Ostatniej nocy w klubie Telegraph - Malinda Lo - ebook + książka

Ostatniej nocy w klubie Telegraph ebook

Lo Malinda

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„– Ta książka. Była o dwóch kobietach, które się w sobie zakochały. – Potem zadała pytanie, które zapuściło w niej korzenie, a teraz rozwijało liście, domagając się ujrzenia światła dziennego: – Słyszałaś kiedyś o czymś takim?”

Siedemnastoletnia Lily Hu nie potrafi sobie przypomnieć, kiedy dokładnie to pytanie zakiełkowało w jej głowie, ale odpowiedź pojawiała się i w pełni rozkwitła, gdy ona i Katheleen Miller przeszły pod migoczącym neonem lesbijskiego klubu Telegraph.

Ameryka w 1954 roku nie jest bezpiecznym miejscem dla dwóch zakochujących się w sobie dziewczyn, szczególnie w Chinatown. Paranoja związana z czerwoną paniką zagraża wszystkim, włącznie z osobami chińskiego pochodzenia żyjącymi w Stanach Zjednoczonych. Gdy deportacja zaczyna zagrażać ojcu Lily, dziewczyna wraz z Kat zaryzykują wszystko, żeby ich miłość ujrzała światło dzienne.

Zdobywczyni National Book Award!

Zdobywczyni Nagrody Stonewall!

Zdobywczyni Asian/Pacific American Award for Literature!

Zdobywczyni A Michael L. Printz Award Honor Book!

Zdobywczyni A Walter Dean Myers Award Honor Book!

Międzynarodowy bestseller!

„Soczysta, ambitna i wielowarstwowa… queerowa opowieść, na którą czekaliśmy”. — MS. MAGAZINE

„Pisarstwo Lo jest tak bogate, że autentycznie da się poczuć światła neonów bijące ze stron powieści”. — CASEY MCQUISTON

„Malinda Lo jest absolutna ikoną!” — BUZZFEED

„Spektakularna”. — SHELF AWARENESS

„Must read”. — US WEEKLY

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 485

Oceny
4,3 (113 oceny)
53
41
17
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lela14

Nie oderwiesz się od lektury

To była jedna z najlepszych książek jakie czytałam. Być może myślę tak, bo jest pierwsza w nocy a ja ją właśnie skończyłam, ale naprawdę ta historia jest cudowna i kocham ją całym sercem.
30
namj00nie

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita opowieść. Dużo emocji i uczuć. Bardzo polecam!
20
Izacze1

Dobrze spędzony czas

Poruszająca historia i ciekawe tło konkretnych czasów i przemian społecznych.
20
werjerka

Nie oderwiesz się od lektury

jedna z lepszych książek (jakie przeczytałam) z wątkiem wlw
21
kaxbe1972

Dobrze spędzony czas

"...o dwóch kobietach, które się w sobie zakochały..." Tu nie jest tak słodko i naiwnie jak z większości książek o tematyce LGBT.
33


Kolekcje



 

 

 

 

Tytuł oryginału: Last Night at the Telegraph Club

 

Copyright © 2021 by Malinda Lo

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

Copyright © for the Polish translation by Joanna Krystyna Radosz, 2022

 

Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara

Marketing i promocja: Anna Fiałkowska, Aleksandra Kotlewska, Oliwia Żyłka

 

Redakcja: Patryk Białczak

Korekta: Robert Narloch, Sandra Popławska

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Ilustracja na okładce: © Feifei Ruan

Projekt graficzny okładki: Kristin Boyle

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Wojciech Bryda

Pytania do dyskusji: © Erica Gillingham

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67461-29-0

 

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

[email protected]

www.weneedya.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla wszystkich butches i femmes,

które były, które są i które będą.

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

 

 

Uczestniczki konkursu piękności Miss Chinatown zgromadziły się właśnie za parawanem przy scenie. Nie było ich tam jeszcze, gdy Lily Hu mijała to miejsce piętnaście minut wcześniej w drodze do toalety. Ich nagłe pojawienie się wywołało w niej lekkie zmieszanie.

Lily miała trzynaście lat. Nie pamiętała, czy kiedykolwiek wcześniej widziała taką grupę dziewcząt chińskiego pochodzenia: ubranych w stroje kąpielowe, na wysokich obcasach, z wymyślnymi fryzurami i perfekcyjnymi makijażami. Wyglądały tak amerykańsko.

Dziewczyna zwolniła. Konkurs piękności miał się wkrótce rozpocząć, a gdyby dłużej zabawiła w tym miejscu, mogłaby przegapić początek imprezy. Powinna wrócić na koc, gdzie na trawniku przed sceną piknikowała jej rodzina, a mimo to się ociągała, starając się jednak nie patrzeć zbyt natarczywie na scenę.

Dziewcząt było dwanaście, a ich stroje kąpielowe miały kolory czerni i bieli, morskiej albo leśnej zieleni, bywały jedno- lub dwuczęściowe. Obnażone ramiona i nogi modelek łapały promienie upalnego południowego słońca, a ich lśniące czarne włosy połyskiwały upięte lub poskręcane w sprężynki. Na ustach modelki nosiły jaskrawą czerwień szminki, a na paznokciach szkarłat lakieru. Skórę miały gładką i opaloną. Każda z nich na swój sposób uosabiała wzór idealnej kobiety.

Obcasy wysokich szpilek zapadały im się w trawę. Co chwilę któraś podnosiła nogę, upewniając się, czy but nie utknął jej w mokrym gruncie, przez co przypominały smukłonogiego źrebaka z Bambiego, który uczy się stawiać pierwsze kroki. Uczestniczka konkursu w dwuczęściowym czarnym kostiumie miała wyjątkowo wysokie obcasy, a kiedy zmieniała pozycję, prawy but utknął jej w ziemi. Zaczęła się z nim szarpać, a wtedy wysunął się z niego fragment stopy, ukazując wszystkim brzydki czerwony ślad w miejscu, w którym obuwie obtarło jej ścięgno Achillesa. Dziewczyna zmarszczyła brwi, próbując palcami u nóg wydobyć but, ale tym razem wymknęła się z niego cała stopa. Okrągła różowa pięta. Dyskretny łuk stopy. Przebierające w powietrzu palce. Lily musiała odwrócić wzrok, zupełnie jakby przyglądała się kobiecie zdejmującej publicznie sukienkę.

Rozległ się pisk mikrofonu, po którym jakiś mężczyzna mówiący po angielsku oznajmił:

– Witamy na trzecim dorocznym pikniku Stowarzyszenia Chińskich Obywateli Amerykańskich oraz na konkursie Miss Chinatown, zorganizowanych z okazji corocznego Dnia Niepodległości!

Rozbrzmiały oklaski i zachęcające okrzyki wydawane przez zgromadzoną na trawie publiczność. Starsza kobieta z kartkami ułożonymi na podkładce poczęła zbierać dziewczęta w szeregu za ekranem, szykując je do wejścia po schodkach na scenę. Wtedy Lily się odwróciła i pospiesznie ruszyła w stronę trawnika.

 

 

Zauważyła swoją rodzinę gdzieś pośrodku tłumu, skupioną na starym i podniszczonym wojskowym kocu z nazwiskiem jej ojca – kapitana Josepha Hu – wypisanym białą farbą. Otaczały ją inne rodziny, wszystkie rozleniwione pod bezchmurnym błękitnym niebem, każda zwrócona w stronę sceny ustawionej przed lożą jurorów.

Lily zauważyła matkę, gdy ta akurat stała i stawiała do pionu czteroletniego Frankiego. Ojciec, nadal siedzący na kocu, podał jej torebkę, a potem mama wraz z Frankiem poczęli sobie torować drogę na skraj trawnika. Wujek Francis i ciocia Judy, siedzący obok ojca Lily, spoglądali na scenę z różnymi minami. Wuj wydawał się pochłonięty tym widokiem, ale ciotka raczej była sceptycznie nastawiona do tego przedsięwzięcia. Lily nigdzie nie widziała swojego starszego brata, Eddiego. Domyśliła się, że pewnie wciąż się gdzieś bawi z przyjaciółmi.

Na matkę wpadła na ścieżce.

– Idę z Frankiem do łazienki – powiedziała do córki. – Zostało jeszcze trochę smażonego kurczaka.

Kiedy Lily szła trawnikiem, ktoś odpalił fajerwerki. Letnie słońce, gorące i suche, wnikało w jej czarne włosy. Tu, w Los Altos, panowała prawdziwie letnia pogoda – idealna na lody, nie to co w zimnym i mglistym San Francisco. Przez cały dzień Lily pozbywała się kolejnych warstw ubrań, które rano narzuciła na siebie w mieszkaniu w Chinatown, tak że teraz miała na sobie tylko bluzkę z krótkim rękawkiem i bawełnianą spódnicę. Żałowała, że nie założyła sandałów zamiast półbutów ze skarpetami.

Gdy dotarła do rodziny, kucnęła, by zgarnąć ostatni kawałek kurczaka, jaki pozostał w koszyku. Jej przyjaciółka, Shirley Lum, przysiadła ze swoimi bliskimi w pobliżu. Gestem zaprosiła Lily na swój koc.

– Mogę pójść do Shirley? – zapytała Lily, kierując pytanie do ojca. Ten skinął głową. Tymczasem konferansjer zaczął przedstawiać uczestniczki konkursu piękności. Przy akompaniamencie donośnie rozbrzmiewających nazwisk Lily wstała z pałką kurczaka w dłoni.

– Panna Elizabeth Ding!

– Panna May Chinn Eng!

Lily dosiadła się do Shirley na kocu jej rodziny – zrobionym ze starego białego obrusu – i podkurczyła nogi, wygładzając spódnicę na kolanach jak prawdziwa dama.

Shirley nachyliła się do niej, mówiąc:

– Moja ulubiona to ta trzecia, ta w żółtym dwuczęściowym kostiumie.

– Panna Violet Toy!

– Panna Naomi Woo!

Lily odgryzła kawałek kurczaka. Jego skórka wciąż była chrupiąca, a wnętrze soczyste i słone. Ułożyła pod nim dłoń, tak by uchwycić spadające okruszki. W międzyczasie dziewczęta na scenie kroczyły jedna za drugą na szpilkach, kołysząc biodrami w przód i w tył. Od strony publiczności dobiegło kilka gwizdów, a potem śmiech.

