Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co by było, gdybyś za swoje przekonania musiał zapłacić tym, co masz najcenniejszego?
Czwórka przyjaciół: Michael, Hans, John i Alvaro, wyjeżdża na wakacje do Paryża, by uczcić zakończenie studiów i zasmakować życia nocnego. Tymczasem w stolicy Francji trwa ostatni dzień szczytu klimatycznego. Nic nie wskazuje na to, że rządy największych państw zmienią swoje podejście do ratowania Ziemi. Przewodniczący senatu, Jean, opracowuje bezkompromisowy plan, który pod płaszczykiem walki o klimat ma na celu odbudowę francuskiego imperium i ustanowienie nowego ładu. Upozorowany atak terrorystyczny stanie się początkiem końca bezpiecznej i spokojnej Europy, którą bohaterowie uważali za swój dom. Każdy z nich będzie musiał wkrótce odpowiedzieć sobie na pytanie, ile warto poświęcić w imię wyznawanych idei i czy da się walczyć ze złem, jednocześnie po nie sięgając…
Największej blokady dla zdobywania wolności i równości praw, wyzwalania ludzkich istnień nie stanowią ci najzagorzalsi przeciwnicy, wrogowie tej szczytnej idei, ale ci zwykli, umiarkowani ludzie. Owszem, popierają nasze idee, ale bezprzytomnie przywiązani są do porządku, do niesprawiedliwego prawa. Nie pochwalają naszych metod, mimo że są pokojowe. […] Rozwój, wolność i równość praw przynoszą ludzie, którzy mają odwagę uporczywie zabiegać o lepsze jutro, o ludzką godność dla każdego, bez wyjątku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 448
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Absurdem jest dzielić ludzi na dobrych i złych. Ludzie są albo czarujący, albo nudni”.
Oscar Wilde
Do niewielkiego pomieszczenia, które znajdowało się na końcu korytarza, weszli minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii wraz z ambasadorem Brazylii oraz z sekretarzem obrony Stanów Zjednoczonych. W środku siedzący za biurkiem, zniecierpliwiony Jean Popullard długo wyczekiwał swoich znamienitych gości. Pełnił on funkcję przewodniczącego senatu oraz – nieformalnie – francuskiego doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego. Nie było to oficjalne spotkanie. Pracował nad swoim planem miesiącami. Dyplomaci rozsiedli się wygodnie na skórzanych sofach, z kolei Jean wstał i usiadł na skraju biurka, a następnie stanowczym głosem powiedział:
– Słuchajcie, jako że mamy niewiele czasu z powodu napiętego grafiku, przejdę od razu do rzeczy. Czasy są nieciekawe, a klimatolodzy czy też ekolodzy, czy jak tych ludzi nazwiemy, straszą nas tymi mrocznymi wyobrażeniami przyszłości. Możliwe, że mają rację. Jednakże nie ma co się oszukiwać, że oni znajdą rozwiązanie. Musimy podjąć konieczne działania, aby nasze państwa nadal trwały i w spokoju się rozwijały.
– Z tym za wiele nie zrobimy. Widać to po szczycie. Każdy z każdym jest pokłócony albo chce grać tylko na swoją kartę – odpowiedział mu brazylijski ambasador.
– Dodajmy do tego te ciągłe strajki, protesty i inne manifestacje. Dzieciaki myślą, że wpadły na złoty plan, ale tak to w ogóle nie działa. Obywatele non stop mają o coś pretensje. Chyba zapominają, że są tylko wyborcami i tu się kończy ich rządzenie – zażartował amerykański sekretarz obrony.
– Co masz na myśli, Jean? – zapytał spokojnie brytyjski dyplomata.
– Problem niekontrolowanego przyrostu światowej populacji i negatywnych zmian klimatycznych jest nieunikniony, ale ja dam wam gotowe rozwiązanie. Trzeba wziąć sprawy w swoje ręce. Wystarczy wzbudzić strach i przerażenie, które wszechwładnie ogarnie ludzi. Stwórzmy fikcyjnego wroga, aby bezproblemowo sterować ich strachem, a to wszystko w imię zmian klimatycznych. Dobrze wiecie, kiedyś było prosto. Każdy znał swoje miejsce i tym się zajmował w swoim życiu, co należało do jego obowiązków, a teraz? Teraz każdy umie czytać i pisać, każdy próbuje dostać się do władzy, chce jej więcej. Kiedyś tylko paru arystokratów, możnowładców miało takie możliwości. Trzeba przywrócić ten stary ład, bo świat zaczyna wariować. Nasze państwa, którym zarzuca się nadmierną produkcję dwutlenku węgla, muszą dokładnie w tym momencie zacząć działać. Ten szczyt klimatyczny to nasz ostatni znak. Kongres wiedeński był wydarzeniem cudownym, bo uporządkował europejski ład na lata, a każdy bunt zdławiał i tłamsił. My zrobimy to samo, ale na skalę światową. Czas przywrócić imperia i ład – skwitował Jean.
– Jean, plan jest zbyt śmiały i nierealny. Na arenie międzynarodowej zostaniemy wyalienowani i nasze działania szybko ustaną, a rząd zostanie całkowicie zmieniony – stwierdził Brytyjczyk.
– Jak sobie wyobrażasz coś takiego? Każdy z nas ma mnóstwo problemów, z którymi trzeba się uporać. Nie mówiąc o nadszarpnięciu reputacji, na co nie wszyscy mogą sobie pozwolić – dodał gość z Brazylii.
– Panowie, moi stronnicy rozmawiają z wieloma krajami na wszystkich kontynentach. Jeśli blisko dwadzieścia państw świata, najpotężniejszych narodów, będzie współpracować na tym polu, to kto nam zabroni? Każde państwo zyska nowe tereny, będzie można ogłosić sukces i zamieść krajowe problemy pod dywan. Podbitą ludność wykorzysta się, jak za dawnych dobrych czasów. Tam zredukuje się ujemne szkody dla klimatu, zmusi się ich do przejścia na nasz atom i odnawialne źródła energii, a nasze bogatsze kraje będą mogły rozwiązać uciążliwe kłopoty na swoim podwórku – oznajmił Francuz.
– Jean, nieoficjalnie otrzymasz poparcie Stanów Zjednoczonych dla twojego pomysłu – oznajmił z uśmiechem na twarzy sekretarz stanu.
– Nie tak prędko. Właściwie to oferujesz nam wojnę, tłumienie buntów i być może ludobójstwo w imię jakiegoś klimatycznego imperializmu? Mamy wierzyć, że jest to dla dobra świata? – zapytał z niedowierzaniem ambasador Brazylii.
– Wierzcie, w co chcecie. Czas przywrócić system, który działał z powodzeniem przez dziesiątki lat. Potrzebujecie odpoczynku od problemów społecznych, rasizmu i innych narzekań w waszych krajach. Chcecie rządzić do końca swojej kadencji czy może ją przedłużyć i sprawować swoje funkcje, jak kiedyś królowie, dekadami? – Jean zasadzał ziarno niepewności w umysłach dyplomatów.
