Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
17 osób interesuje się tą książką
Z biegiem lat uodporniłem się w tym zawodzie. Nie na krzywdę dzieci, ale na patolę i ich tryb życia. Skoro jesteś dorosły, to chlej, ćpaj, żyj w syfie albo na dworcu. To w sumie twój wybór, a ja jedynie mogę ci powiedzieć, że można inaczej. […] Ale jeżeli prowadząc taki tryb życia, masz pod opieką dzieci – zabiorę ci je. I zrobię to z przepięknym uśmiechem na ustach i satysfakcją, bo wiem, że twoje dzieci, które hodujesz, dostaną szansę na inne życie. Czy z niej skorzystają? Nie wiem, ale przynajmniej będą miały wybór.
[ze wstępu]
Jak wygląda praca kuratora sądowego? Kim są ludzie, z którymi styka się każdego dnia?
Na kartach notatnika kurator opisuje realia swojej pracy. To popegeerowskie wsie, brudne dzielnice i stare kamienice, świat alkoholików, meneli, sprawców i ofiar przemocy, rozwodników wszelkimi sposobami walczących o dzieci i ludzi, których los ich dzieci obchodzi mniej niż butelka wódki. To także urzędowe absurdy, bezsensowne sprawy, papierologia, lekceważenie pracy kuratora. Świat, w którym krzywdzone dziecko jest statystyką i problemem dla służb, a kolejny patol przestał wzbudzać już jakiekolwiek emocje.
Na książkę składa się nieco ponad dwadzieścia obrazów, opisanych subiektywnie, żywym, dosadnym językiem, pozbawionych upiększeń. Autor nazywa swoich bohaterów i sytuacje po imieniu. W unikalny sposób przedstawia świat, który większości z nas jest nieznany, od którego odwracamy wzrok, a jednak stanowi on zaskakująco szeroki margines życia w Polsce.
Bez fikcji – seria literatury faktu Wydawnictwa RM.
Poruszające reportaże, wywiady z wyjątkowymi ludźmi, wciągające relacje z autentycznych wydarzeń – to wszystko znajdziesz w nowej serii naszego wydawnictwa.
Ludzie i ich losy są w centrum tych opowieści. To historie, których nie da się zapomnieć. Autorzy wchodzą w świat opisywanych ludzi, przedstawiają ich przeżycia. Eksperci rzucają nowe światło na głośne tematy i pokazują nieznane zagadnienia.
Książki z serii Bez fikcji to pozycje dla każdego, kto chce wiedzieć więcej i lepiej rozumieć otaczający świat.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 212
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zawsze interesowało mnie to, co sprawia, że ludzie staczają się na dno. Czemu funkcjonują na marginesie społeczeństwa, czemu chleją, popełniają przestępstwa, stosują przemoc wobec innych. Dlaczego, zamiast wyrwać się z beznadziejności swojego życia, powielają schematy lub trwają w nich, w ogóle nie myśląc o zmianie. Co nimi kieruje? Jaką mają motywację i dlaczego, do kurwy nędzy, jest ich tak dużo, mimo że przeciętny człowiek widzi tylko czubek góry lodowej.
Bo – nie oszukujmy się – nie lubimy patrzeć na patoli. Gardzimy nimi, gdyż nie żyją tak, jak powinni, a przynajmniej nie według naszych norm. Wkurwiają nas swym roszczeniowym podejściem, wiecznym „bo mi się należy” i tym, że rodząc kolejne „bombelki”, nie martwią się o ich przyszłość, a wychowanie mylą z hodowaniem, na które państwo powinno łożyć pieniądze. I jest w tym trochę prawdy.
Przez wiele lat pracy jako kurator sądowy (wcześniej społeczny, a później zawodowy) naoglądałem się kombinatorstwa, lenistwa, oszukiwania nie tylko mnie, lecz także pracowników socjalnych, urzędników czy instytucji charytatywnych. Widziałem, jak pracujący dorywczo człowiek pisze oświadczenie, w którym twierdzi, że nie ma żadnego dochodu, tylko po to, by otrzymać dodatkowy zasiłek w wysokości kilkuset złotych, i śmieje się z ciebie, że zarabiasz na etacie mniej niż on w ciągu tygodnia. Nie ma żadnych skrupułów, by kłamać, i nie przejmuje się tym, czy poniesie jakieś konsekwencje, bo w tym kraju jeszcze nikogo nie skazano za nieprawdziwe oświadczenie związane z wyłudzeniem zasiłku w wysokości kilkuset złociszy (albo ja o tym nie słyszałem).
Zastanawiałem się też, dlaczego ludzie żyją jak w chlewie, wśród śmieci, syfu, pleśniejącego jedzenia i na dodatek w tym brudzie wychowują po kilkoro dzieci, nie zważając na zatęchły smród wydobywający się z pomieszczeń, w których skoncentrowali swój byt. Dlaczego nie chcą zrobić tak prozaicznych czynności, jak wyrzucenie śmieci czy umycie podłogi? Nie wspominam już o ich szarobrudnych ciałach.
Z biegiem lat uodporniłem się w tym zawodzie. Nie na krzywdę dzieci, ale na patolę i ich tryb życia. Skoro jesteś dorosły, to chlej, ćpaj, żyj w syfie albo na dworcu. To w sumie twój wybór, a ja jedynie mogę ci powiedzieć, że można inaczej. Nie korzystasz z rad – to żyj po swojemu, a jak postanowisz się zmienić, to wtedy będziesz sam szukał pomocy. Ale jeżeli prowadząc taki tryb życia, masz pod opieką dzieci – zabiorę ci je. I zrobię to z przepięknym uśmiechem na ustach i satysfakcją, bo wiem, że twoje dzieci, które hodujesz, dostaną szansę na inne życie. Czy z niej skorzystają? Nie wiem, ale przynajmniej będą miały wybór.
