Pandora - Mike Carey - ebook

Pandora ebook

Carey Mike

5,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Pandora (gr. pan – wszystko, dδron – dar) to według jednego z mitów greckich pierwsza kobieta. Kobieta, którą bogowie wyposażyli we „wszystkie dary” i posłali na ziemię jako karę dla ludzkości za nieposłuszeństwo Prometeusza.

Melanie ma dziesięć lat i odkąd pamięta, mieszka w celi bez okien. Każdego dnia uzbrojeni po zęby żołnierze przywiązują ją do wózka i zawożą na lekcje. Nie rozmawiają z nią. Chyba się boją, że ich zje – tak jak „głodni”, którzy zjadają innych ludzi po tym, jak zarazili się dziesiątkującym ludzkość grzybem Ophiocordyceps unilateralis.
Gdy Melanie zostaje sama, lubi sobie wyobrażać, że jest niezwykła i odważna jak mityczna Pandora. Że tak jak ona została obdarowana. Że potrafi obronić swoją ukochaną nauczycielkę przed zagrożeniem. Także przed sobą…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 491

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Mike Carey

Pandora

Tytuł oryginału: The Girl with All the Gifts

Copyright © by Mike Carey

Copyright © for the translation by Martyna Tomczak

Copyright © by Virtualo, 2022

Redakcja: Małgorzata Pasicka-Siekanka

Korekta: Justyna Czerwieniec

Skład wersji elektronicznej: Michał Latusek / konwersja.net

Projekt okładki: Anna Jędrzejak

Wydanie I

Warszawa 2022

ISBN 978-83-272-7637-7

Książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Wszelkie udostępnianie osobom trzecim, upowszechnianie i upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Virtualo Sp. z o.o.

ul. Marszałkowska 104/122

00-017 Warszawa

www.virtualo.pl

Chcesz wydać książkę lub audiobook? Wejdź na virtualo.eu lub napisz do nas na adres [email protected]

1

Ma na imię Melanie. Ze starogreckiego oznacza ono „czarna”, jej skóra zaś jest bardzo jasna i dlatego to imię chyba niezbyt do niej pasuje. Żałuje, że nie nazwano jej Pandora, ale w tej kwestii nie ma się wyboru. Imiona nadaje panna Justineau; wybiera pierwsze od góry z listy dla chłopców albo pierwsze od góry z listy dla dziewczynek i to, jak mawia, byłoby na tyle.

Od dawna nie pojawiło się żadne nowe dziecko. Melanie nie wie dlaczego. Kiedyś było ich mnóstwo; co tydzień albo co kilka tygodni, głosy w ciemności. Stłumione rozkazy, narzekania, od czasu do czasu przekleństwo. Łoskot zatrzaskiwanych drzwi celi. A po jakimś czasie, zazwyczaj po miesiącu lub dwóch, nowa twarz w klasie – nowe dziecko, chłopiec lub dziewczynka, nieumiejące jeszcze mówić. Wszystkie jednak prędko się uczyły.

Także Melanie była kiedyś nowa, choć trudno jej to sobie przypomnieć – minęło tyle czasu. Nie istniały wówczas słowa, jedynie rzeczy bez nazw, a rzeczy bez nazw nie trzymają się głowy. Wypadają i zaraz znikają.

Teraz Melanie ma dziesięć lat i skórę królewny z bajki, białą jak śnieg. W związku z czym wie, że gdy dorośnie, będzie piękna, a książęta będą stawali na głowach, by wspiąć się na jej wieżę i pośpieszyć jej na ratunek.

Zakładając oczywiście, że trafi jej się własna wieża.

Tymczasem ma tylko celę, korytarz, klasę i łaźnię.

Cela jest mała i kwadratowa. W środku stoją łóżko, wózek inwalidzki oraz stół. Na pomalowanych szarą farbą ścianach wiszą dwa obrazki: duży, przedstawiający amazoński las tropikalny, i mniejszy, z kocięciem chłepczącym mleko ze spodka. Czasem Sierżant i jego ludzie przenoszą dzieci z celi do celi i stąd Melanie wie, że obrazki nie wszędzie są takie same. Kiedyś miała inne, które bardziej jej się podobały: jeden z koniem na łące i drugi z ośnieżonym górskim szczytem.

Obrazki wybiera panna Justineau. Wycina je z zalegających stertami w klasie starych czasopism i przykleja ich rożki do ściany czymś lepkim niebieskim. Oszczędza to niebieskie coś niczym skąpiec z bajki. Zawsze gdy zdejmuje obrazek lub przykleja nowy, zdrapuje ze ściany resztki tego czegoś i dolepia je do małej okrągłej grudki, którą trzyma w szufladzie biurka.

„Kiedy się skończy, to na dobre”, mawia.

Po lewej stronie korytarza znajduje się dwadzieścioro, po prawej osiemnaścioro drzwi. Do tego są jeszcze drzwi na obu końcach. Jedne z nich, pomalowane na czerwono, wiodą do klasy – dlatego też Melanie nazywa ten koniec korytarza „szkolnym”. Drzwi po przeciwnej stronie są szare, stalowe i bardzo, bardzo grube. Trudniej określić, dokąd prowadzą. Kiedyś, gdy odwożono Melanie do celi, drzwi były zdjęte z zawiasów i majstrowali przy nich jacyś mężczyźni. Z krawędzi sterczało mnóstwo rygli i innych wystających elementów, można się więc było domyślić, że to zapora, którą niełatwo sforsować. Dalej Melanie dostrzegła długi rząd betonowych stopni wiodących w górę i w górę. Nie był to widok przeznaczony dla jej oczu. „Mała zdzira wtrynia nos gdzie nie trzeba”, warknął Sierżant, po czym wepchnął ją brutalnie wraz z wózkiem do celi i zatrzasnął drzwi. Ale Melanie zobaczyła i zapamiętała.

Potrafi również słuchać i z zasłyszanych rozmów ma pewne pojęcie o tym, czym jest to miejsce w odniesieniu do innych, których nigdy nie widziała. Tę część budynku nazywają blokiem. Poza blokiem znajduje się baza, czyli Hotel Echo. Baza położona jest w regionie szóstym. Londyn leży pięćdziesiąt kilometrów na południe, Beacon – kolejne siedemdziesiąt, a za Beacon nie ma już nic prócz morza. Większa część regionu szóstego jest czysta, ale to tylko dzięki patrolom ogniowym, dzięki ich granatom i kulom płomieni. Melanie jest niemal pewna, że do tego właśnie służy baza; ma wysyłać w teren patrole służące do oczyszczania regionu z głodnych.

Patrole muszą bardzo uważać, ponieważ wokół wciąż kręci się mnóstwo głodnych. Kiedy złapią twój zapach, będą za tobą podążali setki kilometrów, a gdy cię dopadną, pożrą cię. Melanie bardzo się cieszy, że mieszka wewnątrz bloku, bezpieczna za grubymi stalowymi drzwiami.

Beacon znacznie różni się od bazy. To wielkie miasto pełne ludzi i strzelistych budynków sięgających aż do nieba. Po jednej stronie znajduje się morze, zaś pozostałe trzy otoczone są przez fosy i pola minowe, żeby głodni nie mogli się do niego zbliżyć. Można tam przeżyć całe życie, nie napotkawszy ani jednego. Poza tym miasto jest tak ogromne, że mieszka w nim razem, obok siebie, pewnie ze sto miliardów ludzi.

Melanie ma nadzieję, że kiedyś tam pojedzie. Gdy misja dobiegnie końca i gdy (jak powiedziała kiedyś doktor Caldwell) będzie można poskładać manatki. Melanie próbuje wyobrazić sobie ten dzień; stalowe ściany zamykające się niczym karty książki, a potem... coś innego. Jakieś inne miejsce, do którego wszyscy się udadzą.

To na pewno będzie przerażające. Ale jakie cudowne!

Każdego ranka szare stalowe drzwi otwierają się i wchodzi Sierżant, za nim jego ludzie, aż w końcu – nauczyciel lub nauczycielka. Po kolei mijają celę Melanie, nieodmiennie roztaczając wokół silną gorzką chemiczną woń; zapach ten, choć niezbyt przyjemny, wprawia Melanie w podniecenie, gdyż zwiastuje początek kolejnego dnia nauki.

Gdy rozlega się szczęk przesuwanych rygli i dźwięk kroków, Melanie biegnie do drzwi celi, wspina się na palce i wygląda przez małe okienko z siatki, by popatrzeć na przechodzących obok ludzi. Woła do nich „dzień dobry”, ale im nie wolno odpowiadać i większość z nich tego nie robi. Sierżant i jego ludzie nie odpowiadają nigdy, podobnie jak doktor Caldwell i pan Whitaker. Doktor Selkirk zawsze przyspiesza kroku i patrzy w inną stronę, więc Melanie nie widzi jej twarzy. Ale pannie Justineau zdarza się pomachać, zaś panna Mailer od czasu do czasu obdarza Melanie szybkim, ukradkowym uśmiechem.

Osoba przeprowadzająca danego dnia lekcje udaje się prosto do klasy, a tymczasem Sierżant i jego ludzie zaczynają otwierać drzwi cel. Ich zadaniem jest przewiezienie dzieci na lekcje, potem znikają. Zawsze postępują zgodnie z procedurą, co zabiera mnóstwo czasu. Melanie podejrzewa, że u wszystkich dzieci procedura przebiega tak samo, ale oczywiście nie wie tego na pewno, ponieważ wszystko odbywa się wewnątrz cel, a jedyną celą, do której Melanie ma wgląd, jest jej własna.

A więc najpierw Sierżant wali w drzwi i głośno rozkazuje dzieciom, by się przygotowały. Zazwyczaj woła po prostu: „tranzyt!”, choć czasem używa dodatkowych słów: „tranzyt, cholerne gówniarze!”, albo: „Tranzyt! Ale już!”. Jego wielka, przeorana blizną twarz wyłania się przy samej siatce, a oczy rzucają gniewne spojrzenia ponaglające do wstania z łóżka.