– Myślę, że dziewczyna w czarnym trochę za bardzo gwiazdorzy – oceniła Shirley.

– Co masz na myśli? – zapytała Lily.

– Tylko spójrz na nią! Zachowuje się jak jakaś gwiazda filmowa czy coś w tym stylu. Jak ona w ogóle stoi!

– Przecież wszystkie tak stoją.

– Ale ona stoi raczej tak, jakby myślała, że taki z niej ideał.

Lily nie widziała, by dziewczyna w czerni wyglądała choć trochę inaczej od reszty. Pamiętała jednak widok jej obnażonej, uniesionej stopy i czuła zażenowanie w imieniu uczestniczki. Wszystkie dziewczyny na scenie się uśmiechały, trzymały dłonie na biodrach i ściągały łopatki. Konferansjer wyjaśnił, że muszą jeszcze raz przejść się dookoła sceny, by jurorzy mogli ocenić ich twarze oraz sylwetki. Publiczność znowu zaklaskała.

Jury zasiadało przy stole postawionym na trawie tuż przed sceną. Lily nie widziała, kto wchodził w jego skład, ale zdążyła się o nim nasłuchać. Dwoje spośród osób jurorskich należało do władz Chinatown: jedna była mężczyzną – prominentnym białym biznesmenem, a druga kobietą – Królową Narcyzów z hawajskiego Honolulu. Wcześniej Lily widziała, jak robi sobie zdjęcia z fanami; nosiła piękną sukienkę w kwiecisty wzór, a we włosy wpięła sobie duży różowy kwiat.

– Patrz. Teraz idzie moja! – odezwała się Shirley.

Dziewczyna w żółtym dwuczęściowym kostiumie była wyższa od reszty, a jej kształty bardziej zaokrąglone niż u pozostałych rywalek. Miała falujące czarne włosy, które z tyłu utrzymywały grzebienie, uwydatniając lśniące kolczyki łezki. Gdy wyszła na przód sceny, gwizdy poczęły narastać. Kiedy zaś dotarła na jej drugą stronę, przystanęła na chwilę, ugięła kolano i spojrzała kokieteryjnie przez ramię. Publicznością wstrząsnęła fala braw, do których entuzjastycznie przyłączyła się również Shirley.

Lily, wciąż z na wpół zjedzonym kurczakiem w dłoni, niespokojnie odwróciła wzrok od sceny. Nie rozumiała tego ucisku w brzuchu, jakby uważała, że nikt nie powinien jej przyłapać na patrzeniu na te dziewczęta. Nieopodal spostrzegła grupkę starszych mężczyzn z Chinatown, którzy jak gdyby nigdy nic siedzieli i palili papierosy, lustrując uczestniczki konkursu spojrzeniami. Jeden z nich uśmiechnął się do innego, a w jego minie można było dostrzec coś odrażającego. Lewą ręką wykonał dziwny gest, jakby coś ściskał, a drugi mężczyzna zachichotał. Lily opuściła wzrok na kurczaka. Jego kość nasuwała skojarzenia ze ścięgnem Achillesa dziewczyny w czerni, poczerwieniałym od twardej krawędzi buta.

 

 

– Chodźmy na scenę – rzuciła konspiracyjnym tonem Shirley. Wzięła Lily za rękę i pociągnęła ją przez trawnik.

– Nie powinnyśmy…

– Nie chcesz się przekonać, jak to jest?

Brzmiało to niebezpiecznie i buntowniczo – ale tylko trochę. Popołudniowe słońce zdawało się teraz złote i ciężkie. Impreza dobiegała końca, a widzowie zbierali rzeczy, szykując się do powrotu do domu.

– Dobra – zgodziła się Lily. W odpowiedzi Shirley pi­snęła.

Ostatnich kilka metrów właściwie przebiegły, a gdy znalazły się u stóp schodków, Shirley gwałtownie przystanęła, przez co Lily wpadła na jej plecy.

– Pomyśl tylko – odezwała się rozmarzona przyjaciółka – jakie to musi być uczucie, zostać Miss Chinatown!

Kiedy jury ogłosiło werdykt, pojawiło się wokół tego sporo kontrowersji. Lily usłyszała kilka gwizdów pośród aplauzu, a twarz zwyciężczyni spąsowiała zarówno z dumy, jak i konsternacji. Jakiś mężczyzna krzyknął po angielsku w kierunku sceny:

– Ona wygląda jak laska pin-up, a nie chińska dziewczyna!

Lily spojrzała na niego ukradkiem. Siedział w pobliżu mężczyzny od dziwnego gestu, a ten pochylił się ku niemu i poklepał go po ramieniu. Zaczęli z ożywieniem dyskutować i choć Lily nie całkiem rozumiała ich konwersację – mówili po tajszańsku[1] – wyłapała słowa oznaczające piękno i kobietę.

– Lily, idziesz czy nie?

Shirley weszła już na scenę. Do Lily dotarło, że odstaje od przyjaciółki. Oparła dłoń na poręczy – ta się zachwiała – i szybko wbiegła po schodach. Ze sceny zniknął już mikrofon i statyw, przez co wydawała się ona niemal całkiem pusta. Shirley wyszła na środek krokiem przypominającym chód uczestniczek konkursu, jak gdyby odgrywała rolę królowej piękności.

Lily się zawahała, patrząc, jak przyjaciółka odwraca się do rozległego, pustoszejącego trawnika. Ktoś zagwizdał, a Shirley, zarumieniona z radości, dygnęła.

– Następny raz będzie twój! – rozległ się czyjś głos.

Shirley zachichotała, po czym zerknęła przez ramię na Lily.

– No, chodź! Chodź zobaczyć widok!

Ta dołączyła do niej na scenie w chwili, gdy gdzieś daleko fajerwerki rozdarły powietrze. Popołudniowe słońce znajdowało się za ich plecami, przez co rzucały cienie na podest. Gdy Shirley uniosła rękę i pomachała na królewską modłę, Lily spostrzegła, jak cień przyjaciółki wyciąga się i pada na trawę. Ziemia była naznaczona pustymi szklanymi butelkami i zgniecionymi papierowymi torebkami, a sama trawa została ugnieciona, tworząc nieregularne wspomnienie koców i ciał.

– Lily!

Głos dobiegł ją z lewej, zza sceny. Zrobiła krok w tył, by się rozejrzeć, dzięki czemu zobaczyła ciocię Judy nadchodzącą od strony parkingu i machającą do niej.

– Musimy się zbierać! – zawołała ciocia.

Lily odmachała jej i złapała Shirley za ramię.

– Czas na nas.

– Jeszcze chwilę – odparła przyjaciółka.

Lily podeszła do schodów, a kiedy się odwróciła, zobaczyła, że Shirley wciąż stoi na skraju sceny i patrzy na trawnik. Promienie słoneczne otaczały tył jej głowy niczym korona, skrywając w cieniu twarz dziewczyny. Nos i usta wciąż miała słodkie, dziewczęce, lecz na jej klatce piersiowej zaczęła się już pojawiać skromna wypukłość. Sukienka była z kolei ściągnięta w talii, uwidaczniając lekką krągłość bioder. Lily zaczęła się zastanawiać, czy właśnie tak powinna wyglądać chińska dziewczyna.

 

 

 

[1] Nazwa języka pochodzi od miasta Taishan (Nowe Tajpej) i nie jest notowana w polskich słownikach (przyp. red.).

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ I

 

 

 

 

I Can Dream, Can’t I?[2]

 

 

 

 

 

 

Sierpień–wrzesień 1954

 

 

 

[2] Anglojęzyczne tytuły wszystkich części książki są jednocześnie tytułami piosenek popularnych w czasach, w których rozgrywa się akcja powieści (przyp. red.).

 

 

 

 

 

 

1

 

 

 

– Ta kobieta jest taka piękna! – stwierdziła Shirley, szturchając Lily, by też popatrzyła. Dwie białe dziewczyny siedziały po drugiej stronie restauracji, przy stoliku we wnęce. – Ciekawe, czy idzie na jakiś występ.

Był piątkowy wieczór, sam środek kolacyjnego rozgardiaszu. Restauracja Eastern Pearl była niemal pełna, ale Lily od razu rozpoznała, o kim mówi Shirley. Lampiony z czerwonego papieru zwisające z sufitu rzucały ciepły blask na blond włosy kobiety. Były upięte w kok i przymocowane czymś błyszczącym, pasującym do kolczyków łezek w uszach. Miała na sobie granatową suknię bez rękawów, z okrągłym dekoltem uwydatniającym jej kremową skórę, kolorem dopasowaną do bolero, które przewiesiła przez oparcie krzesła. Jej towarzyszka wyglądała o wiele mniej olśniewająco. Była ubrana w spodnie z szarej flaneli i bluzkę z kołnierzykiem. Całości dopełniały krótko i modnie ścięte włosy, przez które jednak wyglądała niemal męsko. To zwróciło uwagę Lily. Z jej postawy emanowało coś subtelnie chłopięcego. Dziewczyna nie umiała tego wyjaśnić, ale coś w tej kobiecie wydało jej się intrygujące.

Lily zdała sobie sprawę, że wgapia się w nieznajomą, więc szybko skupiła uwagę na spoczywającym przed nią niechlujnym stosie serwetek. Za jej plecami Shirley pospiesznie przedzierała się palcami przez swój stosik, robiąc z kolejnych serwetek łabędzie. Lily od dzieciństwa spędzała z Shirley niezliczone godziny w restauracji – w razie potrzeby często pomagała w niej przy różnych pomniejszych zadaniach. Niedługo miały rozpocząć ostatni rok szkoły, a ona nadal nie umiała zrobić z serwetki porządnego łabędzia. Odłożyła tego ptaka, którego właśnie próbowała złożyć, i zaczęła od nowa.

W weekendowe wieczory Eastern Pearl przyciągała raczej turystów aniżeli lokalną chińską społeczność. Shirley twierdziła, że to dzięki jednej z firm turystycznych, która sprowadzała ludzi do Chinatown i polecała ten lokal. Dzięki temu restauracja miała świetne obroty. Lily wciąż zastanawiała się nad tym, czy kobiety we wnęce są turystkami, więc raz jeszcze ukradkiem na nie spojrzała.

