Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Aria Tang West nie może się doczekać lata ze swoimi najlepszymi przyjaciółmi – ostatnich chwil słońca przed rozpoczęciem studiów. Kiedy jednak przyjęcie z okazji zakończenia szkoły wymyka się spod kontroli, Aria musi zmienić plany i spędzić wakacje w małej miejscowości w Kalifornii, gdzie mieszka jej babcia. Dziewczyna spodziewa się najnudniejszego lata w historii, ale wszystko się zmienia, gdy poznaje Steph. Aria, odkrywając swoją tożsamość, zaczyna się zastanawiać, kim jest i kim chce być. A czas, który wydawał się stracony, staje się niezapomniany.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 350
Tytuł oryginału: A Scatter of Light
Copyright © 2022 by Malinda Lo
All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Joanna Krystyna Radosz, 2023
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023
Redaktor inicjujący: Łukasz Chmara
Redaktorka prowadząca: Oliwia Łuksza
Marketing i promocja: Aleksandra Kotlewska, Anna Fiałkowska
Redakcja: Patryk Białczak
Korekta: Katarzyna Chmielecka, Agata Polte
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Projekt oryginalnej okładki: Feifei Ruan
Adaptacja okładki i stron tytułowych: Wojciech Bryda
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67551-71-7
Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni osoby autorskiej. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
WE NEED YA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.weneedya.pl
Do moich przyjaciół z Wellesley, z wdzięcznością za przyjaźń na całe życie.
Aimee, Betty, Cameron, Hye-John, Lesly, Nicole, Sarah, Sarah, Vincent
– dziękuję, że zawsze byliście blisko
2008
Zaczęłam mówić do babci po imieniu, gdy miałam trzynaście lat. Było lato przed śmiercią dziadka, kiedy tata i ja spędzaliśmy cały lipiec z dziadkami w Woodacre w Kalifornii. Mieli tam domek z drewnianym dachem, wyjeżdżali do niego na weekendy i wakacje, a gdy dziadek przestał pracować w Berkeley College, przeprowadzili się tam na stałe.
Moja babcia była artystką, znaną przede wszystkim z obrazów i zdjęć. Zawsze miała pod opieką kilku studentów sztuk pięknych, a jedna z jej podopiecznych organizowała akurat swój wernisaż w San Francisco podczas naszej wizyty. Babcia zabrała mnie na niego.
Wernisaż odbywał się w dzielnicy SoMa, w warsztacie zajmującym się samochodami hybrydowymi i elektrycznymi, który po godzinach zamieniał się w galerię sztuki. Na tyłach stała na podwyższeniu czerwona toyota prius typu plug-in, a samo to miejsce miało najbardziej wypolerowane betonowe posadzki, jakie w życiu widziałam. Spodziewałam się zobaczyć obrazy na ścianach, ale ta konkretna artystka robiła rzeźby z drutu. Zwisały na kablach w całym pomieszczeniu, obracając się powoli w powietrzu niczym pełni gracji tancerze ze srebrnej siatki. Inne rzeźby zainstalowano na specjalnych miejscach na podłodze. Większość miała abstrakcyjną formę, niektóre jednak przypominały kobiece ciała o zwierzęcych elementach: długich kończynach i ogonach albo wydłużonych głowach, które zdawały się na mnie gapić mimo braku oczu.
Byłam tam najmłodsza. Gdy tylko przyjechałyśmy, babcię odciągnęła na bok jakaś nieznajoma, potem kolejna, a po kilku minutach niezręcznego stania w miejscu znalazłam schronienie na tyłach pomieszczenia, obok toyoty. Nieopodal wokół błękitnego kudłatego dywanu ustawiono dwie kanapy. Usiadłam na jednej z nich, byłam tam sama, a tymczasem coraz więcej ludzi wchodziło przez szeroko otwarte drzwi.
Dostrzegałam ruch uliczny tętniący o zmierzchu na Mission Street. Sobotni wieczór zmieniał się w sobotnią noc, a rosnące cienie rozmywały kanciaste krawędzie miasta, zmieniając je w miękkie sugestie. Wcześniej byłam już w wielu galeriach sztuki, ale nigdy na sobotnim wernisażu. Miałam na sobie zielono-białą letnią sukienkę i starannie nałożony błyszczyk. Siedząc na tej kanapie, czułam się niemal dorosła.
W tłumie straciłam z oczu babcię. Większość zgromadzonych stanowiły kobiety, ubrane głównie w dżinsy i T-shirty albo koszulki na ramiączkach, z adidasami lub półbutami na nogach. Niektóre spowijała czerń. Wiele z nich miało gołe ręce pokryte tatuażami przedstawiającymi kwiaty, motywy pin-up albo misterne abstrakcyjne wzory. Kilka kobiet, w tym jedna z różowymi włosami, usiadło naprzeciwko mnie, na drugiej kanapie, i rozłożyło papierowe talerzyki z serem i winogronami. Wznosiły toast plastikowymi kubeczkami z białym winem. Pomyślałam, żeby też nałożyć sobie sera, ale nim zdołałam wstać, obok mnie usiadła czarnoskóra nieznajoma z bardzo krótko ściętymi włosami.
– Wolne, prawda? – zapytała.
– Tak – odparłam.
– Dzięki.
Też trzymała talerzyk z serem i winogronami, ale zamiast wina miała buteleczkę wody Pellegrino. Odkręciła ją i pociągnęła łyk.
Dostrzegłam brązową skórę na jej głowie, tam, gdzie włosy były podgolone. Nie chciałam się jednak na nią gapić, więc spuściłam wzrok. Miała na sobie czarne dżinsy i czarne motocyklowe botki.
– Podobno ma tu dziś być Joan West – powiedziała kobieta. – Słyszałaś o niej?
Podniosłam spojrzenie.
– Tak, to…
Miała kolczyk w prawej brwi, a jej oczy były o barwie szafiru. W kącikach czaiły się zmarszczki, gdy się do mnie uśmiechała, i nagle odechciało mi się przyznawać, że Joan West to moja babcia. To nie tak, że nie chciałam, żeby mnie z nią kojarzono, ale ta kobieta mówiła do mnie w taki sposób, jakbym była dorosła. Podobnie jak ona. Jako wnuczka Joan West byłabym dzieckiem. A nie chciałam nim być.
– To wspaniała kobieta – dokończyłam. – Lubię jej twórczość.
– Tak? A które prace najbardziej?
Najnowsze dzieła babci różniły się dość znacząco od poprzednich, ale i tak je lubiłam. Długie, złote smugi światła wydobywające się spod drzwi, znaczące drewniane podłogi. Kiedy na nie patrzyłam, myślałam o niej i o dziadku na werandzie w Woodacre późnym popołudniem, o zapachu dzikich traw w słońcu.
– Lubię cykl Czas – oznajmiłam.
Kobieta skinęła głową.
– Skłania do refleksji. Ja bardzo sobie cenię jej zdjęcia. Zwłaszcza fotografie jej dzieci.
Wiedziałam, o czym mówi. O zdjęciach mojego taty i cioci Tammy z dzieciństwa, z Kolorado.
– Tak, widziałam je – powiedziałam. – Mówi się, że nie chodzi w nich o jej dzieci, ale o to, jak postrzegamy dzieciństwo.
Uśmiech kobiety się rozszerzył.
– Sporo wiesz o twórczości Joan West. Jesteś jej fanką?
Dotarło do mnie, że doprowadziłam do sytuacji, w której muszę kłamać o sobie, zamiast po prostu zręcznie unikać prawdy. Było w tym coś podniecającego.
Gdy na mnie patrzyła, jej uśmiech złagodniał, jakby wiedziała, że nie mówię jej wszystkiego. Nie naciskała. Czułam się tak, jakbyśmy razem konspirowały, a ta myśl wprawiała mnie w nerwowe drżenie. Zastanawiałam się, kim ona jest.