Melanie pamięta, że któregoś razu wygłosił przemowę – nie do dzieci, do swoich ludzi:

– Niektórzy z was są tu nowi. Nie macie bladego pojęcia, czego się podjęliście ani gdzie, do diabła, się znajdujecie. Boicie się tych parszywych małych abortów, mam rację? No i dobrze. Przygarnijcie ten strach do waszych śmiertelnych dusz. Im bardziej się boicie, tym mniejsza szansa, że powinie wam się noga. – Kiedy skończył, wrzasnął: – Tranzyt! – i całe szczęście, bo wcześniej Melanie nie była pewna, czy ma się przygotować do tranzytu, czy nie.

Na komendę Sierżanta Melanie wkłada długą białą koszulę zdjętą z haczyka przy drzwiach, białe spodnie z szafki w ścianie i ustawione równo pod łóżkiem białe pantofle. Potem siada na wózku, w nogach łóżka, tak jak ją nauczono. Układa dłonie na poręczach, a stopy opiera na podnóżku. Zamyka oczy i czeka. Czekając, liczy. Kiedyś udało jej się doliczyć do dwóch tysięcy pięciuset dwudziestu sześciu. Najmniejszą liczbą było tysiąc dziewięćset jeden.

Na dźwięk obracającego się w zamku klucza Melanie przestaje liczyć i otwiera oczy. Sierżant wkracza do środka, celując do niej z broni. Później wchodzi dwóch jego ludzi, którzy zaciskają i zapinają paski wokół jej nadgarstków i kostek. Jako ostatni, kiedy Melanie nie może już poruszać ani rękami, ani nogami, ludzie Sierżanta zapinają pasek wokół jej szyi, i zawsze robią to od tyłu. Zapięcie jest tak obmyślone, by nie musieli zbliżać dłoni do twarzy dziewczynki. „Nie ugryzę”, żartuje czasem Melanie, ale ludzie Sierżanta nigdy się nie śmieją. Gdy powiedziała to po raz pierwszy, sam Sierżant, owszem, roześmiał się, ale szyderczo, po czym rzucił: „nie masz z nami szans, cukiereczku”.

Gdy Melanie jest już przypięta do wózka i nie może poruszać ani rękami, ani nogami, ani głową, ludzie sierżanta wiozą ją do klasy i umieszczają przy ławce. Nawet jeśli nauczycielka (albo nauczyciel, o ile wypada dzień pana Whitakera) rozmawia akurat z innymi dziećmi lub pisze coś na tablicy, zazwyczaj na jej widok przerywa i mówi: „dzień dobry, Melanie”. Dzięki temu dzieci w pierwszych rzędach wiedzą, że się pojawiła i mogą się z nią przywitać. Większość z nich nie widzi, że Melanie wjeżdża do klasy, a to dlatego, że również są przypięte do wózków i mają unieruchomione szyje, przez co nie mogą się odwrócić.

Cała ta procedura – wjeżdżanie do klasy, powitanie przez nauczyciela i chór pozdrowień – powtarza się potem jeszcze dziewięć razy, ponieważ po Melanie do klasy wwożone jest dziewięcioro innych dzieci. Jedna z dziewczynek, Anne, była kiedyś jej najlepszą przyjaciółką, może zresztą nadal jest, tyle że po ostatnich przenosinach z celi do celi (Sierżant nazywa to „przetasowaniem”) wylądowały z dala od siebie, a trudno jest utrzymywać serdeczną przyjaźń z kimś, z kim nie można porozmawiać. Kolejnym z tej dziewiątki jest Kenny. Melanie nie lubi Kenny’ego, który woła za nią: „Melon” albo „M-M-M-Melanie”, żeby jej przypomnieć, że swego czasu zdarzało jej się jąkać.

Gdy wszystkie dzieci są już w klasie, zaczynają się lekcje. Codziennie jest nauka arytmetyki i ortografii i codziennie odbywają się testy pamięciowe, ale poza tym nie ma ścisłego planu zajęć. Niektóre nauczycielki czytają im na głos, a potem z tego odpytują. Inne każą im się uczyć faktów, dat, tabel i równań, w czym Melanie jest bardzo dobra. Zna wszystkich angielskich władców i wie, kiedy panowali, umie wymienić miasta Zjednoczonego Królestwa, powierzchnię i liczbę mieszkańców każdego z nich, a także nazwę przepływającej przez nie rzeki (jeśli jakaś przepływa) oraz dewizę (jeśli takowa istnieje). Pamięta nazwy europejskich stolic i ich populacje oraz wie, w jakich latach ich mieszkańcy toczyli wojny z Brytyjczykami – a większość kiedyś je toczyła.

Nauka przychodzi jej bez trudu; to jej sposób na nudę, ponieważ nuda jest gorsza niż prawie wszystko inne. Znając powierzchnię danego miasta i całkowitą liczbę jego mieszkańców, Melanie potrafi obliczyć gęstość zaludnienia, a stosując statystyczną metodę regresji, umie oszacować, ile osób będzie je zamieszkiwało za dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści lat.

Jest jednak pewien kłopot. Melanie uczyła się o miastach Zjednoczonego Królestwa na lekcjach pana Whitakera i brak jej pewności, czy wszystkie dane, które posiada, są prawidłowe. A to dlatego, że pewnego dnia – gdy pan Whitaker zachowywał się dość dziwnie i przemawiał do nich bełkotliwym, niewyraźnym głosem – powiedział coś, co zaniepokoiło Melanie. Zapytała go właśnie, czy milion trzydzieści sześć tysięcy dziewięćset to populacja całego Birmingham wraz z przedmieściami, czy zaledwie jego centralnej części, na co pan Whitaker odparł tylko:

– A kogo to obchodzi? To już w ogóle nie ma znaczenia. Podałem wam takie dane wyłącznie dlatego, że mamy podręczniki sprzed trzydziestu lat.

Melanie nie dawała za wygraną, gdyż wiedziała, że Birmingham to drugie największe miasto Anglii zaraz po Londynie, i chciała się upewnić, czy wszystkie liczby się zgadzają.

– Ale wyniki spisu ludności z... – zaczęła.

Pan Whitaker przerwał jej w pół zdania:

– Chryste, Melanie, to nieważne. Historia starożytna! Tam już nic nie zostało. Nic a nic. Populacja Birmingham wynosi zero. Jest więc możliwe, a wręcz całkiem prawdopodobne, że posiadane przez Melanie informacje należałoby częściowo zaktualizować.

Dzieci mają lekcje w poniedziałki, wtorki, środy, czwartki i piątki. W soboty siedzą zamknięte w swoich pokojach przy muzyce z głośników. Nikt do nich nie przychodzi, nawet Sierżant, a muzyka jest zbyt głośna, by rozmawiać. Dawno temu Melanie wpadła na pomysł języka, który zamiast słów składałby się z gestów i dzięki któremu dzieci mogłyby się ze sobą porozumiewać przez maleńkie okienka z siatki. Stworzyła nawet taki język, nieźle się przy tym bawiąc, gdy jednak zapytała pannę Justineau, czy wolno jej nauczyć go pozostałych uczniów, ta głośno i ostro odmówiła. Następnie wymogła na Melanie obietnicę, że nie wspomni o tym żadnemu z nauczycieli, a zwłaszcza Sierżantowi.

– Już i tak popada w paranoję – dodała. – Jeśli się dowie, że rozmawiacie za jego plecami, zwariuje do reszty.

Tak więc Melanie nie zdołała nauczyć innych dzieci swojego języka migowego.

Soboty są długie, nudne i trudno je przetrwać. Melanie przepowiada sobie na głos zasłyszane w klasie historie albo wyśpiewuje matematyczne dowody, na przykład dowód na istnienie nieskończenie wielu liczb pierwszych, w takt płynącej z głośników melodii. Może to robić, ponieważ muzyka zagłusza jej głos. W przeciwnym razie wszedłby Sierżant i kazał jej przestać.

Melanie wie, że Sierżant jest w pobliżu również w ten dzień tygodnia. Wie o tym, odkąd pewnej soboty pojawił się na korytarzu, gdy Ronnie waliła w siatkę, aż jej dłoń zmieniła się w krwawą miazgę. Przyprowadził ze sobą dwóch swoich ludzi i wszyscy trzej, ubrani w wielkie kombinezony i z zasłoniętymi twarzami, weszli do celi dziewczynki. Po dobiegających stamtąd odgłosach Melanie domyśliła się, że próbują ją przypiąć do wózka. Ronnie najwyraźniej się szarpała i utrudniała im zadanie, bo słychać było, jak krzyczy: „Zostawcie mnie w spokoju! Zostawcie mnie w spokoju!”. Potem rozległo się łomotanie, jeden z ludzi Sierżanta wrzasnął: „Jezu Chryste, nie!...”, na co pozostali również zaczęli krzyczeć, któryś z nich rzucił: „Złap ją za rękę! Trzymaj!”, aż wreszcie wszystko ucichło.

Melanie nie potrafiła stwierdzić, co wydarzyło się później. Pomocnicy Sierżanta przeszli przez korytarz i zatrzasnęli klapki nad siatkowymi okienkami, żeby żadne z dzieci nie mogło wyjrzeć na zewnątrz. Już do końca dnia ich nie otworzyli. Następnego poniedziałku Ronnie nie pojawiła się w klasie i najwyraźniej nikt nie wiedział, co się z nią stało. Melanie lubi sobie wyobrażać, że gdzieś na terenie bazy znajduje się inna klasa, że Ronnie właśnie tam trafiła i być może pewnego dnia, po kolejnym przetasowaniu, wróci. W rzeczywistości jednak wie – i czasem nie potrafi przestać o tym myśleć – że Sierżant zabrał Ronnie, by ją ukarać za nieposłuszeństwo, i że już nigdy nie pozwoli jej zobaczyć się z pozostałymi dziećmi.