Książka, którą trzymasz w ręku, to zbiór historii, jakie przytrafiły mi się w życiu zawodowym. Subiektywnie opowiedziane, widziane moimi oczyma. Ich głównym tematem są dzieci i środowiska, w jakich żyją. To Polska widziana z innej strony – nie z przyjemnych osiedli otoczonych wysokim płotem, do których trzeba się dostać, przechodząc przez dwie bramy i wstukując kod domofonu. To nie świat klubów, centrów dużych miast, gdzie króluje blichtr i pieniądz, a o statusie majątkowym świadczy samochód i drogie ubranie.
Mój świat zawodowy to popegeerowskie wsie, brudne dzielnice i stare kamienice, gdzie normą jest bezzębna trzydziestolatka z pięciorgiem dzieci i kolejnym tymczasowym partnerem, którego rozrywką jest picie – najlepiej za cudze pieniądze. Świat alkoholików – zarówno tych jeszcze niezniszczonych wieloletnim chlaniem, którzy trwając w swoich nałogach, jednocześnie unoszą się na powierzchni życia w pozorach normalności, jak i ostatnich meneli – żyjących w szopach czy ruderach, którzy jedzenie wymieniają na butelkę najtańszego bełta, bo gdy nie piją, dostają padaczki alkoholowej. To także świat rozwodników walczących i chwytających się wszelkich sposobów na to, by udowodnić, komu należą się dzieci. Nie baczą oni na skutki swej walki i topią dziesiątki tysięcy złotych w kolejnych sprawach sądowych i u adwokatów.
W książce tej nazywam ludzi i sytuacje po imieniu – „patol”, „kurwa”, „dziwka”, „menel” to określenia, z którymi się spotkasz, bo one funkcjonują w potocznej mowie. Tu poczujesz smród zaszczanej pieluchy, usłyszysz brzęczenie muchy, która kołuje nad nieopróżnionym z gówna nocnikiem w „dziecięcym” pokoju. Poczujesz lepkość niemytej poręczy w starej kamienicy, a w szczególności usłyszysz krzyk – krzyk dzieci skazanych na zmarnowane życie.
Kurator to też człowiek – z krwi i kości, oddychający, myślący, mający sumienie i swoje odczucia. To istota tłamszona przez przepisy prawne, która w medialnym przekazie obwiniana jest za całe zło niewydolności systemu. Książka ta pokazuje, czym jest praca kuratora od środka, jak musi się on mierzyć z bezsensownymi sprawami, kontrolami i decyzjami sędziego. Dowiesz się z niej także, jak praca ta jest lekceważona, a drobne potknięcie wykorzystywane do tego, by zrobić z kuratora kozła ofiarnego, chroniąc tym samym tych, którzy na górze wydają decyzje.
Czy jesteś, czytelniku, gotowy na Polskę „C”, gdzie krzywdzone dziecko jest statystyką i problemem dla służb, a kolejny patol przestał wzbudzać już jakiekolwiek emocje?
Patrzy na mnie swoimi obłąkanymi oczami, jakby kompletnie nie rozumiała, co do niej mówię. Ja staram się jej wytłumaczyć, co to nadzór kuratora sądowego, co to ograniczenie władzy rodzicielskiej, a ona ciągle: „Jezus widzi”, „Jezus sprawiedliwy”. Fanatyczka. Chora fanatyczka z urojeniami, niezdiagnozowaną jeszcze schizofrenią paranoidalną.
Jak przekonać kogoś, że powinien się leczyć? Jak zmusić go do leczenia?
Cała historia zaczęła się standardowo: szkoła zawiadomiła sąd, że Irena nie kontaktuje się z placówką, do której uczęszcza jej piętnastoletnia córka. Wykazano, że matka Martyny kilka razy widywana była pod szkołą, gdzie zaczepiała uczniów, prawiąc morały o Bogu, Jezusie i tym podobne historie. Do tego doszło także zachowanie Martynki, która zaczęła wykazywać niezdrowe zainteresowanie pewną sektą, której nazwy nie wyjawię, by nie zdradzać miejsca wydarzeń.
Wywiad u Ireny wyglądał w ten sposób:
– Pani Ireno, jakie ma pani wykształcenie?
– Ja mam wykształcenie dane od Boga, Bóg daje nam rozum, Bóg nami kieruje…
– Ale jaką pani szkołę skończyła, pani ostatnia szkoła?
– Boską szkołę skończyłam, liceum skończyłam, bo Bóg tak chciał…
– Ma pani średnie wykształcenie, tak?
– Mam średnie, mam, ale to nie jest źle, prawda?
W małym mieszkaniu, na niespełna trzydziestu pięciu metrach kwadratowych razem z Ireną i jej córką mieszka siedem kotów i trzy psy. Łażą dosłownie wszędzie, miauczą przeraźliwie i szwendają się po stołach, meblach, nie zważając na nic wokoło. Psy są spokojniejsze – to przygarnięte kundle śpiące na fotelu i tapczanie.
Irena jest brudna. Śmierdzi od niej moczem. Spod bluzki z rozciągniętym dekoltem co chwilę ukazuje się naga, brudna pierś, którą niezdarnie próbuje poprawiać podczas rozmowy ze mną. Z jej ust czuć nieprzyjemny oddech i gdy Irena nachyla się w moją stronę, mimowolnie odsuwam głowę, by go nie czuć. Brudnymi palcami co chwila dotyka mojego zeszytu, pytając, co tam napisałem.
– Jest pan sprawiedliwy?
– Słucham?
– Bóg dał panu mądrość?
– Pani Ireno, ja zapisuję wszystko, co pani powie, ja jestem obiektywny.
– Pan mnie nie skrzywdzi, prawda?
Cóż odpowiedzieć kobiecie, która wpatrzona we mnie, nie do końca rozumie, co się dzieje dookoła. Jak jej tłumaczyć, co ją czeka, gdy pilnie nie zacznie się diagnozować i nie podejmie leczenia.
– Pan mi nie zabierze Martynki?
– Nie jestem po to, by zabrać Martynę. Muszę po prostu wiedzieć, czy pani się nią dobrze zajmuje.
– Dlaczego pan sądzi, że źle się zajmuję?
– W szkole powiedziano, że pani mało się nią interesuje, że przychodzi pani pod budynek i zaczepia inne dzieci, muszę wiedzieć dlaczego.