– Tak – powiedziałam. – Jestem jej fanką.
Skinęła głową, jakby dokładnie tego się spodziewała.
– Joan wpłynęła mocno na wielu artystów tu w Bay Area[1]. Mogłaby być jeszcze bardziej znana.
Z zakłopotaniem zapytałam:
– Jesteś artystką?
– Owszem – odparła, jakby to pytanie ją zaskoczyło.
– Z jakim materiałem pracujesz? – Słyszałam wcześniej, jak babcia zadawała to pytanie innym. Pomyślałam, że to zabrzmi dojrzale.
Kobieta zamrugała i uśmiech zniknął z jej twarzy na ułamek sekundy, po czym wrócił.
– Z metalem i drutem. Głównie rzeźbię.
– Sarah! Tu jesteś.
Podniosłyśmy spojrzenia i spostrzegłyśmy zmierzającą w naszą stronę babcię. Miała wzorzystą fioletowo-złotą bluzkę ułożoną w taki sposób, że gdy Joan rozkładała ramiona, by kogoś objąć, materiał tworzył skrzydła. Kobieta obok mnie wstała i przytuliła moją babcię.
– Dziękuję, że przyszłaś – powiedziała.
– Nie mogło być inaczej. Tak się cieszę. – W tym momencie dostrzegła, że ją obserwuję, i dodała: – Widzę, że już poznałaś…
– Cześć, Joan – rzuciłam szybko. Wstałam i poprawiłam sukienkę. Zaróżowiłam się, gdy babcia spojrzała na mnie znacząco.
Kobieta się uśmiechnęła.
– Tak, chyba już poznałam jedną z twoich największych fanek – oznajmiła.
Babcia wydała się zaskoczona.
– Ario, to Sarah Franco. To ona ma tu dziś wernisaż.
„Z metalem i drutem” – powiedziała Sarah. Zrobiło mi się wstyd, że nie skojarzyłam.
Sarah wyciągnęła do mnie dłoń.
– Dzień dobry, Ario. Miło mi cię oficjalnie poznać.
– Mnie też – odparłam. Jej ręka była szorstka, palce lekko drapały.
Zastanawiałam się, czy babcia zdradzi, kim jestem. Nie wyglądałyśmy na rodzinę, ponieważ ona była biała, a ja byłam w połowie Azjatką. Mimo to w kształtach naszych twarzy dało się dostrzec pewne podobieństwo.
– Pójdę się przygotować – oznajmiła Sarah. – Muszę powiedzieć parę słów.
Babcia uścisnęła jej ramiona.
– Nie mogę się doczekać. I gratuluję.
– Dziękuję. Miło było z tobą porozmawiać, Ario – oznajmiła Sarah, po czym skierowała się ku przodowi pomieszczenia.
Babcia spojrzała na mnie z rozbawieniem.
– Może pójdziemy za nią i zajmiemy dobre miejsca? Chcę mieć na wszystko widok. – Otoczyła mnie ramieniem. Wiedziałam, że nie przejmuje się tym, iż nazwałam ją Joan. Może nawet uznała to za zabawne.
Podczas przemówienia Sarah podziękowała mojej babci za bycie jej mentorką przez ostatnich pięć lat i za wypchnięcie jej ze strefy komfortu. Publiczność zaklaskała, gdy Sarah wskazała na babcię stojącą obok mnie. Kiedy ta zrobiła krok naprzód, by się pokazać, uśmiechnęła się i pomachała – była piękna i mądra. Czułam w jakimś sensie dumę, że to moja krewna – sama Joan West. Owszem, była moją babcią, ale była też kimś więcej. Wydawało się niestosownym nazywać ją określeniem, które nie mówiło nic o jej osiągnięciach.
Od tamtego wieczoru została dla mnie Joan. Kiedy tata stwierdził, że to brak szacunku, babcia zaśmiała się i oznajmiła:
– Aria i ja wypiłyśmy bruderszaft.
Zaledwie kilka tygodni po tym, jak z tatą wróciliśmy do Massachusetts, u dziadka zdiagnozowano raka trzustki w czwartym stadium. Wszystko potoczyło się bardzo szybko.
W połowie sierpnia wróciliśmy do Kalifornii. Tata wziął zwolnienie w Wellesley College, gdzie nauczał. Z Pasadeny przyjechała ciocia Tammy z rodziną. Wszyscy zatrzymaliśmy się w pensjonacie nieopodal Woodacre. W sypialni dziadków stanęło szpitalne łóżko, a dziadek spędzał w nim coraz więcej czasu. Pielęgniarki przychodziły do niego dwa razy dziennie.
Tata i ciocia Tammy krzątali się stale w drodze z kuchni do sypialni, potem biegali do spożywczaka i z powrotem, jakby ze wszystkich sił starali się utrzymać świat w ryzach gołymi rękami. Joan siedziała na skraju łóżka dziadka i czytała mu wszystko, co mogła: od najnowszych artykułów o astronomii po stare, podniszczone od częstego przeglądania powieści science fiction Roberta Heinleina. Czasem siadałam z nimi, a głos Joan kołysał mnie do półsnu, w którym znajdowały się rakiety kosmiczne i ich piloci.
Dziadek zmarł we wrześniu. Był to jeden z pięknych, złotych dni w Północnej Kalifornii, gdy powietrze zdaje się ciepłe i lekkie, a światło roztapia się powoli niczym toffi. Tata planował zrobić steki na kolację, ponieważ dziadek miał na nie ochotę, mimo że ostatnio prawie nie jadł.
Dziadek nigdy nie zjadł tego steka.
Msza pogrzebowa odbyła się w kościele unitariańskim w Berkeley, do którego moi dziadkowie chodzili przez te dwie dekady, gdy tam mieszkali. Pojawiło się na niej wielu współpracowników dziadka z wydziału astronomii w Berkeley, gdzie był profesorem. Przyszło jednak też sporo znajomych Joan. Po mszy, kiedy czekałam w kościele na rodziców, zobaczyłam Sarah Franco, artystkę z wernisażu. Była ubrana w czerń: czarną koszulę na guziki i czarne błyszczące oksfordki. Podeszła do mnie i złożyła kondolencje, a ja wtedy zrozumiałam: od początku wiedziała, że jestem wnuczką Joan.
[1] Zwyczajowa nazwa rejonu zatoki San Francisco.
2013
Razem z tatą polecieliśmy o szóstej rano z Bostonu do San Francisco. Nie siedzieliśmy obok siebie, ponieważ kupił bilety na ostatnią chwilę. Czułam ulgę, że jestem sama. Dostałam miejsce przy oknie na tyłach, raptem kilka rzędów od toalet.
Gdy tylko samolot wystartował, umościłam się na siedzeniu i wcisnęłam malutką samolotową poduszkę między siebie a okno, próbując się ułożyć do snu. Samolot pachniał płynem do czyszczenia łazienki oraz czyimś bajglem z jajkiem i serem. Nieustanny szum powietrza zdawał się wciskać mnie coraz mocniej w plastikową przesłonę okna. Zaczęłam sobie wyobrażać, że moje ciało się przez nią przeciska, zobaczyłam skórę i kości jako pojedyncze komórki, a potem atomy, aż wreszcie tylko fotony – czystą energię. Każdy z nich, każda maleńka cząsteczka światła mogła być w jednym momencie wewnątrz samolotu i poza nim. Moje ciało mogłoby się nagle znaleźć na zewnątrz, jakieś dziesięć kilometrów nad powierzchnią ziemi. Wyobrażałam sobie wirujące wokół mnie powietrze, cząsteczki azotu i tlenu oraz wodę zebraną w chmurach i we mnie. Wyobrażałam sobie, jak wschodzące słońce rozprasza się wśród mikroskopijnych cząsteczek wody i atomów mojego ciała.