– Tak, ale są jakieś granice. Nie możemy tak po prostu najechać na inne państwa czy strzelać do protestującej ludności. – Westchnął brytyjski minister.
– Ujmę to w ten sposób. Był kiedyś w historii rok bez wojny? Może za czasów dinozaurów. Sęk w tym, żeby wojna była gdzieś tam, a nie u nas w domu. Powiem brutalnie – wojna jest napędem rozwoju. Chodzi tu przede wszystkim o to, że dla dobra naszych państw możemy kontrolować ten chaos, jeżeli go sami zorganizujemy. Te słabsze kraje i tak w końcu upadną. Są biedne, niechętne do wprowadzania odnawialnych źródeł energii. Brakuje im pieniędzy w zasadzie na wszystko, więc potrzebna jest nasza interwencja, a to pociągnie za sobą nasz zysk ekonomiczny i polityczny. Zaprowadzimy spokój i porządek w tych zapalnych, rewolucyjnych zakątkach świata. Te ziemie i tak należą do nas. Nie macie się czym przejmować. Indie, Niemcy czy Japonia są z nami na pokładzie. Ktoś wam powie, że istnieją jakieś granice? Nie w tym przypadku. Granica jest tam, gdzie ją narysujesz. Wróg musi bać się mroku, a ktoś ich do tego strachu powinien zmusić. Nadszedł czas, aby ściągnąć rękawiczki i ubrudzić sobie ręce, panowie. Terroryści byli, są i będą. Te biedne państwa, nieradzące sobie z rzeczywistością, to nasi wrogowie. W swoim podejściu do klimatu, do przyszłości są radykalne, więc trzeba być jeszcze brutalniejszym od nich. Zagrażają nam wszystkim. To, że my wybierzemy swoich wrogów, określimy miejsce i czas, gdy dokona się zmiana granic, jest już tylko wisienką na torcie. Wspaniałe kraje, które są w naszym układzie, nie ryzykują kompletnie nic. Francja spowoduje, że działania w Afryce, na naszej pierwszej scenie w tej wojnie, będą usprawiedliwione, przez co zyskają poparcie na arenie międzynarodowej. Dalej sytuacja potoczy się z górki – skwitował z błyskiem w oczach Jean, rozwiewając tym samym wątpliwości rozmówców.
– Brazylia dołączy do porozumienia, jeżeli Francja i kraje Europy wykonają pierwszy krok – zastrzegł ambasador.
– A prawa człowieka, Jean, co z nimi? – dopytywał nieprzekonany minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii.
– Patrząc na historię twojego kraju, dziwne jest, że zadajesz to pytanie. Karta Praw Człowieka jest taka sama jak karta menu w restauracji. Co jakiś czas pojawia się coś nowego; po kilka razy jest zmieniana. Napiszemy swoją, przecież argument siły jest trudny do obalenia. Macie tylko czekać na sygnał od francuskiego rządu. Powtórzę raz jeszcze, że nic nie ryzykujecie – odparł Jean.
W niedużym pomieszczeniu dało się słyszeć gromki wybuch śmiechu dyplomatów. Wszyscy przystali na pomysł francuskiego polityka i wyczekiwali na dalsze instrukcje. Nieformalny doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego osiągnął kolejny sukces na drodze swojego wieloetapowego planu. Każdy z przedstawicieli państw biorących udział w tym spotkaniu udał się w stronę swoich przedstawicielstw dyplomatycznych, a podekscytowany Jean musiał czekać, aż zjawi się premier Francji z informacjami na temat dalszych postępów w realizacji programu. Aubert Montedie pospiesznie wparował do pokoju i oznajmił zmęczonym głosem:
– Właśnie wracam ze spotkania z przedstawicielami Chin, Rosji, Australii i Republiki Południowej Afryki. Wszyscy w zniecierpliwieniu oczekują na dalsze wskazówki oraz na rozpoczęcie głównej fazy planu. Z tego, co się dowiedziałem, to Korea Południowa, Iran oraz Kanada są z nami. Jak poszło twoje spotkanie?
– Przynosisz mi świetne wiadomości, druhu. Brazylia, Wielka Brytania i Stany Zjednoczone właśnie zameldowały się na pokładzie zwanym klimatycznym imperializmem – odpowiedział roześmiany Jean, po czym dodał: – Polska, Włochy, Hiszpania, Arabia Saudyjska i Izrael są już na naszym wycieczkowcu. Pozostaje tylko Meksyk, Indonezja, Turcja oraz Egipt i mamy komplet.
– Nie myślałem, że aż tak łatwo będzie ich przekonać. Najwyraźniej każdy potrzebuje sukcesu. Tak, jak powtarzałeś.
Wyciągnąłeś nie tę kartę, to przetasuj talię i zagraj inną – powiedział uradowany Aubert. – Nigdy nie spodziewałem się, że przyjdzie nam żyć w takich czasach, że będziemy musieli podejmować kontrowersyjne, ale jakże potrzebne decyzje.
Francuski doradca zaczął się zastanawiać, po czym w porywający sposób odpowiedział premierowi Francji:
– Dobrze wiesz, że całe ryzyko spoczywa na naszych barkach. Gdy odniesiemy sukces, a odniesiemy, to wtedy oni się do nas przyłączą. Spójrz na to jednak z innej strony. Mamy tylko dwa wyjścia. Albo skolonizować Układ Słoneczny i opuścić zniszczoną Ziemię, która za setki milionów lat czy nawet więcej przestanie istnieć, albo spowolnić czy zminimalizować do zera skutki zmian klimatu i przy okazji wybrać się w podróże w kosmos. Chcemy, aby kolonizacja wszechświata doszła do skutku jak najwcześniej, a jednocześnie wolimy, aby nieunikniony proces zniszczenia Ziemi przebiegał jak najwolniej. Teraz, w tej drugiej opcji, to ciągłe wołanie o zatrzymywanie i zapobieganie temu procesowi i te śmieszne próby, te partackie pomysły nie działają. Trzeba wyhodować odpowiednio duże jaja i podjąć konieczny krok, aby nasza ukochana Francja nadal żyła na tej planecie. Nie widzę wspaniałej francuskiej flagi powiewającej na trującym powietrzu w postapokaliptycznym świecie na zniszczonej Ziemi. Odbudujemy imperia, odzyskamy blask chwały, a tam, gdzie nie będzie możliwe zaprowadzenie potrzebnych zmian, to dokonamy nieuniknionej zagłady całych miast. Natura poradzi sobie z tym problemem sama.
– Święte słowa, przyjacielu. To jest dobry czas, żeby opić nasze dotychczasowe sukcesy – oznajmił Aubert.
Panowie, zadowoleni z wykonanej dotychczas tytanicznej pracy, wzięli kieliszki szkockiej whisky do rąk i triumfalnie się nimi stuknęli. Wyszli razem ze skromnego pokoju i udali się w stronę głównej sali, w której niedługo miał przemawiać prezydent Francji, będący gospodarzem tegorocznego szczytu klimatycznego.
