Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowa, szokująca książka syna Pablo Escobara, ujawniająca nieznane kulisy powstania największej potęgi narkotykowej historii.
W swojej drugiej książce Juan Pablo Escobar powraca do mrocznych wydarzeń sprzed lat, które legły cieniem na jego życiu i na historii jego kraju. Oddaje głos potomkom ofiar swojego ojca, jego sojusznikom i największym wrogom, by móc spojrzeć na znane fakty z innej perspektywy.
Biorąc pod lupę sposoby i środki, jakich Escobar użył, żeby dojść do tak ogromnej władzy i fortuny, jego syn ujawnia liczne, dotychczas nieznane lub skrywane fakty, zdarzenia i niespodziewane sojusze. Ukazuje nowe szczegóły związków Escobara z grupą wywrotową M-19, opowiada tragiczną historię osobistego pilota Escobara i informatora DEA Barry’ego Seala oraz odkrywa nowe fakty o udziale swego ojca w międzynarodowych schematach korupcyjnych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 218
Wiele osób mnie pyta, po co znów napisałem o ojcu? Czy przypadkiem nie opowiedziałem już wszystkiego w książce Mój ojciec Pablo Escobar? Odpowiedź jest prosta i bezpośrednia: niniejszy tom ma charakter demaskatorski, powraca do bardzo drażliwych tematów, ujawnia liczne dotychczas nieznane lub skrywane fakty i zdarzenia, w których ojciec brał bezpośredni udział.
Poświęciłem sześć miesięcy na zebranie materiałów do tej nowej książki, podróżując w towarzystwie mojego wydawcy do najróżniejszych zakątków Kolumbii. Spotkałem wiele osób i poznałem wiele historii, które pozwoliły mi przyłapać ojca in flagranti.
Na tych stronicach ujawniam, gdzie i z kim przebywał w dniu, gdy jego siepacze zamordowali ministra sprawiedliwości Rodriga Larę Bonillę. Dotychczas nie były również znane prywatne szczegóły dotyczące związków ojca z grupą wywrotową M-19 ani szczegóły jego udziału w porwaniu siostry jednego z najbliższych mu przyjaciół; nic nie zostało powiedziane na temat jego zażyłych relacji z Barrym Sealem, pilotem CIA i informatorem DEA, a bardzo niewiele — aż do wydania tej książki — o sposobach i środkach, jakich użył mój tata, by dojść do tak ogromnej fortuny. Równie porażające wrażenie robi opowieść szefa oddziału paramilitarnego, który wygrał wojnę z Pablem Escobarem, i refleksje syna jego arcywroga. Udało mi się także odkryć makabryczne sojusze ojca i udział w międzynarodowej korupcji, co nie tylko mnie zdumiało, lecz — przyznaję — przepełniło także obawami i wątpliwościami co do tego, czy powinienem publikować te rewelacje.
Książka ta jest zapisem realizacji zadania, które sam sobie postawiłem, mojej prywatnej misji opartej na bardzo osobistej, głębokiej i szczerej potrzebie. Pragnę opowiedzieć tę historię jedynie po to, by nikt jej nigdy nie próbował powtórzyć; chcę podzielić się doświadczeniem życia u boku ojca, Pabla Escobara. Bolesne wspomnienia z tamtego okresu stanowią dla mnie przestrogę, bym nie podążał jego śladami. To także próba ukazania, że pokój i pojednanie nie są czystą utopią. Mam nadzieję, że inni zdołają wyciągnąć właściwe wnioski z tej historii, nauczą się czegoś na błędach moich i mojego ojca. Tak więc traktuję tę książkę jako mój wkład w szerzenie prawdy i symboliczną rekompensatę dla osób, które ucierpiały w wyniku zbrodni popełnionych przez Pabla Escobara.
Nie szukam na nikogo haka, nie zależy mi na rewanżu ani zemście, nie chcę wprawiać w zakłopotanie ofiar ojca ani grozić tym, którzy nadal łamią prawo pod osłoną władzy. Pragnę jedynie opowiedzieć kilka historii i w ten sposób przyczynić się do ujawnienia prawdy o czasach, które naznaczyły na zawsze nie tylko mój kraj, ale cały kontynent.
2 grudnia 1993 roku o godzinie 3.30 po południu wygrażałem całej Kolumbii: „Rozjebię po kolei wszystkich tych morderców”. Przepełniała mnie rozpacz. Mój ojciec właśnie zginął, a ja byłem ledwie podrostkiem, który nie wiedział, co mówi. Stanąłem wówczas przed największym dylematem w życiu: mogłem podążyć drogą zemsty i krwi, którą szedł mój tata, albo spróbować się pozbierać i zobowiązać do uczciwego postępowania. Choć wychowałem się na polu bitwy, wybrałem pokój. Od 23 lat nieprzerwanie, dzień po dniu, wypełniam swoją obietnicę. Dziś mogę powiedzieć, że prawo do drugiej szansy istnieje naprawdę, ale nie pojawia się w jednej chwili, lecz stopniowo. Jestem depozytariuszem historii, z której nie czuję się dumny, ale która ma charakter uniwersalny i zaprowadziła mnie w najdalsze zakątki świata, ponieważ wciąż miałem nadzieję, że uda mi się z jej pomocą rozbudzić świadomość i sprawić, by się nie powtórzyła. Historię mojego ojca powinno się opowiadać z dużą odpowiedzialnością.
Jestem architektem. W tym zawodzie nauczyłem się marzyć, projektować, budować — więc stworzyłem siebie samego niejako na nowo jako człowieka zasad. Tego właśnie chcę nauczyć własnego syna, bo choć przyszło nam budować nasze życie na ruinach, pragnienie podźwignięcia się z upadku i wola przetrwania pozwoliły nam to osiągnąć. W ten właśnie sposób dotarłem do punktu, w którym znajduję się obecnie, podejmując odpowiedzialność narzuconą mi przez sam los jako synowi, jako ojcu i jako człowiekowi.
Jestem wdzięczny wrogom ojca. Nie mam do nich żalu, bo zostawili mi w kieszeniach jedynie bezwzględną konieczność zarobienia na życie pracą własnych rąk. Dziś czuję się niewyobrażalnie bogaty, bo mogę patrzeć na mojego syna, bawić się z nim i opowiadać mu różne historie. Przeżyłem, jestem wolny i otacza mnie kochająca rodzina; wspieramy się w momentach radości i wspólnie stawiamy czoło przeciwnościom. To jest moja fortuna.
Na co mi wielka rezydencja, w której nikt by na mnie nie czekał? Jaki sens ma stworzenie takiego imperium, jeśli na koniec wszystko ulega zniszczeniu, włącznie z rodziną? Do czego miały się przydać góry pieniędzy w schowku, skoro nie mogliśmy wyjść i kupić sobie choćby funta ryżu dla zaspokojenia głodu? Na co się zdało pogrążenie kraju w terrorze, skoro ojciec popychał tym samym własną rodzinę ku zagładzie? Tata nigdy nie potrafił spojrzeć na to w ten sposób. Dobiegło końca jego życie, a wraz z nim ogromne bogactwo, które nigdy nic dobrego nie przyniosło, nie posłużyło choćby za rekompensatę dla ofiar.
Spędziłem dzieciństwo na łonie kochającej się rodziny. Choć dla innych mój ojciec był bezwzględnym i nieczułym bandytą, dla nas był kochającym tatą, który śpiewał piosenki swojej córeczce i który chętnie się ze mną bawił. Mimo to ominęły go najważniejsze szczęśliwe chwile rodziny, a przecież tak bardzo ją chronił. Nie zobaczył, jak rosły jego dzieci, nie poznał swoich wnuków i nie zestarzał się u boku żony.
Juan Pablo Escobar
„Dziękuję bardzo, że zgodziłeś się, żebym napisał do Ciebie prywatną wiadomość. Nazywam się Aaron Seal, jestem synem Barry’ego Seala. Nie wątpię, że znasz to nazwisko równie dobrze, jak ja nazwisko Pabla Escobara. Czytałem, że chcesz się pojednać z osobami z przeszłości Twojego ojca. Uważam, że to ważny gest z Twojej strony. Ja również skontaktowałem się z ludźmi, którzy pociągnęli za spust i zabili mojego ojca. Chciałem, żeby mieli świadomość, że im wybaczyłem.
Zależy mi na tym, żebyś wiedział, że już dawno temu przebaczyłem Twojemu ojcu, że — prawdopodobnie — nasłał na mojego zabójców. Zwracam się teraz do Ciebie z nieśmiałą prośbą, byś i Ty wybaczył Barry’emu Sealowi, który zdecydował się zeznawać przeciwko Twojemu tacie i jego ludziom. W ten sposób próbował jedynie ratować własną skórę i koniec końców zapłacił za to najwyższą cenę. Chciałbym Cię zapewnić, że nie żywię urazy. Ani ja, ani moja mama. Lepiej niż inni mogę zrozumieć, ile w życiu przeszedłeś. Moja droga również była wyboista, ale znalazłem oparcie w Panu. Nie obrażę się, jeśli nie zechcesz mi odpisać. Niech Bóg Cię ma w opiece. Aaron”.
