Pajęcza sieć - Mike Omer - ebook + audiobook + książka

Pajęcza sieć ebook

Mike Omer

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Niezwykły thriller autora światowego bestsellera „Umysł zabójcy”.

Nie każda śmierć przychodzi bez ostrzeżenia…

Na ulicach grasuje zabójca. Śledzi i atakuje na pozór przypadkowe młode kobiety, zawsze jednak je uprzedza. Jedną z jego ofiar jest dwudziestoletnia Kendele Byers, brutalnie zamordowana i pochowana w płytkim grobie. W przeszłości doświadczała przemocy, a zawodowo zaspokajała perwersyjne zachcianki klientów, więc lista podejrzanych z każdym dniem się wydłuża. Kiedy po czasie ginie kolejna młoda kobieta, śledczy Mitchell Lonnie zdaje sobie sprawę, że zabójstwa są ze sobą powiązane.

Obie ofiary na kilka minut przed śmiercią dostały wskazówkę, w jaki sposób zginą.

Mitchell i jego wspólnik muszą dopaść seryjnego, psychopatycznego mordercę, nim zginą kolejne niewinne kobiety. Ale kiedy w śledztwo angażuje się siostra Mitchella, ten zaczyna się gubić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 367

Oceny
4,5 (369 ocen)
220
113
29
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
paulciaaa92_2

Dobrze spędzony czas

"Pajęcza sieć" to najnowsza książka spod pióra Mike Omer'a, którego uwielbiam za serię z Zoe Bentley. Dlatego też, gdy zobaczyłam, że wydany zostanie u nas tom pierwszy jego drugiej serii, nie mogłam się doczekać lektury. Czy było warto? Glenmore Park i jego tajemnice to początek serii thirllerów. W pierwszej części poznajemy śledczego, Michell'a Lonnie. Do rozwiązania sprawy zabójstw, z pozoru przypadkowych, zostaje przydzielony właśnie on i jego partner. Po niedługim czasie Lonnie orientuje się, że te zbrodnie nie są przypadkowe. Zatem, jak na dobry dreszczowiec, a nawet kryminał przystało, mamy zabójcę seryjnego. Mężczyzna atakuje przypadkowe kobiety, a przynajmniej tak to wygląda. Co ciekawe, zanim postanowi je zabić, informuje każdą o tym fakcie i o tym, w jaki sposób je będzie mordował. Śledztwo wydaje się stać w miejscu, wszystko się plącze, dowody nie są jednoznaczne, a zabójca urządza sobie grę, w którą nikt nie ma ochoty z nim grać. A wiecie co jest w tej książce najciekaw...
20
AgaBea

Dobrze spędzony czas

Wciągająca, dobrze się słuchało.
10
kdelijewski

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam, fajnia fabuła, wciągająca.
10
Tymon1

Nie oderwiesz się od lektury

obłędna
10
mmmjj

Z braku laku…

Po przeczytaniu wcześniejszych książek tego auta na tej zwyczajnie się zawiodłam.
10

Popularność




Roz­dział 1

Two­rząc play­li­stę pio­se­nek do słu­cha­nia pod­czas jog­gingu, Ken­dele nie tra­ciła czasu na zasta­na­wia­nie się: A jeśli przy tym umrę?. Zazwy­czaj takie pyta­nie nie przy­cho­dziło jej do głowy, choć aku­rat tego dnia chyba powinno. Pomy­ślała, że przy Shake It Off Tay­lor Swift miło będzie się truch­tało.

Ta pio­senka towa­rzy­szyła jej, kiedy bie­gła przez park w kie­runku gęstej kępy drzew.

O tak wcze­snej porze park prze­waż­nie był pusty. Nad trawą wisiała lekka mgiełka, okry­wa­jąca ją smut­nym sza­rym cału­nem. Wokół parku cią­gnęła się długa bru­ko­wana ścieżka, zakrę­ca­jąca wokół stawu But­ter­mere i pro­wa­dząca potem do małego zagaj­nika. Wła­śnie tędy Ken­dele bie­gła teraz bla­dym świ­tem, słu­cha­jąc Tay­lor Swift i myśląc o tym, jak rośnie jej klien­tela oraz dochody. Zanim dotarła do sztucz­nego stawu na środku parku, była już zlana potem. Zimny poranny wie­trzyk miło chło­dził jej skórę. Pod­czas biegu spo­glą­dała na spo­kojną ciemną wodę, patrząc, jak odbi­ja­jące się w niej drzewa przy­bie­rają dziwne, zde­for­mo­wane kształty. Była umiar­ko­wa­nie szczę­śliwa. Trak­to­wała szczę­ście tak, jak uczące się cho­dzić dziecko. Zmie­rzała do niego deli­kat­nie, ostroż­nie, nie­pew­nymi kro­kami. Nie chciała, żeby szczę­ście spa­dło na nią znie­nacka. Bo w ten spo­sób można się nara­zić na ból.

A nie chciała, żeby znowu ktoś ją zra­nił.

W swoim nowym życiu naj­bar­dziej lubiła abso­lutną kon­trolę. Kon­tro­lo­wała sie­bie, swoją sytu­ację finan­sową, roz­kład dnia. Kon­tro­lo­wała bez reszty wszyst­kich ludzi, z któ­rymi była bli­sko.

A ich liczbę ogra­ni­czała do nie­zbęd­nego mini­mum.

Zbli­ża­jąc się do stawu, poko­nała zakręt ścieżki i nagle coś eks­plo­do­wało w jej pra­wej skroni. Na chwilę pociem­niało jej w oczach, a gdy znów odzy­skała wzrok, wszystko było roz­myte. Klę­czała z jedną ręką opartą na ziemi, drugą zaś przy­ci­skała do głowy, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, co wła­ści­wie się stało.

Tay­lor Swift śpie­wała o hej­te­rach.

Ktoś chwy­cił ją za rękę i wykrę­cił ją za ple­cami. Krzyk­nęła, gdy pode­rwał ją na nogi. Usi­ło­wała obej­rzeć się przez ramię, ale nie mogła obró­cić głowy; świat był nie­wy­raźną plamą. Napast­nik pchnął ją do przodu. Potknęła się i pew­nie by upa­dła, gdyby sto­jący za nią czło­wiek nie przy­trzy­mał jej za wykrę­coną rękę. Odnio­sła wra­że­nie, że chce jej wyrwać ramię ze stawu. Krzyk­nęła z bólu i zaczęła bła­gać, by prze­stał, kim­kol­wiek jest. Pró­bo­wała coś z tego zro­zu­mieć. Kim jest ten czło­wiek? Czego od niej chce?

Uświa­do­miła sobie, dokąd ją pro­wa­dzi, i zaczęła się sza­mo­tać, chciała się wyrwać. Coś ude­rzyło ją w tył głowy – czy­jaś bru­talna dłoń. Poznała, że to dłoń, bo dobrze znała uczu­cie, kiedy ktoś bije. Ale to już ni­gdy nie miało się powtó­rzyć. Nie tutaj.

Jesz­cze dwa kroki i poczuła zimno na nogach. Napast­nik zmu­sił ją, żeby weszła do stawu; jak przez mgłę widziała migo­czącą w poran­nym słońcu powierzch­nię wody. Stop­niowo udało jej się sku­pić wzrok, uświa­do­miła sobie, że w tle na­dal śpiewa Tay­lor Swift i nama­wia ją, żeby się otrzą­snęła.

I nagle kolejny prze­szy­wa­jący ból, ręka wykrę­cona jesz­cze wyżej. Znów krzyk­nęła, oczy zaszły jej łzami. Tam­ten zmu­sił ją, by zgięła się wpół i padła na kolana, tak że chlu­po­cząca woda prze­mo­czyła jej szorty. Beł­ko­tała bła­gal­nie, nie wie­działa, co się dzieje, nie widziała napast­nika, który przy­ci­skał ją coraz moc­niej i moc­niej. Krę­ciło jej się w gło­wie, zbie­rało na mdło­ści, czuła, że lada chwila zemdleje.

A potem ogar­nął ją ziąb. Zaszo­ko­wana, chciała nabrać powie­trza, ale do jej ust i gar­dła wpa­dła tylko zimna woda. Czy­jaś ręka trzy­mała jej głowę pod powierzch­nią. W przy­pły­wie paniki, nie zwa­ża­jąc na ból ramie­nia, sza­mo­tała się, byleby tylko móc ode­tchnąć. Przed oczami tań­czyły jej czarne plamy, błot­ni­sta woda wiro­wała, two­rząc coraz ciem­niej­sze wzory. Dłoń napast­nika nie­ubła­ga­nie wci­skała jej głowę w piasz­czy­ste dno stawu, mokry pia­sek zaty­kał jej nos, ocie­rał się o zęby… a muzyka wciąż grała.

Zapa­dała się w ciem­ność, była otu­ma­niona, jej płuca roz­ry­wał ból. Ostatni odruch pod­po­wia­dał jej, że musi się prze­bić na powierzch­nię, wrzesz­czał na nią, że musi ucie­kać, musi ode­tchnąć.

Nic z tego… Była za słaba, zbyt bez­bronna.

Śled­czy Mit­chell Lon­nie szedł bie­gnącą przez park ścieżką, zmie­rza­jąc na miej­sce zbrodni. Padał deszcz, wła­ści­wie była to tylko lekka mżawka, ale wystar­czyła, by poża­ło­wał, że zosta­wił para­sol w domu. Zgar­bił się i posta­wił koł­nierz kurtki, bo po karku spły­nęły mu zimne kro­ple. Szare niebo dosko­nale kore­spon­do­wało z jego nastro­jem, gdy myślał o minie Pau­line, kiedy powie­dział jej, że dostał wezwa­nie, więc musi odwo­łać ich wspólny lunch. Miała ten swój błysk w oczach, który poja­wiał się, gdy była wście­kła, cho­ciaż wie­działa, że nie powinna się na niego gnie­wać. Ostat­nio pra­wie nie mieli dla sie­bie czasu, więc mimo że ludzie w każ­dej chwili mogą paść ofiarą mor­der­stwa, byłaby im wdzięczna, gdyby nie robili tego w week­endy.