Miałam niespokojny sen, jak to się często zdarzało w samolotach. W połowie spałam, w połowie marzyłam na jawie. Wciąż pamiętam jeden z moich snów. Pozostał ze mną na całe życie. Jestem w nim w lesie, a drzewa zdają się zbyt wysokie, by mogły być prawdziwe. Podnoszę wzrok, ale nie widzę ich szczytów, tylko pierzaste, ciemnozielone igły z góry na dół. Ze mną znajduje się babcia ubrana w bluzę w złoto-niebiesko-zielone plamy. W dłoni trzyma pędzel ociekający farbą w kolorze fuksji. Zaczyna malować nim swoje ciało, jakby była dla siebie płótnem. Zauważa, że stoję obok, i podnosi na mnie wzrok.
Mówi: „Nic się nie martw. Coś się wydarzy”.
A potem nagle jestem na plaży, a ktoś wręcza mi muszlę. Różowo-białą, z gęstymi pierścieniami.
Pytam: „Czy to jest to coś?”.
Samolotem zatrzęsło, a ja gwałtownie się zbudziłam. W głośnikach rozbrzmiał głos kapitana:
– Weszliśmy w strefę spodziewanych turbulencji nad Górami Skalistymi, dlatego włączona została sygnalizacja zapięcia pasów. Proszę o powrót na miejsca.
Poduszka zsunęła się z okna. Spod przesłony przebijała linia białego światła. Przysunęłam się do niej, mrużąc oczy od blasku. Gdy wzrok do niego przywykł, wyjrzałam przez okno. W dole, daleko pode mną, Góry Skaliste wyglądały jak na mapach topograficznych: pomarszczone, niebiesko-brązowe, nierealne.
Gdyby tak mogło być – pomyślałam. Gdyby to mogła nie być prawda.
Ruch o poranku był intensywny, gdy opuszczaliśmy wypożyczalnię samochodów przy lotnisku w San Francisco. Tata milczał, a Google Maps pomogło nam dotrzeć na autostradę. Wyglądałam przez okno, kiedy mijaliśmy miasta – Colmę i Daly City – a potem jechaliśmy, wciąż przystając na światłach, wzdłuż Dziewiętnastej Alei, przez park Golden Gate i Presidio. Wreszcie dotarliśmy do mostu Golden Gate lśniącego czerwonawym blaskiem w świetle słońca. Po prawej mieliśmy mieniącą się zatokę i więzienie Alcatraz. Po lewej, za linami, rozciągała się błękitna toń Pacyfiku. A potem pochłonęło nas tęczowe wejście tunelu Waldo wiodącego pod Marin Hills.
Nie miało mnie tu być. Miałam spędzać lato na wyspie Martha’s Vineyard z przyjaciółmi, a nie w odległych lasach hrabstwa Marin z babcią. Nagle w samochodzie zaczęło mi brakować powietrza, więc wcisnęłam przycisk otwierania okna. Do środka wdarł się uliczny hałas i ciepłe, suche powietrze. Pachniało Północną Kalifornią: zbrązowiałą trawą, słońcem i czymś jeszcze, jakąś tutejszą rośliną. Przypomniało mi się, jak dziadek wyprowadzał mnie na chwiejny dach domku w letnie noce, byśmy popatrzyli na gwiazdy. Poczułam ból. Zmarł przed pięciu laty, a ja wciąż za nim tęskniłam.
– Pachnie Kalifornią – powiedział głośno tata, zagłuszając pęd wiatru. Były to pierwsze słowa, które wypowiedział, odkąd wsiedliśmy do samochodu.
Zerknęłam na niego. Może to dlatego, że myślałam o dziadku, ale zauważyłam, jaki jest do niego podobny. Miał tak samo krzaczaste brwi.
– Aha – odparłam.
Tata się do mnie uśmiechnął.
– Zawsze lubiłaś tu przyjeżdżać.
Wiedziałam, że chce, żebym poczuła się lepiej z tym latem, ale nic to nie dało. Nie zamierzałam udawać, że jest inaczej.
– Szkoda, że nigdy nie przyjeżdżaliśmy tu z twoją mamą – powiedział. – Ona też ma krewnych w tych stronach.
Wydawało mi się, że musiałam już o tym słyszeć, ale i tak zaskoczył mnie tą informacją.
– Kogo? – zapytałam.
– Jakieś kuzynostwo. Są w East Bay, ale chyba wcześniej mieszkali w Chinatown. – Spojrzał na mnie zachęcająco. – Powinnaś ją o to spytać.
Wiedziałam, do czego próbuje mnie namówić: żebym do niej zadzwoniła. Ale mama też miała telefon. Jeśli chciała, mogła się ze mną skontaktować.
Wyjechaliśmy z bulwaru Sir Francisa Drake’a drogą 101 North i nią ruszyliśmy do Woodacre. Wiodła przez wypielęgnowane przedmieścia z dość gustownymi pasażami handlowymi, przynajmniej z początku. Wkrótce jednak pasaże stały się bardziej podniszczone, a drzewa i krzewy dziksze, mniej zadbane. Minęliśmy Safewar, ostatni supermarket przed Woodacre, i szkołę średnią imienia Sir Francisa Drake’a, następnie przejechaliśmy przez hippisowskie miasteczko Fairfax, aż wreszcie wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń. Brązowe wzgórza upstrzone zielonymi dębami wyrastały po obu stronach, a wszystko to ukazywało się naszym oczom pod bezkresnym błękitnym niebem. Miałam wrażenie, że to inny świat niż Nowa Anglia, skąd właśnie przybyliśmy. Tam jedno miasto płynnie przechodziło w drugie, a niebo zdawało się wiecznie zakotwiczone nad drzewami i budynkami.
Tata skręcił w lewo, w Railroad Avenue, tuż za centrum medytacyjnym Spirit Rock. Ta droga wiodła do Woodacre. Z trudem dało się je nazwać miastem. Ot, poczta, sklep i tyle. Droga zwęziła się, straciła środkowy pas i poczęła wić się wokół wzgórz. Powietrze pachniało spalonym na słońcu drewnem i trawą, a wiatr ucichł tak, że słychać było śpiew ptaków. Wreszcie minęliśmy ostatni zakręt i tata zaparkował za autem babci, starą hondą civic, na żwirowym poboczu. Przed nim znajdowała się pomalowana na zielono brama prowadząca do domku.
Po śmierci dziadka sądziłam, że babcia mogłaby się przenieść do Berkeley, do znajomych, ale ona została. Adoptowała psa – czarną labradorkę, której dała na imię Analemma – i mówiła wszystkim, że woli odległe Woodacre.
Wygramoliłam się z auta i podeszłam do taty, do bagażnika, skąd wyjęliśmy dwie duże walizki i dwa plecaki. Tata zostawał tylko kilka dni, po czym leciał na północ, na obóz pisarski w Deer Bay w Waszyngtonie, gdzie miał spędzić resztę lata. Plan był taki, by ukończył tam drugą powieść, ale robił to od sześciu lat, więc miałam pewne wątpliwości.
Gdy ciągnęłam walizkę w stronę bramy, uderzyła mnie świadomość tego lata. Miałam zostać tutaj. Tutaj.
Otworzyłam furtkę i niezdarnie przepchnęłam walizkę. Usłyszałam szczekanie psa. Analemma.
– Zajmę się tym – powiedział tata. – Weźmiesz plecaki?
Wyciągnął je do mnie, a ja odebrałam bagaże bez patrzenia mu w oczy. Widziałam jednak tę minę: smutne wahanie, które oglądałam u niego niemal bez przerwy od tamtego dnia przed miesiącem.
Odwróciłam się i ruszyłam po ceglanych schodkach do domu. Wybudowano go na zboczu wzgórza, żeby więc do niego dotrzeć, musieliśmy się wspinać krętą, omszałą ścieżką. Po drodze znajdowało się kilka schodkowych ogródków pełnych paproci, funkii i kwiatów rosnących w cieniu. Taczka wypełniona donicami z kwiatami stała obok jednego z nich, a na pobliskiej ławce leżała butelka z wodą, jakby ogrodnik odszedł tylko na chwilę.