– Wiesz co, Aubercie? Zadziwia mnie, oj, zadziwia mnie naprawdę fakt, że Frank wierzy w te swoje słowa. Dobra praca, razem możemy więcej, trzeba wspomóc finansowo słabsze państwa i klimat się poprawi. Przecież to stek bzdur i bibelotów. Tymczasem on w to głęboko wierzy, jak te nastolatki. Czasem dziwię się, że on zdołał wygrać prezydenckie wybory.
– Cóż, w końcu to ty go wyniosłeś na piedestał władzy. Wiesz, jak to z nim jest. Zawsze brakowało mu polotu, tego zmysłu politycznego. Zazwyczaj robi to, co mu powiemy i to jest dla nas kluczowe. Niestety, ale według mnie, on za bardzo chce tych zmian klimatycznych w formie, jaką proponują naukowcy, przez co nie zgodzi się na nasz plan. Nawet jeśli jakimś cudem powie tak, bo go sprytnie przekonasz, to w końcu przypomni mu się jego sumienie i ze wszystkiego się wycofa – odparł premier Francji.
– Nie martw się, Aubercie. Jestem piekielnie dobrze przygotowany na najgorszy wariant.
W takiej atmosferze przebiegały obrady szczytu klimatycznego w Paryżu. Na oficjalnej części przemawiali utytułowani naukowcy z całego świata, a nieprawdomówni politycy prezentowali stanowiska swoich rządów w sprawie wynurzających się z potoku dyskusji pomysłów dotyczących rozwiązań problemów ekologicznych. Była to część, którą z nadzieją śledziły miliony ludzi na obu półkulach. Ważniejsza okazała się jednak część nieoficjalna, prowadzona za kulisami, bez zbędnych fleszy aparatów i dociekliwych pytań dziennikarzy. Tam odbywała się prawdziwa polityka, której celem była zmiana oblicza globu.
„Żyjemy w wielkich czasach, lecz czasu coraz mniej”
(Wiesław Brudziński)
Było gorące, lipcowe popołudnie. Wakacyjny nastrój unosił się w powietrzu i udzielał się mieszkańcom. Przyroda ożywiała się i pokazywała swoje najpiękniejsze oblicze. Zwierzęta wędrowały po swych terenach, wchodząc swoim spokojnym tempem życia w kolejny dzień. W lasach i miejskich parkach słychać było teatralne popisy kolorowego ptactwa. Przyglądając się jego wyczynom, przechodzień mógł odnieść wrażenie, że poszczególne osobniki pojedynkują się ze sobą na głosy o status najlepszego śpiewaka w kraju Karola Wielkiego, wydając przy tym najróżniejsze dźwięki ze swych ciał. Takiej gry i umiejętności nie powstydziliby się najwięksi artyści tego globu. Drzewa i krzewy kwitły, dodając zielonej, magicznej aury w tętniących życiem miastach i wsiach. Rośliny mieniły się w ciepłych barwach, tworząc na tle fauny i flory kolorową paletę barw z najcudowniejszych pejzaży. Być może przyroda chciała przekazać światu wiadomość, że już niedługo ten nieziemski krajobraz może zniknąć na zawsze.
Analityczny obserwator dostrzegłby w tym pięknie liczne śmieci powyrzucane przez człowieka i pozostawione na swój własny los. Kiedyś płynęły tu strumyki i rzeczki o przezroczystej tafli, a teraz były one zanieczyszczone przez ścieki z fabryk, w których ryby i inne stworzenia dławiły się od tej brudnej wody, aż w końcu powoli i w cierpieniu umierały. Wspomniany obserwator poczułby pewnie zapach nieświeżego powietrza, który docierał z pobliskich kominów i zatruwał płuca świata, zwierząt i ludzi. Niektóre, te bardziej osłabione gatunki nie były w stanie się podnieść i przelecieć paru metrów czy zrobić kilku kroków. Porozrzucane szklane butelki i pozostałości po ogniskach groziły pożarem oraz zniszczeniem domów i siedlisk zwierząt. To było dzieło człowieka, który chciał dać naturze coś od siebie.
W tę zakłóconą harmonię przyrody, ale jakże idealną według ludzi, wlewały się fale turystów zmierzających do różnych zakątków tego kraju. Część pragnęła odpoczynku na francuskim wybrzeżu, by zażyć kąpieli w ciepłych wodach Morza Śródziemnego i poznać nocne plażowe życie. Być może towarzyszyła im chęć zobaczenia morskich, plastikowych wysp odpadów. Cóż to za oryginalna atrakcja turystyczna! Lornetka w dłoń i można podziwiać dzieło ludzkie w akwenach morskich. Inni, spragnieni wiedzy i monumentalnych widoków, a także francuskich zabytków, udawali się do Paryża, gdzie historia chowa się w każdym zakątku miasta, nawet w najmniejszej, przybocznej uliczce. Wielogodzinne wycieczki do Luwru, które przypominają jazdę na rowerze w peletonie, gdzie tłumy ludzi podążają jak po sznurku do zaledwie paru obrazów… Chęć spróbowania słynnej francuskiej kuchni i zajadania ze smakiem znanych na całym świecie bogatych potraw z żab i ślimaków… Od wielu lat królowały jednak inne atrakcje. Przede wszystkim był to widok turlających się po ulicach puszek i butelek, czemu towarzyszył akompaniament papierków i klejących się do podeszew butów gum do żucia. Oglądanie czarnych chmur smogu pięknie rozciągających się nad miastem. Przejście się słynną aleją Pól Elizejskich pod sam Łuk Triumfalny, znajdujący się na placu Charlesa de Gaulle’a, aby przypomnieć sobie smak historycznego piękna. Był jeszcze jeden powód, dla którego od kilkunastu dni rzesze ludzi mknęły do Paryża.
Do miasta miłości na swoją największą wakacyjną przygodę zmierzała czwórka przyjaciół. Znali się od czasów liceum, do którego wszyscy razem uczęszczali w Rzymie. Od tego momentu zawsze razem spędzali czas, wymyślając coraz to nowsze i ciekawsze pomysły na wspólną aktywność fizyczną, intelektualną i alkoholową. Imprezowanie i rywalizacja sportowa były ich stałym zajęciem, w którym lubili się sprawdzać i udowadniać, który z nich zasługuje na miano najlepszego. Liczne zakłady o to, jak i kto strzeli najwięcej goli w meczu, zdobędzie największą ilość numerów telefonów od dziewcząt i tym podobne. Zawsze sobie pomagali, a ich wakacyjne wypady wpisały się na stałe do ich wspólnego kalendarza. To miał być kolejny wyjazd za granicę, gdzie w ciągu dziesięciu dni zamierzali zapomnieć o codziennym życiu i o swoich problemach, a przede wszystkim chcieli świętować ukończenie studiów z dyplomem w ręku. Wreszcie przyszedł upragniony czas na przygody i libacje alkoholowe. Szukanie własnej życiowej ścieżki musieli odstawić na później.