Blondynka wyjmowała akurat srebrną papierośnicę z torebki, a jej towarzyszka – pudełko zapałek z kieszeni spodni. Pochyliła się ku kobiecie, zapalając zapałkę. Blondynka zasłoniła płomień dłonią, przyciągnąwszy dłoń koleżanki i wstrzymawszy oddech. Potem się odsunęła i podała towarzyszce papierośnicę. Ta wyjęła papierosa i szybko go odpaliła, po czym kciukiem i palcem wskazującym wyjęła go z ust. Kłęby dymu wzniosły się do rozświetlonego czerwienią sufitu.

– Kiepsko ci wychodzą – oznajmiła Shirley, spoglądając na brzydko poskładane łabędzie Lily. – Ma się to nie spodoba.

– Przepraszam – odparła Lily. – Nie umiem ich robić.

Shirley potrząsnęła głową, ale bez złości.

– Przerobię twoje – obiecała, przesuwając w swoją stronę serwetki Lily.

Dziewczyna siedziała przez chwilę bez ruchu, obserwując, jak jej przyjaciółka poprawia niechlujnego łabędzia. Potem wzięła się za „Chronicle”. Zawsze uwielbiała recenzje filmowe i teatralne, a najchętniej czytała rubryczkę kulturalną ze zdjęciami kobiet w futrach i diamentach. Zaczęła się zastanawiać, czy blondynka kiedykolwiek trafiła do jakiegoś czasopisma.

– Może to dziedziczka – powiedziała Shirley. – Ta biała kobieta, o tam.

Shirley rzuciła przelotne spojrzenie na drugą stronę restauracji.

– Dziedziczka kopalni złota?

– Tak. Jej ojciec niedawno zmarł, zostawiając córce cały majątek w spadku…

– Ale potem odkryła, że ma przyrodniego brata…

– …który toczy z nią walkę o spadek…

– …więc wynajmuje prywatnego detektywa, który go uwiedzie!

Lily spojrzała na Shirley z zaskoczeniem.

– Że co?

– A jak myślisz, kim jest ta druga kobieta? Wygląda jak prywatna detektywka. Tylko taka osoba mogłaby w ten sposób wyglądać. Pewnie jest pod przykrywką.

Lily to wyraźnie rozbawiło.

– Pod jaką przykrywką?

– Ach, któż to wie!

Bawiły się w to od dzieciństwa: wymyślały historie o nieznajomych, których spotykały w restauracji, ale Shirley z reguły traciła zainteresowanie tą formą rozrywki wcześniej niż Lily.

– Widziałaś, gdzie moi rodzice umieścili najnowszą reklamę? – zapytała Shirley, ustawiając ostatniego serwetkowego łabędzia obok pozostałych, przez co tworzyły małą, zabawną armię.

– Nie.

– Jest o tu… Widziałam ją wcześniej. Patrz dalej. Na tej samej stronie co recenzja klubu nocnego.

Lily posłusznie kartkowała stronice „Chronicle”aż do działu Po zmroku, który zajmował pół strony. Drugą połowę zapełniały reklamy restauracji i klubów nocnych. Skanowała je wzrokiem, szukając wzmianki o Eastern Pearl.

„Spotkajmy się u Juliana w Xochimilco: najlepsza meksykańska kuchnia. Chińskie programy rozrywkowe – niesamowity trzydaniowy obiad, chiński albo amerykański – Forbidden City”.Ilustracja przedstawiająca cztery twarze – matki, ojca, syna i córki ze wstążką we włosach – zachęcała do tego, by odwiedzić „Dobrą strawę! Dobre życie znaczy dobry obiad u Granta”.

– Jest tu – powiedziała Shirley, wskazując na reklamę u dołu strony. Skromny czarny prostokąt z pogrubionym białym napisem głosił: „Poczuj najdoskonalszą kuchnię orientalną w Eastern Pearl. Najlepsza w Chinatown”.

Wzrok Lily zatrzymał się jednak na kwadratowej ramce tuż nad reklamą Eastern Pearl. Tekst wewnątrz niej głosił: „Tommy Andrews, kobieta w męskim przebraniu – światowa premiera! Telegraph Club, Broadway 462”. Ramka była dość duża i zawierała także zdjęcie osoby wyglądającej na przystojnego mężczyznę w smokingu, z zaczesanymi włosami. Coś w Lily zamarło, jakby jej serce potrzebowało chwili przerwy, nim na nowo zacznie bić.

– Nie jest specjalnie duża, ale Pa mówi, że ludzie ją zauważą – oznajmiła Shirley. – Co o tym sądzisz?

– Och, tego… tego no… na pewno ją zauważą – odparła Lily.

– Ludzie zazwyczaj czytają tę stronę, prawda? Chcą wiedzieć, jakie gwiazdy zjadą do miasta.

– Masz rację. Jestem pewna, że ludzie ją dostrzegą.

Shirley, usatysfakcjonowana odpowiedzią, skinęła głową, a Lily musiała się zmusić do oderwania wzroku od fotografii Tommy Andrews. Po drugiej stronie restauracji dwie kobiety regulowały właśnie rachunek. Ta w niebieskiej sukience wyjęła portfel z torebki, a ta z krótkimi włosami niespodziewanie wyciągnęła go z kieszeni spodni. Banknoty opadły miękko na stół.

Za ladą otworzyły się wahadłowe drzwi prowadzące do kuchni. Z jej wnętrza mama Shirley wystawiła głowę i zawołała:

– Shirley, chodź tu na chwilę!

– Tak jest, Ma – odparła dziewczyna, patrząc umęczonym wzrokiem na Lily. – Tylko nie dotykaj serwetek. Skończę, jak wrócę.

Wtem odezwał się dzwonek przymocowany do drzwi wejściowych. Lily zobaczyła, jak obie kobiety wychodzą. Krótkowłosa przytrzymała skrzydło przed przyjaciółką, a potem obie zniknęły. Lily wróciła do wpatrywania się w reklamę Telegraph Club.

Broadway 462 – to musiało być raptem kilka przecznic od Eastern Pearl. Na Broadwayu, na wschód od głównej arterii miasta – Columbus Avenue – znajdowało się sporo klubów nocnych. Rodzice Lily kazali jej wystrzegać się tych okolic; były one przeznaczone dla dorosłych – tak przynajmniej mówili – i turystów. Nie dla grzecznych chińskich dziewczynek. W ogóle nie dla dziewczynek. Lily wiedziała, że powinna uważać te kluby za tandetne miejsca, jednak ilekroć przechodziła przez Broadway (oczywiście niezmiennie w ciągu dnia), spoglądała na szeroką ulicę ciągnącą się do odległego Bay Bridge, a jej wzrok zatrzymywał się na zamkniętych drzwiach. Zastanawiała się wtedy, co takiego za sobą skrywają.

Jej dłonie zaczęły się pocić. Zerknęła przez ramię, ale nikogo nie dostrzegła za ladą. Szybkim ruchem wydarła stronę z reklamą Telegraph Club, złożyła ją starannie w kostkę i wcisnęła głęboko do kieszeni spódnicy. Złożyła gazetę i odłożyła na stos numerów „Chronicle”. Wyrównując go, zdała sobie sprawę, że opuszki palców poczerniały jej od farby drukarskiej. Pomknęła do łazienki, odkręciła wodę i tak długo szorowała palce nieprzyjemnym w dotyku różowym mydłem, aż nie pozostał na nich żaden ślad.

 

 

 

 

 

 

2

 

 

 

Eastern Pearl znajdowała się raptem dziesięć minut drogi piechotą od mieszkania rodziny Hu, lecz tamtego wieczoru droga do domu zdawała jej się ciągnąć w nieskończoność. Gdy Lily ledwie wyszła z restauracji, przyszło jej spędzić sporo czasu na rozmowie ze starym panem Wongiem, który akurat zamykał magazyn importowanych towarów znajdujący się po sąsiedzku. Potem, gdy skręciła w Grant Avenue, zawołał do niej Charlie Yip ze stoiska z jedzeniem, aby oznajmić, że ma w promocji jej ulubione wa mooi[3]. Kupiła małą paczkę z zamiarem podzielenia się z braćmi, a kiedy chowała ją do kieszeni spódnicy, starała się nie pognieść złożonego wycinka gazety.

Przed Shanghai Palace grupka białych turystów blokowała cały chodnik. Byli gotowi na nocne życie Chinatown, a Lily widziała, że byli już po kilku drinkach. Żaden z nich nie zauważył, jak przemknęła obok nich ulicą, zręcznie omijając niedopałek rzucony przez kobietę w futrze. Dziewczyna spojrzała tylko z irytacją na plecy nieznajomej. W tym samym momencie zatrąbił jakiś samochód, a Lily aż odskoczyła. Utknąwszy między turystami a zaparkowanym buickiem, musiała zaczekać na zmianę świateł, by w końcu przebiec niecierpliwie między stojącymi samochodami.

Kiedy w końcu dotarła na drugą stronę jezdni, spojrzała za siebie, na Broadway i North Beach, zastanawiając się, gdzie dokładnie mieści się Telegraph Club. Wyobrażała sobie wysoki neon zawieszony nad drzwiami z markizą, a wtedy na myśl przyszły jej kobiety z Eastern Pearl i ich potencjalna wycieczka do Telegraph Club. Oczyma duszy widziała, jak zajmują miejsca przy niedużym okrągłym stoliku nieopodal sceny, na której pojawi się wystrojona Tommy Andrews i zacznie śpiewać.

Miała ochotę natychmiast wyjąć fragment gazety i spojrzeć raz jeszcze na jej twarz. Oparła się jednak tej pokusie. Przed nią rozciągał się Clay Street, więc znajdowała się zaledwie kilka przecznic od domu.

Przyspieszyła kroku.

 

 

Otworzyła drzwi wejściowe i wbiegła drewnianymi schodami na trzecie piętro. Po lewej stronie mieszkania, tam gdzie znajdowała się kuchnia, było cicho i ciemno, ale z prawej, spod drzwi salonu, na korytarz sączyła się smuga światła. Odwiesiła kurtkę na wieszak, zdjęła buty, założyła kapcie i ruszyła do salonu, mijając zamknięte drzwi sypialni rodziców.

Ojciec siedział na sofie, czytając gazetę i paląc fajkę. Jej młodsi bracia, Eddie i Frankie, rozłożyli się na dywanie, pogrążeni w lekturze komiksów. Kiedy weszła do pokoju, ojciec podniósł na nią wzrok i się uśmiechnął. W szkłach okrągłych okularów odbijało się światło lampy.