Minęłam kolejny zakręt i przed moimi oczami stanął dom. Drzwi wejściowe, wymalowane w turkusowy błękit, już się otwierały. Na zewnątrz wyskoczyła Analemma, tornado lśniącego czernią futra. Musiałam odstawić plecaki na ceglane patio i uklęknąć, by się z nią przywitać, z tym mokrym językiem, fruwającymi uszami i rozedrganymi mięśniami.
– Hej, hej – rzuciłam ze śmiechem.
– Analemma, do mnie – rzuciła babcia. Ana zastrzygła uszami i zerknęła na Joan, jakby rozważała zignorowanie polecenia. Jednak gdy Joan pstryknęła palcami, Ana do niej podeszła. Babcia uśmiechnęła się do mnie i wyciągnęła ręce.
– Ario – rzuciła.
Była po siedemdziesiątce, ale z jej wyglądu nie dałoby się tego wywnioskować. Miała na sobie wypłowiałe dżinsy podwinięte do kostek, birkenstocki i luźną czerwono-pomarańczową koszulę. Siwe włosy przycięła krótko, w stylową fryzurę odsłaniającą zwisające kolczyki z brązu.
Podniosłam się i dałam jej się uściskać.
– Cześć, Joan.
Pachniała kawą i cytrynowym mydłem, a kiedy jej ręce mnie otuliły, poczułam, że coś się we mnie roztapia – przez jedną straszną chwilę bałam się, że się rozpłaczę. Stłumiłam ten odruch, ale kiedy się odsunęłam, babcia spojrzała na mnie współczująco i cmoknęła w czoło, jakbym była dzieckiem.
– To będzie dobre lato.
Nie miałam czasu odpowiedzieć, ponieważ za moimi plecami już krzątał się tata z ogromną walizą. Analemma wystrzeliła do przodu, a on przykucnął, żeby się z nią przywitać. Joan powiedziała, że zamieszkam w pokoju gościnnym. Tata musiał się zadowolić rozkładaną kanapą na tych kilka nocy, które miał tu spędzić.
Ponieważ dom wybudowano na wzgórzu, wnętrze miało trzy kondygnacje, a większość powierzchni mieszkalnej znajdowała się na środkowej. Wniosłam walizkę po schodach i przeciągnęłam ją przez salon z trójkątnym sosnowym sklepieniem oraz obrazem Joan Krzyż Południa na jednej ze ścian, po czym wtoczyłam ją do pokoju gościnnego. Na dwuosobowym łóżku spoczywała patchworkowa kapa wyglądająca, jakby miała ze sto lat. Pamiętałam ją z jednej z poprzednich wizyt. Nad łóżkiem wisiały trzy czarno-białe rodzinne fotografie, chociaż w niczym nie przypominały tradycyjnych zdjęć rodzinnych.
Na jednym z nich widnieli tata i ciocia Tammy jako dzieci. Efekt podwójnej ekspozycji sprawiał, że ich podobizny wydawały się odbijać w sobie jak echo. Kolejna fotografia przedstawiała dziadka i nastoletniego tatę wpatrzonych w obiektyw z dokładnie taką samą zaciekawioną miną. Był wreszcie autoportret babci z czasów, kiedy była o wiele młodsza. Jej odbicie rozmywało się w okiennej szybie.
Usłyszałam, jak tata, Joan i Analemma wchodzą po schodach, a Joan zawołała:
– Chodź na lunch.
Analemma wpadła do pokoju gościnnego i musnęła moją dłoń mokrym nosem.
– Mam z tobą iść? – zapytałam, pocierając palcami jej uszy.
Zaszczekała miękko, więc wyszłam z nią z pokoju.
Tata zostawił walizkę obok zimnego piecyka na drewno naprzeciwko fioletowej aksamitnej kanapy. W kuchni na okrągłym drewnianym stole stał już nasz lunch: wielka misa sałatki z oliwą i octem balsamicznym, kurczak z rożna, bochen chleba na zakwasie i dzbanek mrożonej herbaty.
– Nałóżcie sobie i chodźmy na werandę – powiedziała Joan, wyciągając talerze oraz sztućce.
Zjadłam tylko czerstwego bajgla w samolocie, a kiedy patrzyłam, jak tata kroi kurczaka, dotarło do mnie, jaka jestem głodna. Nałożyłam sobie sałatki i kurczaka, odłamałam kawałek chleba, a Joan dała mi szklankę mrożonej herbaty. Wyszłam z lunchem na werandę sąsiadującą z kuchnią, skąd rozciągała się przez drzewa panorama Marin Hills przypominająca leniwe złotobrązowe fale pod popielatym niebem. Było ciepło, ale nie za gorąco, a powietrze było suche. Typowe północnokalifornijskie lato.
– Matty, na pewno nie chcesz zostać trochę dłużej? – zapytała Joan, siadając.
– Przepraszam, nie mogę – wyjaśnił tata między kęsami sałatki. – W tym roku trudno było to wszystko dograć.
Ujął to bardzo dyplomatycznie, ale wiedziałam, że to ja jestem winna.
– Dzisiaj też muszę trochę popracować – dodał. – Mógłbym popisać w twojej pracowni?
Dziadek wybudował dla babci pracownię artystyczną na najwyższej kondygnacji budynku, żeby miała jak największy dostęp do światła dziennego. Jednak po jego śmierci przeniosła się z większością pracy do domu, do jego gabinetu na drugim piętrze, obok ich sypialni.
– Nie było mnie tam jakiś czas – przyznała Joan. – Pewnie pełno tam kurzu.
– Kurz mi nie przeszkadza. Po prostu potrzebuję przestrzeni. – Tata łyknął mrożonej herbaty i przeniósł wzrok na mnie. – Ari, potrzebujesz czegoś jeszcze, zanim zabiorę się do pracy?
– Nie.
– Możemy pogadać o twoich planach na lato – powiedziała Joan.
Gdzieś w oddali usłyszałam, jak zamykają się drzwi, a potem odgłos kroków na drewnianej podłodze. Analemma, dotąd leżąca w plamie słońca na werandzie, kilkukrotnie rytmicznie uderzyła ogonem o posadzkę. Tymczasem w progu stanęła postać w poplamionych szortach i bejsbolówce.
– Skończone? – zapytała Joan.
Odgadłam, że to zaginiony ogrodnik.
– Tak jest. Wszystko zrobione.
Spojrzałam na ogrodnika raz jeszcze i dotarło do mnie, że to kobieta, chociaż jak się człowiek nie przyglądał, łatwo można ją było pomylić z mężczyzną. Miała w sobie coś chłopięcego – krótkie włosy pod czapką drużyny Gigantów, ubrania wyglądające męsko. Była jakoś po dwudziestce. Obie jej ręce były ciemne od tatuaży; nie byłam w stanie ich od siebie odróżnić, ale wyglądały na misterną robotę.
– Steph, to mój syn Matthew i moja wnuczka Aria – powiedziała Joan. – Matty, Aria, poznajcie Steph.
Joan wróciła do kuchni i zobaczyłam, że grzebie w portmonetce.
– Miło mi pana poznać – powiedziała Steph do mojego taty i wyciągnęła do niego rękę, jakby witało się dwóch mężczyzn. Gdy podeszła bliżej, zauważyłam kilka tatuaży. Węża, a może rybę, coś z łuskami w każdym razie.
– Pomagasz mojej mamie? – zapytał tata.
– Robię trochę w ogródku – wyjaśniła Steph.
– Dobra jest – oznajmiła Joan z wnętrza domu. – Wiesz, że wszyscy sąsiedzi chcą mi ciebie podebrać. Mogłabyś mieć monopol na ogródki w Woodacre, gdybyś tylko chciała.