W pociągu, w ostatnim przedziale, siedziało czworo młodych mężczyzn. Jednym z nich był dwudziestoczteroletni Alvaro Dekker. Ten charyzmatyczny Holender o hiszpańskich korzeniach urodził się w Amsterdamie. Był średniego wzrostu brunetem o śródziemnomorskiej karnacji, dobrze zbudowanym i piekielnie przystojnym. Lubił uprawiać wszelaki sport, a w szczególności grać w piłkę nożną, zresztą miał na tym polu sporo sukcesów. Zawsze szeroko uśmiechnięty i beztrosko podchodzący do życia. Ukończył z całkiem dobrymi wynikami filologię hiszpańską, a wybrał ten kierunek tylko po to, by móc wiarygodnie wyglądać podczas podrywu „na obcokrajowca”. Przeważnie udawał, że pochodzi z krajów z ciepłego południa Europy, gdyż jego karnacja pozwala na mylne stwierdzenie, że tak właśnie jest. Najczęściej była to gorąca Hiszpania albo Francja. Jak sam twierdził, był osobą, o której kobiety marzyły, więc on tylko spełniał ich marzenia. Przygotowywał się do takiej roli, poznając kulturę danego państwa, podstawowe słownictwo, a przede wszystkim, ucząc się jakichś ciekawostek na temat tamtych rejonów. Zawsze to działało i jeszcze żadna nie nakryła go na kłamstwie. Dodać trzeba, że jego koledzy z ekipy nigdy go nie wydali. Nic więc dziwnego, że najbardziej interesowały go kobiety i ich „zaliczanie”, jak to mawiał po udanej randce. W klubach, podczas wielu szalonych imprez, brylował na każdym parkiecie i nigdy nie schodził z niego bez jakiejś zdobyczy. Nie miał stałej partnerki i czuł się z tym doskonale. Zawsze na fakt braku dziewczyny odpowiadał: „Po co mi jedna, jak mogę mieć dwie; po co mi dwie, jak mogę mieć więcej”.
– Nie mogę się doczekać paryskich imprez. Ponoć są to jedne z najlepszych w Europie. Tyle młodych dziewcząt już tam na nas czeka! – powiedział Alvaro z szerokim uśmiechem na twarzy.
– Ekipa znowu razem. Dawno nie było takiego wyjazdu. Ile to już minęło od tamtego tygodnia w Lloret de Mar? – spytał z entuzjazmem w głosie John.
– Coś koło kilku dobrych miesięcy – odpowiedział mu Hans. – Wtedy to daliśmy czadu. Głównie dzięki tobie, bo to ty, Alvaro, sprawiłeś, że policja szukała nas przez pół wyjazdu i musieliśmy ukrywać się u tych dziewcząt.
– Nie moja wina, że zaczęli mnie atakować. Zresztą policji nie można ufać.
– Ile wtedy zaliczyłeś panienek? Pamiętasz je chociaż jakoś? – zadał pytanie John, próbując zmienić temat rozmowy.
– A skądże! Wszystkie i tak są takie same. Ile? Pewnie coś koło dziesięciu – odpowiedział brunet z triumfem w głosie. Zawsze działał z pewnością siebie, która mogła być odbierana za przejaw arogancji, szczególnie gdy tyczyło się to kobiet. Przyjaciele nie zawsze dowierzali we wszystkie historie jego podbojów miłosnych.
– Nie zmieniaj tematu, Obelix. – Hans miał na myśli Johna. Ocierał się on o nadwagę i niczym nie przypominał muskularnego Alvaro.
Dwudziestoczteroletni John Walton pochodził z Liverpoolu, gdzie od pokoleń jego rodzina ciężko pracowała w fabrykach i portach. Był typowym Brytyjczykiem, co niemal każdy od razu zauważał po jego akcencie. Jego dusza przesiąkała awanturnictwem i skrajnościami. Jako ateista był zawsze przeciwko religii, a jako obywatelski społecznik – przeciw władzy. Najtrafniej określało go słowo antysystemowiec. Miał zawsze krytyczne podejście do niemal każdego tematu. Ze świetnymi wynikami ukończył politologię, aby wiedzieć jak najwięcej o zbrodniczych państwach i o tym, jak je zwalczać. Według niego każdy kraj pasował do tego określenia. Nieistotny był czynnik legalnie wybranego rządu, nawet jeśli to była władza w państwie demokratycznym. Obchodziło go tylko dobro społeczeństwa i stąd też często nazywano go komunistą. Twierdził, że zna idealny sposób na państwo, w którym obywatele będą chodzić zadowoleni, ale czeka tylko na dogodny moment, by przedstawić ten złoty ustrój polityczny. Zdecydowanie nie brakowało mu ambicji. Potrafił się też poświęcać w imię swoich ideałów. Nie ufał nikomu oprócz swoich trzech przyjaciół. Z jednej strony był wielkoduszny i pogodny, a z drugiej – impulsywny, zaczepny i złośliwy. Miał niezwykły talent do szukania problemów i bójek z kimkolwiek, gdy tylko nadarzała się sposobność. Upodobał sobie czas imprez, kiedy po wypiciu odrobiny alkoholu lubił sprawdzać się we wschodnich sztukach walki albo ćwiczyć się w umiejętnościach bokserskich, które ponoć były u niego wrodzone i przekazywane w genach. Koledzy często musieli temperować jego waleczne zapędy. Walka ze wszystkim i z każdym o wszystko to była jego specjalność.
Hans, kontynuując rozmowę, dodał:
– John, po co krzyczałeś „pierdolić policję”, ha? Jeszcze te twoje tezy, że są przedłużeniem ramienia zbrodniczego reżimu. Czy ty naprawdę wszędzie musisz widzieć zło i ucisk, a jedynym tego rozwiązaniem, jakie wpada tobie do głowy, jest walka? Sam się dziwię, że to mówię, ale częściej powinieneś brać przykład z Alvaro i zabawić się na imprezie, a nie szukać sposobności na prowokację i atak. Czasem te bójki przybierają naprawdę zły obrót. To cud, że szpitali jeszcze nie musieliśmy odwiedzać.
Dwudziestoczteroletni Hans Ritter był najbardziej wyważony z całej czwórki. Ten opanowany, cierpliwy i zawsze bezstronny Niemiec miał poglądy centrowe i rzadko zajmował skrajne stanowisko w różnych sprawach. Mimo urodzenia w Monachium dorastał w Berlinie, gdzie spędził też większość życia. Pamiętał jednak o swoich bawarskich korzeniach. Często to pokazywał, zajadając Weisswurst i popijając tradycyjne, monachijskie piwo Helles. Był świeżo upieczonym magistrem ekonomii, a tematyka gospodarcza należała do jego ulubionych. Wydawał się najbardziej dojrzały z nich wszystkich. Jako jedyny pozostawał w związku, który trwał już dwa lata. Jego ukochaną była Olivia Schmidt, którą z czasem polubiła reszta jego przyjaciół. Długo mieli oni obawy, że kumpel przestanie z nimi imprezować i wspólnie spędzać czas, ale ostatecznie tak się nie stało. Mimo że był trochę pantoflarzem, a jego dziewczyna rządziła w ich relacji, to aktywnie uczestniczył w życiu paczki. Czasem towarzyszyła mu jego miłość, lecz kiedy był z nią na wieczornym wyjściu, bawił się znacznie gorzej aniżeli bez niej. Stał się nieformalnym przywódcą tej międzynarodowej grupki znajomych i często dyrygował, dokąd ekipa uda się w najbliższym możliwym terminie na imprezę.