Niedziele są podobne do sobót z wyjątkiem dwóch rzeczy: pory karmienia oraz kąpieli. Rano dzieci przypina się do wózków jak w zwykły dzień szkoły, tyle że prawą dłoń i przedramię pozostawia im się swobodne. Następnie wwozi się je do łaźni, czyli ostatniego pomieszczenia z prawej strony korytarza, tuż przed stalowymi drzwiami.

W pustej i wyłożonej białymi kaflami łaźni dzieci czekają, aż wszystkie znajdą się w środku. Potem ludzie Sierżanta stawiają na kolanach każdego z nich miskę, z której sterczy łyżka.

W misce kłębią się miliony drgających larw.

Dzieci jedzą.

W opowieściach, które czytają w klasie, mali bohaterowie jadają czasem inne rzeczy – ciastka i czekoladę, kiełbaski z purée ziemniaczanym, chipsy, cukierki, makaron z sosem i klopsikami. Tutaj dzieci jedzą tylko larwy i tylko raz w tygodniu, ponieważ – jak wytłumaczyła kiedyś Melanie doktor Selkirk – ich organizmy znakomicie metabolizują białko. Nie dostają więc tych innych rzeczy ani nawet wody do picia. Larwy starczą im za wszystko.

Po karmieniu Sierżant i jego ludzie zbierają miski, a opuściwszy pomieszczenie, zamykają i uszczelniają drzwi. W łaźni jest teraz całkiem ciemno, ponieważ nie ma w niej lamp. Z rur w ścianach dobiega odgłos przypominający tłumiony śmiech i z sufitu tryskają chemikalia.

To ta sama substancja, którą pokryci są Sierżant i jego ludzie, w każdym razie ma tę samą woń, tyle że znacznie ostrzejszą. Na początku lekko piecze. Po chwili zaczyna piec na całego. Oczy Melanie puchną i czerwienieją, i dziewczynka niemal traci wzrok. Za to gdy jest po wszystkim, chemikalia prędko wyparowują z ubrań i skóry, tak więc po kolejnych trzydziestu minutach w nieruchomym, ciemnym pomieszczeniu nie pozostaje z nich nic poza wonią, która powoli się ulatnia albo może po prostu staje się łatwiejsza do zniesienia. Dzieci czekają w ciszy, aż otworzą się drzwi i wejdą ludzie Sierżanta. Tak właśnie wygląda ich kąpiel i między innymi z tego powodu niedziela to prawdopodobnie najgorszy dzień tygodnia.

Najlepszy dzień tygodnia to ten, w którym lekcje prowadzi panna Justineau. Nie jest to zawsze ten sam dzień i bywa, że wcale nie nadchodzi, ale ilekroć Melanie wjeżdża do klasy i widzi ulubioną nauczycielkę, czuje przypływ czystego szczęścia, jakby serce miało ulecieć jej z piersi i wzbić się aż do nieba.

Z panną Justineau nikt nigdy się nie nudzi. Melanie na sam jej widok czuje dreszcz radości. Lubi zgadywać, jak panna Justineau będzie ubrana i czy włosy będzie miała spięte, czy rozpuszczone. Zazwyczaj nosi je rozpuszczone, a ponieważ są długie, czarne i mocno falowane, przypominają wodospad. Czasem jednak panna Justineau upina włosy w bardzo ciasny kok z tyłu głowy i to też wygląda dobrze, bo nadaje jej twarzy jeszcze więcej wyrazu, przez co cała jej postać przypomina posąg podtrzymujący gzyms świątyni. Kariatydę. Oczywiście twarz panny Justineau i bez tego jest wyrazista, a to dzięki cudownej, przepięknej cerze. Ciemnobrązowej niczym pnie drzew na obrazku przedstawiającym las tropikalny, których nasiona kiełkują tylko z popiołów po pożarze, albo niczym kawa, którą panna Justineau nalewa sobie z termosu do kubka podczas przerwy. Tyle że jest to odcień jeszcze głębszy i ciemniejszy, mieszanka wielu różnych barw, trudno go więc z czymkolwiek porównać. Można jedynie stwierdzić, że skóra panny Justineau jest tak ciemna, jak skóra Melanie jest jasna.

Czasem panna Justineau ma pod szyją apaszkę lub narzuca chustę na ramiona. W te dni przywodzi Melanie na myśl piratkę albo jedną z mieszkanek miasteczka Hameln, do którego przybył legendarny szczurołap. Tyle że na ilustracji w książce panny Justineau kobiety z Hameln były w większości stare i zgarbione, panna Justineau zaś jest młoda i ani trochę się nie garbi, a do tego jest bardzo wysoka i bardzo piękna. W związku z czym przypomina jednak raczej piratkę, choć brak jej wysokich butów i szpady.

Te dni, gdy się pojawia, są pełne niezwykłości. Czasem czyta dzieciom na głos wiersze, czasem gra na flecie albo pokazuje im książki i opowiada o postaciach z obrazków. Z jednej z takich książek Melanie dowiedziała się o Pandorze i Epimeteuszu oraz puszce zawierającej całe zło świata. Ilustracja, którą pokazała im panna Justineau, przedstawiała kobietę otwierającą puszkę, z której wylatuje całe mnóstwo odrażających straszydeł.

– Kto to? – zapytała Anne.

– Pandora – odparła panna Justineau. – Absolutnie niezwykła postać. Błogosławiona przez bogów, obsypana przez nich wszelkimi darami. Jej imię oznacza: „ta, która dostała wszystko”. Obdarzona bystrością umysłu, odwagą, urodą i dowcipem, doprawdy idealna, miała tylko jedną drobną wadę, a mianowicie taką, że była niebywale wręcz ciekawska.

Dzieci słuchały oczarowane, a i panna Justineau wciągnęła się w opowiadaną przez siebie historię, która rozpoczęła się od wojny bogów z tytanami, a skończyła na tym, że Pandora otworzyła swoją puszkę i wypuściła z niej te wszystkie okropności.

Melanie stwierdziła, że jej zdaniem to nie w porządku, by obarczać Pandorę całą winą, ponieważ Zeus zastawił na śmiertelników pułapkę i stworzył Pandorę taką a nie inną właśnie po to, żeby pułapka zadziałała.

– Mądrze prawisz, siostro – rzuciła panna Justineau. – Panowie spijają śmietankę, kobiety dostają po głowie. – A potem się roześmiała.

Melanie udało się rozbawić pannę Justineau! To był naprawdę dobry dzień, nawet jeśli nie miała pewności, co takiego śmiesznego powiedziała.

Jedyny kłopot polega na tym, że w te niezwykłe dni czas mija zbyt szybko. Każda sekunda jest dla Melanie tak cenna, że dziewczynka boi się choćby mrugnąć; siedzi więc z szeroko otwartymi oczami i chłonie wszystko, co mówi panna Justineau, zapamiętuje każde słowo, by później, w celi, odtwarzać je sobie w głowie. I gdy tylko nadarzy się okazja, zadaje nauczycielce pytania, ponieważ tym, co najbardziej lubi słyszeć i zapamiętywać, jest głos panny Justineau wypowiadający jej imię w sposób, który sprawia, że czuje się najważniejsza na świecie.

2

Pewnego dnia podczas lekcji panny Justineau do klasy wchodzi Sierżant. Staje za plecami dzieci, więc Melanie z początku nie zdaje sobie sprawy z jego obecności. Dopiero gdy panna Justineau mówi: „... tym razem Puchatek i Prosiaczek ujrzeli, że na śniegu odbiły się ślady aż trzech par łap...”, rozlega się jego głos:

– Co to ma być, do cholery?

Panna Justineau unosi wzrok znad książki.

– Czytam dzieciom bajkę.

– Widzę – odpowiada na to głos Sierżanta. – Sądziłem, że chodzi o sprawdzanie ich inteligencji, a nie o to, by urządzać im teatrzyk.

Panna Justineau tężeje. Ktoś, kto nie zna jej tak dobrze jak Melanie i nie obserwuje równie uważnie, prawdopodobnie nawet by tego nie zauważył. Napięcie znika bardzo szybko i gdy nauczycielka się odzywa, jej głos brzmi tak jak zawsze – nie ma w nim cienia gniewu.

– To właśnie robimy – mówi. – Chcę się przekonać, jak dzieci przetwarzają informacje. Ale żeby były wyniki, potrzeba wkładu.

– Wkładu? – powtarza Sierżant. – Ma pani na myśli fakty?

– Nie. Nie tylko fakty. Idee.

– Oczywiście Kubuś Puchatekjest wręcz napchany ideami. Sierżant używa sarkazmu. Melanie wie, jak działa sarkazm; mówi się przeciwieństwo tego, co naprawdę ma się na myśli.

– Serio, traci pani czas. Jeśli chce im pani opowiadać bajki, polecam historię Kuby Rozpruwacza albo Charlesa Mansona.

– To tylko dzieci – zauważa panna Justineau.

– Nic podobnego.

– Z psychologicznego punktu widzenia, owszem. Są dziećmi.

– W takim razie mam w dupie psychologię – odpowiada gniewnie Sierżant. – Właśnie dlatego nie powinna im pani czytać Kubusia Puchatka. Jeszcze chwila i zacznie pani o nich myśleć jak o prawdziwych dzieciakach. A następnie popełni pani błąd. Na przykład odepnie któreś od wózka, bo będzie się pani zdawało, że trzeba je przytulić albo coś podobnego. Nie muszę mówić, czym to grozi.

Sierżant przechodzi na przód klasy, a potem robi coś okropnego. Podwija rękaw aż do łokcia i podtyka nagie przedramię pod nos Kenny’ego, zaledwie dwa centymetry od jego twarzy. Z początku nic się nie dzieje, ale po chwili Sierżant spluwa i pociera palcami skórę przedramienia, jakby chciał ją z czegoś oczyścić.