Rankiem 25 lipca 2016 roku przeglądałem na wyrywki liczne wiadomości, jakie dostaję na portalach społecznościowych, aż jedna zwróciła moją uwagę ze względu na nazwisko nadawcy. Przeczytanie szlachetnych i mądrych przemyśleń młodego Aarona Seala sprawiło mi bardzo miłą niespodziankę i oczywiście od razu pomyślałem, że muszę się z nim skontaktować.
Jak mógłbym zrezygnować z rozmowy z Aaronem, skoro jego ojca, Adlera Berrimana Seala, zamordowano na rozkaz mojego! Był to akt zemsty za zdjęcia, które zrobił w 1984 roku. Widać na nich mojego ojca i Gonzala Rodrígueza Gachę, „Meksykanina”. Obaj pomagają w załadunku kokainy do samolotu na pasie startowym w Nikaragui. Te fotografie to do dziś jedyny bezpośredni dowód wiążący ojca z handlem narkotykami.
Adler Berriman Seal, który wolał, żeby zwracano się do niego Barry Seal, był uznanym młodym pilotem ze Stanów Zjednoczonych. Pracował dla kilku linii lotniczych, a ponadto odważył się zostać tajnym agentem CIA, informatorem DEA i pilotem mojego ojca w początkach lat osiemdziesiątych, w złotej epoce kartelu z Medellín.
W wieku 24 lat Seal był najmłodszym w Stanach pilotem, latającym w pojedynkę w amerykańskich liniach lotniczych TWA. Zaliczał się do osób nieprzeciętnie odważnych. Został nawet czynnym członkiem Civil Air Patrol, organizacji stworzonej w 1930 roku przez cywilnych lotników, którzy oferowali swoje umiejętności, by na ochotnika bronić terytorium Stanów Zjednoczonych, w dodatku z użyciem własnych samolotów. Formacja ta podlegała pod jurysdykcję Departamentu Wojny, a konkretnie wojskowych sił powietrznych Army Air Corps, a w 1943 roku prezydent Harry Truman uznał ją ostatecznie za jednostkę pomocniczą Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych, U.S. Air Force.
Po wielu latach pracy w charakterze pilota liniowego Seal wykonywał dla CIA nieoficjalne loty, mające na celu wwiezienie do Stanów heroiny pozwalającej na sfinansowanie różnych konfliktów na świecie, szczególnie zaś akcji wymierzonych w komunistów. Jednak ambicja bardzo szybko zaprowadziła go do więzienia: w 1979 roku został zatrzymany w Hondurasie pod zarzutem handlu narkotykami. Spędził dziewięć miesięcy w zakładzie karnym w Tegucigalpie, gdzie poznał kolumbijskiego pilota Williama Rodrígueza, który zaproponował mu pracę dla kartelu w Medellín. Już na wolności Seal wyróżnił się jako pilot swoich własnych maszyn — miał cztery DC-10, które często nazywał „The Marihuana Air Force” — oraz samolotów mojego ojca. Cechowała go wielka odwaga: pilotował wyładowane po brzegi koką samoloty z Kolumbii na południe Florydy. W kręgu zaufanych ludzi kartelu Seal znany był pod ksywką „Mackenzie”.
Serdeczne stosunki między moim ojcem a Sealem potwierdza pewna anegdota: pewnego dnia tata powiedział mi, żebym poszedł z nim zobaczyć coś, co zapowiedział jako spektakularne lądowanie „szalonego gringo” na pasie w hacjendzie Nápoles, który miał jedynie 900 z 1200 metrów koniecznych przy lądowaniu modelu Douglas DC-3. Samolot wiózł zwierzęta do ogrodu zoologicznego w naszej posiadłości.
Stanęliśmy obok pasa i wkrótce na niebie ukazała się ogromna maszyna, która runęła w dół, jakby za chwilę miała się roztrzaskać, gwałtownie dotknęła ziemi i pomknęła pasem, który wydawał się stanowczo za krótki. Hamulce rozgrzały się do czerwoności, a pilot gwałtownie obrócił samolot na tylnych kołach, cudem unikając stoczenia się w przepaść. Gdy wreszcie zatrzymał się w tumanach wznieconego przez siebie kurzu, otworzyły się drzwiczki i stanął w nich gruby facet z szerokim uśmiechem na twarzy. Pilot podszedł, by przywitać się z ojcem. „Szalonym gringo”, który wykonał spektakularne lądowanie, okazał się Barry Seal. Jestem pewien, że tamtego dnia mój ojciec docenił go jeszcze bardziej za brawurę, jaką wykazał się podczas ryzykownego manewru, w którym w dodatku nie ucierpiało żadne z przewożonych zwierząt.
Seal dostał ładną sumkę za swój wyczyn i wrócił do domu z dość egzotycznym upominkiem, którego nie mógłby dostać od nikogo poza moim ojcem: pochodzącym z Brazylii pisklęciem ary ararauna, zapakowanym w pudełko po butach. Jak już pisałem w mojej poprzedniej książce, jako świeżo wybrany poseł do Izby Reprezentantów, w 1982 roku ojciec udał się na wycieczkę do Brazylii, skąd wywiózł nielegalnie przepiękną arę ararauna. Co ciekawe, odbył tę podróż samolotem Lear Jet, identycznym jak ten, który Seal miał w Stanach Zjednoczonych.
Na podstawie opowieści taty o Sealu, nietrudno było pojąć, czym Amerykanin zjednał sobie jego sympatię: okazał się on po prostu człowiekiem zdolnym do wszystkiego. W pewnym sensie stał się prekursorem wielu metod przerzutu narkotyków i broni do samego serca Stanów Zjednoczonych. Wymyślił na przykład system, w ramach którego działający w pojedynkę pilot spuszczał z samolotu ładunek umocowany do otwierającego się w locie spadochronu; w pakiecie umieszczony był nadajnik, który emitował określony sygnał. Chwilę później zjawiał się helikopter, który zniżał lot i podejmował ładunek. Potem z imponującą synchronizacją nadjeżdżała ciężarówka. Poruszała się z umiarkowaną szybkością, czekając, aż helikopter spuści jej kokainę na skrzynię. Ta sama operacja powtarzała się przy zrzucie narkotyków na jeziorach. Tam towar zbierano z poduszkowca. A także na morzu, gdzie Ellie Mackenzie — o którym powiemy dalej — podpływał po ładunek rybackim kutrem. Równolegle do tych systemów przemytu, Seal miał swoje ulubione miejsce, dokąd przylatywał z ładunkami z dalekiej Kolumbii: pas startowy znany jako Summer Field Road w Port Vincent w stanie Luizjana.
Jednak błyskawiczna kariera Seala została przerwana przez amerykańską Agencję ds.Walki z Przestępczością Narkotykową, DEA, która w pierwszych miesiącach 1984 roku aresztowała go w Miami pod zarzutem prania brudnych pieniędzy i przemytu metakwalonu, bardzo silnego środka sedatywnego o działaniu hipnotycznym, zażywanego wówczas przez młodzież dla rozrywki. Aaron powiedział mi, że w ładunku, za który zatrzymano jego ojca, nie było tak naprawdę metakwalonu, a jedynie cukier. Faktem pozostaje, że kiedy Seal odkrył, że padł ofiarą oszustwa i chciał pozbyć się ładunku, pewien znajomy powiedział mu, że sprzeda pastylki w dyskotekach w Miami. Ostatecznie sądzono go za współudział. Wobec groźby spędzenia wielu lat w więzieniu, Seal nie miał wyboru i podpisał ugodę z wymiarem sprawiedliwości, w myśl której miał donieść na swoich kolumbijskich wspólników.
Współpraca Seala z DEA zaczęła się od epizodu, który dopiero teraz został ujawniony: wpadł na pomysł, żeby zaproponować szefom kartelu w Medellín, że ukryje ich w swoim domu w Baton Rouge, w Luizjanie, pod pretekstem, że będą bezpieczniejsi na terytorium Stanów Zjednoczonych niż poza nim. Odważna oferta obejmowała także przelot jego własnym samolotem. Propozycję przedstawił na szczycie mafiosów w Panamie i z początku wydawała się tak rozsądna, że wielu z nich poważnie ją rozważało. Jednak żona jednego z capos, którego nazwiska nie mogę tu przytoczyć, wyczuła, że Seal chce zastawić na nich pułapkę. Miała rację — później wydało się, że Barry zamierzał przywieźć cały kartel jednym lotem i oddać wszystkich w ręce władz, by w ten sposób wypełnić swoją część umowy z DEA. Wspomniana kobieta tak naprawdę nigdy nie miała pełnego zaufania do „Mackenziego”. Tym razem jej wątpliwości ostatecznie pogrzebały pomysł ukrywania się w Stanach Zjednoczonych.