Can­dace, dys­po­zy­torka, prze­ka­zała mu przez tele­fon, że w pobliżu stawu But­ter­mere zna­le­ziono zwłoki. Wresz­cie dostrzegł miej­sce zbrodni – było tam już kilka osób obok ścieżki bie­gną­cej koło kępy drzew. Już wcze­śniej zauwa­żył samo­chód swo­jego part­nera, sto­jący na par­kingu koło radio­wozu, który jako pierw­szy został wysłany do zgło­sze­nia. W sumie to dobrze, że padało. W sło­neczny sierp­niowy week­end park byłby pełny ludzi i musie­liby uże­rać się z tłu­mem gapiów, któ­rzy nie­wąt­pli­wie by się tu zle­cieli. A tak to w parku było pusto i na miej­scu krzą­tało się rap­tem pięć… nie, sześć osób, z któ­rych znał pra­wie wszyst­kie.

Zatrzy­mał się na chwilę, pró­bu­jąc zacho­wać w pamięci tę scenę. Kate i Noel, z patrolu, roz­ma­wiali z mło­dym, wyraź­nie prze­stra­szo­nym nasto­lat­kiem – Laty­no­sem w żół­tym płasz­czu prze­ciw­desz­czo­wym, z ple­ca­kiem i z mokrym gol­den retrie­ve­rem na smy­czy. Para tech­ni­ków kry­mi­nal­nych, Matt Lowery i Vio­let Todd, kucała obok płyt­kiego dołu. Matt ostroż­nie kopał łopatką, a Vio­let robiła zdję­cia małym apa­ra­tem foto­gra­ficz­nym. Koło nich stał part­ner Mit­chella, śled­czy Jacob Cooper, w swo­jej kul­to­wej fedo­rze na łysej jak kolano gło­wie i z czar­nym para­so­lem w ręce. Był to bar­czy­sty facet o impo­nu­ją­cej postu­rze, ema­nu­jący wła­dzą. Miał lodo­wato nie­bie­skie, wiecz­nie czujne oczy, któ­rym nic nie umy­kało. Słu­żył w poli­cji od dwu­dzie­stu pię­ciu lat i był jed­nym z naj­by­strzej­szych śled­czych w histo­rii docho­dze­niówki w Glen­more Park.

Mit­chell pod­szedł do Jacoba i podał mu rękę.

– Co tu mamy? – zapy­tał.

– Zwłoki zna­lazł pies tego dzie­ciaka – odparł Jacob, wska­zu­jąc nasto­latka. – Były zako­pane pół metra pod zie­mią. Jak tylko chło­pak zdał sobie sprawę, co to jest, od razu do nas zadzwo­nił.

– I zupeł­nym przy­pad­kiem spa­ce­ro­wał sobie w parku pod­czas desz­czu? – zdzi­wił się Mit­chell.

Jacob wzru­szył ramio­nami.

– Jesz­cze z nim nie gada­łem – odparł.

Mit­chell pod­szedł do grobu. Odko­pano go tylko czę­ściowo, widać było jedy­nie stopy i głowę ofiary, reszta ciała pozo­sta­wała zakryta. Matt, któ­rego ciemny kark poły­ski­wał na desz­czu, powoli usu­wał war­stwę gleby, uwa­ża­jąc, żeby w żaden spo­sób nie uszko­dzić dowo­dów rze­czo­wych. Klę­cząc, wyglą­dał na jesz­cze niż­szego niż zwy­kle. Był jed­nym z naj­niż­szych męż­czyzn, jakich znał Mit­chell, a prze­zwi­sko Krótki praw­do­po­dob­nie od lat sta­no­wiło powód jego nie­usta­ją­cej zgry­zoty.

W powie­trzu uno­sił się smród zgni­li­zny i śmierci; Mit­chell oddy­chał szybko i płytko przez usta. Zwłoki nie były świeże, prze­ciw­nie; na widok poczer­nia­łej, błysz­czą­cej skóry żołą­dek pod­szedł Mit­chellowi do gar­dła. Z tego, co widział, była to kobieta, z maka­brycz­nie wytrzesz­czo­nymi oczami oraz wywa­lo­nym języ­kiem. Jej włosy były po czę­ści ode­rwane od czaszki. Mit­chell cof­nął się o krok i odru­chowo ode­tchnął głę­boko.

– Patrz pod nogi – rzu­cił Matt, nie odwra­ca­jąc się.

Mit­chell rozej­rzał się po ziemi wokół swo­ich stóp. Kilka cen­ty­me­trów od lewego buta ujrzał roz­bryzg żół­ta­wej mazi.

– Co to jest? – spy­tał stłu­mio­nym gło­sem, zasła­nia­jąc usta i nos mokrą koszulą.

– Czę­ściowo stra­wione śnia­da­nie, wkład dzie­ciaka, który zna­lazł zwłoki – wyja­śnił Matt.

Wymio­ciny. To brzmiało logicz­nie. Jakiś metr od plamy rzy­go­win zoba­czył kolejny roz­bryzg.

– To też? – zapy­tał, wska­zu­jąc pal­cem.

– A to już zosta­wił Noel – odparł Matt.

– Jasne – rzu­cił Mit­chell, zasta­na­wia­jąc się, czyby nie wnieść swo­jego wkładu. Pusty żołą­dek wyraź­nie się bun­to­wał.

U jego stóp leżał stos toreb na dowody rze­czowe, zawie­ra­ją­cych głów­nie zie­mię. Obok nich stało kilka pojem­ni­ków, w któ­rych, jak zauwa­żył, peł­zały jakieś owady.

– Jak myślisz, długo ci tu zej­dzie? – spy­tał Mit­chell.

– Bo ja wiem? – mruk­nął Matt. – Odko­pię całe ciało i pobiorę dodat­kowe próbki owa­dów i gleby. Prze­szu­kam naj­bliż­sze oto­cze­nie, ale nie spo­dzie­wam się tu zna­leźć żad­nych dowo­dów. Codzien­nie prze­cho­dzą tędy setki osób, a nie jest to świeża zbrod­nia.

– Potra­fisz okre­ślić, kiedy ją zabito? – spy­tał Mit­chell. – Choćby w przy­bli­że­niu?

– Nie – odparł zwięźle Matt.

– Dobra, w porządku – rzu­cił Mit­chell. Odsu­nął się i dołą­czył do Jacoba, który szedł w stronę Noela i nasto­latka. Noel, z powagą w oczach, ruchem głowy wska­zał chło­pa­kowi obu śled­czych. Był porząd­nym gliną i ni­gdy nie prze­ja­wiał nie­chęci wobec poli­cjan­tów z docho­dze­niówki, co zda­rzało się wielu mun­du­ro­wym patro­lu­ją­cym ulice.

– Jestem śled­czy Jacob Cooper – doko­nał pre­zen­ta­cji Jacob. – A to jest mój part­ner, śled­czy Mit­chell Lon­nie. Jak się nazy­wasz?

– Daniel. Daniel Her­nan­dez – odparł dzie­ciak. Jego jasno­brą­zowa twarz była mokra od desz­czu, czarne włosy lepiły się do głowy. Widząc jego wciąż zaczer­wie­nione oczy, Mit­chell nabrał podej­rzeń, że chło­pak wcze­śniej pła­kał. Jego gol­den retrie­ver leżał ponuro na ziemi, z potar­ganą mokrą sier­ścią i łbem opar­tym na wycią­gnię­tych przed­nich łapach.

– Możesz nam opo­wie­dzieć, jak zna­la­złeś te zwłoki?

– To mój pies je zna­lazł, nie ja – odparł Daniel.

– Czy pod­no­si­łeś tu coś albo cze­goś doty­ka­łeś, zanim zna­la­złeś ciało albo potem? – wypy­ty­wał dalej Jacob, mru­żąc oczy.

– Nie. Zna­czy się… może i cze­goś dotkną­łem, ale na pewno nie ciała. Tak mi się zdaje. A może dotkną­łem go raz, przez przy­pa­dek. Prze­pra­szam. – Chło­pak znów zaczął pła­kać, wbi­ja­jąc wzrok w zie­mię.

Mit­chell kuc­nął obok i deli­kat­nie dotknął jego ramie­nia. Daniel uniósł głowę i napo­tkał współ­czu­jące spoj­rze­nie śled­czego. Mit­chell zoba­czył, jak chło­pak się odpręża, a jego ramiona opa­dają – uznał, że zna­lazł przy­ja­ciela. Była to tania sztuczka. Obaj śled­czy dosko­nale wie­dzieli, że ludzie odru­chowo nabie­rają do Mit­chella sym­pa­tii. Jacob odgry­wał rolę twar­dego, zasad­ni­czego poli­cjanta, a w sto­sow­nej chwili wkra­czał Mit­chell i zdo­by­wał zaufa­nie. Choć w tym przy­padku raczej nie było to konieczne. Mieli do czy­nie­nia z dzie­cia­kiem, który zna­lazł się w nie­wła­ści­wym miej­scu w nie­wła­ści­wym cza­sie, nic wię­cej.

– Nie martw się, Danielu – powie­dział Mit­chell łagod­nie. – Nie zro­bi­łeś nic złego.

Chło­pak kiw­nął głową, pocią­ga­jąc nosem.

– W jaki spo­sób twój pies zna­lazł te zwłoki? – zapy­tał Mit­chell.

– Ta suka nic tylko węszy za smro­dem. Na kilo­metr wyczuwa, że coś gdzieś gnije czy cuch­nie, i od razu leci tam jak po sznurku. Lubi się tarzać w mar­twych zwie­rza­kach.

– Rozu­miem – mruk­nął Mit­chell, choć na myśl o tym znowu zebrało mu się na mdło­ści. – Czyli je wywą­chała?