– Nie – mówi panna Justineau. – Proszę mu tego nie robić.

Ale Sierżant nie reaguje, nawet na nią nie patrzy.

Melanie siedzi dwie ławki za Kennym i dwa rzędy od niego, więc wszystko widzi. Kenny sztywnieje, po czym jego usta otwierają się szeroko i chłopiec zaczyna kłapać zębami, bezskutecznie usiłując dosięgnąć ręki Sierżanta. Z kącika jego ust kapie ślina, ale nie ma jej wiele, bo przecież dzieci nigdy nikt nie poi, więc ślina jest gęsta, na wpół stwardniała i zwisa, kołysząc się, z brody Kenny’ego, który prycha i kłapie zębami w stronę ręki Sierżanta, jęcząc przy tym i kwiląc.

Jest źle, a robi się jeszcze gorzej – ponieważ dzieciaki siedzące po obu stronach Kenny’ego zaczynają go naśladować, zupełnie jakby się od niego zaraziły, a dzieci siedzące tuż za nim podrygują, jakby ktoś bardzo mocno szturchał je w brzuchy.

– Widzi pani? – mówi Sierżant.

Spogląda pannie Justineau w oczy, żeby się upewnić, że do niej dotarło, po czym mruga niezwykle zaskoczony i chyba już żałuje, że na nią popatrzył. Z jej oczu łatwo można wyczytać, jak ogromną ma ochotę dać mu w twarz. Sierżant opuszcza rękę i wzrusza ramionami, jak gdyby to wszystko i tak nie miało dla niego większego znaczenia.

– Nie każdy, kto wygląda jak człowiek, jest człowiekiem – stwierdza.

– Nie każdy – przytakuje panna Justineau. – Całkowicie się z panem zgadzam.

Głowa Kenny’ego obwisa na bok, na tyle, na ile pozwala pas wokół szyi, a z gardła chłopca dobiega ciche gulgotanie.

– Już dobrze, Kenny – pociesza go panna Justineau. – Zaraz ci przejdzie. Wróćmy do naszej historii. Chcesz? Chcesz usłyszeć, co się przydarzyło Puchatkowi i Prosiaczkowi? Sierżancie Parks, może nas pan zostawić? Proszę.

Sierżant spogląda na nią i gwałtownie kręci głową.

– Nie wolno się pani do nich przywiązywać – mówi. – Wie pani, po co tutaj są. Cholera, pani to wie lepiej niż...

Ale panna Justineau znów zaczyna czytać, jakby w ogóle go nie słyszała, jakby go tam w ogóle nie było, i w końcu Sierżant wychodzi. To znaczy możliwe, że wciąż stoi z tyłu klasy, ale Melanie wydaje się, że jednak nie, ponieważ po kilku chwilach panna Justineau wstaje i zamyka drzwi. Zdaniem Melanie to oznacza, że Sierżant znajduje się po ich drugiej stronie.

Tej nocy Melanie nie może zasnąć. Wciąż myśli o tym, że zdaniem Sierżanta dzieci nie są prawdziwymi dziećmi, a także o tym, jak panna Justineau na niego spojrzała, gdy tak paskudnie się zachował wobec Kenny’ego.

I jeszcze o tym, jak Kenny warczał i kłapał zębami, zupełnie jak pies. Melanie zastanawia się, dlaczego tak się stało, i dochodzi do wniosku, że chyba wie, bo kiedy Sierżant przetarł śliną ramię i podsunął je Kenny’emu pod nos, wydało jej się, że pod gorzką chemiczną wonią jego skóra zapachniała zupełnie inaczej. Ta woń, choć z odległości niemal niewyczuwalna, sprawiła, że Melanie zakręciło się w głowie, a mięśnie jej żuchwy same zaczęły pracować. Melanie nie potrafi nawet określić, co takiego właściwie poczuła, ponieważ nigdy wcześniej nie doświadczyła niczego podobnego ani o niczym podobnym nie słyszała podczas lekcji, ma jednak wrażenie, jakby to była jakaś nieznana potrzeba – tak pilna, że jej ciało próbowało przejąć kontrolę nad umysłem i zaspokoić ją bez udziału woli.

Ale obok tych przerażających myśli pojawia się jeszcze jedna: Sierżant ma nazwisko. Tak samo jak nauczyciele. Tak samo jak dzieci mają imiona. Dotąd Melanie myślała o nim raczej jak o kimś w rodzaju boga lub tytana; a teraz wie, że jest jak wszyscy inni, nawet jeśli wzbudza grozę. Nie jest tylko Sierżantem, nazywa się sierżant Parks. I to ogrom owej zmiany bardziej niż cokolwiek innego sprawia, że Melanie nie jest w stanie zmrużyć oka, aż w końcu nadchodzi ranek, otwierają się stalowe drzwi i na blok wchodzą nauczyciele.

W pewien sposób od tamtego dnia zmieniły się również uczucia Melanie do panny Justineau. A właściwie to wcale się nie zmieniły, tylko stały się przynajmniej sto razy mocniejsze. Nigdzie na świecie nie ma nikogo lepszego, milszego ani cudowniejszego od panny Justineau; Melanie z całego serca pragnęłaby być bogiem albo tytanem, albo trojańskim wojownikiem i walczyć o pannę Justineau, by ją ocalić przed Niebezpiecznymi Zwierzętami. Wie, że Niebezpieczne Zwierzęta to słonie i łasice z Kubusia Puchatka, a nie potwory z greckich mitów, ale podoba jej się brzmienie tych słów, podobnie jak podoba jej się idea ocalenia panny Justineau, i to na tyle, że staje się to ulubionym tematem jej rozważań. Myśli o tym zawsze wtedy, gdy nie myśli o niczym innym. Dzięki temu nawet niedziele stają się możliwe do zniesienia.

Pewnego dnia, kiedy panna Mailer, oswobodziwszy prawe przedramię każdego z dzieci, przytwierdza do ich wózków składane pulpity i każe im opisać jakąś historię, Melanie pisze właśnie o tym. Oczywiście pannę Mailer interesuje wyłącznie zasób słownictwa, nie obchodzi jej treść. Jest to ewidentne, ponieważ rozdaje dzieciom listę słów i informuje, że każde z nich, użyte prawidłowo, zaowocuje dodatkowym punktem podczas oceny.

Melanie ignoruje listę i daje się ponieść wyobraźni.

Gdy panna Mailer pyta, kto chce przeczytać swoje wypracowanie na głos, to Melanie jako pierwsza macha ręką – o ile to możliwe w wypadku ręki, która jest unieruchomiona od łokcia w górę – i woła:

– Ja, panno Mailer! Ja się zgłaszam!

No i udaje jej się przeczytać swoją opowieść. Brzmi ona następująco:

Pewnego razu żyła sobie bardzo piękna pani – najpiękniejsza, najmilsza, najmądrzejsza i najbardziej zachwycająca kobieta na świecie. Była wysoka i wcale się nie garbiła, skórę miała tak ciemną, że wyglądała jak własny cień, a jej długie czarne włosy tak mocno się kręciły, że każdy, kto na nią spojrzał, czuł zawroty głowy. Żyła ona w starożytnej Grecji, gdzie bogowie zwyciężyli nad tytanami.

Pewnego dnia piękna pani szła sobie przez las i zaatakował ją potwór. Ten potwór był parszywym abortem, który chciał ją zabić i zjeść. Kobieta, tak niezwykle odważna, walczyła i walczyła, ale potwór był olbrzymi i dziki i choćby nie wiem ile ran mu zadała, on ciągle wstawał.

Kobieta bardzo się bała. Przygarnęła ten strach do swojej śmiertelnej duszy.

Potwór złamał jej miecz, potem włócznię i już się szykował, by ją pożreć.

Ale wtedy pojawiła się mała dziewczynka. Wyjątkowa dziewczynka, stworzona przez wszystkich bogów, jak Pandora. Była też jak Achilles, ponieważ gdy się urodziła, jej matka (właśnie ta piękna, zachwycająca pani) zanurzała ją w rzece Styks, dzięki czemu nie można było jej zranić, z wyjątkiem jednego maleńkiego miejsca (ale nie pięty, bo to by było zbyt oczywiste; zachowała to miejsce w tajemnicy, żeby potwór nie wiedział, gdzie ono jest). Dziewczynka stanęła do walki i zabiła potwora, obcięła mu głowę, ręce i nogi, a potem wszystko inne. A wtedy piękna pani przygarnęła ją do swojej duszy i rzekła: „Moja wyjątkowa dziewczynko. Już zawsze będziemy razem i nigdy cię nie opuszczę”.

I żyły długo i szczęśliwie w dostatku i spokoju.

Ostatnie zdanie odgapiła z baśni braci Grimm, którą czytała im kiedyś panna Justineau, kilka innych zapożyczyła z książki z greckimi mitami zatytułowanej Opowieści muzalbo po prostu wykorzystała różne fajowe rzeczy zasłyszane w rozmowach dorosłych. Ale historię wymyśliła przecież sama, cieszą ją więc pochwały pozostałych dzieci. W końcu nawet Kenny przyznaje, że podobał mu się ten kawałek, kiedy bohaterka ćwiartowała potwora mieczem.

Również panna Mailer wygląda na zadowoloną. Kiedy Melanie czytała swoją opowieść, przez cały czas notowała coś w zeszycie. Poza tym nagrywała ją na małym podręcznym urządzeniu. Melanie ma nadzieję, że panna Mailer puści nagranie pannie Justineau.

– To było bardzo ciekawe, Melanie – mówi panna Mailer.