– Dzięki – odparła Steph.
Joan wróciła z czekiem, który wręczyła dziewczynie w ramach zapłaty.
– O tej samej porze za dwa tygodnie?
– Załatwione – powiedziała Steph, po czym spojrzała na mnie. – Ciebie też miło poznać. Babcia dużo mi o tobie mówiła.
Poczułam odrobinkę zakłopotania.
– Serio? Powinna pani wiedzieć, że kłamie.
Joan uśmiechnęła się łobuzersko.
– Wszystko, co powiedziałam, to prawda – oznajmiła z naciskiem.
Steph tylko się uśmiechnęła i schowała czek.
– Nie wątpię. Do zobaczenia za dwa tygodnie. – Spojrzała na mnie ukradkiem, gdy wychodziła, jakby nie była do końca pewna, co o mnie sądzić.
Nie poczułam uderzenia pioruna ani nic w tym stylu, ale pamiętam to ostatnie spojrzenie, ten ułamek sekundy przed jej wyjściem. Pamiętam, że pomyślałam: Szkoda, że nie jesteś chłopakiem. Wtedy moje lato byłoby o wiele ciekawsze.
A teraz wyjaśnię, dlaczego spędzałam wakacje w Woodacre zamiast na wyspie z przyjaciółmi. Pewien chłopak zrobił mi zdjęcia topless i wrzucił je na Tumblra. Zdjęcia się rozeszły, ktoś napisał „dziwka” na mojej szafce, a to oznaczało, że szkolna pedagożka musiała się wtrącić i zaprosić mnie do swojego gabinetu. Nie powiedziałam jej, o co chodziło w tym napisie, więc zaczęła sama węszyć i jakimś cudem odkryła zdjęcia. Wtedy wezwała mojego tatę, któremu o wszystkim powiedziała.
Pewnego popołudnia wróciłam ze szkoły, a tata czekał na mnie w salonie. Posadził mnie i kazał sobie wszystko opowiedzieć. Ostrzegałam go, żeby nie oglądał tych zdjęć, ale on chyba i tak to zrobił. Przez wiele dni po tym zajściu nie mógł mi spojrzeć w oczy.
Na tym mogłoby się skończyć, ale tata musiał zadzwonić do Wiednia, do mojej mamy, która akurat grała tam tytułową rolę w Tosce. Moi rodzice rozwiedli się, gdy miałam sześć lat, więc pewnie było rodzicielskim obowiązkiem taty opowiedzieć jej o zajściu, ale kiedy tylko poinformował, że się z nią skontaktuje, wiedziałam, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Musiałam słuchać, jak drze się przez telefon, że nie mam do siebie za grosz szacunku i wstyd jej za mnie.
– Mogło być gorzej. Mogłam być zupełnie naga – rzuciłam nonszalancko.
– Nie wiem, jak możesz sobie z tego żartować – poinformowała moja matka. – Jak mogłaś pozwolić, żeby twój chłopak zrobił ci takie zdjęcia?
To nie był mój chłopak – pomyślałam. Ale na głos powiedziałam:
– Nie rozumiesz.
– To mi wytłumacz.
Nie umiałam.
Po tamtej rozmowie moje plany na lato uległy zmianie o sto osiemdziesiąt stopni i zanim się zorientowałam, już byłam w samolocie do Woodacre, by spędzić ostatnie wakacje przed studiami pod czujnym okiem babci.
Ale opowiadam to wszystko w złej kolejności. Powinnam zacząć od początku.
Ten chłopak nazywał się Jacob Krieger. Zrobił mi zdjęcia podczas wielkiej imprezy u Haley w połowie maja. Haley Pierce była jedną z moich przyjaciółek, razem z Tashą Lewis. Tashę znałam od drugiej klasy, a Haley, odkąd przeprowadziła się do Wellesley w siódmej klasie. W ósmej stałyśmy się nierozłączne. Ponieważ Tasha była czarna, ja byłam Azjatką, a Haley była biała, rodzice Haley traktowali nas jak multikulturową ziemię obiecaną i zawsze namawiali, żebyśmy wszystko robiły we trójkę. Każda z nas obracała się jednak w szkole w trochę innych kręgach (Haley była pływaczką, Tasha udzielała się w debatach, a ja uczestniczyłam w olimpiadach z przedmiotów ścisłych), ale zawsze istniał jakiś zbiór wspólny, przecięcie kółek w naszym własnym diagramie Venna. Lecz w marcu ostatniej klasy Tasha, Haley i ja rozeszłyśmy się z zupełnie niezrozumiałych dla mnie powodów i już się nie przecinałyśmy. Nasza przestrzeń wspólna przestała istnieć.
A potem Haley wpadła na pomysł zrobienia u siebie imprezy przed tradycyjnym balem ostatniej klasy i specjalnym tygodniem dla nas. Ostatniej imprezy w szkole średniej z gatunku tych, które mieliśmy potem wspominać na wszystkich zjazdach klasowych. Znowu się przecięłyśmy. Było jak za starych dobrych czasów, gdy leżałyśmy we trójkę na wielkim łóżku Haley, robiłyśmy playlistę na YouTubie na telefonach i dyskutowałyśmy o tym, kogo zaprosić.
Jacob był oczywistym wyborem, podobnie jak inni chłopcy z drużyny lacrosse’a, ponieważ przecinali się z pływackim kręgiem Haley. Jacob miał reputację imprezowicza i był uważany za kogoś, kto jak ognia unika zobowiązań, ale w ten uroczy sposób, który chłopakom uchodził na sucho. Przypominał nieco Chrisa Hemswortha, tylko ze skromniejszą muskulaturą. Znałam go, ale przed tą imprezą raczej o nim nie myślałam. To nie tak, że to były za wysokie progi na moje nogi. Po prostu mieliśmy zupełnie różne te progi.
W dniu imprezy przyszłam do Haley wcześniej, żeby pomóc jej wszystko przygotować. Mieszkała jakiś kilometr ode mnie, ale jej dom należał do innego uniwersum niż wspólnotowe mieszkanko za Central Street, które zajmowałam z tatą. My walczyliśmy z przeciągami i starymi drzwiami, które albo nie chciały się zamknąć, albo nie chciały się otworzyć. Haley mieszkała w istnej rezydencji na wzgórzu. Jej dom wyglądał jak klasyczny biały dworek z czarnymi roletami, ale znacząco przerobiony. Wewnątrz wszystko było nowe i wydawało się zrobione z marmuru lub szkła.
Kiedy dotarłam na początek długiego podjazdu, zobaczyłam, że zaparkował już na nim czarno-czerwony mini cooper Tashy. Było późne popołudnie w majową sobotę, w powietrzu zaś wreszcie czuło się wiosnę. Było dość ciepło, by założyć szorty, a drzewa uginały się od biało-różowych kwiatów. Skierowałam się do furtki tylnego patio, ponieważ wiedziałam, że Haley i Tasha będą tam przygotowywać imprezę. Dzień wcześniej mama Haley zabrała nas do sklepu i zapłaciła za masę guacamole, chipsów, sera, krakersów, organicznych napojów gazowanych i wody mineralnej. Kupiła nam nawet trochę prosecco, by uczcić nadchodzące zakończenie szkoły. Spodziewałyśmy się, że goście przemycą piwo i inne alkohole, a także że rodzice Haley przymkną na to oko. Wszystko było okej, dopóki nikt nie planował prowadzić po pijaku. Byliśmy w ostatniej klasie i zasługiwaliśmy na trochę luzu.
Gdy dotarłam do domu, zobaczyłam Haley i Tashę, nim jeszcze one ujrzały mnie. Siedziały naprzeciwko siebie na skrajach dwóch leżaków. Haley mówiła coś i pochylała się do Tashy z wyciągniętą ręką. Tasha patrzyła na nią przez przyduże okulary przeciwsłoneczne, więc nie widziałam jej oczu, ale jej twarz była dziwnie sztywna. Zaczęłam się zastanawiać, czy czasem się nie pokłóciły. A potem Tasha mnie spostrzegła i aż podskoczyła.