– Pew­nie tak – przy­tak­nął Daniel, z iry­ta­cją patrząc na sukę. – Zacią­gnęła mnie tu i zaczęła kopać. Pozwo­li­łem jej kopać… wła­śnie ese­me­so­wa­łem z moją dziew­czyną, więc nie mia­łem nic prze­ciwko temu, żeby tu sobie chwilę postać. Ale potem zoba­czy­łem coś na ziemi. To… to była głowa. Natych­miast zadzwo­ni­łem na poli­cję.

– Miesz­kasz w pobliżu, Danielu? – inda­go­wał dalej Mit­chell.

– Tak. Zna­czy, jakieś pięt­na­ście minut od parku.

– Czę­sto wypro­wa­dzasz tu psa na spa­cer?

– Cza­sami, w week­endy. – Daniel wzru­szył ramio­nami.

– Nawet jeśli pada?

– Pies musi się zała­twić, no nie?

– No dobrze, a więc zna­la­złeś zwłoki i nas zawia­do­mi­łeś. Co robi­łeś potem?

– Nic. Po pro­stu cze­ka­łem. Poli­cja przy­je­chała jakieś dwa­dzie­ścia minut póź­niej.

– A kiedy cze­ka­łeś, zauwa­ży­łeś może coś nie­zwy­kłego?

– Nie.

– Nikt tędy nie prze­cho­dził?

– Nie.

– W porządku. Dzięki, Danielu.

– Mogę już iść?

– Jasne – powie­dział Jacob. – Tylko zostaw nam namiary na sie­bie, na wypa­dek gdy­by­śmy musieli się z tobą skon­tak­to­wać.

Daniel podał im swój adres oraz numer tele­fonu i już chciał odejść, ale Mit­chell rzu­cił:

– Chwi­leczkę.

– O co cho­dzi?

– Daj mi na chwilę swój tele­fon, Danielu.

– Po co?

– Po pro­stu mi go daj.

Daniel z posępną miną podał Mit­chel­lowi komórkę. Śled­czy otwo­rzył biblio­tekę zdjęć i obej­rzał ostat­nie foto­gra­fie. Wes­tchnął. Trzy naj­now­sze to były sel­fie zro­bione przez Daniela, z wyraźną głową zwłok w tle. Mit­chell poka­zał je Jaco­bowi, a ten pokrę­cił głową.

– Danielu, sel­fie ze zwło­kami? Dajże spo­kój – rzekł Jacob.

– Ja tylko chcia­łem…

– Nie – prze­rwał mu Mit­chell. – Nic z tego. – Ska­so­wał zdję­cia.

– Wysła­łeś je komuś? – zapy­tał Jacob.

– Nie.

– Czy aby na pewno? Spraw­dzimy.

– Nie! Nikomu ich nie wysła­łem.

– W porządku. – Mit­chell oddał tele­fon chło­pa­kowi.

– Słu­chaj­cie, a czy wobec tego mogę sobie zro­bić sel­fie z któ­rymś z was? – spy­tał Daniel. – Chcę mieć coś do poka­za­nia kole­gom.

– Jasne – odparł Jacob. – Zrób sobie sel­fie ze śled­czym Lon­niem.

Mit­chell zgro­mił part­nera spoj­rze­niem, ale szczę­śliwy Daniel już się usta­wiał obok niego i stu­kał w ekran komórki. Zarzu­cił poli­cjan­towi rękę na szyję, jakby byli dawno nie­wi­dzia­nymi przy­ja­ciółmi, i zro­bił kilka fotek, zara­zem nama­wia­jąc Mit­chella, żeby sta­rał się wyglą­dać bar­dziej „po poli­cyj­nemu”.

W końcu Mit­chell ode­tchnął z ulgą, gdy Daniel odszedł, a jego suka powlo­kła się za nim.

Pod­szedł do Vio­let, która krą­żyła po tere­nie, uważ­nie oglą­da­jąc zie­mię.

– Zna­la­złaś coś cie­ka­wego? – zapy­tał.

– Zużyty kon­dom – odparła, pod­no­sząc głowę i spo­glą­da­jąc mu w oczy. – I dwie butelki po piwie.

Mit­chell zapi­sał sobie w pamięci słowa o kon­do­mie, zasta­na­wia­jąc się przez chwilę, czy nie doszło tu do zbrodni na tle sek­su­al­nym. Odwró­cił się i jesz­cze raz spoj­rzał na grób.

Matt wciąż tam klę­czał z ponurą miną i cier­pli­wie usu­wał zie­mię ze zwłok. Odwró­cił się do Jacoba.

– Dziwne miej­sce na ukry­cie ciała – orzekł.

– Uhm – przy­tak­nął Jacob. – Tu zwy­kle roi się od ludzi. – Spoj­rzał na coś w oddali; Mit­chell popa­trzył w ślad za jego wzro­kiem. Zbli­żały się trzy osoby: dwaj męż­czyźni z noszami i idąca obok nich kobieta.

– Załóżmy, że zabójca przy­wiózł tutaj zwłoki – rzekł Mit­chell. – Musiałby je prze­nieść kawał drogi do zagaj­nika, wyko­pać dół, wrzu­cić ciało i zako­pać, a wszystko tak, żeby nikt nic nie zauwa­żył.

– I po kiego miałby to robić? – dorzu­cił Jacob. – Jest milion lep­szych miejsc i spo­so­bów na pozby­cie się zwłok.

Tam­tych troje było już cał­kiem bli­sko. Mit­chell roz­po­znał Annie Tur­ner i jej rude włosy, teraz kom­plet­nie mokre.

– Witam panów śled­czych – ode­zwała się Annie, pod­cho­dząc do nich. Była medy­kiem sądo­wym Glen­more Park. Świet­nie się z nią pra­co­wało, bo z całych sił sta­rała się wyja­śniać swoje medyczne usta­le­nia w taki spo­sób, żeby zro­zu­miał ją nawet naj­bar­dziej tępy poli­cjant z docho­dze­niówki.

Była w żół­tym płasz­czu prze­ciw­desz­czo­wym, bia­łych spodniach i koszuli. Kwa­dra­towe oku­lary, które zawsze nosiła, były tak mokre od desz­czu, że Mit­chell zasta­na­wiał się, czy cokol­wiek przez nie widzi. Zapro­wa­dził ją do grobu. Matt usu­nął już więk­szość ziemi z tuło­wia ofiary. Strzępki cze­goś, co kie­dyś było chyba spor­to­wym sta­ni­kiem, nie­spe­cjal­nie okry­wały roz­kła­da­jące się ciało kobiety. Mimo że Mit­chell słu­żył w poli­cji od dzie­wię­ciu lat, ten widok dzia­łał na niego przy­gnę­bia­jąco; odwró­cił wzrok i spoj­rzał na Annie. Pode­szła do grobu z waha­niem, ostroż­nie sta­wia­jąc drobne kroczki.

– O… witaj, Matt – ode­zwała się.

Tech­nik odchrząk­nął.

– Cześć, Annie – rzu­cił.

Kobieta uklę­kła przy zwło­kach, przy­glą­da­jąc im się uważ­nie.

– Widzę, że już zabez­pie­czy­łeś jej dło­nie toreb­kami – powie­działa cicho.

– N… no tak – bąk­nął Matt. – Chcesz, żebym następ­nym razem zacze­kał na cie­bie? Mogę, abso­lut­nie. Masz rację, powi­nie­nem był pocze­kać…

– Ależ nie, skąd, w porządku. Nie było potrzeby cze­kać. Zro­bi­łeś to, co do cie­bie należy. – Annie wyrzu­ciła to z sie­bie lekko zde­ner­wo­wana.

Mit­chell gapił się na nich ze zdu­mie­niem. Zupeł­nie jakby obser­wo­wał parę nasto­lat­ków zbie­ra­ją­cych się na odwagę, by wysko­czyć z zapro­sze­niem na stud­niówkę. Co z nimi jest nie tak?

– Nie musia­łaś przy­jeż­dżać – rzekł Matt. – No wiesz, prze­cież nie musisz stwier­dzać zgonu tu na miej­scu. Tylko prze­mok­niesz.

– Skąd, żaden pro­blem. Chcia­łam zoba­czyć… zwłoki. – Annie schy­liła się, by dotknąć dłoni ofiary w chwili, gdy Matt usu­wał ze zwłok zie­mię. Ich palce musnęły się i szybko cof­nęli ręce.

– Zaraz koń­czę – wybą­kał Matt.

– Jasne! Dobrze. – Annie wstała i odwró­ciła się do dwóch męż­czyzn, z któ­rymi przy­szła. – Roz­kła­daj­cie nosze. Matt zaraz skoń­czy.

Mit­chell okrą­żył grób i jesz­cze raz obró­cił się do Jacoba.

– Wygląda na to, że miała na sobie strój do bie­ga­nia – powie­dział.

– Pew­nie zro­biła sobie prze­bieżkę – odparł Jacob.

– Pew­nie tak.

– Poszła bie­gać do parku, a zabójca się tu na nią zasa­dził.

– Podej­rze­wam, że to było albo skoro świt, albo póź­nym wie­czo­rem – cią­gnął Mit­chell. – Kiedy w parku jest nie­wielu ludzi.

– A zabiw­szy, pogrze­bał ją na miej­scu – dodał Jacob.

– Otóż to.

Pozo­stali na miej­scu, gdy Annie zabie­rała zwłoki zapa­ko­wane do czar­nego worka. Matt wło­żył do torebki klu­czyk do samo­chodu zna­le­ziony w tyl­nej kie­szeni szor­tów ofiary i zebrał kilka dodat­ko­wych pró­bek. Dwaj śled­czy i dwoje tech­ni­ków kry­mi­nal­nych zakryli miej­sce zbrodni bre­zen­tem. Oprócz bute­lek po piwie i kon­domu w pro­mie­niu pięt­na­stu metrów od grobu zna­leźli jesz­cze stare pióro, nie­do­pa­łek papie­rosa oraz papie­rek po bato­nie.

Przy zwło­kach nie było żad­nego dowodu toż­sa­mo­ści.