Odkłada dyktafon na składany pulpit, po czym zasypuje ją pytaniami. Jak wyglądał potwór? Co dziewczynka o nim sądziła, kiedy żył? A kiedy zginął? Co czuła do kobiety? I te pe, i te de. Fajnie, że tak wypytuje, ponieważ dzięki temu Melanie ma wrażenie, że bohaterowie jej opowieści są prawdziwi i gdzieś tam sobie żyją. Że naprawdę ocaliła pannę Justineau przed potworem, a panna Justineau naprawdę ją przytuliła.

I to jest lepsze niż milion greckich mitów.

3

Pewnego dnia panna Justineau rozmawia z dziećmi o śmierci. Wzięło się to stąd, że przeczytała im wiersz, w którym zginęła większość żołnierzy Lekkiej Brygady. Dzieci chcą wiedzieć, co to znaczy umrzeć i jak to jest. Panna Justineau tłumaczy, że to jakby zgasły wszystkie światła, jakby zapadła noc i wszystko ucichło – tyle że na zawsze. Poranek nie nadejdzie, a światło nigdy nie wróci.

– Straszne – mówi Lizzie drżącym głosem.

Melanie też tak myśli; wyobraża sobie, że siedzi w niedzielę w łaźni, w powietrzu unosi się chemiczna woń, a potem nawet ta woń znika i nie zostaje już nic, i tak przez całą wieczność.

Panna Justineau widzi, że przestraszyła dzieci, i próbuje je uspokoić.

– Ale przecież śmierć może wyglądać zupełnie inaczej – tłumaczy. – Nie wie tego żaden człowiek, bo ten, kto umiera, nie może wrócić, żeby o tym opowiedzieć. Zresztą dla was to by znaczyło coś innego niż dla pozostałych, w końcu jesteście...

Cisza. Jakby słowa, które chciała wypowiedzieć, stanęły jej w gardle.

– Kim jesteśmy? – pyta Melanie.

Panna Justineau odzywa się dopiero po kilku chwilach. Melanie ma wrażenie, że przez ten czas zastanawiała się, jak sprawić, żeby nie poczuli się jeszcze gorzej.

– Jesteście dziećmi. Nie potraficie sobie wyobrazić, jak wygląda śmierć, ponieważ dzieciom zawsze się wydaje, że wszystko trwa wiecznie.

Melanie jest niemal całkowicie pewna, że panna Justineau chciała powiedzieć coś innego. Mimo to jej słowa brzmią intrygująco. Dzieci rozważają je w milczeniu. W końcu Melanie uznaje, że nauczycielka powiedziała prawdę. Nie pamięta, co się działo, zanim trafiła do bazy, i nie potrafi sobie wyobrazić, że ludzie mogliby żyć inaczej. Jest jednak w tym wszystkim coś, co nie daje jej spokoju.

– C z y i m i my jesteśmy dziećmi, panno Justineau?

W większości znanych jej opowieści dzieci mają matkę i ojca. Ifigenia miała Klitajmestrę i Agamemnona, Helena – Ledę i Zeusa. Czasem, choć nie zawsze, dzieci mają także nauczycieli, nigdy natomiast nie miewają sierżantów. A więc to pytanie leży u samych podstaw świata i Melanie zadaje je nie bez obaw.

Nauczycielka po raz kolejny długo się zastanawia, aż Melanie nabiera pewności, że niczego się nie dowie. Ale wtedy panna Justineau mówi:

– Twoja mama nie żyje. Umarła, kiedy byłaś bardzo mała. Twój tata prawdopodobnie również umarł, choć co do tego nie ma pewności. Dlatego teraz opiekuje się tobą wojsko.

– Czy to dotyczy tylko Melanie? – pyta John. – A może nas wszystkich?

Panna Justineau powoli kiwa głową.

– Owszem, to dotyczy was wszystkich.

– Mieszkamy w sierocińcu – zgaduje Anne. (Któregoś dnia panna Justineau czytała im Olivera Twista).

– Nie. W bazie wojskowej.

– Czy dzieci, których rodzice umarli, zawsze trafiają do baz wojskowych? – To Steven.

– Czasami.

Melanie wytęża umysł, usiłując poskładać sobie w głowie te wszystkie informacje niczym elementy łamigłówki.

– Ile miałam lat, kiedy umarła moja mama? – pyta. Z pewnością była bardzo, bardzo mała, skoro nic nie pamięta.

– Trudno to wyjaśnić – mówi panna Justineau. Wyraźnie widać, że wcale nie ma ochoty na ten temat rozmawiać.

– Byłam niemowlęciem?

– Nie do końca. Ale prawie. Byłaś bardzo mała.

– Czy to moja matka oddała mnie wojsku? Znów cisza.

– Nie – odzywa się w końcu panna Justineau. – Wojsko samo sobie ciebie wzięło.

Te słowa, wypowiedziane szybko, niskim, przyciszonym głosem, brzmią odrobinę brutalnie. Potem panna Justineau zmienia temat, co dzieci przyjmują z zadowoleniem, ponieważ w tej chwili nikt już nie ma szczególnej ochoty na rozmowy o śmierci. Zajmują się więc układem okresowym, co jest łatwe i przyjemne. Poczynając od Milesa, który siedzi w pierwszym rzędzie z boku, każde z dzieci rzuca nazwę jednego pierwiastka. Najpierw w kolejności numerycznej. Później od końca. Jeszcze później panna Justineau wykrzykuje na przykład: „na literę N!”, albo: „tylko aktynidy!”.

Nikt nie wypada z gry, póki wyzwania nie robią się naprawdę trudne. „Nie może być następny z grupy ani okresu, a nazwa musi zawierać litery z twojego imienia!” Zoe narzeka, że to niesprawiedliwe wobec osób o krótkich imionach, co jest oczywiście prawdą, a mimo to ma do wyboru złoto, prazeodym, cez, magnez i krzem, więc idzie jej całkiem nieźle.

Gdy zabawa kończy się wygraną Natty (podała tytan), wszyscy pękają ze śmiechu i chyba zdążyli już zapomnieć o ponurym temacie. To oczywiście tylko złudzenie. Melanie zna swoich kolegów i koleżanki na tyle dobrze, by mieć pewność, że tak samo jak ona wciąż na nowo powracają myślami do słów panny Justineau – potrząsają nimi niespokojnie, żeby sprawdzić, czy ze środka wypadnie coś, co pomoże im zrozumieć. Ponieważ na lekcjach opowiadano im o wielu różnych rzeczach, ale nigdy o nich samych.

Melanie przychodzi do głowy pewien wyjątek od zasady, która głosi, że każde dziecko ma matkę i ojca – Pandora nie miała ani jednego, ani drugiego, została bowiem ulepiona przez Zeusa z kupki brejowatej gliny. Melanie sądzi, że to w pewnym sensie lepsze niż posiadanie rodziców, których nigdy się nie znało. Odtąd duch ich nieobecności unosi się nad nią nieustannie, wprawiając ją w konsternację.

Jest jeszcze jedna rzecz, której Melanie koniecznie chce się dowiedzieć, nawet jeśli znów miałaby zasmucić pannę Justineau. Pod koniec lekcji czeka, aż nauczycielka znajdzie się blisko niej, i pyta niemal niedosłyszalnym szeptem:

– Proszę pani, co się stanie, kiedy dorośniemy? Wojsko dalej będzie nas tu trzymać czy wrócimy do domu, do Beacon? I czy nauczyciele pojadą z nami?

N a u c z y c i e l e! Akurat. Jakby Melanie dbała o to, czy jeszcze kiedyś zobaczy Pana Bełkotka Whitakera. Albo nudną doktor Selkirk, która wciąż wlepia wzrok w podłogę, jak gdyby bała się na nich spojrzeć. „Mam na myśli panią, panno Justineau, panią, panią, panią!” Melanie chciałaby powiedzieć to na głos, ale się boi, że wtedy życzenie się nie spełni.

Melanie wie z książek, że dzieci nie spędzają całego życia w szkole. Wie też, że po jej skończeniu nie mieszkają ze swoimi nauczycielami. I choć nie jest pewna, co to właściwie oznacza i jak wygląda życie poza szkołą, zdaje sobie sprawę, że ten dzień kiedyś nastąpi i że rozpocznie się wówczas jakiś nowy etap.

Jest więc przygotowana na to, że panna Justineau powie: nie. Postanowiła twardo, że w takim wypadku nie da po sobie niczego poznać. Po prostu chce usłyszeć prawdę, po to by móc się przygotować na najgorsze – rozstanie.

Ale panna Justineau w ogóle nic nie mówi. Chyba że liczyć krótki, gwałtowny ruch dłoni. Osłania nią twarz, zupełnie jakby Melanie czymś w nią rzuciła (Melanie przenigdy by tego nie zrobiła, choćby nie wiadomo co!).

Rozlega się potrójny dźwięk syreny obwieszczającej koniec lekcji. Panna Justineau opuszcza głowę, jakby próbowała jakoś się pozbierać. To trochę dziwne, ale dopiero w tej chwili Melanie zauważa, że panna Justineau zawsze ma na sobie coś czerwonego. Koszulkę, opaskę, spodnie albo apaszkę. Wszyscy pozostali nauczyciele, a także doktor Caldwell i doktor Selkirk chodzą zawsze w bieli, zaś ubrania sierżanta i jego ludzi są zielone, brązowe lub zielonobrązowe. Panna Justineau jest czerwona.

Jak krew.

Jakby nosiła w sobie jakąś ranę, która nie chce się zagoić.

„Co za bzdura”, myśli Melanie, przecież panna Justineau zawsze jest wesoła, roześmiana, a jej głos brzmi jak piosenka. Gdyby coś ją bolało, nie byłaby taka pogodna. Tylko że w tej chwili wcale się nie uśmiecha. Ze skrzywioną twarzą patrzy w ziemię, jakby była zła, smutna, chora, jakby miało z niej wyjść coś niedobrego, nieważne – łzy, słowa, wymioty czy wszystko naraz.