– To jest sama prawda. Zawsze tylko szukają pretekstu, by zakuć nas w kajdany i trzymać w więzieniach albo wlepiać mandaty. Jeśli nie postępujesz w zgodzie z linią rządu, to policja naprawi twoje usterki w poglądach. Od tego są, od tego zawsze byli!
Widząc, że John zaczyna głosić swoje przemówienie przeciw władzy, Hans rzucił przynętę, by rozpocząć nowy temat, który powstrzyma skrajne zachowanie jego kolegi. Temat był bardzo „na czasie”, mówiono o nim bowiem od kilkunastu dni.
– Słyszeliście, że dziś mają podać oficjalny werdykt szczytu klimatycznego?
Najważniejszym wydarzeniem ostatnich dni był szczyt klimatyczny, w którym uczestniczyły sto dziewięćdziesiąt trzy państwa Organizacji Narodów Zjednoczonych. Wszystkie oczy tego świata były zwrócone na to spotkanie, odbywające się w majestatycznym Grand Palais w stolicy Francji. Media rozpisywały się nad możliwościami rozwiązań klimatycznych, jakie dawał ten szczyt, zanim się jeszcze rozpoczął. Na portalach społecznościowych rozgorzały dziesiątki tysięcy dyskusji, w których aktywnie uczestniczyły miliony użytkowników z całego globu. Dziś był ostatni dzień obrad, w trakcie których najważniejsi przywódcy wszystkich państw mieli podjąć znaczące kroki dla ratowania Ziemi. Już przed tym zjazdem wiele głów państw obiecywało społeczeństwom na całym świecie, że owe spotkanie odmieni losy umierającej planety. Zapewniano przy tym, że politycy są gotowi do wspólnego działania dla wyższego dobra. W ludność na całej Ziemi pompowano optymistyczne prognozy zmian, na które zresztą wszyscy gorąco liczyli. Z niecierpliwością oczekiwano finalnego werdyktu z postanowień obrad. Śledzono uważnie każde doniesienie na temat rozmów, każdy post na portalach społecznościowych. Pierwszy raz od wielu lat ludność była pełna nadziei, że tym razem kurs światowej polityki zmierza w kierunku ekologicznym, obierając sobie za cel ratowanie planety przed zagładą, która miała nadejść jeszcze w tym stuleciu.
Były też grupy sceptyków niedowierzających głośnym krzykaczom proklamującym ideę zmian klimatycznych. Uważali oni, że są to tylko puste obietnice bez pokrycia, mające na celu zwiększenie poparcia i popularności wśród wyborców. Szczególnie walczono o przychylność młodzieży. Nie było to wcale myślenie odbiegające od rzeczywistości. Przed ostatnim szczytem nastroje wyglądały podobnie, a przywódcy decydowali się na dokładnie te same polityczne zagrania. Niektórym udało się nawet osiągnąć sukces, przez co zwiększyli poparcie dla siebie, w miarę je utrzymując do następnych wyborów. Mimo deklarowanej chęci stworzenia punktu zwrotnego dla Ziemi, wynik tamtego spotkania w żaden sposób nie wpłynął na pozytywne zmiany w globalnym klimacie. Rządzący zrzucili porażkę obrad i serię niepowodzeń w realizacji swoich obietnic na największe państwa i ich niewydolne gospodarki, które w rzeczywistości miały najważniejszy głos w tej sprawie, a przy okazji produkowały najwięcej zanieczyszczeń.
Zawód i rozczarowanie społeczeństw był ogromny, ale nadal wierzono, że rozsądek i chęć poprawy stanu planety staną się priorytetem dla polityków na następnym szczycie. Napięcie rosło z każdą godziną aż do wieczora, kiedy wszystko miało okazać się jasne. Władze Francji przygotowały nawet koncerty na cześć Ziemi i planowały wielką fetę po szczycie klimatycznym. Ludność wierzyła w sukces tych obrad. Jednak czy słusznie?
Badania i ostrzeżenia naukowców były druzgocące i powinny dać do myślenia każdemu rozsądnemu człowiekowi. Podkreślano w nich, jak mało czasu pozostało ludzkości. Dziura ozonowa miała stale się powiększać i objąć swoim zasięgiem niemal całą kulę ziemską. Promieniowanie ultrafioletowe otrzymałoby możliwość bezproblemowego docierania z przeraźliwego kosmosu przez atmosferę na Ziemię i dotykania swymi podłymi łapami każdej żywej istoty. Średnia temperatura naszej planety miała się podnieść z 14°C do 22°C, za czym szły niszczycielskie katastrofy naturalnie takie jak: burze, susze, pożary, huragany i cyklony, które miały stać się prawie codziennym zjawiskiem w naszym świecie. Miało to również doprowadzić do niekontrolowanych fal płomieni w lasach i stałego niszczenia wybrzeży, lądów przez nieujarzmione siły rzek, mórz, oceanów oraz lodowców górskich. Prognozowano, że te ostatnie wkrótce znikną na zawsze z gór, brutalnie obcinając zasoby słodkiej wody. Zapowiadano coraz częstsze klęski urodzajów, zanikanie pól uprawnych, pustynienie i zamianę nizin w stepy. Życie zwierząt i roślin było najbardziej narażone, a dodatkowo istniało zagrożenie, że ich siedliska finalnie staną się mniejsze od powierzchni mikropaństw. Do tego przestrzegano przed szalejącymi śmiertelnymi chorobami, przenoszonymi przez owady, które uwielbiają gorący klimat i niekończące się upały. Poziom wód miał niebezpiecznie wzrastać i zalewać pojezierza oraz niziny do wysokości stu metrów nad poziomem morza. Najbardziej narażone były bezbronne kraje wyspiarskie. Świat Atlantydy powoli stawał się faktem i najgorszym koszmarem ludzkości. Atlantyda, nie byłaby już mitycznym światem, tylko wizją katastrofy spowodowanej przez człowieka.
Najgorsze prognozy dotyczyły kontynentu wysuniętego na dalekie południe. Antarktyda miała zmniejszyć swoją powierzchnię z czternastu milionów kilometrów kwadratowych do rozmiarów podobnych wielkości Islandii, czyli zaledwie jakichś stu tysięcy kilometrów kwadratowych. Zwiastowano jej transformację w maleńką wyspę, okutą ostatnim lodem i śniegiem, które ludzkość mogłaby odnaleźć na tej planecie. Życie zwierząt nie przetrwałoby na tak zdeklasowanej lodowej pustyni. To były tylko najgroźniejsze symptomy i zaledwie wierzchołek góry lodowej. Najbardziej potworny wydawał się czas. Wszystkie te śmiertelne zmiany miały nastąpić do dwa tysiące pięćdziesiątego roku.