Nie mieli powodu śpie­szyć się ze śledz­twem. Zbrod­nia nie była świeża – Annie szybko oce­niła, że popeł­niono ją co naj­mniej przed tygo­dniem – a iden­ty­fi­ka­cja ofiary, by można było zawia­do­mić rodzinę, nastrę­czała sporo trud­no­ści. Krótko mówiąc, nie mieli żad­nego pre­tek­stu do pracy w godzi­nach nad­licz­bo­wych. Komen­dantka szybko poin­for­mo­wała kapi­tana Baileya, że jego wydział może pocze­kać z roz­po­czę­ciem śledz­twa do ponie­działku.

Jak nale­żało się spo­dzie­wać, nikt nie miał nic prze­ciwko temu.

Reszta week­endu minęła bez nie­spo­dzia­nek. Mimo że śled­czy oraz ekipa tech­ni­ków badali pogrze­bane roz­kła­da­jące się zwłoki, nie zamie­rzali dopu­ścić do tego, żeby ten incy­dent popsuł ich plany week­en­dowe.

Jed­nakże śmierć potrafi się sączyć nawet w chwi­lach spo­koj­nej zadumy. Nie prosi o pozwo­le­nie, wdziera się w umy­sły ludzi, zanim zdążą się poła­pać, że ich dopa­dła.

Pod­czas sobot­niej kola­cji Amy, córka Jacoba, popro­siła, żeby podał jej miskę z sałatką. Musiała powta­rzać prośbę trzy­krot­nie; za każ­dym razem ojciec patrzył przez nią na wylot, jakby się stała nie­wi­dzialna. W końcu odchrząk­nął i podał jej sol­niczkę. Amy poro­zu­miała się wzro­kiem z Marissą, żoną Jacoba. Reszta kola­cji upły­nęła im w mil­cze­niu.

Matt jechał wła­śnie auto­stradą, gdy naraz dopa­dło go doj­mu­jące poczu­cie samot­no­ści. Skrę­cił w naj­bliż­szy zjazd, zatrzy­mał się na pobo­czu i z oczu pocie­kły mu łzy. Wyjął tele­fon, zasta­na­wia­jąc się, do kogo by zadzwo­nić. Prze­wi­nął listę kon­tak­tów, ale tylko z jedną z tych osób naprawdę chciałby poroz­ma­wiać. Nie zadzwo­nił jed­nak, tylko wszedł na Twit­tera. Pró­bo­wał wymy­ślić coś zabaw­nego albo głę­bo­kiego, czym mógłby się podzie­lić, a skoro nic mu nie przy­szło do głowy, podał dalej czyjś tweet. Nie wia­domo czemu pod­nio­sło go to na duchu, więc wró­cił na drogę.

Mit­chell i Pau­line leżeli nadzy w łóżku i się cało­wali. Pau­line prze­su­wała ręką z tyłu jego nogi, muska­jąc pal­cami udo, ale on nagle się odsu­nął.

– Co się stało? – spy­tała.

– Nic – odparł. Nie potra­fił wyja­śnić, że jej ciało przy­po­mniało mu nagle ciało ofiary zabój­stwa, które widział wcze­śniej, i strzępki sta­nika, które już nie zakry­wały roz­kła­da­ją­cych się piersi dziew­czyny. Poca­ło­wał ją lekko w usta. Uśmiech­nęła się, ale w jej oczach malo­wała się tro­ska.

Zasnęła, a Mit­chell obej­mo­wał ją od tyłu i nasłu­chu­jąc jej głę­bo­kiego odde­chu, zasta­na­wiał się, czy mar­twa dziew­czyna miała kogoś, kto tęsk­nił za jej cia­łem, jej cie­płem i miło­ścią.

Annie, która widziała znacz­nie wię­cej tru­pów niż pozo­stali, raczej się nie przej­mo­wała. A jed­nak na chwilę, na jedną kró­ciutką chwilę, gdy stała pod prysz­ni­cem, w jej myśli wdarł się widok twa­rzy tam­tej dziew­czyny.

Wyrzu­ciła go z głowy, wyszła spod prysz­nica, ubrała się i poszła do kina.

W ponie­dzia­łek rano prze­pro­wa­dziła sek­cję zwłok zabi­tej kobiety. Zro­biła to bez niczy­jej pomocy, wybie­ra­jąc samot­ność. Pod­czas sek­cji zwłok ofiar mor­der­stwa nie lubiła obec­no­ści asy­sten­tów, choć nie potra­fi­łaby wyja­śnić dla­czego. Skoń­czyw­szy, zadzwo­niła do Jacoba i prze­ka­zała mu, że chce się podzie­lić pew­nymi wnio­skami.

Roz­dział 2

Mit­chell posta­no­wił posma­ro­wać się pod nosem maścią Vapo­Rub, by zama­sko­wać odór zwłok i nie naro­bić sobie wstydu w kost­nicy. Gdy stał przy meta­lo­wym wózku na kół­kach, na któ­rym leżała ich nie­zi­den­ty­fi­ko­wana ofiara, przy­szło mu na myśl, że Vapo­Rub ma za zada­nie roz­sze­rzać prze­wody nosowe, więc może jed­nak nie był to naj­lep­szy pomysł. Smród zbi­jał z nóg, żołą­dek pod­cho­dził mu do gar­dła.

Pró­bo­wał nie zwra­cać uwagi na swoje odczu­cia i sku­pić się na tym, co Annie mówiła do niego i Jacoba. Pod­czas roz­mowy wska­zy­wała na zwłoki; ostre białe świa­tło kost­nicy pod­kre­ślało pozba­wioną koloru skórę trupa.

– Denatka miała około dwu­dzie­stu lat – poin­for­mo­wała Annie. – Biała, rudo­włosa, metr sie­dem­dzie­siąt wzro­stu. Trudno pre­cy­zyj­nie usta­lić wagę, ale była dość szczu­pła. Nie potra­fię podać wam dokład­nego czasu zgonu. Zie­mia w miej­scu pochówku była wil­gotna, a tem­pe­ra­tura w lecie znacz­nie się waha. Matt wydo­był jed­nak kilka larw z jej otwo­rów ciała i z ota­cza­ją­cej ziemi, więc po połu­dniu zasię­gniemy opi­nii sądo­wego ento­mo­loga. Myślę, że wie­czo­rem będę mogła wam podać przy­bli­żony czas zgonu.

– W porządku – rzekł Jacob.

– Kiedy zna­leź­li­śmy zwłoki, żołą­dek i jelita były już w sta­nie płyn­nym, więc nie jestem w sta­nie okre­ślić ich zawar­to­ści. Za to cie­kawe próbki pobra­łam z zatok przy­no­so­wych. – Pode­szła do zasta­wio­nej sło­ikami półki i wzięła jeden, żeby im poka­zać.

– Co to jest? – spy­tał Mit­chell, spo­glą­da­jąc krzywo na nie­wielką grudkę czar­nej sub­stan­cji.

– Jakaś roślina – odparła Annie.

– Wcią­gnęła ją? – zapy­tał Jacob.

– Na to wygląda – przy­znała Annie. – Mogło się tak zda­rzyć z kilku powo­dów, ale naj­bar­dziej praw­do­po­dobne jest uto­nię­cie. Ofiary uto­nię­cia cza­sami wcią­gają wodną roślin­ność, kiedy pró­bują zaczerp­nąć powie­trza. Poza tym w ustach miała cząstki cze­goś nie­pa­su­ją­cego do ziemi, w któ­rej ją pogrze­bano; mam je w tam­tym słoju. – Wska­zała inny pojem­nik. – Nie­wiele nam to jed­nak mówi, skoro mogła się nawdy­chać tych czą­ste­czek, jeśli bie­gała w wietrzny dzień, a w powie­trzu uno­sił się pył. Zba­da­łam też jej szpik kostny i zna­la­złam tam nieco okrze­mek…

– Co to jest? – prze­rwał jej Mit­chell.

– Wła­śnie do tego zmie­rza­łam – rzu­ciła z iry­ta­cją Annie. – Okrzemki to fito­plank­ton, jed­no­ko­mór­kowe glony żyjące w śro­do­wi­sku wod­nym. Kiedy ludzie się topią, wcią­gają do płuc te orga­ni­zmy, które następ­nie odkła­dają się w szpiku kost­nym.

– Ale czy topie­lec nie powi­nien mieć wody w płu­cach? – zapy­tał Mit­chell.

– Nie­ko­niecz­nie – odparła Annie. – Mniej wię­cej pięt­na­ście pro­cent uto­nięć to tak zwane uto­nię­cia suche, czyli takie, kiedy do płuc nie docho­dzi ani kro­pla wody.

– Czyli że jed­nak uto­nęła? – upew­nił się Jacob.

– No… – Annie zawa­hała się. – Test z okrzem­kami nie roz­strzyga tego osta­tecz­nie. Ale wska­zuje, że uto­nię­cie jest praw­do­po­dobne. Jeśli dodamy do tego rośliny zna­le­zione w jej zato­kach przy­no­so­wych, to praw­do­po­do­bień­stwo, że uto­nęła, jest naprawdę wyso­kie.

– Jak wyso­kie?

Annie wzru­szyła ramio­nami.

– Czy ta roślin­ność i pył mogły pocho­dzić z wody w sta­wie w parku?

– Zde­cy­do­wa­nie tak – potwier­dziła Annie.

– Możesz spraw­dzić, czy pasują?

– Chyba tak. Znam eks­perta od tych rze­czy, skon­tak­tuję się z nim.

– No dobrze – rzekł Jacob. – Wiemy, że to dwu­dzie­sto­latka, która praw­do­po­dob­nie uto­nęła. Masz dla nas coś jesz­cze?

– Wysła­łam próbki DNA do labo­ra­to­rium, mają je spraw­dzić w CODIS1 – odparła Annie. – Nie­stety nie zdo­ła­łam pobrać żad­nych odci­sków pal­ców. Ale zna­la­złam ślady kana­ło­wego lecze­nia zęba, na oko dosyć stare. Zapewne z cza­sów dzie­ciń­stwa. Jeśli iden­ty­fi­ka­cja budzi wąt­pli­wo­ści, możemy sko­rzy­stać z danych sto­ma­to­lo­gicz­nych.