– Ja zostanę – rzuca pośpiesznie Melanie. Tak bardzo pragnie, żeby panna Justineau znów poczuła się dobrze. – Jeśli pani musi tu być, zostanę. Nie chcę wracać do Beacon bez pani.

Panna Justineau podnosi głowę. Spogląda na Melanie błyszczącymi oczami. Jej usta przypominają drgającą linię na ekranie urządzenia doktor Caldwell.

– Przepraszam – mówi szybko Melanie. – Panno Justineau, proszę się nie smucić. Może pani zrobić, na co będzie miała ochotę, to przecież jasne. Może pani wyjechać albo zostać, albo... Nagle milknie. Gwałtownie, jakby język zawiązał jej się w supełek, ponieważ wydarza się coś całkowicie nieoczekiwanego i najcudowniej zachwycającego.

Panna Justineau wyciąga rękę i głaszcze Melanie po włosach.

Głaszcze ją po włosach tak, jakby to była najnormalniejsza i najbardziej naturalna rzecz na świecie.

Melanie widzi roztańczone gwiazdy, nie może złapać oddechu, nie jest w stanie się odezwać, nie jest nawet w stanie o czymkolwiek pomyśleć, ponieważ – wyłączając ludzi sierżanta, którym się to zdarzyło może dwa czy trzy razy i tylko niechcący – nikt nigdy wcześniej jej nie dotknął. A teraz dotyka ją sama panna Justineau, i to w najmilszy sposób, jaki tylko można sobie wyobrazić.

Pozostałe dzieci, te, które widzą, co się dzieje, gapią się na nią z otwartymi ustami. W ciszy, która zapadła, słychać, jak panna Justineau nabiera powietrza. Jej oddech jest odrobinę drżący, zupełnie jakby trzęsła się z zimna.

– O Boże – szepcze.

– Koniec lekcji – oznajmia sierżant.

Z powodu unieruchomionej szyi Melanie nie może się obrócić i na niego spojrzeć. Chyba w ogóle nikt nie zauważył, jak sierżant wszedł do sali. Wszyscy wydają się równie zaskoczeni i przestraszeni jak ona. Nawet panna Justineau wygląda na przestraszoną i to jest kolejna rzecz (pierwszą było poznanie nazwiska sierżanta), która nagle zmienia układ wszechświata.

Sierżant podchodzi blisko i staje tuż za plecami panny Justineau. Panna Justineau zdążyła już gwałtownie cofnąć rękę. Zrobiła to, gdy tylko usłyszała jego głos. Znów opuszcza głowę i Melanie nie widzi teraz wyrazu jej twarzy.

– Oni wracają do cel – mówi sierżant.

– Tak jest – przytakuje cichutko panna Justineau.

– A pani będzie się tłumaczyć.

– Tak jest.

– Możliwe, że straci pani pracę. Ponieważ złamała pani właśnie wszelkie istniejące reguły.

Panna Justineau podnosi wzrok. Jej oczy są mokre od łez.

– Pierdol się, Eddie – mówi równie cicho i spokojnie jak każdego ranka, gdy wita się z dziećmi.

Odchodzi pospiesznie i Melanie traci ją z oczu. Dziewczynka ma ochotę zawołać za nią, w jakiś sposób skłonić do tego, by została. „Kocham panią, panno Justineau. Będę dla pani bogiem i tytanem, ocalę panią”. Ale oczywiście nie może nic powiedzieć, zresztą po chwili zjawiają się ludzie sierżanta i zaczynają wywozić dzieci z sali, jedno po drugim.

4

Czemu? Czemu to zrobiła?

Helen Justineau zadaje sobie to pytanie wciąż na nowo, nie potrafi jednak znaleźć odpowiedzi. Stoi nieszczęśliwa w swoim luksusowym pokoju, dłuższym i szerszym o trzydzieści centymetrów od kwater żołnierzy i wyposażonym dodatkowo w chemiczną toaletę. Opiera się o wiszące na ścianie lustro, celowo unikając własnego chorobliwie oskarżycielskiego spojrzenia.

Choć szorowała ręce, aż skóra zrobiła się czerwona, wciąż jej się wydaje, że czuje na nich dotyk zimnego ciała. Tak zimnego, jakby nigdy nie płynęła w nim krew. Jak coś, co wyłowiono z samego dna morza.

Czemu to zrobiła? Co spowodował ten prastary gest?

Przecież tylko odgrywa rolę dobrej policjantki – po to, by obserwować i mierzyć emocjonalne reakcje dzieci, które opisuje później w swoich oględnych raportach dla Caroline Caldwell.

Reakcja emocjonalna. Tego właśnie doświadcza.

Własnoręcznie wykopała pod sobą głęboki wilczy dół, po czym starannie wyrównała krawędzie i otrzepała dłonie. A potem prosto w niego weszła.

Choć kiedy się nad tym zastanowić, dół wykopał ktoś inny. Obiekt numer jeden. Melanie. To właśnie jej desperackie, nieskrywane bałwochwalcze uwielbienie sprawiło, że Justineau straciła poczucie równowagi. Te wielkie ufne oczy w bladej jak ściana twarzy. Śmierć i dziewczyna w zgrabnym pakiecie.

Nie zdążyła na czas wyłączyć współczucia. Przypomnieć sobie, tak jak każdego ranka, że gdy program dobiegnie końca, Beacon wyśle po nią taki sam helikopter jak ten, którym tu przyleciała. Wydostanie się stąd szybko i sprawnie, zniknie razem z całym dobytkiem, nie pozostawiając po sobie śladu. Egzystencja, którą tu wiedzie, to nie życie, lecz zestaw czynności, powtarzanych codziennie bez udziału woli. O ile nie pozwoli, by istotnie na nią wpłynął, opuści to miejsce równie czysta jak w dniu, gdy tu przybyła.

Miała w każdym razie taką szansę. Prawdopodobnie ją zaprzepaściła.

5

Co jakiś czas bywa tak, że dzień nie rozpoczyna się we właściwy sposób. W taki dzień kolejność zdarzeń zostaje zaburzona, a wtedy Melanie czuje się jak bezsilny podskakujący w powietrzu balonik na sznurku. Tydzień po rozmowie z panną Justineau, podczas której wyjawiła ona dzieciom, że ich matki nie żyją, następuje właśnie taki dzień.

Jest piątek. Rano na korytarzu zjawiają się tylko sierżant i jego ludzie. Nie towarzyszą im nauczyciele, a żołnierze nie otwierają drzwi cel. Melanie wie, co się za chwilę wydarzy, a mimo to klekot obcasów doktor Caldwell na betonowej posadzce wywołuje niepewność. Po kilku chwilach słyszy pstrykanie długopisu, którym doktor Caldwell czasem się bawi, nawet jeśli wcale nie zamierza go użyć.

Melanie nie wstaje z łóżka. Po prostu siedzi i czeka. Nie przepada za doktor Caldwell. Trochę dlatego, że każde jej pojawienie się zaburza ustalony rytm dnia, ale przede wszystkim dlatego, że nie wie, jaka właściwie jest jej rola. Nauczyciele uczą, ludzie sierżanta wożą dzieci z celi do klasy i z klasy do celi, a w niedziele karmią je i wstawiają do łaźni. Doktor Caldwell natomiast pojawia się ni stąd, ni zowąd, o nieprzewidywalnych porach (Melanie próbowała kiedyś odnaleźć w tym jakąś zasadę, bezskutecznie), i nagle wszyscy przerywają to, co robili, albo nie zaczynają tego, co mieli zrobić, i trwa to tak długo, aż doktor Caldwell sobie pójdzie.

Stukot obcasów i pstrykanie długopisu robią się coraz głośniejsze i głośniejsze, aż nagle ustają.

– Dzień dobry, pani doktor – z korytarza dobiega głos sierżanta. – Czemu zawdzięczamy tę przyjemność?

– Sierżancie – odpowiada doktor Caldwell. Jej głos jest niemal tak ciepły i delikatny jak głos panny Justineau i na krótką chwilę Melanie przychodzi do głowy, że być może nie powinna traktować jej z taką niechęcią. Niewykluczone, że przy bliższym poznaniu doktor Caldwell okazałaby się naprawdę miła. – Rozpoczynam nową serię testów i potrzebuję po jednym z każdego rodzaju. – Z każdego rodzaju? – powtarza sierżant. – Ma pani na myśli chłopca i dziewczynkę?

– Kogo i kogo? – Doktor Caldwell wybucha melodyjnym śmiechem. – Ależ nie, skądże znowu. Płeć nie gra roli. Tyle już wiemy. Chodzi mi o okazy z górnej i dolnej części spektrum.

– Niech pani po prostu powie, o kogo chodzi, a ja ich pani dostarczę.

Rozlega się szelest papierów.

– Z dołu niech będzie szesnastka – mówi doktor Caldwell. Znów słychać stukot obcasa, wciąż o tym samym natężeniu, a więc jego właścicielka stoi w miejscu. Pstrykanie długopisu.

– Ta tutaj może być? – pyta sierżant. Jego głos dobiega z bardzo bliska.

Melanie podnosi wzrok. Doktor Caldwell spogląda na nią przez siatkę w drzwiach. Ich oczy spotykają się na dłuższą chwilę, żadna z nich nie mruga.

– Nasz mały geniusz? – mówi doktor Caldwell. – Sierżancie, niech pan się puknie w głowę. Nie mam zamiaru marnować jedynki do zwykłych badań porównawczych. Kiedy przyjdę po Melanie, zagrają trąby i rozlegną się anielskie śpiewy.

Sierżant mamrocze pod nosem jakieś niezrozumiałe słowa, na co doktor Caldwell wybucha śmiechem.

– Jestem pewna, że przynajmniej trąby dałoby się załatwić. – Odwraca się. Klekot obcasów cichnie w oddali.