– A czy to źle mówić o Bogu?
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że jej wypowiedzi są bez emocji. Ciągle ten sam tembr głosu, ta sama intonacja, to ciągłe przeświadczenie, że to, co do mnie mówi, jest największą objawioną prawdą. Te beznamiętne oczy, patrzące na mnie prawie bez mrugnięcia. Kurwa mać, widać w nich ten obłęd.
– Czy pan kocha Boga?
– Z czego się pani utrzymuje?
– Bóg nas oceni.
– Otrzymuje pani rentę, świadczenia rodzinne, alimenty?
– …
– Otrzymuje pani?
– Tak.
– Ile pani otrzymuje?
– Bóg daje mi siłę do życia.
– Dlaczego ma pani tyle zwierząt? Skąd te zwierzęta?
– Każde zwierzę jest stworzeniem boskim. Ja im pomagam, nie dam skrzywdzić żadnego zwierzęcia. Nie zabierze mi pan Martynki?
Masakra. Istna masakra. Kontakt logiczny z tą kobietą jest ograniczony do prawie minimum. Ciągle Bóg, Bóg, Bóg… Próbuję dowiedzieć się czegoś o Martynie. Jak – według matki – funkcjonuje w domu, jak sobie we dwie tutaj żyją. W końcu chcę porozmawiać z Martyną.
– Martyna jest niedobra.
– Dlaczego tak pani mówi?
– Nie słucha się mnie, dla niej Bóg nie istnieje.
– Ale niech mi pani opowie, w jakich sytuacjach się nie słucha…
– Szatan ją opętał.
Kurwa.
– Co to znaczy, że ją szatan opętał?
– Ona się znęca nade mną.
Kurwa. Kurwa.
– Jak się znęca?
– Ona mi krew zabiera.
What the motherfucker fuck? Kurwa.
– Zabiera, w jakim sensie?
– Uderzyła mnie i krew mi z nosa poleciała.
Ufff. Przynajmniej nie wysysa. Już sobie wyobraziłem Martynkę wbijającą się w szyję Irenki i chłepczącą, jak ten kotek mleko z miseczki, krew mamuni. Kurwa, pojebane to wszystko.
Irena poprawiła swoimi brudnymi rękoma dekolt. Kot przebiegł mi koło nogi, a jeden z psów podniósł łeb i spojrzał w moim kierunku. W oddali tykanie ściennego zegara, przejmujący chłód. Jakoś nieswojo mi się zrobiło. Zacząłem zastanawiać się nad tym, co bym zrobił, gdyby ta schizofreniczka rzuciła się na mnie? Waliłbym chyba prosto w łeb, nie patrząc na żadne okoliczności. Jakie to naturalne, że człowiek czuje strach przed chorymi psychicznie. Być może to świadoma obrona organizmu przed nieprzewidywalnością ich zachowań? A może to po prostu strach przed nowym, przed czymś, czego nie znamy? Może instynkt, który każe unikać ludzi, zdolnych (przynajmniej teoretycznie) wyrządzić nam krzywdę? Chujowa sytuacja.
– Pani Ireno, czy kiedykolwiek leczyła się pani psychiatrycznie?
– Ja nie jestem chora. Wszyscy mówią, że jestem chora, ale ja się modlę i Bóg w modlitwie mi powiedział, że ja nie jestem chora.
– Czyli nigdy nie była pani u lekarza?
– Pan jest mądry. Bóg pana kocha. Ja nie potrzebuję się leczyć. Martynka musi się nawrócić. Ona musi głosić ze mną chwałę Pana. Bo ją szatan zabierze i ją stracę.
Nagle Irena wstała od stołu i podeszła do szafki kuchennej. Wyprostowałem się i, nie tracąc jej z pola widzenia, spiąłem wszystkie mięśnie, przygotowując się na atak czy inne nieprzewidziane zachowanie. Złapała łażącego po szafce kota i zrzuciła go na podłogę. Kot miauknął z niezadowolenia i zwiał do pokoju obok.
– Kto jest ojcem Martyny?
– Nikomu nie mówiłam, byłam gwałcona. Martynka jest z gwałtu. Ona o tym nie wie.
Ale ja wiem, że to nieprawda. Konkubent zostawił Irenę wiele lat temu, bo prawdopodobnie nie mógł znieść jej postępujących dziwactw. A to, że zostawił jej córkę, nic z tym nie robiąc, to inna bajka.
Przepisy w Polsce są tak skonstruowane, że ja jako kurator nie mogę wystąpić o przebadanie Irenki przez lekarza psychiatrę nawet pod przymusem. Może zrobić to sąd na wniosek najbliższej rodziny albo Ośrodka Pomocy Społecznej. Dziwne, prawda? Podobnie sytuacja wygląda z alkoholikami – to Gminna lub Miejska Komisja Rozwiązywania Problemów Alkoholowych może zgłosić do sądu wniosek o przymusowe leczenie. Ja niestety nie. Na szczęście dobrze żyję z OPS i taki wniosek o przebadanie Irenki przez biegłego sądowego zostaje skierowany.
Po kilku tygodniach Irena przechodzi badanie psychiatryczne. Lekarz psychiatra orzeka, że Irenka co prawda jest chora, ale nie wymaga leczenia stacjonarnego (szpitalnego). Wspaniale, kurwa jego mać.
Ciągle bujam się z tą Ireną i nie wiem, co z nią zrobić. Umówiłem się z pedagożką szkolną („pedagożka” brzmi mniej więcej tak jak „ministra”), że do niej podjadę i porozmawiamy o tym, jak Martynka funkcjonuje w szkole. Co tu ukrywać, chcę i muszę czekać na jakieś szczególne i poważne zaniedbania, jakieś sygnały świadczące o tym, że Martyna musi być z dala od matki. W międzyczasie namierzyłem już ciotkę i wujka Martyny, umówiłem się nawet z nimi na rozmowę – przygarną dzieciaka, gdyby matkę trzeba było przymusowo umieścić w psychiatryku czy zabrać córkę, kiedy palma Irence tak odbije, że będzie świrować.
Zaczynamy polowanie.