Armagedon zbliżał się nieubłaganie, a jedyną nadzieją, jaka pozostała ludziom, był szczyt. Tylko międzynarodowa współpraca wszystkich państw mogła ocalić planetę. Niedługo okaże się, czy bicie na alarm przez badaczy i naukowców jakkolwiek oddziałuje na głuchą władzę.
– I tak nic z tego nie będzie. Zawsze kończy się tak samo. Politycy za każdym razem robią ten sam ruch, a my i tak na to się łapiemy. Nigdy się to nie zmieni. Współpraca międzynarodowa jest potrzebna, ale ona ogranicza się do tego, że podpisują jakieś deklaracje i są zadowoleni, że nie będą musieli ich realizować. Zresztą ważniejszy i tak jest interes twojego państwa, konflikt o pieniądze, pogarda w stosunku do sąsiada albo państwa, które jest większe od twojego – odpowiedział zawiedziony John.
– Oby tym razem za ich słowami stały czyny. Lubią tylko mówić, a nie robić. Klimat z roku na rok się pogarsza. W tym tempie nie będziemy mogli utrzymać konsumpcji na obecnym poziomie. No, może z atomem. W każdym razie jest gorzej, niż myślimy – dodał Hans.
– Naiwny jesteś, Hans. Po co mają zamykać fabryki, skoro na nich zarabiają? Nie zrezygnują z interesów i nadszarpnięcia własnej reputacji, by wpłynąć na kraje produkujące najwięcej dwutlenku węgla i innych związków zatruwających naszą planetę. Takim rządom nie jest na rękę, by wpompować pieniądze w przemysł tylko po to, by było ekologicznie. A czy ty dałbyś część swojego majątku, by trafił w ręce biednych?
– Nawet tak nie porównuj. To zupełnie inny wymiar postępowania. Tu chodzi o całą ludzkość, o każdego człowieka. Jak rozwalimy planetę, to każdy z nas na tym straci, bez względu na stan społeczny. Nawet jakby zamknęli te fabryki, to musieliby importować więcej dóbr, więc i tak ślad emisji dwutlenku by się nie zmniejszył. Masz chociażby budownictwo, w którym produkcja asfaltu, betonu, stali jest emisyjna. Ale jak to zastąpisz? Przestaniesz budować? Są one przecież potrzebne do tworzenia nowych odnawialnych źródeł energii.
– Ale oni tak tego nie widzą. Nie wydadzą pieniędzy, żeby było zdrowiej i bardziej ekologicznie, tylko będą używać starych, tańszych, sprawdzonych metod. I co z tego, że do dwa tysiące pięćdziesiątego roku ma być na ziemi tragicznie? Większość z nich już nie będzie żyła. Ponadto partie, które głoszą postulaty o zmianach dla dobra klimatu, tak właściwie oprócz tego nic nie mają, a niektóre są nawet antyatomowe. Nie można mieć w programie tylko tego. Z tymi fabrykami – niby racja, ale i tak przenieśli większość przemysłu produkującego dwutlenek węgla za granicę. Teraz cieszą się, bo wydaje się, że biedniejsze państwa produkują go więcej, a realny ślad pokazuje, że jest inaczej. Emitują zanieczyszczenia za granicą i – proszę bardzo – tym oto sposobem są pionierami zielonej zabawy. Ale może dzięki zielonym partiom upadną te kapitalistyczne państwa. W końcu wtedy to społeczeństwo będzie rządzić, a zbrodniczy...
– Jeśli twoje spostrzeżenia okażą się trafne, to pewnym rozwiązaniem jest protest przeciwko przywódcom i szczytowi klimatycznemu. Na portalach społecznościowych już się mówi, że dojdzie do tego. Ponoć zacznie się pod wieżą Eiffla – przerwał mu szybko Hans.
– Dołączymy do protestu! – wykrzyknął John. – Sprawimy tym kłamcom i tyranom kolejną rewolucję.
– Właściwie to jestem za tym pomysłem – wtrącił się Alvaro. – Wiele pięknych dziewcząt ma podejście proekologiczne i wykazuje postawy prospołeczne, więc warto się tam wybrać i wyhaczyć jakieś koleżanki na wspólne, imprezowe wieczory. W końcu po to tu przyjechaliśmy. Łatwe cele, a po proteście trzeba odpocząć i wyluzować.
– Twoja bezideowa dusza i ciągłe myślenie za pomocą penisa jest czasami nie do zniesienia – skomentował Hans. – Ale rzeczywiście, można się dołączyć do protestu, wszak idea jest słuszna i trzeba działać, ale może bez rewolucyjnych haseł i bez pośpiechu, wpierw poczekajmy na wynik szczytu.
Wśród nich siedział, milczący Michael, który przez całą podróż patrzył na krajobrazy ciągnące się za oknem, przy którym siedział w przedziale pociągu. Lubił się czasem wpatrywać w jakiś punkt i dumać. Wydawało się, że jest w innym miejscu niż reszta jego kompanów. Spoglądając na niego, Hans spytał:
– Co o tym sądzisz? O możliwym proteście, o tym szczycie. Jaki dzisiaj będzie dzień? Dzień świętowania i początku zmian czy rozpaczy i wyjścia na ulicę?
Michael Valentini był typem wiecznie kontemplującego filozofa. Pochodził z Nowego Jorku i uwielbiał ciepłe, nadmorskie miasta. Zawsze coś analizował i obserwował, a jego marzycielskie myśli ulatywały i uciekały w najrozmaitsze zakątki globu. Jego nastrój zmieniał się zależnie od tematów, o których myślał. Miał ogromną wiedzę i wysoki iloraz inteligencji, toteż to do niego często trafiały różne pytania, a on musiał znać na nie odpowiedzi. Nikogo nie zdziwiło, gdy wybrał się na studia z filozofii. Ten dwudziestoczteroletni amerykański młodzieniec zawsze kontrolował rozmowę, choć bardzo rzadko się odzywał. Wolał milczeć i przysłuchiwać się konwersacjom. Ważne było tylko to, że on wiedział. Chociaż często mógł wnieść nowe spostrzeżenia do dyskusji i śmiało wpływać na decyzje innych osób, to prawie zawsze wybierał opcję skrywania swoich myśli. Ludzie często mieli go za dziwaka, osobę niepasującą do społeczeństwa, a nawet socjopatę. Nigdy nie obchodziło go zdanie innych na swój temat, a trójka jego przyjaciół szanowała tę odmienność. W obecności kobiet zachowywał klasę i ogładę, chyba, że czasem za dużo wypił podczas imprez – wtedy to zdarzały mu się bezpardonowe momenty i chwile słabości. Mike, jak mawiali jego koledzy, był typem samotnika, dla którego cisza, spokój i wolność stanowiły potrzeby i nieodzowny element życia. Zawsze mówił szczerze do bólu, twierdzono nawet, że pod tym względem jest przezroczysty.