– Jesteś! – rzuciła jak gdyby z ulgą. Z pobliskiej lodówki wyciągnęła butelkę prosecco. – Wznieśmy toast.
– Cześć, Ari – powiedziała Haley.
Wstała i wzięła trzy plastikowe kubki z imprezowych zapasów, po czym rozdała je nam. Tasha hojnie polała buzującego prosecco i oznajmiła:
– Za koniec szkoły!
– Za imprezy – dodała Haley.
– Za nas – powiedziałam.
Stuknęłyśmy się kubeczkami i wypiłyśmy, ale zauważyłam, że Haley i Tasha unikały patrzenia na siebie.
Oficjalny początek imprezy zaplanowany był na ósmą, ale dom zaczął się zapełniać dopiero przed dziewiątą. Przyszło sporo osób, rozłożyły się w podwórzu, wchodziły do piwnicy i z niej wychodziły, chociaż określenie „piwnica” nie do końca oddawało charakter tego miejsca. Była to cała kondygnacja poświęcona rozrywce i wychodząca bezpośrednio na niższy taras. Znajdował się tutaj aneks kuchenny z barkiem pełnym prosecco i przemyconego alkoholu, kino domowe z aksamitnymi fotelami (na ekranie cały czas leciały teledyski), pokój gier ze stołem do ping-ponga i piłkarzykami do grania na coraz większym rauszu, a także strefa wypoczynkowa z miękkimi siedzeniami, gdzie można było rozmawiać i flirtować.
Gdy Jacob zwrócił na mnie uwagę, byłam już mocno wstawiona. Zostawiłam Tashę i Haley tańczące przy kinie domowym i poszłam po wodę. Kiedy grzebałam w lodówce, Jacob poprosił, żebym jemu też coś wyjęła, a potem musieliśmy ominąć tłum przy aneksie, aż wreszcie znaleźliśmy się w kącie strefy wypoczynkowej, gdzie patrzyliśmy, jak jeden z kolegów z drużyny Jacoba próbuje wypić zdecydowanie zbyt szybko zdecydowanie zbyt dużo piwa.
Jacob pochylił się do mnie i wyszeptał do ucha:
– Zawsze chciałem cię pocałować.
Nie byłam pewna, czy dobrze usłyszałam, ale uczucia, jakie wywołał jego oddech na mojej małżowinie, nie dało się z niczym pomylić. Zadrżałam mimowolnie.
Mogłam powiedzieć: „Kłamiesz. Nie myślałeś o mnie aż do tej chwili”. Mogłam powiedzieć: „Koszmarny tekst na podryw”. Odwróciłam się do niego, chcąc obrzucić go niechętnym spojrzeniem, ale powstrzymał mnie wyraz jego twarzy. Uśmieszek na ustach, iskry w oczach, bijąca od niego łobuzerskość.
– Zawsze jesteś taka tajemnicza, Ario West – powiedział.
– Wcale nie – odparłam, ale poczułam się mile połechtana. Chciałam być tajemnicza.
– Znam cię od… chyba od szóstej klasy. Jakim cudem nigdy nie byliśmy na randce?
Pomyślałam, że powinnam się poczuć urażona tym pytaniem, ale zrobiło mi się tylko jeszcze milej. Wokół ludzie okrzykami zachęcali kolegę do szybszego picia. Z kina domowego dobiegały oderwane fragmenty piosenki Blurred Lines. Nie odpowiedziałam, co sprawiło, że Jacob zbliżył się jeszcze bardziej, praktycznie dotykając ustami mojej szyi, i wyszeptał:
– Nie musimy rozmawiać, jeśli nie chcesz.
Z pewnością poczuł dreszcz, który ponownie mnie przeszedł. Byłam nieco zirytowana reakcjami mojego ciała, ponieważ nie wiedziałam, czy tego chcę. A potem pomyślałam: czemu nie? To mógł być dla mnie zwrot akcji wieczoru – a może i zwrot akcji całego roku. Od pierwszej klasy trzymałam się zasady: nie spotykać się z nikim ze szkoły. Wiedziałam, że to jeden z powodów, dla których Jacob uważał mnie za tajemniczą. Ale teraz szkoła prawie się skończyła.
Nie odpowiedziałam, ale odwróciłam się do niego i pozwoliłam, by mnie pocałował.
Na tyłach piwnicy znajdowało się kilka pokojów gościnnych. Znaleźliśmy pusty i zamknęliśmy za sobą drzwi. Zdjęłam mu koszulę, zanim zdołaliśmy dotrzeć do łóżka. Miałam na sobie biały T-shirt z podobizną złotego tygrysa, zakładany na jedno ramię, a pod spodem czerwony koronkowy stanik. Jego palce plątały się przy zapięciu, więc sama zdjęłam bieliznę. Skóra Jacoba była ciepła, a ciało porządnie umięśnione. Na poziomie fizycznym pragnęłam go tak, jak już dawno nikogo nie pożądałam. Było w tym wszystkim coś merkantylnego, ale mnie ten fakt pomagał. Nie żywiłam iluzji, że mógłby chcieć ode mnie czegoś więcej – ja też niczego od niego nie chciałam. Chciałam tylko przeżyć te chwile, na tym łóżku – nasze ciała razem, moje dłonie przyciągające go do siebie.
Kiedy sięgnęłam do szlufek jego dżinsów, poprosił, żebym zaczekała, aż wyjmie prezerwatywę. Lecz gdy oparłam się na poduszkach, w jego dłoni był już telefon – musiał go wyjąć z kieszeni – i Jacob robił mi zdjęcia.
– Co ty wyprawiasz? – zapytałam, przesłaniając dłonią twarz. Nawet wtedy nie pomyślałam o tym, by zakryć piersi.
– Jesteś taka piękna – oznajmił. – Chciałem uwiecznić tę chwilę.
Dzień po imprezie wypłynęły zdjęcia.
Haley przesłała mi do nich link. Byłam akurat w domu, bezmyślnie oglądałam telewizję, by jakoś przetrwać kaca. Nagle mój telefon zawibrował, informując o nadejściu SMS-a:
„Ktoś mi to przysłał. Jesteś na tych zdjęciach. Osochozi?”
Kliknęłam bez zastanowienia, a gdy zobaczyłam pierwszą fotografię, poczułam uderzenie gorąca. Usiadłam gwałtownie. Na zdjęciu leżałam na łóżku w piwnicy Haley, z jedną ręką pod głową, i patrzyłam wprost w obiektyw, jakbym pozowała. Zdjęcia były cztery, niemal identyczne, jakby przytrzymał palcem czerwony przycisk w telefonie i wykonał je w ciągu sekundy lub dwóch.
Gdy się przyglądałam, liczba lajków pod postem rosła. Gorąco, które zalało moje ciało, teraz zaczęło pulsować, a krew burzyła się we mnie przy każdym uderzeniu serca.
Powiedziałam mu, żeby odłożył telefon, zanim przejdziemy dalej, a on to zrobił. Nie pomyślałam jednak, by poprosić o skasowanie fotografii.
Zimny, drwiący głos w mojej głowie skomentował: Przynajmniej ładnie wyglądasz. Faktycznie tak było. Miałam seksowną fryzurę i zamglone podnieceniem oczy, usta nabrzmiały mi od pocałunków, a piersi wyglądały cudownie. Gdy jednak widziałam rosnącą liczbę lajków, opanowały mnie mdłości – to uczucie wewnątrz, jakbym miała zaraz zwymiotować. Pobiegłam do łazienki i dławiłam się, zgięta wpół nad sedesem. Telefon spadł na płytki, o milimetry mijając muszlę klozetową. Dwieście pięćdziesiąt trzy lajki. Liczba stale rosła.