Bez obaw. Cały czas staram się namówić Irenę, żeby położyła się do szpitala. Rozmawiam telefonicznie z rodziną i pytam, czy mogą na nią wpłynąć. Nawet pedagożka z dyrektorką wybrały się do jej domu, żeby porozmawiać. Nic. Kurwa, jak grochem o ścianę, bez efektu. Irena twierdzi, że jest zdrowa, nic jej nie jest, była badana przez lekarza i nikogo więcej do domu nie wpuści. Chuj bombki strzelił.
Nadal poluję. Czaję się jak myśliwy, który upatrzywszy zwierzynę, podąża jej tropem, i rozglądając się, idzie za postrzałkiem znaczącym drogę ucieczki farbą. Żołnierz ma cel. Likwiduje cel, którym jest człowiek. O wiele łatwiej myśleć, że zlikwidowało się cel, nie człowieka. Bo za likwidacją człowieka stoi tragedia rodziny – może miał dzieci, żonę, chorą matkę, której zapewniał lekarstwa? Może był jedynym żywicielem rodziny? Żołnierz likwiduje cel i ma nie myśleć o nim w innych kategoriach. U myśliwych zwierzęta nie krwawią – one puszczają farbę. Brzmi łagodniej, prawda?
Z jednej strony jestem empatyczny i niosę pomoc. Mam pomagać. Mam wpływać na rodzinę tak, aby zmieniło się u niej na lepsze. Mówię miłe słowa, pocieszam, wzmacniam, podbudowuję. Z drugiej – bezwzględnie muszę podjąć decyzję o tym, co zrobić z dzieckiem, gdy jest coraz gorzej. Nie zważać na prośby, na lamenty, na ciągłe obietnice poprawy. Nie zważać na przestraszone buźki patrzące w moją stronę i zadające pytania: „Czy przyszedł nas pan zabrać?”.
Irena. Czekam na jakieś poważne zaniedbanie, na sygnał, że dziecko nie chce wracać do domu. Rozmawiam z pedagożką – Martynka jest wycofana, ma mało koleżanek, czasami jest brudna, ma zniszczone rzeczy. Lecz wszystkie podręczniki i zeszyty ma, zawsze jest przygotowana, taka czwórkowa uczennica. Matka, co prawda, ostatnio olewa kontakty ze szkołą, ale to norma, połowa rodziców ma na to wylane i pokazuje się w placówce raz w roku lub rzadziej. Pedagożka zobowiązała się brać Martynkę na jakieś rozmowy po lekcjach, coś à la socjoterapia, żeby dziewczynkę trochę wzmocnić, podbudować, a jednocześnie przyjrzeć się, czy wszystko w porządku. Jakieś pismo do poradni psychologicznej też pójdzie, żeby przebadali dzieciaka pod kątem rozwoju emocjonalnego. Zacząłem się zastanawiać, czy nadano je w rodzinnym ośrodku diagnostyczno-konsultacyjnym – nie pamiętam już, a może niedokładnie sprawdziłem?
Pedagożka jest młoda. Całkiem niezła, szczupła, wysoka, od dwóch czy trzech lat pracuje w szkole. Żeby usprawnić wymianę informacji w tak trudnej sytuacji, przekazaliśmy sobie prywatne numery komórek, aby niepotrzebnie nie szukać się po biurach czy nie wydzwaniać po innych numerach stacjonarnych. No i najważniejsze – nie ma obrączki, chociaż akurat w sprawie Martyny ta informacja jest nieważna. Połowa ludzi w związkach zdradza i będzie zdradzać. To takie oczywiste. W dużej mierze praca kuratora to telefon, a zdobycie numeru komórkowego od młodych, zaangażowanych w zbawianie świata urzędniczek nie jest żadnym problemem.
Po raz kolejny odwiedzam swoją nadzorowaną. I po raz kolejny widzę ten sam obrazek. Ona zaniedbana, brudna i zwierzęta łażące z kąta w kąt. I ta sama rozmowa o Bogu, że jest mądrością i kieruje naszym losem i że on wie, co dla nas najlepsze. No niby tak.
Martynka jest w pokoju. Siedzi na tapczanie i bacznie mnie obserwuje. Uśmiecham się do niej, pytam, jak w szkole, czy ma koleżanki, co lubi robić w czasie wolnym. Przy każdej odpowiedzi spogląda na matkę. Mówi do mnie niepewnie, a Irena co chwilę próbuje za nią odpowiedzieć. Delikatnie mówię jej, że przecież córka umie mówić i nie potrzebuje jej pomocy.
Pytam o zwierzęta: co jedzą, czy są szczepione, czy zdrowe. Wtedy Irena mniej mówi o Bogu, koncentruje się na nich i opowiada mi o trudach zajmowania się nimi. Bierze kicię do ręki, głaszcze. Każe Martynce wziąć na kolana jednego kotka. Jaka wspaniała, kochająca się rodzina.
Zastanawia mnie, jak mieszkanie tak młodej dziewczyny z tak chorą matką wpływa na jej psychikę. Jakie spustoszenie w główce dzieciaka wywołuje choroba psychiczna matki codziennie funkcjonującej w ten sposób. I, do cholery, jak rozwiązać tę patową sytuację?
Któregoś dnia siedzę w pracy i słyszę dźwięk komórki. Patrzę na wyświetlacz – pedagożka. Już dawno przeszedłem z nią na „ty”, co by nie tworzyć barier we współpracy, a ta mi trajkocze w słuchawkę, że Martynka przynosi do szkoły pieniądze i ubrana jest w lepsze ciuchy, bransoletki, kolczyki i ma pomalowane paznokcie. Pedagożka zrobiła wywiad i okazało się, że Martynka wraz z mamusią chodzi na spotkania jakiejś grupy „religijnej”, a dziecko przyznało się jej, że jest tam bardzo fajnie, bo śpiewają piosenki, tańczą i wszyscy są dla siebie mili, a w dodatku poznała starsze koleżanki. Wyciągnęła od Martynki informację, że tańczą wokół jakiegoś posągu…
Ja pierdolę, kurwa mać. Jeszcze jakaś sekta mi potrzebna, jakbym nie miał innych zmartwień. Tyle się człowiek nasłucha, że sekciarze potrafią być bezwzględni i nie lubią, jak ktoś im grzebie w ich kociołku i zbyt dokładnie przygląda się, czym tak naprawdę się zajmują.