Jacob i Mit­chell ski­nęli gło­wami. To się mogło przy­dać, cho­ciaż liczyli na wię­cej.

– Coś jesz­cze? – zapy­tał Mit­chell.

– Myślę, że w dzie­ciń­stwie była mal­tre­to­wana – oświad­czyła Annie.

– Skąd takie przy­pusz­cze­nie? – spy­tał Jacob.

– Widzi­cie? – Annie pode­szła do ściany, na któ­rej wisiało kilka zdjęć rent­ge­now­skich. – Dwa stare zła­ma­nia trze­ciego lewego żebra i dodat­kowo zła­ma­nie czwar­tego. Dwu­krot­nie miała zła­maną lewą rękę, a poza tym kilka zła­mań pal­ców.

– Może brała udział w jakimś wypadku? – pod­su­nął Mit­chell.

Annie pokrę­ciła głową.

– Zła­ma­nia pocho­dzą z róż­nych okre­sów życia. Nie, mamy tu do czy­nie­nia z kimś, komu z jakie­goś powodu wiele razy łamano kości. Cza­sem widuję takie rze­czy u osób upra­wia­ją­cych sporty eks­tre­malne, ale te zła­ma­nia są naprawdę stare, nie­które pocho­dzą z czasu, kiedy miała dzie­sięć, jede­na­ście lat. Co pod­waża teo­rię o spor­tach eks­tre­mal­nych.

– Rozu­miem. – Jacob ski­nął głową.

– Uda się jakoś spraw­dzić, czy przed śmier­cią była napa­sto­wana sek­su­al­nie? – spy­tał Mit­chell.

Annie pokrę­ciła głową.

– Nie można tego usta­lić ze stu­pro­cen­tową pew­no­ścią, ale nie zna­la­złam żad­nych śla­dów potwier­dza­ją­cych taką teo­rię. Jej szorty i bie­li­zna w zasa­dzie były nie­tknięte.

Jacob ski­nął głową.

– Dzięki, Annie.

Ich ofiara zabój­stwa wciąż pozo­sta­wała ano­ni­mowa.

Po powro­cie do pokoju wydziału Mit­chell pod­szedł do szafki na akta. Nie inte­re­so­wało go nic, co było w środku – obec­nie nie­mal wszyst­kie akta mogli obej­rzeć w for­mie cyfro­wej. Szafka peł­niła jed­nak ważną funk­cję sto­jaka pod eks­pres do kawy. Zapa­rzył mocną kawę, nalał do dwóch kub­ków i podał jeden Jaco­bowi, który jak sza­lony stu­kał już w kla­wia­turę kom­pu­tera. Eks­pres do kawy – absur­dal­nie drogi model zaku­piony rok wcze­śniej przez kapi­tana Freda Baileya – był naj­cen­niej­szą wła­sno­ścią jed­nostki. A dla Mit­chella waż­niej­szą nawet niż wszy­scy śled­czy razem wzięci.

Oparł się o biurko Jacoba, jedno z czte­rech w pomiesz­cze­niu. Cała poli­cja Glen­more Park skła­dała się z czte­rech śled­czych i kapi­tana. Kie­dyś mieli też porucz­nika, ale z powodu cięć budże­to­wych komen­dantka posta­no­wiła, że obejdą się bez niego; decy­zja ta wciąż budziła kon­tro­wer­sje i była sze­roko kry­ty­ko­wana.

– Jak skoń­czysz pisać raport, to mi wyślij, wpro­wa­dzę go do sys­temu – powie­dział Mit­chell.

Jacob spoj­rzał na niego z wdzięcz­no­ścią. Jego podej­ście do pro­gramu rapor­tów wewnętrz­nych cecho­wała nie­uf­ność, a wła­ści­wie wręcz go nie­na­wi­dził. Cza­sami przy­po­mi­nał Mit­chel­lowi jego matkę, która regu­lar­nie dzwo­niła do niego ze skar­gami w rodzaju: „Inter­net nie gra pio­senki, którą klik­nę­łam na ekra­nie” albo „Napi­sa­łam mejla, ale kom­pu­ter spra­wił, że znikł, a teraz nie mogę zna­leźć moich zdjęć”.

Mit­chell pod­szedł do dwóch tablic wiszą­cych po dru­giej stro­nie pokoju. Uży­wano ich do burzy mózgów i gro­ma­dze­nia infor­ma­cji w naj­waż­niej­szych śledz­twach. Teraz pokry­wały je bazgroły, główne przed­sta­wia­jące kaczki. Starł je wszyst­kie, nie wyłą­cza­jąc kaczek, i napi­sał na górze: „Mor­der­stwo nie­zna­nej kobiety – park But­ter­mere”. Potem poszedł do gabi­netu kapi­tana spraw­dzić, czy jest na miej­scu, by mógł go poin­for­mo­wać o postę­pach.

Gabi­net kapi­tana sąsia­do­wał z poko­jem wydziału, oba pomiesz­cze­nia oddzie­lały roz­kle­ko­tane drew­niane drzwi, które lada chwila mogły się roz­le­cieć na dobre, bo kapi­tan w chwi­lach iry­ta­cji z lubo­ścią nimi trza­skał. Mit­chell zapu­kał kil­ka­krot­nie, po czym wró­cił i usiadł do swo­jego kom­pu­tera. Infor­mo­wa­nie kapi­tana Baileya mogło pocze­kać.

Otwo­rzył na kom­pu­te­rze NAMUS2 – Kra­jowy Sys­tem Osób Zagi­nio­nych i Nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nych. Szu­ka­jąc zagi­nio­nych kobiet w sta­nie Mas­sa­chu­setts, tra­fił na pięć przy­pad­ków z ostat­niego roku. Dwa doty­czyły osób w wieku czter­dzie­stu sze­ściu i osiem­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu lat. Pomi­nął je i sku­pił się na pozo­sta­łych trzech. Jedną była Afro­ame­ry­kanka, więc ją także skre­ślił. Zosta­wały dwie. Ich ryso­pisy nie zga­dzały się w stu pro­cen­tach z wyglą­dem denatki, ale widy­wał już ryso­pisy krań­cowo róż­niące się od wyglądu osób, któ­rych doty­czyły. Wolał to spraw­dzić oso­bi­ście.

Pod­niósł słu­chawkę tele­fonu, lecz nagle się zawa­hał. Sekundę póź­niej odło­żył ją, wyjął swoją komórkę i zadzwo­nił do Pau­line. Jak zwy­kle nie ode­brała. W pracy rzadko kiedy odbie­rała tele­fon, ale miał nadzieję, że tym razem zrobi wyją­tek. Ostat­nio pra­wie nie mieli dla sie­bie czasu – on był zajęty cały dzień, a ona po pracy cho­dziła na kursy wie­czo­rowe. Bra­ko­wało mu ich roz­mów. Im dłu­żej nad tym myślał, tym bar­dziej zda­wał sobie sprawę, o ile szczę­śliw­szy był pod­czas tych krót­kich minut, które uda­wało im się wykraść. Posta­no­wił bar­dziej się sta­rać, by mieć dla niej jak naj­wię­cej czasu, a przy­naj­mniej żeby czę­ściej móc z nią poroz­ma­wiać.

Po chwili na ekra­nie jego komórki poja­wiła się nie­uchronna wia­do­mość – „Nie mogę teraz roz­ma­wiać, przpr”. Ese­me­su­jąc, pra­wie ni­gdy nie skra­cała słów, poza „Prze­pra­szam” i „Dobra­noc”, które przy­bie­rały postać „przpr” i „dnoc”. Z wes­tchnie­niem scho­wał komórkę do kie­szeni, po czym pod­niósł słu­chawkę służ­bo­wego tele­fonu i wybrał numer pierw­szej zagi­nio­nej kobiety.

W słu­chawce usły­szał kobiecy głos.

– Halo?

– Witam – powie­dział Mit­chell. – Tu śled­czy Lon­nie z poli­cji Glen­more Park. Czy mówię z panią Brody?

– Tak, to ja.

– Dzwo­nię w sprawę pani córki Patri­cii.

– Dla­czego? – spy­tała kobieta. – Czy coś jej się stało?

– O ile wiem, dwa mie­siące temu zgło­siła pani jej zagi­nię­cie. Tak?

– Ow­szem.

– Otóż w spra­wie poja­wiły się pewne oko­licz­no­ści i być może mamy nowe tropy…

– Moja córka wró­ciła dwa dni po tym, jak znik­nęła – prze­rwała mu.

– Aha. – Mit­chell zabęb­nił pal­cami w blat stołu. – Dla­czego nas pani nie zawia­do­miła?

– Nie pomy­śla­ły­śmy o tym.

– Rozu­miem. Kiedy ostat­nio widziała pani córkę?

– Pięt­na­ście minut temu. Poje­chała do swo­jego chło­paka.

– Uhm. No nic, dzię­kuję, pani Brody. Następ­nym razem pro­szę…

– To ten sam chło­pak, z któ­rym ucie­kła ostat­nim razem.

– Tak, rozu­miem. Ale następ­nym razem pro­szę nas zawia­do­mić, gdyby…

– Z niego jest nie­złe ziółko, mówię panu.

– Dzię­kuję pani – powtó­rzył Mit­chell i odło­żył słu­chawkę.

Wybrał drugi numer. I usły­szał opry­skliwy, nie­cier­pliwy głos:

– Mówi Bob Vern.

– Witam pana, tu śled­czy Lon­nie z poli­cji Glen­more Park. O ile wiem, trzy mie­siące temu zagi­nęła pań­ska córka.

Chwila mil­cze­nia.

– Tak?

– Otóż poja­wiły się nowe oko­licz­no­ści i chcemy spraw­dzić, czy mają zwią­zek ze sprawą pań­skiej córki.

– Jakieś tropy? – Teraz głos był cich­szy, naglący. – Wie­cie, gdzie ona jest?

– Chciał­bym panu zadać kilka pytań na temat pań­skiej córki.

– Wal pan.