Zainteresowanie tajnych północnoamerykańskich agentów skupiło się wówczas na moim ojcu i „Meksykaninie”. Wpadli na ich ślad w Nikaragui, kiedy doszło do spotkania z ludźmi sandinistowskiego reżimu w celu zorganizowania wysyłki kokainy z terytorium nikaraguańskiego na południowe wybrzeża Florydy.
Dzięki temu Amerykanie zaplanowali śmiałą akcję, w której Seal miał pilotować samolot z potężnym aparatem fotograficznym ukrytym w kadłubie. Chodziło o udowodnienie związków sandinistowskiego rządu w Nikaragui z kolumbijską mafią.
Historia tej skomplikowanej intrygi wygląda tak: tajni agenci ustalili z Sealem, że najbardziej wiarygodnym sposobem przeprowadzenia planu będzie sprzedanie wojskowego samolotu mojemu ojcu. Natknęli się jednak na przeszkodę, bo ten model nie miał numeru katalogu i dlatego nie można go było sprzedać. Wówczas zdecydowali, że porobią mu zdjęcia i dadzą ogłoszenie w specjalistycznym czasopiśmie lotniczym. Tata połknął haczyk, gdy tylko Seal pokazał mu anons: od razu kazał mu kupić samolot, bo właśnie takiego potrzebowali, żeby handlować z Nikaraguą.
Maszyna dotarła do Seala, a ten nazwał ją „The fat lady” — gruba dama — ale musiał naprawić rampę wejściową, bo nie opuszczała się jak należy. Potem technik wysłany przez CIA zamontował aparat na prawo od tylnego wejścia samolotu. Instalacja miała jednak poważny mankament, bo zdalne sterowanie było dosyć prymitywne i zwolnienie migawki wywoływało bardzo głośny dźwięk. Dlatego też, by mój ojciec i towarzyszący mu ludzie nie odkryli podstępu, silniki samolotu musiały pozostawać ciągle włączone.
I tak oto nocą 25 maja 1984 roku Seal wylądował i polecił drugiemu pilotowi ustawić silnik na pełnych obrotach, a sam czekał na właściwy moment do zrobienia zdjęć. Znużony hukiem motorów ojciec poprosił Barry’ego, żeby je wyłączył, ale ten odparł, że nie może tego zrobić, bo wynikły pewne usterki techniczne, które mogą uniemożliwić start. Ojciec przyjął do wiadomości to wyjaśnienie.
Ostatecznie Barry Seal zrobił potajemnie skandaliczne zdjęcia, na których widać dokładnie moment, kiedy mój ojciec, „Meksykanin” i Federico Vaughan, wysokiego szczebla funkcjonariusz Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Nikaragui, pomagają kilku miejscowym żołnierzom załadować cztery walizki, które zawierały sześćset kilogramów kokainy. Był to pierwszy transport, jaki wysyłali z pasa startowego na małym lotnisku Los Brasiles, położonym w pobliżu nikaraguańskiej stolicy Managui. Tej samej nocy Seal wylądował w bazie lotniczej Homestead, na południowym krańcu Florydy.
W tamtym momencie mój ojciec i „Meksykanin” ukrywali się przed kolumbijskim wymiarem sprawiedliwości, który poszukiwał ich w związku z morderstwem ministra sprawiedliwości Rodriga Lary Bonilli, popełnionym 30 kwietnia 1984 roku.
Zdjęcia, na których widać mojego ojca z „Meksykaninem”, zostały opublikowane w połowie lipca w kilku gazetach w Stanach Zjednoczonych. Dowód był nie do zakwestionowania, gdyż przyłapano ojca na gorącym uczynku. Barry Seal go zdradził i miał za to zapłacić życiem.
Wycieknięcie zdjęć do mediów wyrządziło podwójną szkodę: zdemaskowało ojca i „Meksykanina” oraz ukazało, że sandinistowski rząd ubija interesy z potężną kolumbijską mafią. Po skandalu ojciec i jego wspólnicy nie mogli już dłużej pozostawać w Nikaragui i dwa tygodnie później wrócili do Kolumbii.
Zbierając materiały do tego rozdziału, przekonałem się, że mój ojciec postanowił jak najszybciej zlikwidować Seala i w tym celu zadzwonił do kilku zaufanych ludzi w Stanach Zjednoczonych.
Pierwszą osobą, której zlecono likwidację Seala, był Max Mermelstein, inżynier mechanik pochodzący z Brooklynu w Nowym Jorku, który działał również na rzecz kartelu i zapracował na swoją reputację, bo przez długie lata współpracy wprowadził 56 ton kokainy do Stanów Zjednoczonych, co oznaczało zysk rzędu 300 milionów dolarów. Mermelstein wstąpił do organizacji ojca pod koniec lat siedemdziesiątych, z rekomendacji Rafaela Cardony, alias „Rafica”, zaufanego człowieka w Stanach Zjednoczonych.
Jednak 5 czerwca 1985 roku rano Mermelstein, który zgodnie z instrukcjami mojego ojca zajmował się przygotowaniem zamachu na Seala, został aresztowany w swoim luksusowym jaguarze. Z początku przyjął tę sytuację ze spokojem, bo sądził, że w ciągu paru dni kartel z Medellín zapłaci za niego kaucję i zajmie się jego rodziną, bo od końca lat siedemdziesiątych, kiedy zaczął pracować dla organizacji ojca, tak właśnie postępowano. Jednak tak się nie stało. „Rafico” popełnił błąd, nie płacąc wyznaczonej przez sędziego kaucji w wysokości 550 000 dolarów. Na dobitkę zaczął grozić aresztowanemu, żeby nie zeznawał przeciw niemu i jego wspólnikom.
Mermelsteinowi nawet do głowy nie przyszło zeznawać przeciwko mojemu ojcu i jego ludziom, bo podczas przeszukania u niego w domu znaleziono jedynie 250 000 dolarów pod łóżkiem, z czego stosunkowo łatwo mógł się wytłumaczyć. Ale widząc zachowanie „Rafica”, zaczął się obawiać o własne życie i swoją rodzinę. Uznał, że nie pozostaje mu nic innego, jak stać się jednym z najcenniejszych i najwyżej opłacanych informatorów w historii Stanów Zjednoczonych. Biuro Ochrony Świadków Koronnych Departamentu Sprawiedliwości zaoferowało ochronę aż 31 członkom jego rodziny, z czego 16 ją przyjęło.
Gdy tylko Mermelsteina odprowadzono przed sąd, ujawnił istnienie spisku na życie Seala i wyjaśnił, że celowo opóźniał jego realizację, bo zgodnie z rozkazami ojca pilot miał być zamordowany przez jedną lub kilka osób pochodzących ze Stanów Zjednoczonych, żeby zbrodni nie powiązano z kartelem w Medellín, w razie gdyby zabójcy zostali ujęci.
W swojej książce The man who made it snow (Człowiek, który sprawił, że z nieba padała kokaina), opublikowanej w kwietniu 1990 roku, Mermelstein napisał, że nigdy nie chciał zabić Seala, bo był handlarzem, a nie mordercą. I dodał, że wiedział, iż jeśli nie wypełni kłopotliwej misji, zapłaci za to własnym życiem.
Mermelstein ujawnił, że w celu zlikwidowania Seala skontaktował się z człowiekiem o nazwisku Jon Pernell Roberts, który w przeszłości przechwalał się swoimi kontaktami z lokalną mafią amerykańską. Bez wątpienia, powiedział, był to właściwy człowiek do tej „roboty”. Ze swojej strony Pernell skontaktował Mermelsteina z Reedem Bartonem, nawiasem mówiąc jego starym znajomym, bo wynajmował mu kiedyś samochody do transportu kokainy. Parę razy odbyli wspólnie podróż do Baton Rouge, by rozeznać się w sytuacji i wziąć pod obserwację miejsca, w których bywał Seal, ale nie spotkali go. Próba się nie powiodła.
By przyspieszyć egzekucję zdrajcy, ojciec posłał na spotkanie z Mermelsteinem pilota znanego jako „Siwy”, który nieraz podróżował z Sealem w ramach zorganizowanego handlu narkotykami na terytorium kolumbijskim. „Siwy” znał dobrze miejsce, gdzie mieszkał Seal, jak również jego zwyczaje, ulubioną restaurację, a nawet wiedział, gdzie pracuje. Informacje dostarczone przez „Siwego” zostały zapisane na małych karteczkach, które miały trafić do portfela Mermelsteina, co wywołało u tego ostatniego panikę, bo z pewnością to jego oskarżono by o zamordowanie Seala.
Ryzyko, że zostanie obciążony odpowiedzialnością za zbrodnię, której nie popełnił, do tego stopnia przeraziło Mermelsteina, że z więzienia w Stanach Zjednoczonych odważył się zadzwonić do „Rafica” w Medellín. „Zostawcie w spokoju Barry’ego Seala”, krzyknął, ale w odpowiedzi usłyszał, że rozkaz został już przez mojego ojca wydany i jego cofnięcie nie wchodzi w grę. Po burzliwej rozmowie z „Rafikiem” Mermelstein również poczuł się trupem, gdyż człowiek, z którym rozmawiał przez telefon, potraktował go z niepokojącą dozą obojętności zabarwioną pogardą, mimo że dotąd byli dobrymi kolegami i wspólnie zarobili wiele pieniędzy dla kartelu mojego ojca.