– Jaki dzisiaj będzie dzień? Piątek, dwunasty lipca. Lipiec to naprawdę zabawny miesiąc we Francji. – Cała trójka z niezrozumieniem wpatrywała się w Mike’a, a ten z uśmiechem na twarzy, wiedząc, że jego aluzja do nich nie dotrze, dodał: – Rewolucja, John? Pamiętasz początek rewolucji francuskiej? Zdobywanie Bastylii w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym czwartym roku? Lipcowy dzień… Cóż to był za dzień!
Lekko poirytowany i zniecierpliwiony tajemniczą mową kolegi Alvaro wtrącił:
– Dokąd zmierzasz Mike, co? Co to ma niby wspólnego z klimatem? Zawsze musisz mieć te swoje dziwne nawiązania.
Michael, nie zwracając uwagi na kolegę, kontynuował swoje przemówienie:
– Rewolucja lipcowa, znów Francja. Tym razem tysiąc osiemset trzydziesty rok. Ach, ten lipiec jakoś działa na Francuzów. Może to przez tę nazwę? Lipiec w łacinie to lulius, a został tak nazwany na cześć Juliusza Cezara, wiecznie żywego wzoru dla cesarzy. Lipiec budzi nieustępliwy gniew potomków Wercyngetoryksa, potomków Napoleona. Duch walki zamienia się w bitwy, bitwy w wojny i rewolucje. Z władzą lub przeciw niej. Dokąd zmierzam? – Uśmiechnął się i na chwilę wyjrzał przez okno. – Mamy lipiec. Sezon na rewolucję. Przypuśćmy, że obrady szczytu klimatycznego nie wniosą nic nowego do polityki globalnej, nie wpłyną na naszą planetę, co też jest wysoce prawdopodobne. Wiecie, jakie są oczekiwania społeczeństwa, szczególnie tych młodych roczników, takich jak nasz. Jak gorzki będzie kolejny smak zawiedzenia i porażki wynikający z niespełnionych obietnic przywódców światowych? Protest na pewno się odbędzie, może nawet dojdzie do małych zamieszek. Rewolucja? Być może, jeśli tylko znajdą się charyzmatyczni liderzy gotowi podjąć się takiego dzieła. Oby tylko była bezkrwawa i nie pogorszyła stanu rzeczy. Wydaje ci się, że masz nad nią kontrolę i panujesz nad sytuacją, ale ona lubi pisać karty historii po swojemu. A jak wyrwie ci się z rąk, to bardzo łatwo trafić pod szafot gilotyny, a stamtąd prosto do raju czy innego miejsca, w które wierzycie. Czy jest to jedyne wyjście w tej sytuacji? Nie wiem. Ale na pewno będzie trzeba działać, bo oczekując na mądrość i rozsądek polityków, przyodziejemy strój szkieletów.
– Zatem rewolucja! Trzeba kontynuować lipcową tradycję – zachichotał John.
– Wyluzuj, Robespierre. Poczekajmy na ogłoszenie wyniku tych obrad. Nie skazujmy ich od razu na porażkę – skwitował Hans.
– Tylko wiecie, ten protest to może na parę godzin, a potem impreza. Trzeba się w końcu rozerwać. Po to tu przyjechaliśmy – przypomniał kompanom Alvaro.
– Doskonale wiecie, że zagrożenia dla naszej planety istnieją, a doniesienia o nich są coraz bardziej katastrofalne. – Michael zignorował resztę. – Antarktyda ma stać się jakąś drugorzędną zwykłą wyspą, dryfującą po wodach globu. A Grenlandia? Będzie bardziej zielona niż las tropikalny w Amazonii czy Kotlina Kongijska. Arktyka stanie się żeglownym akwenem wodnym, gdzie lodołamacze odejdą na emeryturę. To ma być nasz świat!
Michael na chwilę się zatrzymał. Jego towarzysze podróży wiedzieli, że przekaże im teraz jakąś ważną myśl, która uderzy do ich tęgich głów i będą ją rozpracowywać przez następną godzinę. Czy wpadł na nią teraz? Każdy z nich zakładał, że już dawno była ona w jego umyśle. Podczas milczących godzin swojego życia badał i analizował kontrowersyjne tematy. Ta myśl zrodziła się zapewne wtedy.
– Czym tak w ogóle są te wszystkie szczyty klimatyczne, bicie na alarm przez naukowców i ekologów, te wszystkie działania na rzecz naprawy Ziemi, protesty i organizacje pozarządowe; czym są? – Przerwał na chwilę, by przybrać kamienną twarz. – To jeden wielki paradoks. Jest wiele kłótni, różnych wizji, rozwiązań na szczytach władzy, chociaż naukowcy w tej sprawie już dawno wypracowali klarowne stanowisko. Każdy człowiek ramię w ramię z innym człowiekiem tak samo niszczy Ziemię. Wszyscy produkujemy śmieci, używamy produktów firm emitujących dwutlenek węgla. Jest to jedyna wojna, podczas której cała ludzkość pozostaje zgodna. Ma tego samego wroga – planetę. Zabawne, jak bardzo staramy się pokazać, że jest odwrotnie. Możliwe, że część ludzi walczy o lepszą Ziemię. Zmagają się z przeszkodami rzucanymi przez członków rządów, którzy nie zauważają, że brak poczynań z ich strony będzie oddziaływał także na ich życie. Nie potrafię się oprzeć wrażeniu, że i tak my wszyscy niszczymy tę planetę, niezależnie od skali, wielkości i zapału, z jakim ktoś to robi. I tak zbliżają się braki w dostawach prądu, braki energii elektrycznej aniżeli Ziemia z zerowym lub dodatnim bilansem wypuszczanych emisji do atmosfery. Spojrzałbyś z kosmosu na tę półkulę Ziemi, na której zapanowała noc i nie widziałbyś już świateł. Tylko ciemność. Totalny blackout.
– Nie zbyt okrutnie oceniasz działania ludzi, którzy starają się działać na rzecz poprawy obecnego stanu? Jest pomysł fair share. W jakiś sposób polepszy to sytuację krajów rozwijających się – powiedział Ritter, który poczuł się wezwany do obrony ludzi działających na rzecz ochrony planety. – Nie atakuję nikogo ani nie twierdzę, że mam rację. Jest fair share, ale jak go liczyć? Jak ocenić, które państwo było uprzywilejowane? Nie wspomnę o emisjach z transportu lotniczego i morskiego, które są de facto niczyje. Zmiana samochodów ze spalinowych na elektryczne… niby taka korzystna, ale tylko tam, gdzie jest odpowiednia metoda produkcji energii. Zapominamy o emisji z paliw, jeżeli chodzi o zapotrzebowanie na energię elektryczną, które nie maleje. Najważniejszy aspekt to atom. Albo atom, albo radykalna zmiana konsumpcjonizmu. Niektórzy straszą tym atomem, nie do końca wiadomo dlaczego. A gdzie upchniesz te wszystkie farmy wiatraków? Nie wytwarzają tyle energii na metr kwadratowy, aby starczyło nam terenu na pokrycie, a nie wszędzie masz gigantyczne połacie pustyni, aby rozłożyć panele słoneczne. W jaki sposób małe, gęsto zaludnione państwa mają sobie zapewnić energię ze źródeł odnawialnych? Może ją magazynując? Jak łapać emisje uciekające do atmosfery? Na pewno postęp nastąpi tu prędko – podsumował ironicznie chłopak. – Powodzenia z utrzymaniem dzisiejszego stylu życia, jeśli chcemy polegać tylko na źródłach odnawialnych. Czekanie na nowe technologie, które nam to wszystko dadzą, to bardzo ryzykowne zagranie. Kto się zdecyduje na taki gambit? Nigdy nie wierzyłem, że ludzkość magicznie się zjednoczy i dokona tej zmiany. Zresztą nadal pozostaję sceptyczny. Podziwiam jednak osoby, którym zależy na Ziemi. To one będą najbardziej rozczarowane.