– Jadłaś kolację? – zapytał. – Jak się miewa Shirley?

– W porządku. Jadłyśmy razem. Gdzie jest mama?

– Położyła się wcześniej. Jeśli wciąż jesteś głodna, to w kuchni coś jeszcze zostało.

Eddie spojrzał na nią przez ramię.

– Jest jeszcze ciasto. Z promocji w Cameron House.

To przypomniało Lily o wa mooi, które od razu wyjęła z kieszeni.

– Chcecie trochę? Dostałam je od Charliego Yipa.

Frankie zerwał się na równe nogi, by zabrać jej przekąskę, na co tata natychmiast oznajmił:

– Tylko nie jedzcie za dużo. Zaraz czas do łóżka.

Lily doskonale wiedziała, jak przeminie im reszta wieczoru. Ojciec nie położy się tak długo, aż nie doczyta gazety, czyli być może przez kolejne pół godziny. Bracia będą się upierać, że mogą się jeszcze nie kłaść, ale o dziesiątej zostaną zapędzeni do łóżka. Ona zaś mogłaby posiedzieć z nimi w salonie, pochłaniając łapczywie jakąś powieść, ale wiedziała, że nie da rady się skupić. Zamiast tego ruszyła więc do kuchni i wstawiła czajnik na kuchence. Czekając, aż woda się zagotuje, stanęła przy oknie nad zlewem i przyglądała się światłom dochodzącym z miasta, tym lśniącym płomykom świadczącym o czyimś życiu: oknom sypialni i salonów czy lampom samochodów jeżdżących po stromych ulicach. Zastanawiała się, gdzie mieszkają kobiety z restauracji i jak wyglądają ich domy. Wsunęła dłoń do kieszeni, by dotknąć złożonej gazety.

Zrobiła sobie jaśminową herbatę i zabrała ją do sypialni, która tak właściwie nie była sypialnią, tylko wnęką w salonie, tuż za przesuwnymi drzwiami. Na razie zostawiła je otwarte. Wcześniej to miejsce było biurem ojca, ale gdy Frankie skończył cztery lata, Lily udało się namówić rodziców, by nie musiała już dzielić z braćmi pokoju. Teraz miała swoją małą samotnię, w której udało się upchnąć wąskie łóżko, stare biurko z niedomykającymi się szufladami, a także kilka stosów książek tworzących chwiejny stolik nocny pod lampkę. Niewielkie okno u stóp łóżka przesłaniały krótkie kotary z niebieskiego aksamitu nakrapiane małymi cekinami. Lily zszyła je własnoręcznie na zajęciach z gospodarstwa domowego pod koniec podstawówki. Szwy zaczęły się rozchodzić, gdy tylko je powiesiła, ale i tak lubiła tę ozdobę – kojarzyła jej się z powieściami science fiction, które tak chętnie czytała i które na okładkach miały grafiki przedstawiające kosmos.

Czekając, aż ojciec i bracia pójdą spać, umyła zęby i posprzątała w swoim pokoiku. Poskładała pranie, które leżało na łóżku, przejrzała notatki z matematyki z poprzedniej klasy i ustaliła, których z nich może się pozbyć. Przez cały czas doskonale pamiętała, że w kieszeni jej spódnicy spoczywa wyrwana strona z gazety; szeleściła, ilekroć dziewczyna przyklękała, by odłożyć ubrania; ocierała się o jej biodro, kiedy siadała na łóżku.

Miała wrażenie, że minęły całe godziny, nim ojciec i bracia w końcu wyszli z salonu. Kiedy jednak już sobie poszli, Lily zamknęła przesuwne drzwi wnęki i przebrała się w koszulę nocną. Wyjęła stronę z gazety, po czym położyła ją na stosie książek pełniącym funkcję stolika nocnego. Złożyła ją na mały kawałek, ale teraz strona zaczęła się samoistnie otwierać niczym motyle skrzydła.

Zaskoczona dziewczyna patrzyła na wycinek tak długo, aż gazeta przestała się poruszać. Gdzieś na zewnątrz zatrzeszczał tramwaj przejeżdżający przez Powell Street, a jego dzwonek zdawał się bić w tym samym rytmie co jej serce. Poczęła rozmontowywać jeden ze stosów książek za łóżkiem i wyjęła z niego Na podbój przestrzeni Arthura C. Clarke’a – prezent od cioci Judy. Położyła książkę na łóżku, a potem oparła poduszkę o ścianę i usiadła przy nim, sięgając w końcu po reklamę.

Ostrożnie ją rozłożyła. Zobaczyła Tommy Andrews patrzącą gdzieś w przestrzeń niczym gwiazda filmowa z aureolą światła wokół lśniących włosów. „Tommy Andrews, kobieta w męskim przebraniu”. Nie tak dawno temu widziała reklamę spektaklu w innym klubie nocnym głoszącą: „Jerry Bouchard, pierwsza kobieta na świecie w męskim przebraniu!”. Towarzyszyła jej ilustracja przedstawiająca kobietę (o oczywistych krągłościach) w cylindrze i fraku, z lokami wymykającymi się spod nakrycia głowy. Ilustracja wydawała się dziwna, w jakimś sensie wręcz komiczna. Nie taka jak to zdjęcie. Tommy była przystojna i jowialna. Jej zdjęcie idealnie pasowałoby na ścianę w sypialni Shirley – powiesiłaby je obok fotografii Taba Huntera i Marlona Brando.

Pewnego razu Lily wyrwała z magazynu „Popular Science” (ojciec czasem kupował go Eddiemu) ilustrację – przedstawiała kolonię na Księżycu – i powiesiła ją na ścianie nad biurkiem. Kiedy Shirley to zobaczyła, kpiła, że przyjaciółka ma chłopięcy gust. Lily zdjęła zatem to zdjęcie zaraz po tym, jak tylko Shirley sobie poszła. Gdyby odznaczała się wyjątkową odwagą, wycięłaby słowa „Tommy Andrews, kobieta w męskim przebraniu” z tej reklamy i przyczepiła je w miejsce Księżyca. Wątpiła, by ktokolwiek – nawet Shirley – odkrył, że nie przedstawia ona mężczyzny.

Wiedziała jednak, że nie odważy się tego zrobić. Odłożyła reklamę na łóżko i otworzyła Na podbój przestrzeni. Między jej stronicami miała ukryte dwie inne złożone kartki. Pierwszą z nich wyrwała ze starego numeru czasopisma „Life”leżącego w skrzynce przed Chińskim Szpitalem. Przedstawiała młodą Katharine Hepburn siedzącą na krześle z niedbale przerzuconymi nogami przez oparcie. Miała na sobie szerokie spodnie i sweter, w dłoni trzymała papierosa, a przy tym patrzyła gdzieś w lewo. W jej spojrzeniu można było dostrzec niezachwianą pewność siebie, a jej sylwetkę odznaczało coś wyraźnie męskiego.

Lily doskonale pamiętała, jak znalazła to zdjęcie, kartkując czasopismo na chodniku. Był wrzesień, a nad jej głową świeciło słońce. Zatrzymała się na widok fotografii i patrzyła na nią tak długo, aż włosy poczęły ją palić od żaru. Wtedy bez zastanowienia wyrwała ją z czasopisma. Akurat ktoś przechodził obok i Lily zauważyła zaskoczone spojrzenie przechodnia. Było już jednak za późno – udawała więc, że nie dostrzegła jego wzroku. Szybko złożyła stronę wpół, wsunęła ją do tornistra, a magazyn odłożyła na miejsce.

Drugim skarbem był artykuł o dwóch byłych „osach” – pilotkach Kobiecych Sił Powietrznych, które po wojnie otworzyły własne lotnisko. Tekst został opatrzony niedużą fotografią bohaterek siedzących obok siebie i spoglądających w niebo. Miały na sobie identyczne okulary przeciwsłoneczne, koszulki polo i spodnie, a ta po prawej, o krótkich potarganych włosach, obronnym gestem trzymała rękę towarzyszki. Krótkowłosa pracowała jako mechanik, a jej koleżanka była instruktorem. Nie prezentowały się tak imponująco jak Katharine Hepburn, ale ich nonszalancka bliskość miała w sobie coś hipnotyzującego.

Artykuł pochodził z jednego z numerów „Flying”, który Lilyznalazła minionej wiosny w bibliotece publicznej, gdzie pracowała nad referatem o „osach”. Pamiętała to wyraźnie: wcisnęła się wówczas z czasopismem w najciemniejszy kąt biblioteki i najciszej, jak umiała, wydarła kartkę z artykułem. Wiedziała, że nie powinna tego robić, ale z jakiegoś powodu, którego jej świadomość nawet nie zarejestrowała, musiała posiadać to zdjęcie. Po wszystkim potajemnie położyła pięciocentówkę na bibliotecznej ladzie, jakby to miało wynagrodzić zniszczenie przez nią mienia.

Teraz położyła zdjęcie pilotek na łóżku, obok Katharine Hepburn i Tommy Andrews, i patrzyła po kolei na każdą z fotografii. Nie umiała wyrazić słowami, dlaczego wybrała akurat te trzy zdjęcia, ale czuła to w kościach: palącą, nieodpartą potrzebę patrzenia i zrozumienia przez to patrzenie.

 

 

 

[3] Wa mooi – słone suszone śliwki uważane za przekąskę (przyp. aut.).

 

 

 

 

 

 

3

 

 

 

Windziarka w Macy’s była młodą Chinką w błękitnym cheongsam[4] wyszywanym żółtymi kwiatkami.

– Dzień dobry – powiedziała do Lily i jej matki. – Na które piętro panie zawieźć?

– Dzień dobry – odparła pani Hu. – Poprosimy do działu dla dziewcząt.

– Tak jest, proszę pani. – Windziarka nacisnęła na przycisk trzeciego piętra. Wyglądała na niewiele starszą od samej Lily, ale ta jej nie znała. To oznaczało, że dziewczyna pewnie nie dorastała w San Francisco.

– Jesteś wnuczką pani Low? – zapytała matka. – Pani Wing Kut Low z Jackson Street?

Wyłożona boazerią winda minęła drugie piętro, a dziewczyna odpowiedziała:

– Nie, proszę pani. Jestem z Sacramento.