Trzeba zacząć działać.
* * *
Mrauuu. Uwiązany kot na sznurku spojrzał na mnie swoimi świecącymi ślipiami, gdy naruszyłem jego domowy mir, wchodząc z impetem do mieszkania Ireny przez drzwi, które były otwarte na oścież. Hau. Usłyszałem głos psiaka, który zaniepokojony dał znać, że ktoś obcy wszedł na jego terytorium, a on, biedak zamknięty w pokoju, nie mógł zareagować w inny sposób swoją psią wściekłością. Miauuuu. Ponownie odgłos wydany przez kota przypomniał mi, że nie jestem kimś, na kogo w tym domu czekają.
– Dzień dobry. – Z uśmiechem spojrzałem na najjaśniejszą schizofreniczkę, która stojąc tyłem, zmywała coś w zlewie, rozchlapując wodę na podłogę i przyległe szafki pamiętające lata wczesnego Gierka, a może i późnego Bieruta. Myła jakieś puste pojemniczki po margarynie i innych serkach. Cały ich rządek, pozmywany i schnący, leżał na stole, dumnie prezentując swe plastikowe wnętrzności. Po jaki chuj jej one potrzebne?
– Dzień dobry – powtórzyłem, bo zapewne zagłuszył mnie szum wody z kranu. Irena szybkimi ruchami ściereczką wydłubywała resztki zawartości znajdujące się w plastikowych pudełeczkach.
Nic. Zero odzewu. Jak grochem o brudną i zagrzybioną ścianę. Stanąłem na środku kuchni i rozejrzałem się po pomieszczeniu. W kątach było jeszcze więcej takich pudełeczek, pod stołem też, na wiszących szafkach także. Coś ponad setkę. Po cholerę jej to?
W swojej pracy nieraz widziałem ludzi, którzy mieli manię zbieractwa. Znoszą wtedy najprzeróżniejszy syf do chałupy, który gnije i śmierdzi ku utrapieniu sąsiadów i innych okolicznych mieszkańców. Jeśli mieszkają w domkach, to całe podwórka są zagracone i zaśmiecone wszelkiego rodzaju złomem i innym gównem, nie mówiąc o robactwie, które lęgnie się potem w tym syfie. Irena, jak widać, wyspecjalizowała się w pojemniczkach. Plastikowych, jednorazowych pojemniczkach, które z taką pieczołowitością szorowała w zlewie. Przynajmniej są czyste i nie śmierdzą.
– Halo! – krzyknąłem, aż Irena wzdrygnęła się, wypuszczając z rąk ściereczkę i jakże użyteczny dla niej kubeczek po jogurcie. Odwróciła się w moją stronę i…
„O fuck…” – pomyślałem swoim superhiperinteligentnym mózgiem, a impulsy elektryczne płynące moimi neuronami i neuroprzekaźnikami doprowadziły mnie do intelektualnego orgazmu. „O kurwa” – mimowolny skurcz mięśni twarzy spowodował przykurcz kącików ust, unosząc je, całkowicie bezwolnie i bez wpływu mojej diabelnie silnej woli ku górze. „O ja pierdolę…” – kotłowanina myśli w mojej czaszce osiągnęła apogeum i musiała znaleźć ujście właśnie za pośrednictwem otworu gębowego, który – jak pamiętam z lekcji biologii – był na samym początku układu pokarmowego. Tym razem mojego układu.
Przede mną w pełnej okazałości stała Irena. Stała jak stała, ubrana jak zwykle, ale wzrost aktywności mojego mózgu spowodowało coś innego. Z uszu Irenki wystawały… poskręcane kawałki ligniny lub jakiejś chusteczki jednorazowej, kupionej zapewne na wyprzedaży w Biedronce lub aptece. Przekomiczny widok.
Irena szybkim kocim ruchem złapała te dwa wystające z ucha cudeńka i wyciągnęła je, dopuszczając do uszu i swojej pokręconej głowy dźwięki wydobywające się z moich ust.
– Dzień dobry – odpowiedziała w moją stronę, trzymając te waciki w dłoniach. – Nie słyszałam, jak pan wszedł.
– Co się stało, ma pani zapalenie uszu? – zapytałem, z wielką mocą starając się ukryć banana, który rósł na mej twarzy, a należy pamiętać, że rósł on bezwolnie, spowodowany potężną dawką impulsów elektrycznych, na które nie miałem wpływu.
– Nie, nie, to tylko tak… – zaczęła mówić, lecz nie dokończyła, bo z impetem do kuchni wpadła Martynka, trzymająca na rękach kota. Podeszła do matki i praktycznie rzuciła tym biednym zwierzęciem w jej stronę, odwracając się na pięcie i zamykając ponownie w pokoju. Ciekawy widok, nie ma co.
– To co z tymi uszami ma pani? – ponowiłem pytanie, będąc lekko zszokowanym widokiem, jaki zastałem przed chwilą.
– Ja po prostu muszę, tak lepiej się czuję – odpowiedziała, patrząc przenikliwie na moją facjatę, aż mnie ciary po plecach przeszły. Wyglądała jak jakaś opętana czy cholera wie co.
– Niech pan usiądzie, zaraz wytrę – zaprosiła mnie, wskazując rozklekotane krzesło, i szybkim ruchem zebrała ze stołu pojemniczki, które zostawiły na kuchennym blacie niemałe kałuże. Wrzuciła te plastiki do zlewu i brudną szmatą starła wodę z ceraty. Wyciągnąłem zeszyt i zacząłem notować.
– Martynka się mnie nie słucha, ją chyba coś opętało – odpowiedziała na moje pytanie, jak sobie radzi z wychowaniem córki. Kurwa jego mać, jeszcze mi tu jakiegoś Lucyfera, który dzieci opętuje, potrzeba. Dobrze, że jej nikt nie opętał i, do cholery jasnej, jak ją zmusić do wizyty u lekarza? W sądzie już leży wniosek o przymusowe badanie psychiatryczne, ale to wszystko wymaga czasu, a ja mam go coraz mniej.