Mermelstein1, wystraszony bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, zadzwonił do swojego adwokata i przekazał mu tylko jedną instrukcję: „Wynegocjuj dla mnie, ile się da”. Jednak jego obrońca nalegał, by trochę poczekał, bo zarzuty względem niego były niewielkie, choć wyczuwało się, że władze nie chcą, by został wypuszczony na wolność, do tego stopnia, że z dnia na dzień sędzia z Los Angeles podniósł kaucję z 550 000 do 2 milionów dolarów.
W tym czasie, widząc, że z powodu aresztowania Mermelstein nie wykonał powierzonego mu zadania, ojciec zdecydował się utrzymać nagrodę za głowę Seala: milion dolarów za przywiezienie go żywcem do Medellín lub pół miliona za załatwienie. Dla niego liczyło się tylko, żeby Seal zginął, dlatego zlecił tę misję również „Brzytewce”2, który używał także ksywki „Pasarela”, a tak naprawdę nazywał się Guillermo Zuluaga, był przestępcą z gminy La Estrella i założycielem Envigado Fútbol Club.
By wykonać wyrok na Sealu, „Brzytewka” dobrał sobie Luisa Carlosa Quintero Cruza, Bernarda Antonia Vásqueza i Miguela Véleza, alias „Kopara”. Dwaj pierwsi wjechali nielegalnie na teren Stanów Zjednoczonych przez granicę meksykańską. „Kopara” mieszkał już w Miami i pracował dla handlarzy narkotyków Griseldy Blanco i jej męża Daría Sepúlvedy.
Ostatecznie ludzie nasłani przez ojca zamordowali Barry’ego Seala o szóstej po południu 19 lutego 1986 roku. Zlokalizowali go na parkingu przed siedzibą Armii Zbawienia, kiedy zamierzał zaparkować swojego białego cadillaca model 1979. Luis Carlos Quintero posłał mu serię z pistoletu maszynowego Ingram M10 kaliber .45 z tłumikiem. Siedzącego za kierownicą Seala dosięgły cztery kule. Umarł natychmiast. Na desce samochodu pozostała zbryzgana krwią Biblia.
Jednak zbrodnia nie miała pozostać bezkarna. Władze Luizjany zorganizowały ogromną obławę i zdołały ująć zabójców. Dwóch z nich FBI zatrzymało na miejscowym lotnisku. Trzeci wynajął taksówkę, żeby zawiozła go na Florydę. Planował wsiąść do samolotu w Miami i uciec do Kolumbii, jednak dopadł go pech: samochód potrącił jelenia, który wybiegł na jezdnię i kierowca musiał wezwać władze odpowiedzialne za ochronę zwierząt. W tym momencie wszczęto już poszukiwania mężczyzny o latynoskich rysach, podejrzany został więc zidentyfikowany niemal natychmiast.
Na temat zabójstw na zlecenie mojego ojca, 20 września 2015 roku przy okazji kręcenia w Medellín filmu Barry Seal: Król przemytu — kinowej superprodukcji ze słynnym aktorem Tomem Cruisem — w którym zrelacjonowano losy i dokonania Seala, dziennik „El Tiempo” napisał: „13 maja 1986 roku sąd w Luizjanie uratował trzech płatnych zabójców przed krzesłem elektrycznym, którego domagał się dla nich prokurator. Zostali skazani na dożywocie. Vélez zmarł w wieku 66 lat w więzieniu Angola w Luizjanie. Quintero Cruz i Vásquez pozostaną w zakładzie karnym David Wade aż do dnia swojej śmierci”.
Max Mermelstein był jednym z głównych świadków w procesie przeciwko trzem oskarżonym. Jego zeznania miały kluczową wagę, bo oświadczył, że pistolet maszynowy Ingram, z którego zastrzelono Seala, przetestowano jakiś czas wcześniej u niego w domu. Biegli sądowi znaleźli w ścianie otwory pasujące do prób balistycznych przeprowadzonych z tą bronią.
25 maja 2015 roku, na krótko przed upływem 30 lat od chwili zabójstwa, w wywiadzie dla dziennika „Daily Mail” w Anglii, Debbie, wdowa po Sealu, wspominała dzień, w którym odebrała od przyjaciela telefon z wiadomością o śmierci męża: „Wsadziłam dzieci do auta i ruszyłam w tamtym kierunku… Utknęłam w korku, więc skorzystałam z kabiny telefonicznej i powiedziałam im: «Nie wiem, do którego szpitala mam jechać». Zawiadomiłam dzieci, że ich ojciec nie żyje. Zabrałam je do domu. Potem poszłam do kuchni i już tylko płakałam”.
Wdowa po Sealu nieraz mówiła publicznie, że choć mój ojciec i „Meksykanin” pragnęli śmierci jej męża, prawdą jest także, że wiedział on o wielu grzeszkach, jakie miało na sumieniu CIA i niektórzy politycy, którzy przymykali oko na handel narkotykami, byle tylko sfinansować operacje nikaraguańskich Contras. Seal znał również poufne szczegóły afery Iran-Contras, kiedy to pułkownik Oliver North zamieszany był w nielegalną sprzedaż broni Iranowi i podsycanie antykomunistycznej aktywności zbrojnej w Nikaragui uzyskanymi dzięki temu środkami. Co ciekawe, FBI znalazło przy zwłokach Seala bezpośredni numer telefonu do ówczesnego wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych, George’a Busha, nadzorującego wojnę z narkobiznesem za kadencji prezydenta Ronalda Reagana. To dowód na to, na jak wysokim szczeblu działał.
Może zdumiewać nieporadność ówczesnych amerykańskich władz chroniących Seala. Wiadomo już przecież było, jak duże zagrożenie stanowi mój ojciec, szczególnie po zleconym przez niego — z czego wszyscy zdawali sobie sprawę — zamachu na kolumbijskiego ministra sprawiedliwości, Rodriga Larę Bonillę. W zaistniałej sytuacji, jak łatwo się domyślić, wielu osobom było na rękę, że Seal chodzi bez obstawy. Czyniło to z niego łatwą ofiarę, a nie tylko kartel w Medellín korzystał na jego śmierci. Mobilność tajnego agenta CIA i informatora DEA została wyraźnie ograniczona przez sędziego Franka Polazolę, który kazał mu przebywać codziennie od szóstej po południu do szóstej rano w siedzibie Armii Zbawienia, gdzie ostatecznie znaleźli go oprawcy. Pomimo oczywistego niebezpieczeństwa, jakie mu zagrażało, sędzia nie tylko zabronił Sealowi zatrudnić na własną rękę ochroniarzy, ale jeszcze zastrzegł, że pośle go do więzienia, jeśli okaże się, że nosi przy sobie jakąkolwiek broń.
Na nagrobku Adlera Berrimana Seala umieszczono następujące epitafium, które sam sobie wybrał, prosząc żonę, by kazała je wyryć na płycie, gdy dosięgnie go śmierć: „Niepokorny poszukiwacz przygód z gatunku tych, którzy niegdyś uczynili Amerykę wielką”.
Barry’ego Seala zamordowano na pięć dni przed moimi dziewiątymi urodzinami. Dlatego teraz, trzydzieści lat po tych strasznych zdarzeniach, spotkanie z jego synem Aaronem miało dla mnie ogromną wagę. Odpisałem na jego niespodziewany list:
„Cześć, Aaron,
zaskoczyły mnie bardzo Twoje serdeczne słowa i przesłanie. Wiem, że piszesz szczerze, czuję to, i chcę, żebyś wiedział, że w żadnym razie nie jestem dumny ze zbrodni popełnionych przez mojego ojca. Szalenie mi przykro z powodu Twojej straty i wszystkiego, przez co musiałeś przejść. Ja również proszę Cię o wybaczenie w imieniu mojego ojca. Kiedy rozmawiam z młodymi ludźmi i opowiadam im o Pablu Escobarze, zawsze staram się ich przekonać, że swoim życiem pokazał jedynie, jaką drogą nie należy iść. Sądzę, że to najlepsze, co mogę zrobić.
Bardzo chciałbym lepiej Cię poznać. Uważam, że pokój nie jest niemożliwym do zrealizowania marzeniem, lecz czymś realnie osiągalnym, i że jest wiele rzeczy, które nas łączą, naprawdę dużo możemy się nauczyć od siebie nawzajem i także od naszych ojców. Zależy mi na tym, żebyśmy poznali się osobiście. Sądzisz, że byłoby to możliwe?
Nie mogę wjeżdżać do Stanów Zjednoczonych, bo nie mam wizy, ale poza tym jestem gotów pojechać do dowolnego kraju na świecie, jeśli masz ochotę na spotkanie. Sebastián”.