Do podłogi przed panelem z przyciskami został przymocowany stołek, który nie wyglądał na zbyt wygodny. Lily wyobraziła sobie, jak dziewczyna na niego opada, by móc odetchnąć, wysuwając stopy z czarnych pantofli na obcasie, gdy akurat nie musiała jeździć. Wizja bycia uwięzioną przez cały dzień w tym ruchomym pudle, z wiecznie otwierającymi się i zamykającymi drzwiami, a mimo to pozbawioną możliwości ucieczki brzmiała jak okrutny sposób na zarabianie.

– Sacramento! – wykrzyknęła matka Lily, jakby chodziło o miejsce na Księżycu. Gdy winda zwolniła, zbliżając się do trzeciego piętra, zaskrzypiały hamulce. – I jesteś sama w San Francisco?

– Mam wuja w Chinatown.

– Rozumiem.

Ton matki podpowiedział Lily, że ta nie ma zbyt dobrego zdania o tym rozwiązaniu. Kiedy winda zatrzymała się na trzecim piętrze, a drzwi rozsunęły z dźwięcznym ding, matka Lily przystanęła w progu.

– Gdybyś potrzebowała kobiecego wsparcia – zwróciła się do dziewczyny – to pracuję w Chińskim Szpitalu. Jestem pielęgniarką na oddziale położniczym. Grace Hu.

Windziarka wydała się zakłopotana.

– Dziękuję. To miłe z pani strony.

Lily skierowała w jej stronę współczujące spojrzenie, po czym wysiadła.

– Martwię się o takie dziewczęta – oznajmiła szeptem matka, kiedy zamknęły się za nimi drzwi. – Jest za młoda, by być sama. Nie wyobrażam sobie, by wuj umiał o nią należycie zadbać.

Lily rozejrzała się dookoła, by mieć pewność, że nikt ich nie słyszy. Przed nimi rozciągał się lśniący fluorescencyjnymi światłami dział dla dziewcząt. Piętro wypełniały liczne stoiska, które sprawiały, że musiały lawirować między szklanymi witrynami. Za tą z kapeluszami stała akurat matka z córką, a dziewczyna – nastolatka – chichotała, gdy matka przymierzała na jej blond loki niebieski toczek. Spojrzały na przechodzące obok Lily i panią Hu, a potem ich spojrzenia odpłynęły. Lily miała świadomość, że się wyróżniają. Matka nosiła staromodny brązowy żakiet z poduszeczkami i dopasowany do niego brązowy kapelusz – coś, w czym Lily widywała ją jedynie w kościele. Ona sama miała na sobie z kolei tanią spódnicę i bluzkę z przeceny – obie dalekie od najnowszych krzyków mody.

Zwolniła, pozwalając matce się wyprzedzić, jakby to miało sprawić, że inni nie pomyślą, iż przyszły tu razem. Ta myśl sprawiła, że aż się wzdrygnęła z poczucia winy i dała się odciągnąć od tych rozważań dostrzeżonej przez siebie biżuterii – srebrnym kolczykom, lśniącej perłowej kolii i kanciastym bransoletom wysadzanym cyrkoniami – a potem reklamie w ramce nad ladą. Ukazywała ona trzy dziewczęta w odważnych połączeniach strojów. Ta pośrodku miała na sobie kaftan przycięty na podobieństwo smokingu, narzucony na białą bluzkę z kołnierzem stójką, a na dole wąską, brązową spódnicę. Stała z dłonią podpartą na biodrze i jednym spuszczonym ramieniem, patrząc prosto w obiektyw z figlarnie uniesioną brwią. Jedna z jej dłoni w rękawiczkach znajdowała się tak blisko dłoni dziewczyny będącej obok niej, że niemal stykały się małymi palcami. Wszystkie trzy znacząco się uśmiechały, jakby dzieliły ze sobą jakiś wspólny sekret.

– Chciałabyś coś przymierzyć?

Lily podniosła wzrok znad reklamy i zobaczyła nadchodzącą sprzedawczynię.

– Tylko się rozglądam – oznajmiła niepewnie.

Kobieta miała szczerą, życzliwą twarz i ścięte na pazia jasnobrązowe włosy. Na identyfikatorze widniało nazwisko: „Panna Stevens”.

– Te góry i doły są uniwersalne – oznajmiła, odsuwając reklamę i pokazując Lily ubrania w gablocie. – Możesz też założyć tę bluzkę i jedną z tych pięknych rozszerzanych spódnic.

– Ojej… Sama nie wiem – wyjąkała Lily, po czym podeszła bliżej. Kaftan-smoking okazał się wykonany z granatowego materiału z czarnymi klapami. Panna Stevens wyjęła go i położyła na gablocie.

– Można go prać ręcznie. To bardzo wygodne.

Lily dotknęła ubrania, jej palce przebiegły po materiale o tłoczonej fakturze.

– Mogę przynieść do przebieralni odpowiedni rozmiar, jeśli chcesz – oznajmiła panna Stevens.

– Lily! Tu jesteś!

Dziewczyna odskoczyła jak oparzona i uniosła wzrok. W jej stronę zmierzała matka z przewieszoną przez ramię czarną kanciastą torebką. Za nią podążała blondwłosa sprzedawczyni z naręczem koszul i spódnic.

– Znalazłam dla ciebie trochę rzeczy do przymierzenia – obwieściła matka. Spojrzała na kostium i uniosła brew. – A to co?

– Wspaniała kolekcja gór i dołów do dowolnego łączenia, proszę pani – powiedziała panna Stevens. Jej spojrzenie przemknęło szybko w stronę blondynki, a potem znów skupiło się na matce Lily, która podeszła do gabloty i teraz przyglądała się kaftanowi oraz reklamie.

– I gdzie ty byś to nosiła, Lily? – Ton matki był stanowczy i krytyczny. Lily poczuła zażenowanie.

– Sama nie wiem. Tak tylko patrzyłam.

– To świetny wybór na przyjęcia – wtrąciła panna Stevens. – Skoro panna Marshall szykuje dla pań przymierzalnię, może wziąć też ten zestaw.

Blondynka – panna Marshall – wystąpiła naprzód z naręczem ubrań i wyczekującą miną, ale matka Lily pokręciła tylko głową.

– Dziękuję, ale nie uważam, że to odpowiedni strój dla mojej córki. Chodź do przymierzalni, Lily, musisz przymierzyć kilka ubrań do szkoły.

Lily popatrzyła ze skruchą na pannę Stevens, po czym potruchtała za matką i panną Marshall. Panna Stevens odpowiedziała jej łagodnym uśmiechem, składając kaftan i odkładając go na miejsce.

W przymierzalni na zamontowanej szynie sprzedawczyni powiesiła kilka sukienek, koszul, spódnic i dopasowanych żakietów. Matka Lily zajęła miejsce na ławce wewnątrz kabiny.

– Przymierz najpierw tę brązową sukienkę – poinstruowała. – O tę, z czarnymi guzikami.

Oczom Lily ukazał się szereg brązowych i szarych sukienek oraz spódnic, jasnoróżowych albo błękitnych koszul ze skromnymi okrągłymi kołnierzykami i rękawami typu trzy czwarte zakończonymi mankietami. Stanowiły one młodzieżową wersję kościelnego stroju matki, niewyzywającego i przeraźliwie nudnego. Lily z tęsknotą myślała o kaftanie, ale im dłużej przeglądała ubrania wybrane przez matkę, tym bardziej absurdalny stawał się pomysł jego nabycia. Może matka miała rację. Gdzie się nosi takie rzeczy? Wywołałoby to sensację na jesiennym balu, a ona nie należała do dziewcząt chcących wzbudzać czyjekolwiek zainteresowanie.

– Ten żakiet jest na ciebie za duży – oznajmiła matka, przyglądając się ostatniemu przymierzonemu strojowi, ciemnoszaremu i kanciastemu, o którym Lily pomyślała: staromodny.

– Nie podoba mi się – powiedziała dziewczyna.

– Idziesz do ostatniej klasy – odparła matka. – Musisz stosownie wyglądać. – Otworzyła drzwi kabiny, ale korytarz przed nią był pusty. – Gdzie ta sprzedawczyni? – Rzuciła Lily znaczące spojrzenie. – Zaczekaj tu, zaraz wrócę.

Kiedy wyszła, Lily spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Musisz stosownie wyglądać. Lily wiedziała, o co chodzi matce. Miała wyglądać na poważną i poważaną. Dziewczyna w lustrze wyglądała jak uczennica, która przebrała się w matczyne ubrania. Miała zaciśnięte usta i zmarszczone czoło, a jej ciało było pochłonięte przez gąbki znajdujące się na ramionach żakietu. Gdyby matka usłyszała teraz myśli swojej córki, pewnie kazałaby jej przestać być taką niewdzięcznicą. Prawie nigdy nie chodziły do Macy’s, chyba że akurat była duża wyprzedaż, ale oto tym razem znalazły się w dziale dla dziewcząt z najmodniejszymi strojami, a nie w piwnicy z przecenionymi towarami, odrzutami i końcówkami zeszłosezonowych kolekcji.

Lily pamiętała inną wizytę w Macy’s, kiedy była jeszcze dzieckiem – miała jakieś dziewięć czy dziesięć lat. Eddie uczepił się wtedy ręki mamy, a ona przez ciężkie drzwi na parterze popychała powozik z małym Frankiem. Z trudem zapakowali się do windy i pojechali na czwarte piętro, gdzie znajdowały się stoiska świętego mikołaja. Lily zapamiętała zwisające z sufitu srebrzyste płatki śniegu, girlandy zawieszone na gablotach i masę pudełek z zabawkowymi autkami oraz samolotami, które zawalały sklepowe półki. Miniaturową wioskę mikołaja okrążała natomiast elektryczna kolejka, a oczarowany Eddie przy niej przyklęknął, by móc jej się lepiej przyjrzeć. Tymczasem Lily zachwycił zestaw małego chemika. Na stoisku rozstawiono próbki i mały palnik, a nieduże szklane fiolki wypełniały barwne ciecze. Pudełko zawierające zestaw było ozdobione fotografią dwóch bawiących się chłopców. Nad ich blond główkami umieszczono słowa: „Odkryj przyszłość już dziś!”.