Potem wszystko potoczyło się dość szybko. Po zakończeniu szkoły miałam z Haley pojechać na Martha’s Vineyard. Jej rodzice zaprosili mnie do swojego domku w Edgartown na czwartego lipca. Do tego czasu Tasha miała wrócić ze stażu dotyczącego ekologii morskiej w Tajlandii. Jej rodzice posiadali domek letniskowy w Oak Bluffs, też na tej wyspie, i miałam u nich zostać do sierpnia. Potem wybierałam się na kilka tygodni do Kalifornii, do babci, po czym wracałam i szykowałam się na studia.
Mojemu tacie ulżyło, gdy plany się dopięły, ponieważ przyjęto go na obóz pisarski w Deer Bay w stanie Waszyngton i chciał tam zostać do końca lata. Martha’s Vineyard było idealnym pomysłem. Dostałabym ostatnie wakacje z przyjaciółkami, nim jesienią rozjedziemy się na różne uczelnie. Haley wybierała się do Nowego Jorku, Tasha na Uniwersytet Spelmana, a ja miałam zacząć studia na Massachusetts Institute of Technology, czyli słynnym MIT.
Jednak dzień po tym, jak ktoś napisał na mojej szafce „dziwka”, mama Haley zadzwoniła do mojego taty, żeby powiedzieć, że niestety nie dadzą rady gościć mnie na wyspie. Haley powiedziała mi, że to przez to, że jej mama zobaczyła zdjęcia i rozpoznała lampę z kloszem pokrytym muszlami. Dotarło do niej, że fotografie wykonano w ich piwnicy. Próbowałam przekonać tatę, że mogę zostać sama w domu aż do czasu, gdy pojadę z Tashą do Oak Bluffs, ale potem zadzwoniła Tasha i wyjaśniła, że tuż po powrocie z Tajlandii mama zabiera ją na kilka tygodni do Francji, więc nie mogę do nich przyjechać.
– Naprawdę mi przykro – powiedziała ostrożnie Tasha.
I tak po prostu moi rodzice postanowili, że spędzę całe lato z babcią. Żadne kłótnie nie mogły ich przekonać, że dam sobie radę sama i nie zrobiłam nic złego.
Jacoba nijak nie ukarano. Ba, jeszcze zyskał na popularności. Z jakiegoś powodu to, że zdjął mi koszulkę, w oczach innych czyniło go godnym podziwu, ale to, że ja zdjęłam koszulkę, czyniło ze mnie dziwkę.
Oczywiście szkoła oficjalnie potępiła całe zajście. Ale tak naprawdę wszyscy mieli to w nosie. I Jacob, i ja byliśmy pełnoletni. Od ukończenia szkoły średniej dzieliły nas dwa tygodnie. Zdjęcia wykonano poza godzinami zajęć, z dala od terenu placówki. Karę otrzymałaby osoba, która zniszczyła szafkę, ale nikt nie chciał się przyznać. Może gdybym zrobiła większy szum wokół tego, na przykład pokazała władzom szkoły ohydne wiadomości, które dostałam po wrzuceniu posta przez Jacoba, coś by zrobili. Ale nie chciałam ich nikomu pokazywać. Chciałam tylko, żeby to się skończyło, a najlepszym sposobem na to było milczenie.
Znowu źle to opowiadam. Musicie coś zrozumieć. Dorastałam w Wellesley, w otoczeniu tych wszystkich bogaczy, ale nigdy do nich nie należałam. Nie to, żebyśmy byli biedni – nie byliśmy – ale moi przyjaciele byli bogaci. Ojciec Haley prowadził fundusz hedgingowy i miał kolekcję roleksów, zaś jej matka stała na czele organizacji obejmującej mecenatem ubogich artystów. Ojciec Tashy współprowadził kancelarię prawniczą i stale jeździł do Londynu albo Genewy, a jej matka była prezeską firmy biotechnologicznej i nosiła najbardziej niesamowite garsonki, jakie w życiu widziałam.
Wszyscy wiedzieli, że mój ojciec to profesor i w pewnym sensie znany pisarz, a matka jest śpiewaczką operową, chociaż ona akurat nigdy się tu nie pojawiała, bym mogła się nią pochwalić. To dawało mi pewną przewagę, zwłaszcza u matki Haley, ale artyzm i wykształcenie moich rodziców nie zmieniały faktu, że brakowało mi pieniędzy na torebki Birkin czy spontaniczny weekendowy wypad do Paryża. A już zdecydowanie nie miałam środków na wakacje na Martha’s Vineyard bez ich wsparcia.
Zawsze czułam się w ich domach jak gość. A goście łatwo mogą się stać nieproszeni.
Tego ranka, gdy tata wyjeżdżał na obóz pisarski, udawałam, że jeszcze śpię, aż został czas tylko na szybkie pożegnanie w progu, nim odjechał wynajętym samochodem. Joan zapytała, czy mam ochotę na śniadanie, a ja wymamrotałam, że najpierw wezmę prysznic. Gościnną łazienkę wymalowano na kanarkową żółć, a przeszklony element w suficie wpuszczał do środka światło słoneczne. Kiedy jednak weszłam pod gorący strumień, zamknęłam oczy, by spowiła mnie ciemność.
Umyłam włosy szamponem z niemal pustej butelki znalezionej w koszyku zwisającym z rurki prysznicowej. Słodki, maślany zapach przywrócił mnie do czasów poprzednich wizyt. Święta z całą rodziną – ciocią Tammy, wujkiem Brianem i ich bliźniakami, Lukiem i Noahem, gdy pospiesznie biegli otwierać prezenty. Letnie wieczory z tatą i Joan na werandzie, gdy pod sekwojami grillowaliśmy karkówkę. I jeszcze wcześniej, gdy dziadek ściskał mnie na powitanie w potężnych ramionach.
Nie chciałam tęsknić, ale nie chciałam też być tutaj. Czułam się nie na miejscu. A jednocześnie – zapędzona w kozi róg.
Przypomniałam sobie twarz Jacoba, kiedy było już po wszystkim. Był taki zadowolony z siebie.
Poczułam dziwne, gorączkowe trzepotanie w klatce piersiowej.
Wyszorowałam szampon z włosów, wbijając paznokcie w skórę głowy, a spieniona woda płynęła mi po zaciśniętych powiekach. Od intensywnego zapachu chciało się wymiotować. Potrzebowałam nowego szamponu.
Parking przed supermarketem miał poprzeczne rzędy, przez które trudno mi było ustalić, jak dotrzeć do wejścia. W końcu zaparkowałam hondę Joan na skraju, vis-à-vis bulwaru Francisa Drake’a. Kiedy wysiadłam, od asfaltu niemal z fizyczną siłą uderzyło mnie gorące letnie powietrze. Szybko skierowałam się do sklepu i weszłam w sferę chłodu bijącego od klimatyzacji.
Byłam tu już podczas poprzednich wizyt – wszystko zostało po staremu, nawet w tle leciały te same rockowe ballady z lat osiemdziesiątych. Przyszłam tylko po szampon, ale trochę czasu zajęło mi dotarcie do alejki z kosmetykami. Nie miałam nic lepszego do roboty. Dochodziłam już do regału z szamponami, gdy odezwał się mój telefon. Wyjęłam go z torebki i znalazłam SMS-a od Tashy.
„Długo milczysz. Jesteś w Kalifornii? Wszystko OK?”
Znowu poczułam przypływ paniki. Wepchnęłam telefon z powrotem.
Po tej sytuacji z szafką Tasha bardzo mnie wspierała i stale zapewniała, że to nie moja wina. A jednak odwołała nasze letnie plany; a jednak jechała do Francji. Twierdziła, że to nie ma nic wspólnego ze mną. Zaklinała się, że mama po prostu chciała ją zabrać do Paryża, żeby spędziły razem trochę czasu, nim Tasha pójdzie na studia.