Wymieniliśmy z Aaronem kilka maili i umówiliśmy się na wideoczat, który postanowiliśmy zarejestrować, bo sądzimy, że w przyszłości to nagranie może wywrzeć szczególnie pozytywny skutek. Nasza rozmowa, po przetłumaczeniu z angielskiego brzmiała tak:
Aaron Seal: Cześć.
Juan Pablo Escobar: Cześć, Aaron, co u ciebie? Dla mnie to bardzo ważne, że możemy rozmawiać bezpośrednio, że się skontaktowaliśmy.
A.S.: Dla mnie także.
J.P.E.: Ile masz lat?
A.S.: Sądzę, że jestem od ciebie starszy o kilka miesięcy. Urodziłem się w październiku 1976 roku, a ty chyba w lutym 1977 roku.
J.P.E.: A powiedz mi, miałeś okazję dobrze poznać swojego ojca? Spędziłeś z nim dużo czasu w przeszłości?
A.S.: Kiedy go zabili, miałem dziewięć lat. Nie spędziłem z nim zbyt wiele czasu, ale dobrze go wspominam.
J.P.E.: Miałeś z nim dobre relacje?
A.S.: Tak. To był miły człowiek, dobrze traktował rodzinę. Mam brata starszego o piętnaście miesięcy i siostrę trzy lata młodszą. Poza tym jeszcze dwójkę rodzeństwa przyrodniego z pierwszego małżeństwa taty, mają teraz około 45 lat. Nigdy nie utrzymywałem stosunków z moją przyrodnią siostrą, a z przyrodnim bratem są one dość chłodne.
J.P.E.: Ja mam młodszą siostrę. Ma 32 lata. Dzięki Bogu ani jej, ani mamie nic się nie stało. No tak, ty wiesz, co to znaczy wojna i jakie niesie ze sobą konsekwencje. To prawdziwy cud, że wszyscy żyjemy.
A.S.: Tak, bez dwóch zdań.
J.P.E.: Wojna była bardzo ciężka i nie chcemy, żeby to się powtórzyło. W żadnym razie nie pójdziemy w ślady mojego ojca.
A.S.: Ja przez wiele lat kroczyłem ścieżką wytyczoną przez tatę. Oczywiście nie zapuściłem się tak daleko jak on, ale pod wieloma względami się na nim wzorowałem. Wplątałem się w handel narkotykami. Zwykle wypuszczałem się do Meksyku i przywoziłem w drodze powrotnej różne rzeczy, na przykład środki dostępne na receptę. Potem sam się mocno uzależniłem od narkotyków i walczyłem z tym przez wiele lat. Na szczęście Pan mnie uratował. Teraz jestem pastorem, cztery i pół roku temu się ożeniłem. Wreszcie znalazłem kobietę, która potrafi mnie znieść.
J.P.E.: Ja wziąłem ślub przed 13 laty, ale jesteśmy razem od 24. Mamy trzyipółletniego syna, Juana Emilia. Długo się wstrzymywaliśmy, nim zdecydowaliśmy się na dziecko, bo czuliśmy, że ciąży na nas wielka odpowiedzialność za jego przyszłość, wydawała nam się ona bardzo problematyczna. Ostatecznie Bóg zesłał nam ten wielki dar — wspaniałe, zdrowe i mądre dziecko. Aaron, jak się powodzi twojej mamie?
A.S.: Gdybym powiedział, że dobrze, skłamałbym. Żyje, niby wszystko w porządku, ale psychicznie często nie daje rady. Nie potrafi dojść do ładu z przeszłością, i to nie tylko w sprawach dotyczących ojca i jego śmierci, lecz także życia, jakie z nim wiodła. Jeśli mam być z tobą szczery, to nigdy sobie z tym nie poradziła.
J.P.E.: Chciałbym, abyś jej przekazał w imieniu mojej rodziny, że proszę o wybaczenie za śmierć jej męża.
A.S.: Ona nie chowa do nikogo urazy, po prostu to cierpienie ją przerosło. Chodzi nie tylko o śmierć ojca, ale o wszystko, co wiązało się z życiem, jakie wiedli. Nadmiernie ją to wszystko przytłaczało, policja stale deptała im po piętach. Koniec końców, nigdy tak naprawdę nie zdołała sobie z tym poradzić. Nie wiem, czy już ci mówiłem, że mieliśmy z mamą sposobność porozmawiać z dwiema z tych osób, które strzelały do ojca. Powiedzieliśmy im, że nie mamy do nich żalu, że to nie była ich wina, bo mój tata wiedział, co robi, sam podjął takie, a nie inne decyzje w swoim życiu. Kiedy rozmawiam o tym z ludźmi, dziwią się, jak mogłem wybaczyć zabójcom własnego ojca. A ja im odpowiadam: „Wiecie, jego tak naprawdę nie zabili ci ludzie, którzy do niego strzelali, bo wcześniej już sto razy zabiły go grzechy, takie jak, na przykład, chciwość”. A więc jedynym winnym śmierci ojca był on sam, w związku z wyborami, jakich dokonał w życiu. Kochaliśmy go i tęsknimy za nim, ale mówię w imieniu swoim i matki, że tak właśnie to widzimy. Nie mogę tego powiedzieć w imieniu żadnych innych osób.
J.P.E.: Brakuje mi odpowiedniego słowa po angielsku, ale sądzę, że myśląc w ten sposób, odnalazłeś spokój wewnętrzny.
A.S.: Tak. Kiedy pracuję jako pastor i ludzie mówią mi, że nie mogą komuś wybaczyć, odpowiadam im, że w ten sposób nie wyrządzają krzywdy osobie, która ich zraniła, lecz wyłącznie samym sobie. Tak właśnie im mówię: „Myślisz, że mścisz się na nich, ale tak naprawdę mścisz się na samym sobie”.
J.P.E.: Całkowicie się z tobą zgadzam. Czy mógłbym ci wysłać moją książkę o ojcu? Nosi tytuł Mój ojciec Pablo Escobar.
A.S.: Wiem, to właśnie dzięki tej książce cię znalazłem.
J.P.E.: Jej napisanie kosztowało mnie wiele łez, ale nie czułem przy tym do nikogo nienawiści. Wierzę, że spoczywa na mnie obowiązek powiedzenia prawdy, opisania, co się wydarzyło, przedstawienia lekcji życia, jaką dał mi ojciec, a której oczywiście nie wprowadziłem w czyn. Nie pisałem tej książki, żeby usprawiedliwić którykolwiek z jego aktów przemocy. Jeżeli będziemy ukrywać to, co wiemy, i wypierać się własnej przeszłości, niczego się nie nauczymy jako społeczeństwo. Można dziś w telewizji obejrzeć wiele filmów o moim ojcu, a to wpływa na współczesnych ludzi. Młodzi często teraz marzą, by zostać handlarzami narkotyków, bo widzą tylko tę część, którą się im pokazuje na ekranie; myślą więc sobie, że to jedna wielka zabawa, ale prawda jest inna. My przeżyliśmy i doświadczyliśmy czego innego. Problem w tym, że obecnie robią z mojego ojca swego rodzaju superbohatera świata przestępczego.
A.S.: To prawda. Nie wiem, czy wiesz, że powstaje drugi film o moim ojcu, który będzie się nazywał Barry Seal: Król przemytu. Producenci powiedzieli mi, że jedna z twoich ciotek od strony ojca poprosiła ich, żeby wysłali wiadomość mojej mamie.
J.P.E.: Wiesz, nie utrzymuję kontaktu z rodziną ojca. Lepiej byś to zrozumiał po przeczytaniu mojej książki. Odkryłem spisek rodzinny przeciw ojcu, już po jego śmierci. Możesz się spodziewać zdrady po każdym z zewnątrz, ale nigdy nie sądzisz, że ta nadejdzie ze strony twoich własnych krewnych.
A.S.: Przeżyłem podobne sytuacje, bo gdy tylko ojciec zginął, wiele osób, które zajmowały się pilnowaniem jego finansów, włącznie z członkami rodziny, rzuciło się na kasę. Nami w ogóle się nie przejmowali. Mama została sama z małymi dziećmi. Nikt nie przyszedł oddać nam długów, tylko rozdrapali wszystko, co do grosza. Więc dobrze rozumiem, o czym mówisz. Nawet moja przyrodnia siostra podała mnie do sądu, bo zarobiliśmy na konsultacjach do filmu. Ojciec jest postacią publiczną, a filmowcy chcieli dowiedzieć się o nim różnych rzeczy z życia prywatnego, na przykład, jak postępował na łonie rodziny. No więc coś tam zainkasowaliśmy za to doradztwo, a ona wytoczyła nam proces. Po raz ostatni widziałem moją siostrę przyrodnią na pogrzebie ojca. Teraz chce część z tych pieniędzy, które nam zapłacono. Pomyśl tylko, upłynęło trzydzieści lat od śmierci ojca, a wciąż jeszcze mam problemy z członkami rodziny. Kiedy byliśmy razem, panowała między nami pozornie wielka miłość, ale nic z tego nie przetrwało po śmierci taty.