– Jak to jest z tą Martyną, dlaczego się pani nie słucha? – dopytuję schizolkę, żeby dowiedzieć się prawdy i później zweryfikować to w rozmowie z nastolatką.
– Ona robi, co chce, nie słucha się, straszy mnie, nie wierzy w Boga. – Irenka kieruje swoją litanię w moją stronę, a ja wszystko skrupulatnie notuję w swoim kapowniku, by nie uronić żadnego cudownie cennego słówka z jej opowieści.
– Ale niech pani opisze jej zachowanie, wyzywa panią, bije, kłóci się… – staram się naprowadzić Irenkę na właściwe tory, lecz słabo mi to wychodzi.
– Ja wierzę, że Bóg jest sprawiedliwy, że to oceni. Martynka jest z gwałtu, on tu przychodzi, ja się boję…
Yyyy. Kurwa, kto, co, po co i dlaczego… Kurwa! Kto przychodzi?
– Ale kto przychodzi? Nie rozumiem. Niech mi pani powie, kto przychodzi? – dopytuję coraz bardziej zdziwiony opowieścią. – Duch przychodzi, ojciec? Kto?
– Tak, on przychodzi. Ale ja nie pozwolę zabrać Martynki. On mnie nie nastraszy. Martynka jest dobra. Mam w niej oparcie. Bóg mi ją dał. Ja kiedyś byłam w sklepie, bo ja staram się oszczędnie żyć, mi starcza, ja w ogródku porobię, kurki nakarmię, ja potem się lepiej czuję, ale Martynka nie zawsze to docenia, bo ja choruję, na nogę choruję, ja rentę mam na tę nogę, ale ja się modlę i mogę pracować. Martynka do szkoły chodzi i ona dobrze się uczy…
Słowotok. Każde zdanie na inny temat i wątek, aż sam się pogubiłem w jej opowieści. Szczerze, to nie chce mi się rozważać każdego słowa, jakie wypowiedziała w mojej obecności. I tak to niczego nie zmieni. Powiedziałem Irenie, że idę porozmawiać z Martyną na osobności. Ta nie widzi problemu. Wchodzę do pokoju o powierzchni około dwunastu metrów kwadratowych. Jakiś dywan, łóżka dwa, stara meblościanka. Brak telewizora, brak komputera. Nawet radia nie ma. Martyna siedzi ostentacyjnie rozwalona w fotelu i przegląda ulotki z pobliskiego hipermarketu.
– Jak ci się z matką mieszka? – zapytuję.
– W porządku.
– Mama skarży się, że jej nie słuchasz?
– Słucham.
– Jesteś już prawie dorosła i nie ukrywam, że zachowanie mamy jest trochę dziwne. Co ty o tym myślisz?
– Ona zawsze taka była.
– A pomiędzy tobą a mamą dochodzi do awantur? Wyzywacie się, kłócicie?
– Nie, jest dobrze.
– A były takie sytuacje, że na przykład obawiałaś się mamy, że może coś ci zrobić, albo zachowywała się w ten sposób, że sobie mogłaby coś zrobić? – staram się dociec.
– Nie.
Kurwa jego mać. Sielsko anielsko można by powiedzieć w tym domu mlekiem i miodem płynącym. Szukam dalej punktu zaczepienia, jak nie dziś, to jutro może.
Kilka dni później, z rana, jadąc do pracy, przejeżdżam obok chałupy nadzorowanej Irenki. W sumie to minąłem już jej dom, lecz mnie tknęło. Zapewne ten duch, który opętał Martynkę i Irenę, doczepił się teraz mnie i świdruje mój mózg i kłębiące się w nim myśli. Jaki był numer do Ghostbustersów? Następnym razem sobie zapiszę. Po kilkuset metrach zawróciłem i wjechałem swoim nowiusieńkim (bo dwadzieścia lat temu z salonu odebranym) samochodem na podwórko. Zazgrzytały sprężyny od amortyzatorów na kilku dziurach, które zapewne wykopane były przez wałęsające się wokoło psy, i zatrzymałem się praktycznie pod samymi drzwiami mieszkania. Zauważyłem, że ostatnio w ogóle zrobiłem się wygodny i najchętniej wpierdoliłbym się do mieszkania swym autem i, nie wysiadając, przeprowadził swoje jakże szlachetne czynności sądowe. Człowiek z wiekiem robi się wygodny. A i więcej trzeba się nastarać, by młodszą laskę poderwać. Jeszcze trochę i zostanie mi tylko szpanowanie kasą, której na dodatek nie mam za wiele. Starość nie radość. Trzeba się będzie kiedyś ustatkować, lecz jeszcze nie teraz. Za rok albo dwa. Wojewódzki to ja nie jestem, nie mam porsche i własnego programu w telewizji. A tak w ogóle to pozdrawiam, panie Wojewódzki, jeśli to czytasz. Pana Krzysztofa Ibisza też. Taaa, czytają. Niepoprawny optymista ze mnie.
Pukam do drzwi. Nikt nie otwiera, więc myślę, że może rzeczywiście nikogo nie ma. W oknie obok poruszyła się firanka. Może to kot albo pies. Nie wiem. Zaglądam przez szybę.
W momencie gdy zbliżyłem swe oczęta do szyby, zasłaniając ręką odbijające światło słoneczne, oczom moim ukazała się facjata Martyny, zerkająca przez pożółkłą firankę.
– Otwórz, Martyna.
Otworzyła drzwi, a ja wszedłem do środka.
– Jest mama?
– Nie ma, gdzieś poszła i nie wróciła.
– Tak wcześnie wyszła?
– Od wczoraj jej nie ma.
– Jak to od wczoraj? Sama jesteś?
– Tak.
– Ale jak, jak długo sama jesteś?
– Od wczoraj rano.
– I nikomu nie powiedziałaś, że twojej mamy nie ma?