Nie wiedziała, jak długo patrzyła na ten zestaw, ale nagle pojawiła się nad nią matka w towarzystwie Eddiego i Frankiego, krzycząca, że ją zgubiła i że co ona robi.

Lily wskazała na zestaw i zapytała:

– Mogę to dostać na święta?

Matka spojrzała na nią wielkimi oczami.

– A nie wolisz dostać lalkę?

Lily była za duża na dziecięcą furię, ale coś w tej odpowiedzi wypełniło ją złością. Zacisnęła dłonie w pięści i głośno oznajmiła:

– Nie chcę lalki!

Twarz matki w jednej chwili stężała. Lily dostrzegła uniesioną dłoń, jakby ta zamierzała ją uderzyć, ale nie mogła tego zrobić przy Eddiem i Frankiem. Zamiast tego warknęła:

– Na litość, jesteś w Macy’s. Zachowuj się!

Ostry ton zaskoczył ją tak bardzo, że Lily wybuchnęła płaczem.

A teraz drzwi kabiny się otworzyły i wróciła matka z panną Marshall na doczepkę i dwoma kolejnymi żakietami.

– Przymierz ten – poleciła, wręczając jej mniejszy rozmiar.

Lily zrobiła to, co jej kazano. Pasował o wiele lepiej. Kiedy go zapięła, otulał talię jak należy, zamiast plątać się wokół bioder. Matka poprawiła jej rękawy. Dziewczyna patrzyła przez jej ramię na pannę Marshall starannie zdejmującą czarny włos z klapy większego żakietu i dyskretnie zrzucającą go na podłogę.

– Lepiej – oznajmiła matka Lily. Zrobiła krok w tył, przysłaniając córce widok na sprzedawczynię. Na jej twarzy można było dostrzec coś niezwykłego. Chwilę zajęło Lily, zanim zdała sobie sprawę, że matka jest zadowolona.

– M cho – oznajmiła po kantońsku. – Gei hou[5].

Lily odwróciła się do lustra. Zobaczyła w nim młodą Chinkę w bezkształtnym szarym stroju, o niczym niewyróżniającej się twarzy, bez żadnych znaków szczególnych, wręcz nudnej. Poważanej. To słowo brzmiało kanciasto i nieruchomo niczym za ciężkie pudło. Poważaną dziewczynę dało się łatwo zaszufladkować, wszystko było w niej jasne. Chciała skończyć studia, wyjść za mąż, mieć ładny dom i miłe dzieci – w tej kolejności.

Zobaczyła delikatny uśmiech matki, jakby ta miała świadomość, że sprzedawczyni wciąż je obserwuje. Zrozumiała, dlaczego matka założyła do Macy’s kościelny strój. Może i był brzydki, ale świadczył o byciu poważaną – kobieta była przecież modelową amerykańską żoną i matką, a nie chińską laleczką w cheongsamie, zdegradowaną do roli windziarki.

– Wygląda profesjonalnie, ale i bardzo kobieco – stwierdziła panna Marshall. – Mam to paniom zapakować?

 

 

 

[4] Tradycyjna chińska suknia (przyp. aut.).

[5] „Nieźle. […] Całkiem dobrze” (oryg. „唔錯 […] 幾好”) (przyp. aut.).

 

 

 

 

 

 

4

 

 

 

– W tym roku wybierzemy się w podróż, która pozwoli nam lepiej zrozumieć nas samych i nasze cele na życie po szkole średniej – obwieściła klasie panna Weiland stojąca przy tablicy.

Była filigranową kobietą o twarzy w kształcie serca okolonej aureolą jasnobrązowych loków. Była też jedną z najmłodszych nauczycielek w szkole średniej Galileo, toteż kochała się w niej połowa chłopców z klasy Lily. Dziś założyła kraciastą, szarą ołówkową spódnicę i dopasowaną różową bluzkę podkreślającą jej kształty w taki sposób, że gdy tylko chłopcy znaleźli się w klasie, zaczęli o tym szeptać.

Każdy uczeń ostatniej klasy musiał się zapisać na przedmiot cele i plany, nauczany albo przez pana Stevensona (o którym mówiło się, że pozwala sobie na niestosowne komentarze względem dziewcząt), albo przez pannę Weiland (Lily cieszyła się, że trafiła właśnie do niej). Oficjalnie zajęcia przygotowywały do życia po szkole, ale słynęły z bycia łatwą okazją do zdobycia najwyższej oceny i obejmowały oglądanie sporej liczby filmów o etykiecie i randkach.

– Zajmiemy się trzema głównymi działami – ciągnęła panna Weiland. – Rozwojem osobistym i życiem rodzinnym, przystosowaniem zawodowym oraz edukacją konsumencką. Dziś zaczniemy od oceny osobistej i ustalenia, gdzie się obecnie znajdujecie. Chciałabym, abyście podzielili się na czteroosobowe grupy i omówili ze sobą kilka zagadnień, które zapiszę na tablicy. Będziecie pracować z osobami ze swojego rzędu: czterema z przodu, czterema z tyłu. A teraz proszę, przysiądźcie się do siebie.

Gdy wszyscy łączyli się w zespoły, rozległo się skrzypienie krzeseł. W czwórce Lily znalazł się siedzący przed nią Will Chan, będąca za nią Shirley oraz znajdująca się za Shirley Kathleen Miller. Lily, Shirley i Will znali się od dziecka, ponieważ chodzili razem do podstawówki Commodore Stockton. Kathleen znali z poprzednich lat, ale nigdy nie trzymali się z nią bliżej. Nie należała do dziewcząt, które pasowałyby do ich paczki. Przede wszystkim była biała, a przyjaciele Lily rekrutowali się spośród dzieciaków z Chinatown. Kathleen i Lily uczęszczały jednak razem na matematykę od ósmej klasy, a Lily zawsze uważała ją za przemiłą, cichą i inteligentną.

Odsunęła się, by zrobić miejsce dla Kathleen. Jednocześnie zauważyła, jak Will znacząco się uśmiecha do Hansona Wonga należącego do grupy obok. Chłopcy bezwstydnie spoglądali na odwróconą tyłem pannę Weiland zapisującą na tablicy pytania. Kiedy podnosiła rękę, jej bluzka nieco się zadzierała, odsłaniając dopasowaną w talii spódnicę. Jej zakładki sprawiły, że Lily przebiegła wzrokiem po linii pleców i nóg kobiety. Tylne szwy pończoch, tuż nad piętą, były przyozdobione diamentowym wzorkiem.

– Przestań się gapić – syknęła Shirley.

Lily się skuliła, ale zaraz zrozumiała, że syk odnosił się do Willa. Ten zaś z uśmieszkiem niewiniątka z powrotem odwrócił się do Shirley. Lily spuściła wzrok na zeszyt, wzięła ołówek i próbowała udawać, że nic nie zauważyła.

– Dobrze, to są kwestie, które powinniście omówić – oznajmiła panna Weiland. – Jakie było wasze marzenie w dzieciństwie? O czym marzycie teraz? Jakie trzy kroki możecie podjąć, by je zrealizować? Chciałabym, aby każda grupa wybrała lidera, który pod koniec zajęć zreferuje efekty waszej dyskusji. Macie dwadzieścia minut na omówienie pytań, a potem opowiecie, co wam z tego wyszło. Będę przechodzić między grupami i sprawdzać, jak sobie radzicie.

Klasa momentalnie wypełniła się gwarem prowadzonych rozmów. Shirley otworzyła zeszyt i oznajmiła:

– Willu, oczywiście to ty powinieneś być naszym liderem.

– Jasne, zdam raport.

Kathleen też wyjęła zeszyt i uważnie przepisywała pytania z tablicy.

– Moim zdaniem Lily powinna notować – powiedziała Shirley. – Pisze najładniej z nas wszystkich.

Ołówek Kathleen na moment się zatrzymał, po czym dziewczyna go odłożyła.

– Zgoda.

– No dobrze – odparła Lily. – Kto chce zacząć i opowiedzieć o swoim marzeniu z dzieciństwa?

– Chciałem zostać koszykarzem – powiedział Will.

– Chciałam zostać gwiazdą filmową – oznajmiła Shirley, odchylając się na krześle i przygładzając włosy. W zeszłym tygodniu zrobiła sobie trwałą ondulację w salonie w Chinatown i teraz z dumą prezentowała loki.

Will się uśmiechnął.

– Widziałbym cię w Hollywood.

Shirley aż się rozpromieniła.

– Bo jestem taka piękna?

– Bo jesteś taka teatralna – odparła Lily, a Will zachichotał.

– Cóż, a ja wiem, jakie było twoje marzenie – zwróciła się Shirley do przyjaciółki.

– Jakie?

– Nie chciałaś polecieć na Księżyc? To takie zabawne!

– Wcale nie – zaprotestowała Lily, czując ukłucie w sercu. – Tak, chciałam polecieć na Księżyc. I nadal chcę. A ty byś nie chciała?

– W życiu! Tam nie ma nic do roboty.

– A ja bym poleciała – powiedziała Kathleen.

Cała trójka, wyraźnie zaskoczona, odwróciła się w jej stronę. Ta z kolei spojrzała tylko na Shirley.

– Też miałaś takie marzenie? – zapytała Shirley nieco mniej pewna siebie. – Zapisz to, Lily, przyda nam się do podsumowania.

– Nie. Kiedy byłam mała, marzyłam o tym, żeby zostać Amelią Earhart. Ale lot na Księżyc to fantastyczne marzenie.

– Leciałaś kiedyś samolotem? – zapytała Lily.

– Tak. Kiedy byłam w ósmej klasie, moja drużyna z Wing Scout[6] pojechała na lotnisko. Lataliśmy niezbyt długo, bo musieliśmy się zmieniać, ale było wspaniale. – Kathleen wyraźnie się rozpromieniła, kiedy mówiła o lataniu.

– Jakie to uczucie? – zainteresowała się Lily. – Bałaś się?

Kathleen odpowiedziała uśmiechem.

– Trochę, na początku, ale kiedy oderwaliśmy się od ziemi, przestałam. Było tyle rzeczy do obejrzenia.

Lily chciała zadać jej więcej pytań – dowiedzieć się wszystkiego o tym locie – ale Shirley oznajmiła:

– No dobra, chodźmy dalej. Mamy tylko dwadzieścia minut. Następne pytanie brzmi: „Jakie marzenie macie teraz?”. Will? Jak to wygląda u ciebie?