J.P.E.: Zmieniając temat, chciałem zapytać, czy wiesz, że w kartelu z Medellín na twojego ojca mówiono „Mackenzie”?
A.S.: Tak, pewnie. Ta ksywka pochodziła od Elliego Mackenziego, Afroamerykanina, kapitana krewetkowca, który pracował z ojcem przy różnych operacjach w Stanach Zjednoczonych. Tata zrzucał ładunki z samolotu do morza, a on je zbierał. Przyjaźnili się i któregoś dnia ojciec poprosił go, żeby pozwolił mu użyć swojego nazwiska na dokumencie, który musiał przedłożyć, by podjąć pracę. Wkleił tam swoje zdjęcie i tak właśnie rozpoczął współpracę z kartelem z Medellín. Mackenzie zginął w straszny sposób: niedługo po śmierci ojca znaleziono jego ciało z widocznymi śladami po torturach.
J.P.E.: Podczas zbierania materiałów do tego rozdziału coraz bardziej upewniałem się, że twój ojciec był bardzo odważny. Właśnie dlatego tak dobrze się rozumiał z moim.
A.S.: Nie był odważny, był zbyt odważny. Istnieje nagranie z dnia, w którym zrobił pierwszą próbę zrzutu narkotyków i śledzenia akcji z helikoptera. Widać tam, jak kilka patroli policji zamyka parę ulic w mieście. Ojciec oszukał policjantów i poprosił ich o otoczenie kordonem tej strefy, by uniknąć jakichś problemów z transportem, za który odpowiadał. Wmówił im, że chodzi o nową technologię rolniczą ułatwiającą nawożenie i uzdatnianie gleby pod uprawy. Na nagraniu słychać głos ojca, jak mówi: „Leci pierwsze trzysta kilo koki!”. Jednocześnie przygląda się radiowozom patrolującym teren.
J.P.E.: Spektakularna akcja. Jeszcze raz zmieniając temat, co sądzisz o wojnie z narkotykami?
A.S.: W tamtym okresie ojciec powtarzał mi, żebym się trzymał od nich z daleka, bo wszystkie są bardzo złe. Moje doświadczenia z narkotykami zacząłem od marihuany i nawet dziś sądzę, że palenie zioła to nic złego, ale ja niestety potem posunąłem się dalej i przez wiele lat wstrzykiwałem sobie heroinę i morfinę. Stoczyłem się na dno i parę razy o mało się nie przekręciłem. Jako początkujący pastor byłem wojującym przeciwnikiem wszelkich używek. Dziś nadal jestem przeciwnikiem, jeśli widzę, że narkotyki niszczą komuś życie. Ale rząd źle podchodzi do tego tematu. Uważam, że wszystkie narkotyki należy zalegalizować i obłożyć je podatkami. Sądzę, że to jedyny sposób, dzięki któremu możemy uniknąć powtórzenia się historii z przeszłości. Poprzez Kościół jestem w kontakcie z innymi pastorami z Europy i obserwujemy na przykład przypadek Holandii. Uważam, że obecnie wszystko powinno być legalne, zwłaszcza trawka. Zresztą w części Stanów Zjednoczonych, praktycznie rzecz biorąc, już i tak stała się legalna. Przecież marihuana jest bezpieczniejsza niż tylenol. Wiem, że twarde narkotyki to nic dobrego, ale nie podoba mi się również sposób, w jaki rząd traktuje ten problem. Niech lepiej zajmą się własnymi interesami. Jeśli jestem dorosłym odpowiedzialnym człowiekiem i chcę sobie wstrzyknąć heroinę, to mój problem i oni nie mają prawa mi tego zabraniać. Żaden urząd państwowy nie ma prawa mówić mi, co mi wolno, bo to prawo, które dostaliśmy od Boga i to od naszej decyzji zależy, jak go używamy.
J.P.E.: To trudny temat, bo dotyczy losów wielu osób; w grę wchodzą ogromne pieniądze, a zakazanie tego handlu to doskonały interes. Gdyby w latach osiemdziesiątych, kiedy żyli nasi ojcowie, narkotyki były legalne, prawdopodobnie nigdy by się nie poznali.
A.S.: Tak, bo wiem, że mój ojciec wszedł w te interesy ze względu na kasę. I przypuszczam, że twój podobnie. Więc gdyby na tym nie dało się dobrze zarobić, nie zajmowaliby się tym.
J.P.E.: To prawda. To właśnie dzięki prohibicji doszło do takiej przemocy. Sądzę, że jako społeczeństwo musimy znaleźć inną drogę rozwiązywania tego typu problemów. Miałem w rodzinie mamy wujka, który zmarł bardzo młodo i spróbował praktycznie wszystkich dostępnych narkotyków z wyjątkiem heroiny. Miał jedenaście lat, kiedy zaczął palić marihuanę. Woziliśmy go na najróżniejsze terapie i wychodził wyleczony ze wszystkich ośrodków, gdzie był. Jednak potem po wielu próbach w końcu się poddał i nigdy nie zdołał zwalczyć nałogu. Gdy tylko opuszczał szpital, natychmiast znów zaczynał brać. Największy paradoks jego historii polega na tym, że zabił go jedyny legalny z zażywanych przez niego narkotyków: papierosy. Przez całe życie próbował się zabić nielegalnymi narkotykami, ale ostatecznie to legalny tytoń położył kres jego historii. Dlatego dobrze wiemy, jaki dramat przeżywa rodzina, kiedy ktoś uzależnia się od narkotyków.
A.S.: Uwierz mi, wiem o czym mówisz.
J.P.E.: Narkotyki nie dyskryminują. Wszyscy mogą je zdobyć i nikt nie jest tak naprawdę bezpieczny. Mogę ci powiedzieć, że kiedy miałem osiem lat, tata zaczął ze mną w hacjendzie Nápoles rozmowę na temat narkotyków. Pokazał mi wszystkie dragi, jakie w tamtym okresie były na rynku, w sumie około dziesięciu, wśród nich kokainę, marihuanę, crack i LSD. Przyznał, że próbował większości, oprócz heroiny. Potem dodał: „Kiedy będziesz chciał coś zażyć, wolałbym, żebyśmy to zrobili razem. Ale tak naprawdę prawdziwe jaja ma ten, kto nigdy tego nie próbuje”. Tak właśnie powiedział, Aaron, to zdanie ma dla mnie wielką wartość, bo przez to, że pochodziło od kogoś, kto żył ze sprzedaży narkotyków, pomogło mi pozbyć się ciekawości.
A.S.: Mnie też się tak wydaje, bo to spojrzenie na sprawę z dwóch zupełnie innych perspektyw. Inną perspektywę miał mój ojciec, który handlował dragami, a inną miałem ja, gdy dawałem sobie w żyłę.
J.P.E.: Musimy więc znaleźć sposób, by podzielić się naszymi doświadczeniami i nauczyć wspólnie żyć w tej rzeczywistości, jaką mamy. Tej wojny nie wygra ten, kto będzie miał większe armaty. To nie jest sposób na rozwiązanie problemu, a raczej na pogorszenie sytuacji.
A.S.: Tak. Zamiast wojny przeciw narkotykom potrzebujemy pokoju z narkotykami.
Na tym etapie upłynęło już 30 minut naszej rozmowy i nie umieliśmy powstrzymać śmiechu po tym ostatnim komentarzu.
A.S.: Może tak właśnie powinniśmy nazwać nasze światowe tournée, kiedy zaczniemy opowiadać o tym, czego się nauczyliśmy: pokój z narkotykami. Sądzę, że lepiej, żeby rząd mojego kraju nie mówił o wojnie z narkotykami, bo dla nich wojna jest sposobem na wszystko. A skutki każdej ich wojny odczuwamy jeszcze 30 lat później. Na przykład w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych mówili o wojnie z ubóstwem, a teraz mamy więcej biednych ludzi niż przedtem. A co przyniosła wojna z narkotykami? Obecnie jest ich znacznie więcej i to dużo gorszych. Pismo Święte mówi, że pewnego dnia lew położy się koło jagnięcia. To prorocza wizja dotycząca zaprowadzenia pokoju na świecie. Mama nie chciała dalej mieszkać w Baton Rouge, bo męczyło ją, że ludzie stale pytają o ojca. Ale my z żoną tam zostaliśmy. Wcześniej mieszkałem z babcią, bo byłem bardzo uzależniony od narkotyków, i to dzięki niej miałem zawsze dach nad głową. Zmarła niedawno. Ach, miałem też przyjemność zobaczyć ten film dokumentalny z tobą, Grzechy mojego ojca.