– W rapor­cie podano, że jej wzrost to…

– Metr sie­dem­dzie­siąt dwa. Ma rude włosy… tak zwany tru­skaw­kowy blond… i zie­lone oczy. I bli­znę z tyłu pra­wego kolana. Wie­cie, gdzie ona jest?

Annie nic nie wspo­mi­nała o bliź­nie, a włosy nie­zna­nej denatki były ciem­no­rude, nawet nie ocie­rały się o blond. Mimo to Mit­chell musiał spy­tać:

– Czy miała kie­dyś lecze­nie kana­łowe zęba?

– Nie.

– Może pan nie pamięta, mogła być wtedy małym dziec­kiem. Ja…

– Jestem den­ty­stą, pro­szę pana. Sam zaj­muję się zębami swo­ich dzieci.

– Rozu­miem.

– Zakła­dam, że w tej sytu­acji te nowe oko­licz­no­ści nic nie wno­szą?

– Przy­kro mi.

– Do tej pory powi­nie­nem się już tego nauczyć – powie­dział Vern z gory­czą. – Kiedy dzwo­ni­cie, nie wolno robić sobie nadziei. A jed­nak to tak działa, za każ­dym razem.

– Naprawdę bar­dzo mi przy­kro, pro­szę pana.

Męż­czy­zna odło­żył słu­chawkę.

– Rejestr osób zagi­nio­nych guzik dał – poin­for­mo­wał Mit­chell part­nera.

– Trudno – odparł Jacob. – Wobec tego musimy pójść śla­dem klu­czyka do samo­chodu.

– Racja – przy­znał Mit­chell. – Gdyby miesz­kała obok parku, nie bra­łaby ze sobą klu­czyka do auta. Praw­do­po­dob­nie zapar­ko­wała gdzieś w pobliżu.

– To dosyć praw­do­po­dobne – rzekł Jacob. – Skoro przy zwło­kach nie było klu­cza do miesz­ka­nia ani zresztą niczego innego, to pew­nie zosta­wiła wszystko w samo­cho­dzie i poszła pobie­gać.

– No dobra – rzu­cił Mit­chell, otwie­ra­jąc w prze­glą­darce mapę mia­sta. – Tu mamy park But­ter­mere. Jeśli zosta­wiła samo­chód od połu­dnia, na Val­ley Vista Road, to z pew­no­ścią na któ­rymś z tych par­kin­gów. – Wska­zał na mapie dwa punkty. – Na Vista Road nie ma innych miejsc, gdzie można zapar­ko­wać.

– Zgoda. – Jacob patrzył nad ramie­niem Mit­chella. – Gdyby zapar­ko­wała po wschod­niej stro­nie parku, to żeby się tu dostać, musia­łaby biec po paskud­nym tere­nie, więc na razie załóżmy, że tam jej auta nie ma. Ale mogła je zosta­wić gdzie­kol­wiek na Fire­stone Drive. To spo­kojna uliczka i jest tam dużo wol­nych miejsc dla samo­cho­dów.

– Gdyby tak zro­biła i jej samo­chód stał tam przez ponad tydzień, mogli go odho­lo­wać.

– Słuszna uwaga – pochwa­lił Jacob. – Zacznijmy od tego.

Wstał i wło­żył kape­lusz.

– A ty dokąd? – zapy­tał Mit­chell.

– Do dro­gówki.

– Dro­gówka mie­ści się w tym budynku – zauwa­żył Mit­chell. – Więc po co ci kape­lusz?

– To mój kape­lusz – burk­nął Jacob, wyraź­nie ura­żony. – Część mojego stroju. Czy ty zaglą­dasz do dro­gówki bez spodni?

– Cza­sami – odparł Mit­chell. – Jeśli zależy mi, żeby mnie potrak­to­wali poważ­nie.

– Dobra, ale na razie nie ścią­gaj por­tek, z łaski swo­jej. Zaraz wra­cam. Na moim kom­pu­te­rze czeka raport, który trzeba prze­słać.

Kiedy Jacob wszedł do pomiesz­czeń dro­gówki, jedyną obecną tam osobą był sier­żant Wal­lace. Jacob znał go od wielu lat. Wstą­pili do poli­cji w tym samym cza­sie, a w aka­de­mii byli na jed­nym roku.

Mimo że pozo­sta­wali w przy­ja­znych sto­sun­kach, w głębi ducha Jacob uwa­żał Wal­lace’a za jed­nego z naj­bar­dziej bez­u­ży­tecz­nych poli­cjan­tów w komen­dzie. W aka­de­mii też był bez­na­dziejny, zawsze o włos od wyrzu­ce­nia, a kiedy już został gli­nia­rzem, na­dal był nie­przy­datny. W cza­sach stu­diów nikt z ich pokoju go nie lubił, bo chra­pał. A każde jego chrap­nię­cie było dłu­gim, stale zmie­nia­ją­cym się bzy­czą­cym dźwię­kiem, to wzno­szą­cym się, to opa­da­ją­cym, i ury­wa­ją­cym się znie­nacka. Wszy­scy w pobliżu się spi­nali, pewni, że oddy­cha­nie Wal­lace’a ustało w końcu na dobre, że wresz­cie zadu­sił się na śmierć. Mijały sekundy – jedna, druga, trze­cia… – i nagle ze skrzy­wio­nych zatok przy­no­so­wych nie­dojdy wyry­wało się kolejne bzy­czące chrap­nię­cie. Tego dźwięku nie dało się igno­ro­wać, nie można było do niego przy­wyk­nąć, a budził ich co noc i nie dawał spać, choć każda sekunda snu była na wagę złota. Rano, gdy Wal­lace się budził, wokół jego łóżka pełno było butów, któ­rymi rzu­cali w niego wku­rzeni współ­lo­ka­to­rzy.

Wal­lace był śred­niego wzro­stu, gru­bawy i opa­lony na brąz. Łysiał, ale w prze­ci­wień­stwie do Jacoba wciąż miał koronę siwych wło­sów ota­cza­jącą łysinę na czubku głowy. Mimo że chra­pał, miał dość sze­roki, wydatny nos, domi­nu­jący w twa­rzy. Zoba­czyw­szy Jacoba, uśmiech­nął się i odchy­lił na krze­śle, na chwilę pre­zen­tu­jąc brzuch.

– Cooper! – zawo­łał. – Co cię spro­wa­dza do naszego skrom­nego wydziału?

– Cześć, Wal­lace – odparł Jacob. – Pró­buję zlo­ka­li­zo­wać samo­chód. Mogli go kie­dyś odho­lo­wać z Fire­stone Drive.

– W porzą­dalu – rzu­cił wesoło Wal­lace. – Masz jego opis albo numery reje­stra­cyjne?

– Nie.

– Wiesz, kiedy go odho­lo­wali?

– W ogóle nie wiem, czy go stam­tąd zabrano – przy­znał Jacob.

– No to może być trudno. – Wal­lace wes­tchnął. – Rozu­miesz, w ciągu ostat­niego roku z Fire­stone Drive odho­lo­wano dzie­siątki samo­cho­dów. W jaki spo­sób poznamy, że to ten, któ­rego szu­kasz?

– Tym ja już się zajmę – odparł Jacob.

– Cho­dzi o to, że gdy­bym miał jakiś dokład­niej­szy opis, zaosz­czę­dził­bym ci czasu.

– Wiem, ale nie mam opisu.

– Ani nawet frag­mentu numeru reje­stra­cyj­nego? Może zauwa­żył go jakiś świa­dek? Ludzie dostrze­gają prze­dziwne rze­czy. Pyta­li­ście miesz­kań­ców, czy widzieli jego numer reje­stra­cyjny?

– Nie, Wal­lace, nie będzie tego numeru.

– Trudna sprawa, co? Nie uła­twiasz nam życia. Kto wie, ile samo­cho­dów odho­lo­wano w ciągu…

– Możesz to spraw­dzić?

– Jasne, jasne. Będzie trudno, ale spraw­dzę. Tylko wiesz… poszłoby nam szyb­ciej, gdy­byś wygrze­bał jakieś szcze­góły. Ale zoba­czymy, co da się zro­bić. – Wal­lace obró­cił się na krze­śle, twa­rzą do kom­pu­tera. – Jak się ma Melissa?

– Marissa – spro­sto­wał z naci­skiem Jacob. – Świet­nie, zna­ko­mi­cie.

– Miło sły­szeć, naprawdę – rzekł Wal­lace, powoli stu­ka­jąc w kla­wia­turę jed­nym pal­cem. Był dwu­krot­nie roz­wie­dziony i uwiel­biał opo­wia­dać każ­demu, kto był gotów go słu­chać, o kosz­ma­rze, jaki prze­cho­dził przy oka­zji roz­wo­dów. – Tra­fiła ci się nie­zła sztuka.

– Dzięki. Też tak sądzę.

– No dobra, w ciągu ostat­niego pół­ro­cza z Fire­stone Drive nie odho­lo­wano żad­nego samo­chodu.

– Ani jed­nego?

– Ani-ani.

Jacob był z sie­bie nie­zwy­kle dumny, bo podzię­ko­wał Wal­lace’owi uprzej­mie. Wró­cił do pokoju, przy­su­nął sobie krze­sło do biurka Mit­chella i usiadł. Zato­piony w myślach Mit­chell gapił się na ekran i nawet na niego nie spoj­rzał.

Przy Mit­chellu Jacob zawsze czuł się tro­chę stary. Młody śled­czy miał trzy­dzie­ści dwa lata, dwa­dzie­ścia cztery mniej niż Jacob. Gdy Jacob awan­so­wał do docho­dze­niówki, jego obecny part­ner uczył się, że kredki są do ryso­wa­nia, a nie do jedze­nia. Poza tym Mit­chell był przy­stojny, co stale powta­rzała Jaco­bowi żona, nasto­let­nia córka i kilku kole­gów z pracy: wysoki, bar­czy­sty, szczu­pły i musku­larny, a do tego opa­lony. W prze­ci­wień­stwie do Jacoba miał też włosy, iry­tu­jąco bujne i gęste.