Jak by to było – mieć matkę, która chciała czegoś takiego?
Nie wiedziałam, co odpisać Tashy. Wzięłam z półki butelkę szamponu Pantene, który wybrałam, nawet nie sprawdziwszy zapachu innych opcji.
Tylko jedna kasa była otwarta. Stała do niej spora kolejka. Zdjęłam z regału numer „Cosmopolitan”, żeby nie myśleć. W artykule o pozycjach seksualnych w starożytności znalazłam zdjęcie szczupłej, białej modelki w todze, z ustami pomalowanymi na jaskrawą czerwień. Patrzyła prosto w obiektyw, zupełnie tak jak ja.
– Przepraszam panią. – Kobieta w kurtce z logo marketu wskazała na mnie. – Zapraszam tam.
Poszłam za nią do innej kasy i nagle dotarło do mnie, że nadal mam przy sobie czasopismo. Spojrzała na mnie ściskającą szampon i „Cosmopolitan”.
– Możemy już? – zapytała lekko zniecierpliwiona. Jej blond włosy z brązowawym odrostem były ściągnięte w koński ogon. Na identyfikatorze widniała informacja: „Lisa, menedżer”.
– Przepraszam – odparłam. Położyłam czasopismo na taśmie razem z szamponem. Nie chciałam go kupować, ale teraz dziwnie bym się czuła, odkładając je z powrotem.
Gdy Lisa kasowała moje zakupy, pojawiła się kobieta od ogródka Joan – wyglądało to tak, jakby podeszła do mojej kasy prosto od wejścia – i rzuciła:
– Gotowa, Lis? – Po czym się zawahała, kiedy mnie ujrzała. Powiedziała: – Och, hej.
– Cześć – rzuciłam do Steph.
Lisa spojrzała na Steph z zaskoczeniem.
– Wy się znacie?
Steph oznajmiła:
– Dbam o ogródek jej babci… No wiesz, Joan West z Woodacre.
– Ach. – Lisa wzruszyła ramionami. – Chcesz siatkę? – zapytała mnie. – Dziesięć centów.
– Yyy, dobrze – odpowiedziałam.
Podała mi szampon, „Cosmopolitan” i paragon.
– Dziękuję. – Wyszłam za bramki i ruszyłam w stronę wyjścia, a Steph nadal stała w miejscu. – Miło było cię zobaczyć – dodałam. Nie chciałam wyjść na nieuprzejmą, ale nie chciałam też być już w markecie.
– Aha. Hej, zaczekaj – powiedziała Steph i rzuciła spojrzenie na Lisę. – Będziesz niedługo gotowa?
– Daj mi pięć, góra dziesięć minut – odparła Lisa. – Mamy problem. Cheryl dziś nie przyszła.
– To do zobaczenia na zewnątrz. – Steph wróciła wzrokiem do mnie. – Masz pięć minut?
Zawahałam się, choć miałam cały dzień.
– Jasne.
– Odprowadzę cię – powiedziała.
Skierowałyśmy się do wyjścia. Założyłam z powrotem okulary przeciwsłoneczne. Gdy wychodziłyśmy, mój telefon znowu dał o sobie znać. Zignorowałam go i zapytałam:
– No, co tam?
Wskazała pobliską ławkę w cieniu wejścia. Usiadłyśmy na niej.
– Chciałam pogadać o twojej babci – oznajmiła. – Będziesz tu całe lato, prawda?
– Niestety.
Uśmiechnęła się.
– Odniosłam wrażenie, że to jakaś szybka akcja.
– Aha. – Zastanawiałam się, ile powiedziała jej Joan. Czy Steph wiedziała, czemu tu jestem? Na myśl, że miałaby o tym wiedzieć, zrobiło mi się nieswojo.
– Wiem, że twoja babcia to okaz zdrowia, zwłaszcza jak na swój wiek, ale martwię się o nią, wiesz? – rzuciła Steph.
To mnie zaskoczyło.
– Myślałam, że po prostu ogarniasz jej ogródek.
– Tak, tym się zajmuję, ale czasem pomagam jej też z innymi rzeczami. Kiedy potrzebuje coś naprawić, dzwoni do mnie, a ja wchodzę na drabinę, żeby wymienić żarówkę i takie tam. Czasem pomagam jej przestawiać sztalugi albo coś ustawiać.
Coś w jej tonie wzbudziło we mnie lęk.
– Po prostu to powiedz – poprosiłam. – Coś się stało?
Była odwrócona w moją stronę, prawą rękę przerzuciła przez oparcie ławki, a teraz położyła kostkę lewej nogi na kolanie prawej. Znowu włożyła szorty, chociaż nogi miała nieogolone. Z jakiegoś powodu zaledwie to zauważyłam, dostrzegłam – ale tak naprawdę – również całą resztę. Miała ciemnobrązowe włosy, podgolone po bokach i dłuższe na górze – jak u chłopaka. W uszach nosiła czarne tunele, a w prawym ciągnęły się rzędem srebrne kolczyki na sztyftach. W jej ruchach też było coś chłopięcego. Wczoraj uznałam, że jest urocza, ale odrzuciłam tę myśl, ponieważ była dziewczyną. Dziś stwierdziłam, że jest po prostu urocza – to samo mogłabym pomyśleć o chłopaku. Dziwne. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek postrzegała w ten sposób jakąkolwiek dziewczynę.
– Kilka miesięcy temu – zaczęła – wpadłam do twojej babci, żeby pomóc jej ze zmywarką. Ta zmywarka jest dość stara i czasem strzela fochy. W każdym razie jak dotarłam na miejsce, okazało się, że zapomniała, że mnie wzywała. Wiem, że to się zdarza, kiedy człowiek się starzeje, więc nie myślałam o tym za wiele. Ale potem były inne rzeczy… drobiazgi, ale złożone do kupy sprawiły, że zaczęłam się o nią martwić. Pewnego dnia powiedziała, że nie może nigdzie znaleźć smyczy Analemmy, co było dziwne, bo smycz zawsze wisi na kołku przy drzwiach wejściowych. Byłam u niej rano, więc pomogłam jej szukać, ale znalazłam ją przez przypadek. Twoja babcia odłożyła smycz do kuchennego kredensu. Przez jakiś czas zachowywała się dziwnie. Nie tylko zapominała rzeczy, ale wydawało się, że nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, co się dzieje. Na przykład parę miesięcy temu pytała, o której Matty wróci na obiad, a przecież wie, że on tu nie mieszka. Teraz już z nią lepiej, ale myślę, że to niebezpieczne, aby była sama, wiesz?
Zauważyłam, że tatuaże na jej rękach przedstawiają karpie koi ułożone w yin i yang.
– Ma psa – powiedziałam. – Nie jest tak zupełnie sama.
Steph spojrzała na mnie dziwnie, jakbym nic nie rozumiała, a ona nie chciała mnie urazić. Poczerwieniałam i wyjrzałam na parking. Samochody lśniły w blasku słońca. Robiło się coraz cieplej. Rozmowa ze Steph o mojej babci była najmniej podniecającym tematem w historii, ale wewnątrz czułam coś takiego, jakby zielona łodyga wyginała się w stronę słońca.
– Analemma to wspaniała sunia, ale niestety nie zadzwoni po karetkę – powiedziała Steph.
– Myślisz, że to często konieczne? – zapytałam, czując nagły niepokój.
– Nie, nie – pocieszyła Steph. – Po prostu… twoja babcia jest tam sama i… Cóż, starzeje się.
Skrzyżowałam kostki, a moja prawa stopa wysunęła się z cienia wprost na słońce. Miałam na nogach japonki, a z paznokci odchodził fioletowy lakier. Założyłam poszarpane szorty i wypłowiałą niebieską koszulkę na ramiączkach z