Z twarzy Kathleen zniknął uśmiech, Lily zmarszczyła brwi, a Shirley wciąż była zajęta patrzeniem na Willa.

– No to tak, nie chcę już być koszykarzem. To dobre dla dzieci. Chcę zostać prawnikiem. A ty nadal chcesz być aktorką?

Shirley aż się sztucznie zaśmiała.

– Nie bądź głupi. Chcę wyjść za mąż i założyć rodzinę, to oczywiste. – Spojrzała na Lily. – Jesteś następna. O czym marzysz teraz?

Lily nie była pewna, czy Shirley jej nie prowokuje. Mówiła z uprzejmym zainteresowaniem, ale kiedy przybierała taki ton, oznaczało to zazwyczaj tyle, że coś kombinuje.

– Hm, myślę, że chciałabym mieć taką pracę jak ciocia Judy – powiedziała w końcu. – Ciocia pracuje w Laboratorium Napędu Odrzutowego jako obliczeniowiec – wyjaśniła, kierując te słowa do Kathleen.

– Naprawdę? – Kathleen znowu się ożywiła. – I co dokładnie robi?

– Zajmuje się matematyką. W tym laboratorium tworzy się rakiety. Nie robi tego moja ciocia, ale inżynierowie.

– Idziesz na rozszerzoną matematykę z panem Burkiem? – zapytała Kathleen. – W następnym semestrze?

– Tak, a ty?

– Ja też. Słyszałam, że w każdym półroczu daje tylko jedną ocenę A. – Kathleen odchyliła się na krześle i wycelowała ołówkiem w Lily. – Jestem pewna, że to ty je dostaniesz.

– Nie, coś ty. Jeżeli faktycznie tak jest, dostanie je Michael Reid…

– Dziewczęta, zbaczacie z tematu – przerwała im Shirley. – Następne pytanie? Aha, trzy kroki, jakie możesz podjąć, by zrealizować marzenie.

– Ale Kathleen jeszcze nie powiedziała, o czym teraz marzy – zaprotestowała Lily.

Twarz Shirley stężała.

– To o czym teraz marzysz, Kathleen?

Brwi dziewczyny lekko się uniosły, gdy usłyszała ton wypowiedzi Shirley, ale nie zdecydowała się tego skomentować.

– Nadal chcę zostać pilotem.

– I jak to osiągniesz?

– Cóż, pierwszy krok to pójście na studia, zrobienie magisterki z aeronautyki albo inżynierii. Krok drugi…

– Nie sądziłam, że wybierasz się na studia – przerwała jej Shirley.

Lily patrzyła na przyjaciółkę ze zdziwieniem. Nie miała pojęcia, co w nią wstąpiło. Kathleen z kolei nie wydawała się zaskoczona. Uśmiechnęła się tylko, po czym odpowiedziała:

– Uniwersytet Kalifornijski przyjmuje każdego z najlepszych piętnastu procent w ostatniej klasie. Nie będę mieć problemu. Lily też nie. Ale z tobą chyba się tam nie zobaczymy…

Policzki Shirley poczerwieniały. Zanim jednak Lily zdołała jakoś rozładować napięcie, pojawiła się przy nich panna Weiland. Uśmiechnęła się uprzejmie i zapytała:

– Jak sobie radzicie? Macie jakieś pytania?

– Dajemy radę – odpowiedziała Kathleen. – Lily robi świetne notatki, a Will będzie naszym liderem.

– Cieszę się – oznajmiła panna Weiland. – To dobrze, że tak wspaniale wam się współpracuje.

Kiedy nauczycielka przeszła do kolejnej grupy, cała czwórka przez dłuższą chwilę siedziała w ciszy. Will wyglądał na zaskoczonego. Shirley wciąż była czerwona na twarzy. Tylko Kathleen wydawała się spokojna. Lily z kolei sprawiała wrażenie dziwnie wstrząśniętej całą tą sytuacją. Jeszcze nikt nigdy nie sprzeciwił się jej przyjaciółce.

 

 

Po szkole Shirley dopadła Lily przy szafce i zagaiła:

– Co robisz w sobotę?

– Nie wiem, a co? – zapytała, pakując torbę.

Shirley oparła się o ścianę obok.

– Will zaprosił nas na piknik w parku Golden Gate. Flora i Hanson też przyjdą. Powinnaś wpaść.

– Muszę się uczyć – mruknęła Lily. Wraz z Kathleen były jedynymi dziewczynami na zajęciach z rozszerzonej matematyki. Miała dziwne wrażenie, że nauczyciel raczej się nie spodziewa, by wytrwały na nich zbyt długo, a ta bardzo chciała mu udowodnić, że się myli.

– Możesz się pouczyć przed piknikiem. No chodź, nie chcę iść sama.

– Przed chwilą mówiłaś, że Hanson i Flora też przyjdą.

Shirley wyraźnie się nadąsała.

– Jeżeli będzie nas tylko czworo, Will może pomyśleć, że to jakaś podwójna randka czy coś w tym stylu. Musisz przyjść.

Shirley zawsze była wymagająca, niemal jak chłopak. Czasem jej upór przytłaczał – Lily miała wtedy wrażenie, że jest jedyną znaczącą przyjaciółką dziewczyny – ale dzisiaj jakoś na nią nie działał.

Shirley nagle złapała ją za ramiona i przyciągnęła do siebie z konspiracyjną miną.

– Lily, musiszprzyjść. Już powiedziałam Willowi, że będziesz. Ten piknik urządza grupa kulturowa jego brata, więc nie musimy robić nic poza byciem tam razem z nim.

– Czyli nie będzie was tylko czworo – zauważyła.

Przyjaciółka rzuciła jej błagalne spojrzenie.

– Proszę, chodź. Bez ciebie nie będzie tak fajnie.

Lily westchnęła i chociaż udawała zirytowaną, wewnątrz czuła drżącą przyjemność.

– No dobrze, już dobrze. Pójdę z tobą.

Podekscytowana Shirley ścisnęła jej rękę.

– Cudownie! Wpadnę do ciebie w sobotę tuż przed południem, to pójdziemy razem. A teraz biegnę na radę. Ty idziesz do domu?

– Tak, ale…

– Super, do zobaczenia jutro!

Lily patrzyła, jak Shirley zmierza szybkim krokiem przez korytarz. Wydawało jej się, że dostrzegła Kathleen Miller mijającą gablotę z trofeami sportowymi. Pomyślała, że mogłyby się razem pouczyć matematyki, więc szybko skończyła się pakować i pobiegła w jej stronę. Gdy jednak dotarła do gabloty, po koleżance nie było już śladu.

 

 

 

[6] Zainicjowany w 1941 roku program dla młodych skautek zainteresowanych lotnictwem (przyp. tłum.).

 

 

 

 

 

 

5

 

 

 

Praktycznie co rano Lily i Eddie spotykali się z Shirley i jej młodszym bratem na rogu ulic Granta i Washingtona, skąd szli razem do szkoły. Po drodze dołączali do nich Hanson i Will przed Dupont Market, a potem, przecznicę dalej na północ, Flora i Linda Soo. Na Broadway docierali całą bandą, a potem szli przez Columbus Avenue i North Beach jak swego rodzaju parada z Chinatown. Młodsi odłączali się na Francisco Street i ruszali na wschód, do swojej szkoły, a starsi szli dalej w zachodnią stronę, przez Russian Hill, do szkoły średniej Galileo.

Lily lubiła chodzić do szkoły ze znajomymi, ale skrycie, nikomu nie mówiąc o tym głośno, jeszcze bardziej lubiła wracać z niej sama. Mogła wtedy wybierać cichsze ulice i węższe chodniki, miała możliwość zatrzymywania się i podziwiania widoków, kiedy tylko chciała. Dzisiaj wchodziła po stopniach Chestnut Street na Russian Hill, gdzie na szczycie obróciła się wokół własnej osi, spojrzała na Presidio i westchnęła z zachwytem. Zawsze uważała, że w tym mieście jest coś magicznego – w jego stromych schodach i mgnieniach zatoki widocznej między wysokimi, wąskimi budynkami. Zdawało się ogromne i tak wiele obiecywało, a każde na wpół ukryte przejście przypominało, że miasto, w którym się urodziła, kryje przed nią jeszcze wiele tajemnic.

Szła dalej w górę Larkin Street, a potem w dół Lombard Street, aż wchłonęła ją grupa turystów, nieodmiennie włóczących się po najbardziej stromych częściach San Francisco, fotografujących Coit Tower wznoszącą się w oddali na Telegraph Hill. Ten widok przypomniał jej o reklamie Telegraph Club – myślała o niej przez całą drogę Columbus Avenue, aż do świateł na Broadwayu.

Klub musiał się zapewne znajdować gdzieś wśród budynków po lewej stronie. Nie widziała go, ale gdyby przeszła przez ulicę i poszła nieco dalej, mogłaby go minąć. Na tę myśl serce jej przyspieszyło i niemal skręciła w stronę klubu. Potem jednak kątem oka dostrzegła drogerię znajdującą się nieco dalej, za Vesuvio Cafe, na Columbus Avenue. Zerknęła na zegarek; miała niewiele czasu, zanim Frankie wyjdzie ze swojej chińskiej szkoły.

Kiedy światło zmieniło się na zielone, pospiesznie przeszła przez ulicę.

Do tej konkretnej drogerii pierwszy raz trafiła jakoś w zeszłym roku. Zaszła, żeby kupić opakowanie podpasek – nie chciała tego robić w aptece w Chinatown, gdzie mogłaby wpaść na kogoś, kogo zna. Ta tutejsza, należąca do sieci Thrifty, znajdowała się tuż za ich dzielnicą, toteż jej znajomi zazwyczaj do niej nie chodzili.

Wkrótce odkryła, że Thrifty ma jeszcze jeden plus w stosunku do apteki w Chinatown – znakomity wybór tanich powieści. Kilka obrotowych regałów wypełnionych książkami znajdowało się we wnęce zaraz za alejką z podpaskami. Jeden z nich był pełen thrillerów o ponurych okładkach przedstawiających skąpo odziane kobiety w objęciach smagłych mężczyzn. Lily zazwyczaj tylko przechodziła obok tego działu. Dziś jednak przy nim stanęła, przyciągnięta przez okładkę Zamku Krwi, na której czerwona suknia niemal zsuwała się z potężnego biustu blond piękności, a pod jej cienkim materiałem odznaczały się kobiece sutki.