No i, rzecz jasna, miał oczy typowe dla rodziny Lon­niech – obda­rzone było nimi całe rodzeń­stwo. Zie­lone jak nefryt, o głę­bo­kim spoj­rze­niu, ide­alne. Była w nich mądrość i smu­tek, wyglą­dały jak oczy sta­rego mędrca, który napa­trzył się aż za bar­dzo na ludz­kie nie­go­dzi­wo­ści. Kie­dyś Mit­chell wyznał Jaco­bowi, że to nie przy­pa­dek. Że przy­cina sobie brwi, dzięki czemu ma ten zasmu­cony wyraz twa­rzy. Jacob nie potra­fiłby przy­strzyc sobie brwi, nawet gdyby zale­żało od tego życie jego żony.

Cho­ciaż Jacob wie­lo­krot­nie udo­wod­nił, że ma moc­niej­szą głowę od mło­dego, i to jak – piwa potra­fił wypić trzy razy wię­cej.

Odchrząk­nął.

– W ciągu ostat­niego pół­ro­cza z Fire­stone Drive nie odho­lo­wano żad­nego samo­chodu.

– W porządku. – Mit­chell odwró­cił się do niego. – Wobec tego jedźmy spraw­dzić par­kingi na Val­ley Vista Road.

Wsie­dli do samo­chodu i poje­chali. Ruch był taki, że droga na pierw­szy par­king przy Val­ley Vista Road zajęła im bli­sko pół godziny. Zaczęli spraw­dzać czter­na­ście sto­ją­cych tam samo­cho­dów. Klucz paso­wał do czwar­tego – był to prze­cho­dzony nie­bie­ski che­vro­let cobalt.

Zgod­nie z nume­rem reje­stra­cyj­nym pojazd nale­żał do Ken­dele Byers.

Roz­dział 3

W bagaż­niku samo­chodu Ken­dele Byers znaj­do­wała się mała torebka, w któ­rej Jacob i Mit­chell zna­leźli dwa klu­cze na kółku oraz port­fel zawie­ra­jący pięć­dzie­siąt sie­dem dola­rów, prawo jazdy i kartę kre­dy­tową. Wró­ciw­szy na poste­ru­nek, zdali samo­chód i jego zawar­tość, po czym pod­pi­sali odbiór klu­czy na kółku.

Ken­dele miesz­kała przy Hali­fax Drive 76 – pod tym adre­sem mie­ścił się jedyny w mie­ście par­king dla przy­czep kem­pin­go­wych, o nazwie Hali­fax Gar­dens Mobile Home Park. Co prawda, miesz­kało tam wielu z naj­bar­dziej zubo­ża­łych oby­wa­teli Glen­more Park, ale Hali­fax Drive była czy­stą i cichą uliczką. Przy­czepy kem­pin­gowe – małe beżowe domy – ukry­wały pod­wo­zie i koła za bia­łymi drew­nia­nymi szta­che­tami. Na pierw­szy rzut oka wszyst­kie wyglą­dały tak samo. Takie same ściany, takie same okna i dachy. Ale przy bliż­szym spoj­rze­niu natych­miast ujaw­niały się róż­nice. Jedną ota­czały okrą­głe donice z małymi drzew­kami. W oknach dru­giej wisiały szyte na miarę czer­wone zasłony. Więk­szość miała od frontu maleń­kie podwórka, utrzy­mane w roz­ma­itym sta­nie – od nie­na­gan­nej czy­sto­ści po kosz­marny bała­gan.

Przy­czepa Ken­dele była nie­mal pusta, wyglą­dała, jakby dopiero co ją kupiono i posta­wiono tutaj, tyle że była nieco brud­niej­sza od pozo­sta­łych.

W środku pano­wał zaduch. Mit­chell przy­po­mniał sobie, że kie­dyś tak samo pach­niało w jego miesz­ka­niu, gdy wró­cił z dłu­gich waka­cji. Wnę­trze było zaska­ku­jąco prze­stronne. Otwarta kuch­nia miała barek śnia­da­niowy oddzie­la­jący ją od salonu, wypo­sa­żo­nego w wytartą szarą kanapę, przed którą stał poobi­jany niski sto­lik, a za nim mały tele­wi­zor.

Zlew był na szczę­ście pusty. Mit­chell wszedł raz do domu zagi­nio­nej dwa mie­siące wcze­śniej kobiety. W zle­wie zosta­wiła kilka brud­nych tale­rzy z reszt­kami jedze­nia. Zanim zja­wiła się poli­cja, robaki i muchy obla­zły je tak, że nie dało się na to patrzeć… nie wspo­mi­na­jąc już o zapa­chu.

Na sto­liku stał mały czarny lap­top. Nie był pod­łą­czony do prądu, a gdy Mit­chell spró­bo­wał go uru­cho­mić, ekran nie roz­błysł. Mit­chell zna­lazł pod sto­li­kiem kabel, pod­łą­czył kom­pu­ter, po czym wszedł za Jaco­bem do sypialni.

Wyglą­dało na to, że Ken­dele była dosyć schludna. Ubra­nia wisiały porząd­nie w sza­fie wnę­ko­wej, pod nimi stała odra­pana komoda. Na łóżku leżała czer­wona bluza – Mit­chell domy­ślił się, że Ken­dele wkła­dała ją do spa­nia. Na noc­nym sto­liku zauwa­żył tele­fon. Podob­nie jak lap­top, nie był pod­łą­czony do prądu i jego ekran był ciemny. Na tym samym sto­liku leżała łado­warka. Mit­chell ją pod­łą­czył. Przez chwilę czuł się nie­swojo, jak zawsze, gdy musiał szpe­rać w rze­czach zmar­łego. Jak by się czuła Ken­dele, wie­dząc, że kiedy umrze, dwaj obcy męż­czyźni będą prze­glą­dali jej skromny doby­tek, wści­biali nos w jej sprawy? Nie sądził, żeby jej się to podo­bało.

Jacob spraw­dzał łazienkę. Otwo­rzył małą szafkę nad umy­walką i zaj­rzał do niej.

– Cym­balta – powie­dział. – To anty­de­pre­sant, mam rację?

– Masz – przy­tak­nął Mit­chell.

– Jest tu kilka pude­łek.

Mit­chell zer­k­nął do środka. Mała łazienka nie mogła pomie­ścić dwóch męż­czyzn. Podob­nie jak w całej przy­cze­pie, także tu na wszyst­kim zale­gała war­stwa kurzu i pyłu, ale w ostrym świe­tle jarze­niówki dużo bar­dziej rzu­cała się w oczy. Zauwa­żył mały kosz na pra­nie; na wierz­chu leżały bluzki, spodnie i skar­petki.

Odwró­cił się. Chciał spraw­dzić lap­top i komórkę. Jeśli mieli zna­leźć jakieś cie­kawe infor­ma­cje, to wła­śnie w nich. Upew­nił się, że oba urzą­dze­nia się ładują, a następ­nie prze­szedł do kuchni i meto­dycz­nie prze­szu­kał wszyst­kie szafki i szu­flady. Nie zna­lazł nic war­tego uwagi. Otwo­rzył lodówkę – nie było w niej aż tak źle, jak się spo­dzie­wał. W pojem­niku na dole gniły jakieś warzywa i wyraź­nie śmier­działo zepsutą żyw­no­ścią, ale ta lodówka raczej nie była nie­uży­wana od mie­sięcy. Wziął kar­ton mleka i zer­k­nął na datę przy­dat­no­ści do spo­ży­cia. Minęła przed dwoma tygo­dniami. Kiedy Ken­dele je kupiła? Pięć tygo­dni temu?

Wró­cił do sypialni. Zafra­so­wany Jacob zaglą­dał do otwar­tej szafy.

– Co jest? – spy­tał Mit­chell.

– Spodnie. – Jacob wska­zał pal­cem. – Bluzki, z dłu­gimi i krót­kimi ręka­wami. Kilka spód­nic. Trzy sukienki. Szu­flada ze skar­pet­kami. W dru­giej szu­fla­dzie są sta­niki i dwie pary raj­stop. Na dole stoją buty. Zauwa­ży­łeś coś dziw­nego?

Mit­chell zasko­czył dopiero po kilku sekun­dach.

– Nie ma maj­tek – odparł w końcu.

– Wła­śnie.

Mit­chell pomy­ślał o koszu na pra­nie. Wszedł do łazienki i wyrzu­cił jego zawar­tość na pod­łogę. Tu też nie było maj­tek. Wró­cił do sypialni.

– Dziwne – bąk­nął. – Może w ogóle cho­dziła bez maj­tek.

Jacob pokrę­cił głową.

– Nie – zaprze­czył. – Kiedy ją zna­leź­li­śmy, miała na sobie majtki, tak nam mówiła Annie.

Mit­chell pró­bo­wał to sobie prze­my­śleć. Czyżby ktoś zabrał stąd majtki? Ale w sza­fie nie było pustej półki, a szu­flada ze sta­ni­kami była pełna. Rozej­rzał się po sypialni, szu­ka­jąc innego miej­sca, gdzie można by trzy­mać bie­li­znę.

– Ten tap­czan chyba się otwiera – powie­dział. Pod­szedł i pod­niósł jeden koniec. Cała rama łóżka unio­sła się, odsła­nia­jąc scho­wek. Znaj­do­wało się w nim kilka par wyso­kich butów, kolejne dwie sukienki, trzy torebki oraz dwa wiel­kie pudła. Jedno było zakle­jone taśmą. Dru­gie, otwarte, było do połowy wypeł­nione majt­kami.

– Cie­kawe… – mruk­nął Jacob. Wycią­gnął otwarte pudło z tap­czanu, posta­wił je na pod­ło­dze i przej­rzał zawar­tość. – Tutaj jest ze sto par – oznaj­mił.

Mit­chell też zaj­rzał do pudła. Majtki we wszel­kich moż­li­wych kolo­rach i faso­nach. Figi od bikini, mniej lub bar­dziej skąpe stringi, bok­serki, a nawet kilka par cze­goś, co wyglą­dało na wyjęte z bie­liź­niarki babci. Wycią­gnął dru­gie pudło i roze­rwał pokrywę. Kolejne majtki. Wszyst­kie nowe.