– Dwie kaczuszki! – woła. – Dwadzieścia dwa.

Melanie nie zna numerów cel wszystkich dzieci, większość jednak zapadła jej w pamięć, gdyż zdarza się, że któreś z nauczycieli zamiast po imieniu zwraca się do nich właśnie za pomocą numeru. Szesnastka to Marcia, dwadzieścia dwa to Liam. Melanie zastanawia się, do czego są potrzebni doktor Caldwell i co od niej usłyszą.

Podchodzi do okienka i patrzy, jak ludzie sierżanta wchodzą do celi numer szesnaście i do celi numer dwadzieścia dwa. Wywożą z nich Marcię i Liama i popychają wózki korytarzem – nie w stronę klasy, lecz stalowych drzwi.

Melanie spogląda za nimi tak długo, jak się da, ale w końcu traci ich z oczu. Musieli chyba wyjechać przez stalowe drzwi, skoro nic innego tam nie ma? A więc Marcia i Liam zobaczą na własne oczy, co znajduje się za drzwiami!

Melanie ma nadzieję, że ten dzień okaże się dniem panny Justineau, która pozwala dzieciom rozmawiać między sobą nie tylko o lekcjach, w związku z czym kiedy Liam i Marcia wrócą, Melanie będzie mogła ich zapytać, co jest po drugiej stronie stalowych drzwi.

Oczywiście lekcje z panną Justineau marzą jej się również z wielu innych powodów.

Marzenie się spełnia. Podczas dzisiejszych zajęć dzieci układają piosenki o skomplikowanym metrum i rymach, a panna Justineau wygrywa je potem na flecie. Świetnie się przy tym bawią, ale mijają kolejne godziny, a Liam i Marcia nie wracają. Melanie nie może więc zadać im żadnych pytań i gdy tego wieczoru wraca do celi, ciekawość pali ją jeszcze mocniej.

Potem zaczyna się weekend, czyli czas pozbawiony lekcji i rozmów. Przez całą sobotę Melanie nastawia uszu, ale stalowe drzwi pozostają zamknięte.

W niedzielę Liam i Marcia nie pojawiają się w łaźni.

W poniedziałek lekcje prowadzi panna Mailer, we wtorek zaś pan Whitaker, a potem Melanie nie ma już odwagi o nic pytać, ponieważ w jej głowie, niczym pęknięcie w ścianie, pojawia się podejrzenie, że być może Liam i Marcia zniknęli na zawsze, tak samo jak Ronnie po tamtej okropnej awanturze. Póki będą wszyscy udawać, że nic się nie wydarzyło, istnieje nadzieja, że Liam i Marcia pojawią się pewnego dnia i znów będzie tak jak kiedyś. Jeśli natomiast Melanie zapyta, co się z nimi stało, może się okazać, że naprawdę już nigdy ich nie zobaczy.

6

– No dobrze – zaczyna panna Justineau. – Czy ktoś wie, jaki dzisiaj jest dzień?

Wiadomo, że wtorek i co ważniejsze, dzień panny Justineau, ale wszyscy próbują odgadnąć, o co jeszcze może chodzić. „Czy to pani urodziny?” „Urodziny króla?” „Ważna rocznica?” „Palindromiczna data?” „Dzień, kiedy w klasie pojawi się ktoś nowy?”

Dzieci są podekscytowane, wiedzą bowiem, że pytanie ma coś wspólnego z wielką płócienną torbą, którą panna Justineau przyniosła z sobą. Widzą też, że nauczycielka nie może się doczekać, by im pokazać, co jest w środku. Dziś będzie dobry dzień – prawdopodobnie jeden z najlepszych.

W końcu to Siobhan udaje się znaleźć rozwiązanie zagadki:

– Pierwszy dzień wiosny! – woła zza pleców Melanie.

– Brawo, Siobhan – mówi panna Justineau. – Masz rację. Dziś dwudziesty pierwszy marca i w naszej części świata ten dzień to... no, słucham? O co chodzi z dwudziestym pierwszym marca?

– Pierwszy dzień wiosny – powtarza Tom.

Melanie jest na siebie zła, że wcześniej nie wpadła na właściwą odpowiedź. Wie, że pannie Justineau chodzi o coś więcej.

– Równonoc wiosenna! – woła szybko, żeby nikt nie zdołał jej ubiec.

– Zgadza się – potwierdza panna Justineau. – Brawo. Równonoc wiosenna. A teraz powiedzcie mi, co to właściwie znaczy. Dzieci krzyczą jedno przez drugie. Zazwyczaj nikt nie zawraca sobie głowy informowaniem ich, jaka jest data, no i oczywiście nigdy nie widują nieba, ale znają teorię. Dawno temu, w grudniu, nastąpiło przesilenie zimowe i odtąd dni się wydłużały (dzieci o tym wiedzą, choć rzecz jasna nie mogą obserwować wędrówki słońca, gdyż pomieszczenia w całym bloku pozbawione są okien). Dziś dzień i noc wreszcie się zrównały. Trwają po dwanaście godzin.

– To właśnie dlatego dzisiejszy dzień jest w pewnym sensie magiczny – tłumaczy panna Justineau. – W dawnych czasach równonoc oznaczała upragniony koniec długiej, mrocznej zimy, moment gdy przyroda budzi się do życia i wszystko się odradza. Przesilenie stanowiło symboliczną obietnicę, że dni nie będą się skracać w nieskończoność, aż całkiem znikną. W równonoc zaś ta obietnica się spełniała. – Panna Justineau podnosi swoją wielką torbę i kładzie ją na biurku. – Tak sobie o tym myślałam – mówi powoli, wiedząc, że wszyscy na nią patrzą i nie mogą się doczekać rozwiązania tajemnicy torby. – I przyszło mi do głowy, że nikt wam nigdy nie pokazał, co to właściwie jest wiosna. Przeszłam więc przez ogrodzenie...

Rozlega się zbiorowy okrzyk grozy. Owszem, region szósty jest w większości czysty, ale teren za ogrodzeniem wciąż należy do głodnych. Jeżeli się tam znajdziesz, od razu cię dostrzegą albo wywęszą – a gdy złapią twój trop, będą cię ścigać do skutku. A potem cię pożrą.

Na widok przerażenia na twarzach dzieci panna Justineau parska śmiechem.

– Żartowałam – uspokaja je. – Jest takie miejsce, żołnierzom nie chciało się go wykarczować, kiedy zakładali bazę. Rośnie tam mnóstwo kwiatów, a nawet kilka drzew. Więc... – tu panna Justineau otwiera torbę – poszłam tam i nazbierałam, ile się dało. Przez Załamaniem ktoś mógłby to nazwać wandalizmem, ale dzikie kwiaty ostatnimi czasy radzą sobie nieźle, więc stwierdziłam: co mi tam.

Sięga do wnętrza torby i coś z niej wyciąga. Coś w rodzaju patyka, długiego i poskręcanego, z którego na wszystkie strony wyrastają następne, mniejsze patyki. A z nich – jeszcze mniejsze i tak dalej, więc cała rzecz ma naprawdę zwariowany i skomplikowany kształt. Poza tym jest upstrzona zielonymi kropkami – dopiero gdy panna Justineau obraca ją w dłoni, Melanie widzi, że to nie żadne kropki. Pęcznieją i wychodzą z patyka, jakby coś wypychało je od środka. Niektóre są pęknięte pośrodku i rozchodzą się w takie jakby delikatne cieniuteńkie zielone falbanki.

– Czy ktoś wie, co to jest? – pyta panna Justineau.

Nikt się nie odzywa. Melanie wytęża umysł, starając się przywołać wspomnienie czegoś, co już widziała albo o czym usłyszała podczas którejś z lekcji. Ma to na końcu języka, ponieważ słowo zawiera w sobie opis tego procesu, kiedy patyk rozwidla się w mniejsze patyki, te w jeszcze mniejsze i tak dalej, aż robi się ich więcej i więcej. Podobnie jak dużą liczbę można rozbić na coraz mniejsze.

– To gałąź – mówi Joanne.

„Głupek, głupi głupek”, karci sama siebie Melanie. Jej obrazek z lasem tropikalnym jest pełen gałęzi. Tylko że prawdziwa, żywa gałąź wygląda jakoś inaczej. Ma bardziej skomplikowany, złożony kształt i fakturę jakby bardziej szorstką.

– A żebyś wiedziała, że gałąź – potwierdza panna Justineau. – Prawdopodobnie jest to gałązka olchy. Parę tysięcy lat temu mieszkańcy naszych stron nazywali tę porę roku miesiącem olch. Wykorzystywali ich korę w celach leczniczych, ponieważ jest bogata w substancję zwaną salicyną. To coś w rodzaju naturalnego środka przeciwbólowego.

Panna Justineau chodzi po sali i po kolei odpina pasy krępujące prawą rękę każdego z dzieci, żeby wszyscy mogli dotknąć gałązki i przyjrzeć jej się z bliska. „Jest brzydka – myśli Melanie – a zarazem absolutnie fascynująca”. Zwłaszcza kiedy panna Justineau wyjaśnia, że te małe zielone kuleczki to pąki – i że z czasem zmienią się w liście, które pokryją całe drzewo zielenią, co sprawi, że będzie wyglądało, jakby przywdziało letnią sukienkę.

W torbie jest jeszcze całe mnóstwo innych rzeczy i gdy panna Justineau zaczyna je wypakowywać, cała klasa gapi się na nią z zachwytem. A to dlatego, że torba jest pełna kolorów – a także najrozmaitszych kształtów, o równie skomplikowanej strukturze jak u gałęzi, tyle że o wiele bardziej symetrycznych. Kwiaty.

– Lepnica czerwona. – Panna Justineau pokazuje im łodygę pokrytą wcale nie czerwonymi, lecz fioletowymi kwiatkami o rozszczepionych płatkach, które przypominają Melanie ślady jelenich racic, oglądane kiedyś na specjalnej planszy.