J.P.E.: To było wielkie przeżycie, bo nie tylko spotkałem się z ofiarami mojego ojca, lecz mogłem także po czternastu latach wrócić do Kolumbii. W tym filmie występuje również Rodrigo, jeden z trzech synów ministra sprawiedliwości Rodriga Lary Bonilli, zamordowanego na rozkaz mojego ojca w 1984 roku. Mimo wszystko udało mi się przełamać opory i nawiązać przyjaźń z Jorge, najmłodszym z nich, dzięki czemu proces pojednania nie zakończył się wraz z filmem, lecz trwał dalej i objął kolejne rodziny, niosąc im uspokojenie i wybaczenie.
A.S.: Tak, pewnie. Jeśli chcesz bardziej zwrócić uwagę mediów, powinniśmy załatwić ci wizę, żebyś pojawił się razem ze mną na czerwonym dywanie w dniu premiery filmu Barry Seal: Król przemytu. Wtedy zobaczą nas razem i zapytają, co tam robimy, a my im powiemy, że działamy wspólnie, by zapobiegać spożywaniu narkotyków, i sprzeciwiamy się gloryfikacji narkobiznesu.
J.P.E.: Przy okazji chcę ci opowiedzieć kilka historii o mojej wizie. W przeszłości miałem ją przez piętnaście lat, ale cofnięto mi ją w 1993 roku, ponieważ mój ojciec był poszukiwany. Wtedy jeszcze żył. W 2010 roku zostaliśmy zaproszeni na prezentację filmu dokumentalnego Grzechy mojego ojca podczas Sundance Film Festival w Stanach Zjednoczonych i poszedłem do amerykańskiej ambasady w Buenos Aires, by jeszcze raz poprosić o wizę. Pokazałem zaproszenia podpisane przez samego Roberta Redforda, który jest dyrektorem Festiwalu, a także między innymi od HBO, Discovery Channel i Council de las Américas. Spotkała mnie miła niespodzianka, bo tydzień później przysłali na mój adres wizę na pięć lat. Byłem bardzo zadowolony, póki kilka dni później nie zadzwoniono do mnie, by oświadczyć, że wizę wydano przez pomyłkę3. Niewątpliwie błąd wynikał z mojego pokrewieństwa z Pablem Escobarem. Nie wiedzieli, komu dają wizę, mimo że na wszystkie pytania odpowiadałem zgodnie z prawdą, a wypełniając formularze, wskazałem także na moją właściwą tożsamość. Gdy tylko zawiadomiono mnie o cofnięciu wizy, poinformowano od razu, że mam prawo się odwołać od tej decyzji, w związku z czym zostałem wezwany na kilka spotkań z DEA, konsulem Stanów Zjednoczonych i pracownikiem Departamentu Stanu. Funkcjonariusz DEA zadeklarował, że przez wiele lat byłem pod obserwacją i jest pewien, że nie zajmuję się handlem narkotykami, dlatego może zaświadczyć, że nie stanowię żadnego zagrożenia dla Stanów Zjednoczonych i nie ma żadnych przeciwwskazań, żebym wjechał na teren tego kraju. Jednak świat jest bardzo mały i z pewnych źródeł dowiedziałem się, że prawdopodobnie osobą, która sprzeciwiła się wydaniu wizy, był Javier Peña, dawny agent DEA w Kolumbii. Aaronie, wracając do głównego tematu naszej rozmowy, w jaki sposób udało ci się skontaktować z osobami, które zabiły twojego ojca?
A.S.: Mam kolegę, jeszcze z czasów młodości, który zasztyletował pewnego człowieka i trafił do więzienia Angola, gdzie odsiaduje karę także Miguel Vélez, alias „Kopara”. Parę lat temu trafiłem na raport, w którym informowano, że przebywa na oddziale dla chorych na raka w stanie terminalnym; wówczas zdobyłem jego adres mailowy, żeby do niego napisać. Chciałem to zrobić czym prędzej, tym bardziej że był już umierający. Napisałem mu, że nie żywimy już z mamą do niego żalu. Odpowiedział na ten list i tak zaczęliśmy się kontaktować, ale kiedy w więzieniu się o tym dowiedzieli, zabronili mu pisać do mnie, bo formalnie nie wolno nam się kontaktować, ponieważ ja jestem uważany za ofiarę jego zbrodni i on nie powinien mnie niepokoić, czego zresztą wcale nie zrobił. Kolejni dwaj spośród morderców mojego ojca przebywają na północy Luizjany, gdzie i ja mieszkam. Jeden z nich, Luis Carlos Quintero Cruz, dowiedział się od „Kopary”, że skontaktowaliśmy się przez Facebooka i zaczął wysyłać mi wiadomości poprzez pewną kobietę. Wiedzieliśmy, że badają grunt, żeby sprawdzić, czy nie uda im się uzyskać warunkowego zwolnienia. Powiedzieliśmy z mamą, że nie mamy nic przeciwko temu, żeby wyszli na wolność, ale władze oświadczyły, że nie widzą powodu, by ich wypuszczać, i pozostaną dożywotnio w więzieniu. Więc te wszystkie pytania, czy zgadzamy się na ich wypuszczenie, tak naprawdę nigdy nie miały dla nich żadnego znaczenia, bo decyzja, by nie zwalniać osadzonych do końca życia, została już i tak podjęta. Tylko z jednym, z Bernardem Antoniem Vázquezem, nie mogliśmy porozmawiać, bo nigdy nie nauczył się angielskiego. Nie mieliśmy więc jak się z nim porozumieć.
J.P.E.: Jak zareagowali, kiedy się z nimi skontaktowaliście?
A.S.: Miałem wrażenie, że „Koparę” bardzo ucieszyła ta rozmowa. Powiedział, że matka prosiła go, żeby pojednał się z Bogiem po tym, co zrobił. W więziennej kaplicy namalował Najświętszą Panienkę z Guadalupe, bo to wielki artysta. Podziękował mi za to, że się z nim skontaktowałem. Zapewniał, że bardzo podniosłem go na duchu moim wybaczeniem. Sądzę, że naprawdę się wzruszył tym, co od nas usłyszał. Drugiemu z nich matka powiedziała, że przed śmiercią powinien przeprosić Boga oraz żonę i dzieci Barry’ego Seala.
J.P.E.: Miałeś okazję zapytać „Koparę” o szczegóły zabójstwa?
A.S.: Z biegiem lat zrekonstruowałem wydarzenia. Na pół godziny przed zamachem poszliśmy razem — tata, mama i my, dzieci — do kawiarni na naleśniki. Nagle zajrzał tam jakiś mężczyzna pod krawatem i ojciec uważnie na niego spojrzał. „Kopara” przyznał, że to on był tym człowiekiem, że śledził ojca i zobaczył sposobność wykonania wyroku już tam, na naszych oczach. Podobno wyszedł z kawiarni po broń, którą miał w bagażniku auta, ale akurat w tym momencie zjawiła się grupa policjantów i zmienił plan. Po posiłku tata udał się do siedziby Armii Zbawienia, bo musiał trzymać się godzin, które wyznaczył mu sędzia Frank Polazola. Wyszedł z kawiarni na pewną śmierć. „Kopara” opowiedział mi, że w chwili zabójstwa mojego ojca został w samochodzie, palił papierosa i czekał, aż dwaj inni siepacze wykonają swoją robotę: jeden miał strzelić, a drugi zrobić zdjęcia, by mogli udowodnić zabójstwo. Wiele lat później udało mi się porozmawiać z policjantami, którzy jako pierwsi dotarli na miejsce zbrodni i opowiadali mi, że w tym momencie pojawiło się tam wielu agentów federalnych. Wbrew procedurom zabrali sobie prywatne papiery ojca. Znaleźli je w bagażniku cadillaca. Policjanci z patrolu starali się temu przeciwstawić i w efekcie niewiele brakowało, a doszłoby do strzelaniny. Musieli więc odpuścić. Jakiś czas później oddano nam jedynie część dokumentów.
J.P.E.: Chciałbym podziękować tobie i twojej mamie za wspaniałomyślność i gotowość do wybaczenia. Za przesłanie pokoju i pojednania, jakie niosą twoje słowa. Została nam dana szansa naprawienia pewnych rzeczy. I myślę, że właśnie dlatego tu teraz rozmawiamy.
A.S.: To prawda, przyszła pora nadrobić stracony czas. A ty, Sebastiánie, czujesz się w Kolumbii zagrożony?
J.P.E.: Byłem w Kolumbii w ostatnich miesiącach. Nie brak tam bardzo wpływowych osób. Gdyby ktoś chciał zrobić mi krzywdę, już by to zrobił, bez najmniejszego problemu. Mam oczywiście nadzieję, że wrogowie ojca nie postrzegają mnie jako zagrożenie, bo nie jestem nim i nigdy nie będę. Za swoją misję uważam szerzenie pokoju.
***
Ostatecznie, w trzydzieści lat i siedem miesięcy od chwili, gdy mój ojciec wydał wyrok na jego ojca, spotkaliśmy się z Aaronem Sealem w stolicy Meksyku. Był 27 września 2016 roku.