– Komu potrzeba tyle maj­tek, do licha? – zdzi­wił się.

Jacob wzru­szył ramio­nami.

– Może miała jakąś dziwną fobię. Na przy­kład nie nosiła tych samych maj­tek dwa razy.

– Cho­lera wie – mruk­nął Mit­chell. – Ale o czymś takim jesz­cze nie sły­sza­łem.

– Codzien­nie uczymy się cze­goś nowego.

Mit­chell pod­szedł do komórki i ją włą­czył. Cze­kał cier­pli­wie, aż pokaże się ikona sys­temu ope­ra­cyj­nego Android. Z ulgą prze­ko­nał się, że tele­fon nie jest zabez­pie­czony hasłem. Zdzi­wiło go, że nie ma apki z pocztą elek­tro­niczną, to było nie­zwy­kłe. Wszedł w ostat­nie połą­cze­nia. Roz­mowy przy­cho­dzące pocho­dziły czę­ściowo z nie­zna­nych nume­rów, ale był też jeden tele­fon od jakie­goś Leona, kilka razy dzwo­niła Deb­bie i dwa razy Ver­non. Ostat­nie połą­cze­nie wycho­dzące wyko­nano do Deb­bie, cztery i pół tygo­dnia temu. Przej­rzał przy­gnę­bia­jąco krótką listę kon­tak­tów. Ken­dele nie pro­wa­dziła buj­nego życia towa­rzy­skiego.

Zer­k­nął na ese­mesy. Kilka o tre­ści „Zadzwoń” i „Dla­czego nie odbie­rasz, oddzwoń” od Deb­bie. Wia­do­mość z biura podróży z reklamą jakie­goś jeziora i załą­czo­nym obraz­kiem oraz trzy ese­mesy od kogoś ofe­ru­ją­cego pre­nu­me­ratę gazety.

I w końcu wymiana ese­me­sów z Leonem, z dwu­dzie­stego lipca, a więc sprzed czte­rech tygo­dni. Ot, przy­pad­kowe strzępy infor­ma­cji. Ken­dele spy­tała go, jak się czuje, Leon odpi­sał, że lepiej, ona na to, że marzy, żeby szybko się z nim spo­tkać, na co obie­cał, że ma nadzieję zna­leźć kilka dni w okre­sie Bożego Naro­dze­nia. W jed­nym z ese­me­sów nazwał ją „sio­strzyczką”.

Ten wątek koń­czył się kil­koma wia­do­mo­ściami, w któ­rych coraz bar­dziej zmar­twiony Leon pytał, dla­czego Ken­dele nie odbiera tele­fonu; w ostat­nim ese­me­sie, sprzed tygo­dnia, gro­ził, że jeśli natych­miast nie odbie­rze, to zadzwoni na poli­cję i zgłosi jej znik­nię­cie. Mit­chell był cie­kaw, dla­czego tego nie zro­bił. Może dla­tego, że wie­dział o jej śmierci, a ese­me­so­wał tylko po to, żeby zapew­nić sobie alibi?

Mit­chell posta­no­wił, że dokład­niej spraw­dzi tele­fon po powro­cie do biura. Wszedł znów do pierw­szego pomiesz­cze­nia, gdzie Jacob prze­szu­ki­wał jedną z szu­flad w kuchni. Mit­chell już wcze­śniej to zro­bił, ale wyglą­dało na to, że poza tym nie ma gdzie szpe­rać.

– Mam wycho­dzącą wia­do­mość z jej tele­fonu z dwu­dzie­stego lipca – powie­dział.

– Faj­nie.

– Wtedy pew­nie jesz­cze żyła.

– Pew­nie tak.

Mit­chell włą­czył lap­top. Po kilku sekun­dach otwo­rzył się sys­tem Win­dows. I tutaj nie było hasła. Zoba­czył ikonkę poczty Thun­der­bird i klik­nął ją dwu­krot­nie.

– O masz! – rzu­cił.

– Co jest? – zain­te­re­so­wał się Jacob.

– Z jej tele­fonu wynika, że miała nie­zbyt pasjo­nu­jące życie towa­rzy­skie, za to jej skrzynka jest pełna przy­cho­dzą­cych mejli. Z dzie­siąt­ków róż­nych adre­sów. – Prze­biegł je wzro­kiem. – Więk­szość z pew­no­ścią od męż­czyzn – dodał.

Spoj­rzał na tematy. Nie­które doty­czyły paczek, które jesz­cze nie doszły, albo infor­mo­wały o zło­że­niu zamó­wie­nia. W kilku tema­tach poja­wiało się słowo „abo­na­ment”. Dwa wska­zy­wały na nie­li­chą despe­ra­cję – same wiel­kie litery. Ktoś pytał „GDZIE MOJA PACZKA???”, inny zaś bła­gał: „ODPISZ, POTRZE­BUJĘ WIĘ­CEJ!”.

– Myślę, że mogła han­dlo­wać pro­chami – oświad­czył Mit­chell, prze­wi­ja­jąc mejle, aż dotarł do ostat­niej odczy­ta­nej wia­do­mo­ści. Pocho­dziła z 20 lipca.

– Dla­czego? – spy­tał Jacob.

– Tematy tych mejli… Zacze­kaj. – Klik­nął na mejl zaty­tu­ło­wany „Dane do zamó­wie­nia”.

Wia­do­mość była krótka.

Cześć, pan­ty­Girl, oto szcze­góły zamó­wie­nia:

1. Dwie pary nie­bie­skich strin­gów noszo­nych przez cały dzień.

2. Jedne zwy­kłe majtki noszone w nocy; kolor obo­jętny, zrób mi nie­spo­dziankę.

3. Jedne zwy­kłe majtki, czer­wone, noszone pod­czas bie­ga­nia, co naj­mniej dwu­krot­nie.

Wyślij je na ten sam adres co zawsze, razem z rachun­kiem. Na mój gust to zamó­wie­nie wynie­sie 210 dola­rów, mam rację? Bo ostat­nim razem pła­ci­łem po 40 dola­rów dodat­kowo za każdą prze­bieżkę.

Dzięki i baw się dobrze w week­end!!!

Mit­chell zer­k­nął na Jacoba, który badał okno.

– Nie han­dlo­wała pro­chami – poin­for­mo­wał go. – Sprze­da­wała swoje uży­wane majtki.

Kapi­tan Fred Bailey wcze­śniej zakoń­czył pracę. Miał ode­brać syna z przed­szkola i tym razem za nic nie chciał się spóź­nić. Wolał nie sta­nąć znowu przed wście­kłą przed­szkolanką, nie mówiąc już o roz­cza­ro­wa­niu i smutku syna. Sid uwiel­biał zada­wać pyta­nia w rodzaju: „Dla­czego ode­bra­łeś mnie dopiero wtedy, jak wszy­scy już sobie poszli, a ja pła­ka­łem?” albo „Dla­czego to ja zawsze ostatni idę do domu?”. Po takim czymś Fred przez kilka dni nie mógł dojść do sie­bie. Ni­gdy wię­cej.

Wyszedł z gabi­netu do pokoju wydziału, gdzie Jacob i Mit­chell stali przed jedną z tablic. Zatrzy­mał się za nimi i odchrząk­nął. Obaj śled­czy się odwró­cili.

– Cześć, kapi­ta­nie – przy­wi­tał się Jacob.

– Jak się posuwa śledz­two? – spy­tał Bailey.

– Denatka nazy­wała się Ken­dele Byers – odparł Jacob. – Miesz­kała w przy­cze­pie kem­pin­go­wej. Przed godziną stam­tąd wró­ci­li­śmy. Kie­row­nik par­kingu dla przy­czep powie­dział, że wpro­wa­dziła się tam w stycz­niu.

– A gdzie miesz­kała wcze­śniej?

– Tego mu nie zdra­dziła. Twier­dził, że była bar­dzo spo­kojna i zamknięta w sobie. Przez pierw­szy kwar­tał spóź­niała się z mie­sięcz­nym czyn­szem i omal jej nie wyrzu­cił. Aż nagle, w kwiet­niu, zapła­ciła mu za cztery mie­siące z góry.

– Czyli tra­fiła jej się forsa – skwi­to­wał kapi­tan.

– Hm… – mruk­nął Jacob. – Zało­żyła docho­dowy inte­res. Sprze­da­wała w inter­ne­cie swoją uży­waną bie­li­znę.

– Serio? I da się na tym zaro­bić?

– Opie­ra­jąc się na jej wpły­wach na Pay­Pal, które widzie­li­śmy, oce­niamy, że zara­biała prze­cięt­nie jakieś sto pięć­dzie­siąt dola­rów dzien­nie – odparł Mit­chell.

– No, no – rzu­cił kapi­tan. – Jak mawiał mój ojciec, każda zebra w sta­dzie jest inna.

– Co prawda, to prawda – przy­tak­nął Jacob, wska­zu­jąc wydru­ko­waną mapę, którą przy­le­pili do tablicy. – Tutaj zna­leź­li­śmy jej samo­chód. Ostat­nia aktyw­ność w jej tele­fo­nie i poczcie elek­tro­nicz­nej pod­cho­dzi z dwu­dzie­stego lipca.

– Czyli zakła­damy, że potem zgi­nęła – powie­dział Bailey.

– Wła­śnie dzwo­niła Annie z infor­ma­cją, że ona i Matt okre­ślili datę śmierci. Według nich Ken­dele zgi­nęła mię­dzy dzie­więt­na­stym a dwu­dzie­stym dru­gim.

– Zga­dza się.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

CODIS (Com­bi­ned DNA Index Sys­tem) – baza danych DNA utwo­rzona i pro­wa­dzona przez Fede­ralne Biuro Śled­cze w celu porów­ny­wa­nia pro­fili gene­tycz­nych (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza). [wróć]

NAMUS – skrót od Natio­nal Mis­sing and Uni­den­ti­fied Per­sons Sys­tem. [wróć]