającym na ich płaszczach. Ciemne deski pokładu Delfina momentalnie pokryła cienka biała warstwa. Macro zmrużył powieki i przesłonił dłonią oczy, by je ochronić przed coraz silniej zacinającym śniegiem.
– Widzisz coś? – zapytała Petronella.
– Niewiele, ale tamci mają ten sam problem.
Zamieć wygłuszyła wszelkie odgłosy na pokładzie i przesłoniła oba brzegi. Sunący mrocznym nurtem statek, odcięty od reszty świata otaczającą go śnieżną kurtyną, sprawiał wrażenie, jakby zmierzał donikąd.
– Będziemy musieli spuścić żagiel – oświadczył Androcus. – Płyniemy na ślepo. Nie widzę dalej jak na piętnaście metrów. Jeśli teraz wejdziemy na mieliznę, stracimy maszt, a może nawet cały statek razem z ładunkiem, bo kadłub może tego nie wytrzymać.
– Utrzymuj kurs – odparł stanowczo Macro. – Jeszcze trochę. Aż zamieć zelżeje.
– A jeśli nie zelżeje? To zbyt niebezpieczne.
Kapitan odwrócił się w stronę załogi i właśnie miał wydać polecenie, gdy nagle wypłynęli ze śnieżnej zadymki. Znowu mogli dostrzec zarysy obu brzegów Tamesis. Delfin, bardziej szczęśliwym trafem niż za sprawą kunsztu załogi, zdawał się znajdować prawie dokładnie pośrodku rzeki. Wbrew obawom Androcusa nie groziło im, że wpadną na brzeg. Pas śnieżycy na niebie szybko się oddalał.
Wtem z mroku wynurzył się ciemny zarys łodzi. Mknęła zbieżnym kursem w kierunku burty statku. Piraci wiosłowali co sił w rękach popędzani przez swojego herszta, który stał na dziobie, mierząc wzrokiem ich ofiarę.