Mimo wideoczatu, który mieliśmy za sobą, spotkanie na 22. piętrze hotelu „Sevilla Palace” nie należało do prostych. Aaron siedział na okrągłej cementowej ławce pod słomianym parasolem. Ruszyłem w jego kierunku, trzymając w ręku egzemplarz angielskiego wydania mojej pierwszej książki: Mój ojciec Pablo Escobar, wydawnictwa Thomas Dunne Books, który właśnie do mnie dotarł.
Książka była jedyną rzeczą, jakiej mogłem się chwycić, idąc ku niemu. Znajdowałem się o kilka kroków od bezpośredniej ofiary aktu przemocy mojego ojca i nie znalazłem lepszego „podarunku” niż moja własna historia. Zawczasu umieściłem tam pełną emocji dedykację. Pisałem w niej o potwornym koszmarze, jaki przeżyliśmy, który nigdy więcej nie powinien się powtórzyć.
Aaron także nie przyszedł z pustymi rękami. Przyniósł ze sobą pamiątkę po ojcu, którą przechowywał z wielką pieczołowitością. Już w rozmowie telefonicznej poprzedzającej nasze spotkanie wykazał się subtelnością, pytając, czy nie wprawi mnie w zakłopotanie, jeśli przyniesie w prezencie coś, co należało do jego ojca. Odpowiedziałem, że w żadnym wypadku.
W tamtym momencie Aaron rozstał się z przedmiotem o trudnej do oszacowania wartości sentymentalnej i materialnej. Była to odznaka, jaką linia lotnicza TWA wręczyła jego ojcu w dowód uznania za awans na „Pilota Juniora”, najmłodszego pilota całej linii lotniczej.
Brak mi słów na opisanie emocji, które mnie ogarnęły, gdy w moje ręce trafiła odznaka, którą bez wątpienia jego ojciec nosił z dumą na mundurze lotnika. Barry Seal zdobył ją w wieku 24 lat, kiedy został wyróżniony jako najmłodszy i najodważniejszy pilot liniowy w Stanach Zjednoczonych.
Nie mówiliśmy o wybaczeniu, ale uścisk, który wymieniliśmy, był nader wymowny. Zawarta w nim energia, która niesie w sobie wybaczenie, a którą poczułem już nie raz, przypomniała mi powitanie w Argentynie z ówczesnym senatorem Rodrigiem Larą podczas zdjęć do filmu dokumentalnego Grzechy mojego ojca.
Odłożyliśmy prezenty do naszych pokoi i poszliśmy z Aaronem na spacer po Polanco, zrobiliśmy sobie parę zdjęć i zaprosiłem go na obiad do restauracji „Loma-Linda”. Kiedy degustowaliśmy pyszne „Bloody Mary” i wyborne pieczone mięso z purée ziemniaczanym i sałatką, streścił mi nowości ze sprawy wytoczonej mu przez siostrę przyrodnią w związku z filmem Barry Seal: Król przemytu:
— W sądzie pierwszej instancji sprawę wygrał Universal Pictures, moja mama Debbie i ja, ale siostra przyrodnia złożyła apelację i z tego powodu oficjalna premiera filmu została wstrzymana. Ale jej szanse na wygraną są niewielkie, bo chodzi przecież o historię mojego ojca, osoby publicznej, człowieka uznawanego w swoim czasie za jednego z tych, którzy wprowadzili najwięcej narkotyków do Stanów Zjednoczonych.
Kilka godzin później wróciliśmy do hotelu i ustaliliśmy, że zobaczymy się nazajutrz. Przez całą noc nie zmrużyłem oka. Udało mi się zasnąć dopiero o piątej rano, ale nie był to stracony czas, bo spisałem wrażenia, które pozostawił mi ten tak ważny dzień.
Drugie spotkanie z tym nowym przyjacielem, z którym połączyło mnie życie, również dostarczyło mi wielu emocji. Po kilkugodzinnej rozmowie zaproponowałem mu, żeby przeczytał szkic rozdziału o jego ojcu i naszym spotkaniu. Co jednak chyba najbardziej mnie zaskoczyło, to fakt, że w miarę jak mówiliśmy o Barrym Sealu i Pablu Escobarze, dostrzegałem z coraz większą jasnością, że nasi ojcowie byli do siebie pod wieloma względami bardzo podobni. Jedna z historii, która niezmiernie mnie zaskoczyła, wiązała się z epizodem, gdy Seal trafił do więzienia w Tegucigalpie, a Aaron towarzyszył matce podczas wizyty. Był jeszcze bardzo mały i powiedziano mu, że jego ojciec pracuje w tym więzieniu i dlatego nosi mundur strażnika. Przez wiele lat święcie w to wierzył, póki nie dowiedział się, że tak naprawdę Barry przekupił strażników, by ukryć przed synem, że siedzi w więzieniu. Tę taktykę mającą na celu uchronienie dziecka przed prawdą o rodzicu czasami stosował również mój ojciec.
Pod wieczór Aaron wysłuchał mojego wykładu Historia, która nie powinna się powtórzyć. Wygłosiłem go dla 1200 osób. Widziałem, że słuchając tłumaczenia na angielski, wiele razy kiwał głową na znak aprobaty. Gdy tylko zszedłem z podium, uściskał mnie i nie potrafił powstrzymać łez.
Potem podszedł do nas jakiś człowiek z dziwnym prezentem: był to kawałek płytki ceramicznej przywieziony przez jego małego synka z wizyty w hacjendzie Nápoles. Potwierdziłem jego autentyczność, bo znałem te kafelki na pamięć. Aaron zapytał mnie, co to takiego, a ja podarowałem mu płytkę.
— Będę to traktował jak skarb, przyjacielu.
***
„Szczena” — skarbnik taty i bohater jednego z rozdziałów niniejszej książki — należy do osób, które ojciec wezwał do Miami, by przedstawić im plan zamordowania Barry’ego Seala. Oto jego relacja, która zgadza się z tym, co usłyszałem od Aarona:
— Pablo zadzwonił do mnie i powiedział, że przyjadą z Kolumbii trzej chłopcy, którzy mają coś do załatwienia, ale polecił mi, żebym się do tego nie wtrącał, żeby nie narażać na szwank interesów w Miami. Powiedział mi, żebym po prostu pomagał, w czym będę mógł, ale nic ponad to. Nazywali się Guillermo Zuluaga, alias „Brzytewka”, Pedro i Bernardo. Dwaj z nich przyjechali nielegalnie z Meksyku przez „zieloną granicę”. Kazałem ich odebrać, a potem zakwaterowałem w hotelu. „Brzytewka” zapytał mnie, czy pamiętam Barry’ego Seala i odpowiedziałem, że jasne. Jak mógłbym zapomnieć o tym skurczysynu, skoro to on sypnął Pabla! Potem powiedział mi, że go załatwią w stanie Luizjana. Tamten niby miał ochronę, ale oni już wymyślili, jak się do niego dobiorą, sprzątną go i znikną. Więcej ich nie zobaczyłem. Potem dowiedziałem się, że „Brzytewka” zwiał, a pozostałych schwytano na autostradzie Turnpike, bo kierowca taksówki, w której uciekali, zabił jelenia. Przez ponad dwa lata matce jednego z nich, mieszkającej w Sabanecie, posyłaliśmy pieniądze na pomoc w utrzymaniu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1 O istnieniu Maxa Mermelsteina dowiedziałem się pewnego dnia, gdy zobaczyłem ojca siedzącego z zatroskaną miną wraz z Fidelem Castaño, Franciskiem „Kiko” Moncadą i Fernandem Galeano. Każdy z nich trzymał po egzemplarzu książki Człowiek, który sprawił, że z nieba padała kokaina, z licznymi adnotacjami i zakładkami pomiędzy stronicami. Przebywaliśmy w kryjówce znanej jako La Isla na zalewie El Peñol w Antioquii. W tamtym czasie kartel doznał już pierwszego dużego ciosu: 15 grudnia 1989 r. Gonzalo Rodríguez „Meksykanin” został zabity przez policję.
2 Cuchilla.
3 W dniu, kiedy otrzymałem wizę, zadzwoniłem do mamy, by podzielić się z nią tą dobrą wiadomością, a ona powiedziała: „Ach, jeżeli ty ją dostałeś, to wkrótce pewnie dadzą ją mnie i Manueli”. Mama zwróciła się z prośbą o wyznaczenie terminu wizyty i wbrew woli siostry poprosiła o dodatkowy termin także dla niej, żeby mogły wspólnie pójść i złożyć podanie o wizę w ambasadzie. Pomimo wątpliwości, widząc determinację mamy, zdołałem załatwić, by wysłano ze Stanów Zjednoczonych podobne do moich zaproszenia, żeby mogły dołączyć je do dokumentów. Obecność mamy i siostry w ambasadzie wywołała alarm w sprawie mojej wizy, co ostatecznie doprowadziło do jej cofnięcia: „Cancelled without prejudice” (unieważniona bez dalszych konsekwencji). „Proszę pani, co też pani przyszło do głowy, żeby ubiegać się o wizę?”, podsumowała umundurowana funkcjonariuszka ambasady.