– Nie, ona czasami tak wychodzi i wraca na drugi dzień.
Oczywiście zapytałem o telefon do matki i o to, czy ma jakąś rodzinę itp. I kontakt do niej. Cały uradowany poleciałem w te pędy do sądu, każąc nastolatce czekać w domu, bo mamusia może wrócić. Szybko spisałem notatkę, że dzieciak bez opieki, pozostawiony w domu od wczoraj, nikt się nim nie interesuje itp. W międzyczasie telefon do OPS. Sędzia wydaje postanowienie, by w trybie pilnym umieścić dzieciaka w placówce, lecz OPS szybko przekonuje ciotkę i wujka, którzy wezmą nastolatkę do siebie, dzięki czemu uniknie bidula.
I tak, drodzy czytelnicy, zakończyła się historia z Ireną i jej schizofrenią. Z tego co wiem, Irena trafiła w końcu do psychiatryka. Po jego opuszczeniu chciała, by Martynka wróciła do niej, lecz jej córka wolała zostać u wujostwa.
Wchodzę. Wchodzę do bloku popegeerowskiego, gdzie leżąca na klatce schodowej psia kupa nie robi na nikim wrażenia, a kłębiące się wokół niej muchy wydają jednostajne bzyczenie w ekstazie spowodowanej smrodliwą ucztą. Omijam tę kupę, co by w nią nie wdepnąć i nie wypaskudzić swoich butów, tudzież nogawek spodni kupionych w sklepie na promocji. Powoli idę schodami do góry, uważając, by nie dotknąć poręczy, ponieważ mam nieodparte wrażenie, że to gówno nie jest jedynym zmartwieniem osób dbających tu o czystość.
Gdy staję pod drzwiami mieszkania w takich blokach, zawsze widzę to samo: zszarzałe od brudu, ujebane drzwi – wrota do królestwa patologii, które rządzi się swoimi prawami. Nie pozostaje mi nic innego, jak pukać, pukać i jeszcze raz pukać, w nadziei, że dykta uchyli swe czeluści, a ja dostąpię łaski wkroczenia do komnat ludzkiego upadku.
Po co tam idę? Mieszkanie zajmuje menelka wraz z menelem. Kiedyś urodziło im się dwoje dzieci, które obecnie przebywają w bidulu gdzieś w Polsce, zapewne wierząc w to, że mamusia z tatusiem przyjdą i je zabiorą. Menelce z menelem tak się wspaniale zdarzyło, że powili nowe dzieciątko i zapominając o dwóch poprzednich, zajęli się wychowywaniem swojego nowego bejbiątka. A jako że robili to dość nieporadnie, na co pracownik socjalny przymykał oko, dzieciątko w wieku trzech lat wyglądało na półtoraroczne – ledwo siedziało na swoim wątłym tyłku, nie mówiąc o samodzielnym jedzeniu czy sygnalizowaniu potrzeb w postaci kupki czy siku.
Inna historia jest o tym, jak trafiłem do tej rodziny. Kiedyś byłem u jednej z nadzorowanych, gdzie prowadziłem tzw. nadzór osobisty. Kiedy wszedłem do mieszkania, natknąłem się na relatywnie młodą kobietę, najebaną jak szpadel, która na mój widok zerwała się z krzesła i spierdoliła z mieszkania. Szybko dowiedziałem się, kto to był i że ma na wychowaniu dzieciaka. Sam sobie narobiłem roboty, składając następnego dnia wniosek do wydziału rodzinnego w moim sądzie o skontrolowanie tej rodzinki. Tak oto jestem u nich.
W końcu, po moim intensywnym pukaniu, drzwi się otwierają. Ujrzałem znaną mi już menelkę, która trzeźwa i odwalona w dżinsy oraz bluzkę z koronką, przywitała mnie bezzębnym uśmiechem i zaprosiła do środka. W korytarzu przywitał mnie pan menel, podając rękę i przedstawiając się szarmancko. Co by się dalej nie rozpisywać, państwo menelostwo zapewniało mnie, że oni alkoholu nic a nic nie piją, żyją sobie skromnie, wychowując małego Kajtka, a to, że im dzieci kiedyś tam zabrano, to było pomówienie i nieporozumienie, bo raz im się zdarzyła imprezka w domu, a tu pechowo przyjechała policja i zabrała im dwójkę wcześniejszych dzieci. Oczywiście zarzekają się, że gdy tylko skończą remont mieszkania, złożą wniosek do sądu, by dzieci do nich wróciły, ale teraz pieniędzy mało, farby drogie, meble trzeba wymienić i zadłużenie za mieszkanie spłacić. Ale już na wiosnę będą się za to brali i znów będą szczęśliwą rodzinką.
Gadał tak menel i gadał, wkurwiając mnie swoją gadką. Wkurwienie osiągnęło szczyt, gdy postanowiłem sprawdzić, gdzie jest dziecko i obejrzeć je chociaż z zewnątrz. Zostałem zaprowadzony do pokoju, w którym w wózku dla niemowlaków, tak, kurwa, w wózku (!!!), z podkulonymi nogami spał trzylatek!!! Trzylatek bardzo chudy, z zawiniętym pampersem na wątłej dupci. Nie powiem, wkurwiło mnie to niemiłosiernie i najnormalniej w świecie zacząłem jebać patoli, bo przecież takie dziecko powinno mieć łóżko i tym podobne sprawy. Finał tego był taki, że zaczęli się tłumaczyć, że oni tylko usypiają w wózku, a dziecko śpi na tapczanie. W domu był tylko jeden tapczan, więc kolejna wątpliwość, jak oni się w trójkę na nim mieszczą. Wtedy to pan menel rzekł do mnie:
– Bo ja to śpię na fotelu, a żona z dzieckiem.
Wymyślił sobie na poczekaniu. Pytam, dlaczego maluch nosi pampersa. „Bo dziecko mówi niewyraźnie i nie nauczyło się wołać” – kolejne gówniane tłumaczenie. Pytam, czy dziecko chodzi. – „Próbuje, ale on taki słabiutki” – tłumaczy mi matka. Mówię, by mi pokazała, czym go karmi. Prowadzą mnie do kuchni i otwierają lodówkę. Margaryna, kawałek sera i nic więcej. Mimo że godzina popołudniowa, to nie widać nawet, czy jest przygotowywany jakiś obiad.