Zazwyczaj to miejsce było opustoszałe, ale nawet wtedy Lily ostrożnie obracała stojakami i chowała się za nimi tak, by nie było jej widać. Kobiety na okładkach tych książek wydawały się z trudem utrzymywać na sobie jakąkolwiek odzież. Mężczyźni zaś wyrastali tuż za nimi albo trzymali je w muskularnych ramionach, wyginając ich ciała w łuk, tak że piersi celowały w niebo.

W tych ilustracjach można było dostrzec coś niepokojącego, i nie chodziło wcale o lubieżnych mężczyzn, lecz o giętkie kobiece ciała, ich obnażone nogi, bujne biusty i o usta lśniące jak czerwone landrynki. Na okładce jednej z książek znajdowały się dwie kobiety: blondynka i brunetka. Blondynka w różowej bieliźnie klęczała na ziemi, spuszczając wzrok, a brunetka stała tuż za nią. Tytuł powieści brzmiał Dziwna pora, a poniżej widniało motto: „Nie zdołała wyrzec się nienaturalnych pragnień serca”.

Lily przeszył dreszcz. Zerknęła za stojak, w pełni świadoma, że znajduje się w miejscu publicznym. Mimo że słyszała podzwanianie kasy na przodzie sklepu, nie widziała nikogo, kto zbliżałby się do jej zaułka. Wróciła więc do książki, ostrożnie ją otworzyła, by nie wygiąć grzbietu, i zaczęła czytać.

Powieść traktowała o dwóch kobietach mieszkających w Nowym Jorku: młodej i niedoświadczonej blondynce Patrice oraz starszej brunetce Maxine. Kiedy chłopak Patrice publicznie ją porzucił, Maxine się nią zaopiekowała i odprowadziła ją do domu. W ten sposób zaczęła się ich osobliwa relacja, która od znajdowania Patrice kolejnych mężczyzn skręciła w stronę dziwnie sugestywnych rozmów między obiema kobietami.

Gdzieś w połowie książki następował zwrot akcji. Patrice, załamana po nieudanej randce, niespodziewanie przyszła do penthouse’u Maxine na Piątej Alei, gdzie ta zaczęła ją pocieszać.

 

– Dlaczego chcę cię pocałować? – wyszeptała Patrice, gdy Maxine przeczesywała palcami jej długie blond włosy.

Palce Maxine się zatrzymały, ale po chwili wróciły do rytmicznej pieszczoty.

– Nie wiem, Patty. Dlaczego?

Patrice obróciła się na kanapie i podparła się na kolanach.

– Max, wolę być tu z tobą niż na jakiejkolwiek randce!

 

Lily przewróciła stronę z coraz szybciej bijącym sercem. Niemal nie wierzyła w to, co czytała dalej:

 

Maxine pchnęła Patrice na aksamitne poduszki i przybliżyła usta do bladej skóry dziewczyny.

– Jesteś taka sama jak ja, Patrice. Przestań z tym walczyć.

Patrice aż drgnęła, gdy Maxine przycisnęła usta do jej szyi.

– Max, co ty robisz? – jęknęła. – To gorszące!

– Dobrze wiesz, co robię – wyszeptała Maxine.

Rozpięła bluzkę Patrice i zsunęła ją z ramion dziewczyny, muskając przy tym jej piersi. Patrice wydobyła z siebie jęk pełen rozkoszy.

– Pocałuj mnie – wyszeptała. – Natychmiast.

Maxine to zrobiła, a rozkosz związana z zetknięciem się ich ust przyćmiewała każdy wstyd.

 

Lily usłyszała skrzypienie zbliżających się w jej stronę kółek. Z wypiekami na twarzy szybko zerknęła za stojak. Sprzedawca pchał między regałami metalowy wózek wypełniony pudełkami podpasek.

Szybko zamknęła książkę i wcisnęła ją z powrotem na stojak za powieścią pod tytułem Wyrzuty sumienia. Przesunęła się do sąsiedniego stojaka – z science fiction – i udawała, że przegląda wyeksponowane tam pozycje.

Ze swojego miejsca mogła obserwować sprzedawcę uzupełniającego półki na końcu alejki. Gorąco pragnęła wrócić do lektury Dziwnej pory, ale nie miała odwagi jej czytać, gdy mężczyzna był w pobliżu, i za nic w świecie by jej nie kupiła.

Sprzedawca poruszał się tak wolno, że Lily powoli wychodziła z siebie. Zazwyczaj stojak z science fiction był jej ulubionym, ale dzisiaj wzrok dziewczyny przesuwał się po okładkach z planetami oraz statkami kosmicznymi, choć w żaden sposób ich nie rejestrował. W kółko wyobrażała sobie Patrice i Maxine na jednej kanapie. Chciała – musiała – się dowiedzieć, co zdarzyło się dalej, ale kiedy mijał czas, dotarło do niej, że dziś się to po prostu nie uda. Musiała odebrać Frankiego ze szkoły.

Rzuciła ostatnie spojrzenie na stojak skrywający Dziwną porę, a potem wyszła.

 

 

Przez resztę dnia – gdy spotkała się z Frankiem i szła z nim do domu, gdy odrabiała zadanie domowe, gdy razem z rodziną jadła kolację – była w stanie myśleć tylko o tej książce. Wiedziała, że to, co przeczytała w Dziwnej porze, było nie tylko gorszące, lecz także zboczone. Powinna czuć się brudna po samej tej lekturze; powinna czuć wstyd, że to ją podekscytowało.

Problem polegał na tym, że niczego takiego nie doświadczała. Miała wręcz wrażenie, jakby wreszcie złamała ostatnią część szyfru, nad którym głowiła się tak długo, że nawet już nie pamiętała, kiedy to się właściwie zaczęło. Przepełniała ją radość.

Kiedy weszła do łóżka, wyobrażała sobie dłonie Maxine powoli odpinające guziki z bluzki Patrice. Sama wsunęła sobie rękę pod koszulę nocną, gdzie poczuła pod palcami swoją ciepłą skórę. W ciszy i ciemności własnej sypialni słyszała dyskretne, lecz konsekwentne bicie serca – czuła też, jak przyspiesza. Wyobraziła sobie, jak bluzka zsuwa się z ramion Patrice, ukazując jej blade wzgórki piersi. Całe jej ciało stało się gorące. Musiała skrzyżować nogi, by stłumić ból w centrum siebie.

Wyobrażała sobie, że Maxine i Patrice całują się tak, jak Marlon Brando całował Mary Murphy w Dzikim, którego wraz z Shirley oglądały potajemnie w lutym („Nie bądź taka porządnicka” – mruknęła Shirley, kiedy Lily się obawiała, że ktoś je przyłapie). Teraz jednak Marlon Brando zmienił się w wyobraźni Lily w Max ściskającą Patrice w ramionach. A kiedy ich usta się ze sobą zetknęły, Lily uniosła skraj koszulki i dotykała palcami miejsca między udami. Dotykała i dotykała, raz po raz…

 

 

 

 

 

 

6

 

 

 

– To na pewno tutaj? – zapytała Lily.

Adres podany przez Willa okazał się piwnicą na Stockton Street. Metalowe drzwi były przymocowane do balustrad, tak żeby się nie domykały. Schody za nimi prowadziły w dół – od chodnika do kolejnych drzwi, tyle że tym razem zamkniętych.

– Tu jest znak – wskazała Shirley.

Na kartce przyczepionej do balustrady widniał napis po angielsku oraz chińsku. Lily rozumiała może połowę chińskich znaków, za to po angielsku było napisane: „Demokratyczna Liga Młodzieżowa Chińskich Amerykanów”.

Drzwi u stóp schodów gwałtownie się otworzyły i na stopniach pojawiła się nieznajoma młoda Chinka z grzywą krótko ściętych, kręconych włosów. Na widok Lily i Shirley zapytała po mandaryńsku:

– Ni men shi lai can jia ju hui de ma?[7]

Lily mówiła po kantońsku niemal płynnie, ale jej mandaryński był już dużo gorszy. Znała właściwie tylko kilka słów, co zawdzięczała ojcu, który posługiwał się tym językiem. Postanowiła odpowiedzieć po angielsku:

– Przyszłyśmy się spotkać z Willem Chanem. Znasz go?

Dziewczyna zaraz się rozpromieniła.

– Już idą – oznajmiła po angielsku, choć z wyraźnie mandaryńskim akcentem. – Poszli załatwić samochód od brata. – Wyciągnęła rękę. – Edna Yang. Też idziecie na piknik?

Lily potrząsnęła jej dłonią na przywitanie. Uścisk Edny był mocny i poważny.

– Tak, też. Jestem Lily Hu.

– Shirley Lum – dodała Shirley i również ujęła dłoń Edny.

Za nią z piwnicy począł wychodzić gąszcz ludzi: dziewczęta w spódnicach i swetrach, chłopcy w chinosach i sportowych kurtkach, a wszyscy niosący schowane pod folią talerze i białe pudełka z ciastami obwiązane czerwoną wstążką.

Lily i Shirley odsunęły się na bok. Wejście do piwnicy przypominało cyrkowy samochód klauna, z którego wyłaniało się wciąż więcej i więcej klaunów.

Dźwięk klaksonu skupił uwagę Lily na ulicy, przy której wzdłuż rzędu innych aut przystanął zielony plymouth sedan. Z siedzenia pasażera wychylił się Will i do nich pomachał.

– Lily! Shirley! – wykrzyknął.

Z miejsca kierowcy wyskoczył jakiś młody mężczyzna, by otworzyć bagażnik. Lily poznała, że to brat Willa – Calvin. Will wysiadł, a grupa młodzieży zaczęła załadowywać wóz piknikowymi specjałami. Dyskutowali przy tym ze śmiechem, czy pudełka można ustawić jedno na drugim i czy napoje gazowane nie będą zbyt wstrząśnięte po podróży. Shirley zaoferowała, że może wziąć na kolana garnek z kurczakiem w sosie sojowym, żeby nic się po drodze nie rozlało.

Kiedy w końcu udało im się zamknąć bagażnik, kierowca podszedł do pasażerów, a Will powiedział:

– Calvinie, pamiętasz Shirley i Lily…