– Rozmaryn. – Białe i zielone listki przypominające kształtem nerwowo splecione palce.

– Żonkile. – Żółte rurki, trochę jak trąby trzymane przez aniołów na starych obrazach w książkach panny Justineau, ale o lekko postrzępionych krawędziach, tak delikatnych, że poruszają się pod wpływem jej oddechu.

– Nieszpułka. – Gęste kiście białych kloszy o zaokrąglonych, zagiętych białych płatkach, a wewnątrz mniejsze coś, co samo w sobie przypomina miniaturowy pęk kwiatków.

Dzieci siedzą jak zahipnotyzowane. W klasie rozkwitła wiosna. Nadeszła równonoc, a wraz z nią równowaga pomiędzy zimą a latem, życiem a śmiercią, jak wirująca na czubku palca piłka.

Gdy już wszyscy obejrzeli kwiaty i potrzymali je w dłoniach, panna Justineau rozstawia je, w butelkach i słoikach, gdziekolwiek uda jej się znaleźć miejsce, i nagle sala zamienia się w łąkę. Potem czyta dzieciom wiersze o kwiatach, na początek ten autorstwa Walta Whitmana, o bzie i powrocie wiosny. Niestety już po chwili Walt Whitman zaczyna mówić o śmierci i deklaruje, że swój bukiet bzu złoży na wieku trumny, więc panna Justineau mówi: dajmy sobie z nim spokój, i czyta im w zamian Thomasa Campiona, który nawet nazywa się jak kwiat1. Zdaniem Melanie jego wiersz jest o niebo lepszy od wiersza Whitmana.

Jednak najważniejsze w tym wszystkim jest to, że Melanie już wie, który jest dzień miesiąca. Odtąd chce to wiedzieć zawsze, postanawia więc liczyć dni.

Wydziela sobie w pamięci kawałek miejsca przeznaczonego tylko na datę, a potem codziennie tam wraca i dodaje jeden. Dla pewności pyta jeszcze pannę Justineau, czy wypada rok przestępny – a dowiedziawszy się, że tak, nie ma już żadnych trudności. Melanie sama nie do końca rozumie tę zależność, ale ma poczucie, że w pewnym sensie zyskała kontrolę nad maleńkim skrawkiem rzeczywistości.

I dopiero teraz sobie uświadamia, że nigdy wcześniej takiej kontroli nie miała.

7

Caroline Caldwell potrafi bardzo zręcznie wydobyć mózg z czaszki. Robi to szybkimi, metodycznymi ruchami, prawie nie niszcząc tkanki. Doszła już do takiej wprawy, że wkrótce zapewne będzie potrafiła wykonać całą operację przez sen.

Nawiasem mówiąc, nie spała już trzy noce i choć raz po raz przeciera oczy, uczucie szorstkości pod powiekami nie ustępuje. Mimo to umysł ma czysty i jeśli nawet chwilami błądzi na granicy halucynacji, to jednak wie, co robi. Obserwuje ruchy własnych dłoni, zadowolona z ich wirtuozerii.

Pierwsze nacięcie wykonuje w kości potylicznej, ku jej tylnej części, opuszczając delikatne ostrze w wykonany wcześniej przez doktor Selkirk otwór, przez odgarnięte na boki warstwy obnażonej tkanki mięśniowej.

Następnie wydłuża nacięcie w obie strony, uważając, by zachować prostą poziomą linię wzdłuż obwodu czaszki. Musi mieć wystarczająco dużą powierzchnię do pracy, aby wyciągając mózg, nie uszkodzić go ani nie pozostawić resztek wewnątrz czaszki. Caldwell prowadzi ostrze piłki dalej, lekkimi, precyzyjnymi ruchami, niczym skrzypaczka smyczek, w poprzek kości ciemieniowej i skroniowej, utrzymując wciąż tę samą prostą linię, aż w końcu dociera do brzegu nadoczodołowego.

Tu kreśli ostrzem literę iks, wykonując nieco głębsze nacięcia, krzyżujące się na wysokości oczu obiektu.

Gałki oczne drgają w milionie drobnych przeskoków, wciąż niestrudzenie wykonując swoją pracę.

Obiekt jest martwy, ale patogen kontrolujący jego układ nerwowy ani odrobinę się nie zraził utratą sterującej nim świadomości. Nadal wie, czego chce, i nie ma zamiaru opuścić tonącego okrętu. Doktor Caldwell pogłębia krzyżujące się nacięcia z przodu czaszki, gdyż tam, gdzie przebiegają zatoki, kość jest dwa razy grubsza.

W końcu odkłada piłkę i sięga po śrubokręt – część zestawu, który ponad trzydzieści lat temu wydawnictwo Reader’s Digest przysłało jej ojcu jako upominek w ramach prenumeraty.

Kolejna czynność jest trudna i wymaga wzmożonej precyzji. Caldwell bada nacięcia czubkiem śrubokręta, podważając ich krawędzie tam, gdzie to możliwe – niezwykle ostrożnie, tak by nie uszkodzić znajdującej się wewnątrz tkanki mózgowej.

Obiekt wzdycha, mimo że jego organizm nie potrzebuje już tlenu.

– Jeszcze chwila – mówi doktor Caldwell, by zaledwie pół sekundy później poczuć się jak idiotka. Tego tylko brakowało, by pocieszała obiekty doświadczalne.

Zauważa podejrzliwy wzrok doktor Selkirk. Poirytowana pstryka palcami, gestem nakazując pomocnicy, by podała jej piłkę. Teraz następuje balet najdrobniejszych ruchów – testowanie czaszki czubkiem śrubokręta, by sprawdzić, w których miejscach się porusza, pogłębianie nacięć tam, gdzie stawia opór, i stopniowe podważanie pokrywy tak, by odeszła w jednym kawałku.

Wreszcie najtrudniejszy etap doktor Caldwell ma za sobą.

Zdjąwszy sklepienie czaszki, przecina nerwy i naczynia krwionośne za pomocą skalpela z ostrzem numer dziesięć, po czym unosi przednią część mózgu i przecina odsłonięty w ten sposób rdzeń kręgowy.

Nie próbuje jednak wyjąć mózgu. Teraz, kiedy jest już całkiem oswobodzony, oddaje skalpel Selkirk, po czym przyjmuje od niej okrągłe szczypce, za pomocą których bardzo ostrożnie usuwa kilka wyszczerbionych fragmentów kości, sterczących dumnie przy krawędzi rozciętej czaszki. Bardzo łatwo naruszyć tkankę, wyciągając mózg przez taką prowizoryczną dziurę, a z uszkodzonym mózgiem niewiele da się zrobić i właściwie równie dobrze można by go wyrzucić.

Te r a z dopiero unosi go obiema rękami, delikatnie manipulując palcami przy krawędzi, nie pozwalając, by otarła się o brzeg czaszki.

I delikatnie odkłada na deskę.

Obiekt numer dwadzieścia dwa, czyli Liam, o ile w ogóle uznać, że coś takiego powinno mieć imię, wciąż wodzi za nią oczami, obserwując każdy jej ruch. To wcale nie znaczy, że żyje. Doktor Caldwell wychodzi z założenia, że śmierć następuje w momencie, gdy patogen przekracza barierę krew-mózg. To, co zostaje – mimo że w jego piersi wciąż bije serce (w tempie jakichś dziesięciu do dwunastu uderzeń na minutę), mimo że potrafi mówić i można nawet nadać mu imię – nie jest już nosicielem. Jest pasożytem.

A pasożyt, którego potrzeby i reakcje znacznie się różnią od ludzkich, to znakomicie zorganizowany zarządca. Nadal zawiaduje szerokim wachlarzem układów i połączeń, lecz bez udziału mózgu – co zresztą w zasadzie wychodzi mu na dobre, gdyż ten właśnie mózg zostanie za moment pocięty na cienkie plasterki, które trafią pomiędzy szklane płytki.

– Czy mam wyciągnąć resztę rdzenia kręgowego? – pyta Selkirk.

Jej pełen wahania, niemal proszący ton wzbudza w Caldwell pogardę. Jest jak uliczna żebraczka, której nie chodzi o pieniądze ani jedzenie, lecz o litość. Jakby mówiła: „błagam, nie każ mi robić niczego okrutnego ani skomplikowanego”.

Doktor Caldwell, zajęta przygotowywaniem brzytwy, nawet nie podnosi wzroku.

– Jasne – mówi. – Proszę bardzo.

Zachowuje się szorstko, wręcz opryskliwie, ponieważ to właśnie ta część procedury bardziej niż którakolwiek inna godzi w jej zawodową dumę. Jeśli cokolwiek byłoby w stanie skłonić ją do wzniesienia pięści ku ewidentnie pustym niebiosom, to byłoby właśnie to. Czytała wiele artykułów opisujących proces krojenia mózgu w dawnych dobrych czasach przed Załamaniem. Istniało wówczas urządzenie zwane ATLUM – automatyczny ultramikrotom taśmowy. Tę machinę o diamentowym ostrzu dało się skalibrować tak, by podzieliła mózg na idealnie równe, cieniuteńkie plastry grubości pojedynczego neuronu, stanowiące idealny pionowy przekrój, co oznaczało, że milimetrowy fragment tkanki można było podzielić na mniej więcej trzydzieści tysięcy części.

Gilotynkę doktor Caldwell, o ile lekarka nie chce rozmazać lub zmiażdżyć delikatnych struktur, którym później przygląda się przez mikroskop, stać najwyżej na dziesięć plasterków na milimetr.

Niech ktoś tylko spróbuje wspomnieć w jej obecności o Robercie Edwardsie. O Elizabeth Blackburn, Günterze Blobelu, Carol Greider albo o którymkolwiek z biologów molekularnych – laureatów Nagrody Nobla, a przekonacie się, co wam na to odpowie.