– Co dziecko jadło na obiad? – pytam już podniesionym głosem.
– Zupę – odpowiada matka.
– To gdzie ta zupa? Gdzie nagotowana?
– Zupkę chińską – uściśla, a mi witki opadają.
Pytam o książeczkę zdrowia dziecka. Patolka zaczyna szukać wśród jakiś szpargałów, lecz nie znajduje. Pytam, kto jest lekarzem rodzinnym. Mówi mi o lekarzu, który przyjmuje w najbliższej przychodni. Ostatni raz była tam z dzieckiem jakiś rok temu.
Jadę do przychodni. Chcę ustalić, dlaczego to dziecko jest takie chude i dlaczego jego rozwój jest ewidentnie opóźniony. Za ladą wita mnie pielęgniarka, której wyłuszczam w skrócie powód mojej wizyty. Muszę przyznać, że lekarka stanęła na wysokości zadania, zapoznała mnie z kartą zdrowia dziecka i potwierdziła, że rzeczywiście nie widziała chłopca od roku, a już podczas ostatniej wizyty dała rodzicom wiele zaleceń dotyczących zdrowia dziecka. Od tamtego czasu się nie pokazali, a ona nie jest w stanie pamiętać o wszystkich pacjentach.
Napisałem w sprawozdaniu dla sędziego, że istnieje zagrożenie życia dziecka. Zbyt dziwnie wyglądało ono w tym łóżeczku, jego skóra była szara, było przeraźliwie chude, nie chodziło, prawie nie mówiło i na dodatek nie wiem, jak było żywione. Poszedłem do sędziny i nakreśliłem problem. Decyzja była tylko jedna.
Chłopiec trafił do pogotowia rodzinnego. Rozmawiałem z prowadzącą tę placówkę. Powiedziała mi, że w swojej długoletniej karierze nie widziała tak zaniedbanego dziecka. Podejrzewano u niego głuchotę, upośledzenie i problemy trawienne. Ponieważ chłopiec nie był odpowiednio odżywiany, miał jakieś przykurcze. Nie pamiętam już szczegółów, a nawet gdybym je pamiętał, nie podałbym ich, by nie zdradzić jego tożsamości. Na pocieszenie powiem, że po kilku miesiącach większość jego chorób zniknęła, nabrał masy ciała i zaczął przypominać normalnego chłopczyka.
A patole? Żyją i mają się dobrze. W Polsce za takie zaniedbania nie grozi ci kara. Co najwyżej zabiorą ci dziecko.
Scena I
– Tak więc, podsumujemy teraz nasze spotkanie związane z wypaleniem zawodowym i przeciwdziałaniem temu zjawisku. Każdy z was powiedział o swoich zainteresowaniach, dalszych planach zawodowych, celach życiowych, ambicjach. Pozwolicie, że podsumuję nasze spotkanie i podzielę się spostrzeżeniami z nim związanymi. Zacznę od pana, panie Piotrze, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.
– Nie, proszę kontynuować.
– Jest pan bardzo ambitny, inteligentny, z wieloma zainteresowaniami i możliwościami. Jednocześnie jest pan wrażliwym człowiekiem. Myślę, że brakuje panu tylko impulsu do zmiany pracy. To może być jakieś zdarzenie – albo ukaże się dla pana jakaś ciekawa alternatywa, z której pan skorzysta, i odejdzie pan z tego zawodu. Pan jeszcze nie uwierzył do końca w swój potencjał i swoje możliwości.
Scena II
– Ma pan symptomy wypalenia zawodowego. Mogę panu przepisać jakiś lek. No i przydałby się panu dłuższy urlop.
Scena III
– Dam ci dobrą radę jako psycholog i koleżanka. Jeśli masz możliwość, rzuć tę pracę. Jeśli chcesz pomagać ludziom, rób to w taki sposób, aby czuć przyjemność i zadowolenie. Dobrze wiesz, że tu nikt nie doceni twoich sukcesów, bo dla systemu jesteś nikim. Robisz tyle ciekawych rzeczy poza pracą – wykorzystaj to. Nie marnuj swojego potencjału. Wypalasz się.
Scena IV
– Cześć, Piotrek. Czy to prawda, że złożyłeś wypowiedzenie?
Patożycie. Z notatnika kuratora sądowego
Piotr Matysiak
© for the Polish edition: Wydawnictwo RM, 2024 All rights reserved.
Wydawnictwo RM, 03-808 Warszawa, ul. Mińska [email protected]
Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana, w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny) włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy.Wszystkie nazwy handlowe i towarów występujące w niniejszej publikacji są znakami towarowymi zastrzeżonymi lub nazwami zastrzeżonymi odpowiednich firm odnośnych właścicieli.Wydawnictwo RM dołożyło wszelkich starań, aby zapewnić najwyższą jakość tej książce, jednakże nikomu nie udziela żadnej rękojmi ani gwarancji. Wydawnictwo RM nie jest w żadnym przypadku odpowiedzialne za jakąkolwiek szkodę będącą następstwem korzystania z informacji zawartych w niniejszej publikacji, nawet jeśli Wydawnictwo RM zostało zawiadomione o możliwości wystąpienia szkód.
ISBN 978-83-8151-818-5 ISBN 978-83-7773-382-0 (ePub) ISBN 978-83-7773-405-6 (mobi)
Edytor: Justyna MrowiecRedaktor prowadząca: Barbara Ramza-KołodziejczykRedakcja: Justyna MrowiecKorekta: Marta Tomaszewska, Magdalena PrzybylskaProjekt graficzny książki:na podstawie projektu Doliny LiterekEdytor wersji elektronicznej: Tomasz ZajbtOpracowanie wersji elektronicznej: Marcin FabijańskiWeryfikcja wersji elektronicznej: Justyna Mrowiec
W razie trudności z zakupem tej książki prosimy o kontakt z wydawnictwem: [email protected]