– Zatem protest, a potem rewolucja i zmienimy świat na lepsze. Odbudujemy piękną kondycję naszej planety, tę jeszcze sprzed wieków, a energię będziemy czerpać tylko z odnawialnych źródeł. Ośrodki władzy oddamy społeczeństwom i życie zmieni się na lepsze – zaczął przemawiać Walton.
– Utopia, mój drogi, utopia. Ty to jednak jesteś oderwany od rzeczywistości – skwitował go znów Hans.
– To plan jest taki. Najpierw lecimy na protest, poznajemy tam jakieś laski, a potem uderzamy do klubu i zawijamy je do hotelu, ta? – spytał przyjaciół znużony rozmową Dekker, żeby upewnić się o pierwotnym celu wyjazdu.
– Wiesz co, Alvaro? To może od razu zacznij w tym pociągu szukać dziewczyny, która wskoczy ci do łóżka wieczorem – powiedział John i momentalnie wszyscy wybuchnęli śmiechem. – Czasem naprawdę się zastanawiam, jak musi wyglądać twój podryw i jakie bzdury wygadujesz tym biednym dziewczynom.
– Jakbyś znał mój podryw, to byś też miał pannę na każdy dzień tygodnia. A tak… Raz do roku, może na Boże Narodzenie, jak dostaniesz prezent pod choinkę – odgryzł mu się Holender.
– Przynajmniej nie będę bił rekordu Guinnessa w kategorii największa liczba potomstwa – odpowiedział mu John i znów wywołał salwę śmiechu wśród przyjaciół. – Wiesz w ogóle, ile ich już narobiłeś?
– Żadnego. A przynajmniej nic o tym nie wiem.
– A te, o których nie wiesz? – dociekał Brytyjczyk.
– Te, o których nie wiem, nie są po prostu moje. Zresztą zejdź już ze mnie.
– Alvaro – rzekł zaciekawiony Niemiec – a tak właściwie, to kogo ty będziesz udawał w tej Francji? Studenta, lekarza czy jakiś inny zawód? A narodowość? Wybrałeś już jakąś dla siebie?
– Zawód? To się zobaczy w praniu. Narodowość… jeszcze nie wiem. Może Portugalczyk? Ostatnio mam dobrą passę z tym paszportem.
– Dużo Portugalczyków zamieszkuje Francję – wtrącił się Michael. – Nie lepiej udawać Brazylijczyka? Będziesz mógł grać na różnicach w języku w razie trafienia na Portugalkę czy też Francuzkę z korzeniami z tego kraju.
– A może będziesz wreszcie sobą i znajdziesz tę jedyną? Ile możesz je tak okłamywać. – Westchnął Hans. – Naprawdę nic nie znaczy dla ciebie uczucie miłości i ciągłe bezkarne plamienie jej przez swoje zachowanie. Żadne wyrzuty sumienia? Ciągnie się za tobą morze złamanych serc. Któraś pewnie dała ci kiedyś kosza i się teraz mścisz…
– Już zameldowałeś się u Olivii? Regularnie co dwie godziny pisanie sprawozdania albo telefon i co najmniej parominutowa rozmowa. „Żadnych dziewcząt koło mnie, kochanie, głupstw też nie robimy. Wszystko jest pod kontrolą, buziaczki” – szyderczym głosem odgryzał się Alvaro.
– Przynajmniej mam kogoś, kto mnie kocha, Alvaro. Ty masz tylko „chwilówki”, jakbyś szedł po pożyczkę do banku, a nie wiązał się na stałe, zakładając konto – odciął się Ritter.
– Czego mu się dziwisz, Hans? – pytał retorycznie Amerykanin. – Kultura wręcz narzuca taki styl życia. Większość młodzieży słucha teraz rapu i popu, a tam w piosenkach przekaz jest jasny. Imprezowanie, narkotyki, używki, drogie samochody i ubrania. Teledyski pełne negliżu, a to wszystko spojone wulgarnym językiem. Nic więc dziwnego, że uczucia schodzą na boczny tor, a wśród imprezowej społeczności, czyli prawie u wszystkich nastolatków i studentów, jakiekolwiek związki sprowadzane są do seksu i przyjemności. Ten przekaz nie jest skomplikowany i trafia do nas. To nie jest poezja. Przynajmniej bawią się tam słowem, rymują i utrzymują chwytliwy rytm piosenek. Promują ten zjadliwy konsumpcjonizm. Liczy się, by mieć i wydać na zabawę, pokazać, jakie to ma się na sobie superburżujskie, modne, światowe marki. Socrealizm promował życie ludu pracującego, a nie tych dzieciaków, co robią sobie dziary na całym ciele i zmieniają kolor włosów w zależności od dni tygodnia – przedstawił swój punkt widzenia John.
– Sami się poniekąd w to wpisujemy. Wiesz, to jest teraz na topie. Sam pewnie też tego słuchasz. Nie jest łatwo wyjść z tego gatunku i wyróżniać się na tle kolegów. No, może Michael nadal jest wierny talentowi Mozarta czy Beethovena, ale Mike to Mike. A wiesz, temat używek ma też w sumie pozytywne aspekty. Marihuana to jest dar od natury. Roślina jak każda inna. Nie jest szkodliwa tak jak narkotyki, a ponadto – wbrew pozorom – nadmierna ilość alkoholu bardziej szkodzi niż ona. Można by dorzucić na ten produkt akcyzę i rząd miałby kolejne źródło dochodu. Każdy młodziak zawsze coś pali – stwierdził rodowity Monachijczyk.
– No niby tak. Ale jak będziesz jarał zioło za dużo i za często, to twój mózg będzie na poziomie podobnym do mózgu Alvaro – odpowiedział John. – Monotematyczne myślenie i ciągłe podążanie za kobietami.
Alvaro zaczerwienił się ze złości. Nie ze względu na to, co mówili jego koledzy, ale z powodu tego, jak to mówili i o czym to świadczyło. Zapominali o sobie samych i o tym, jakimi stali się ludźmi. Wykrzyknął w ich stronę:
– Naprawdę czasem nie dowierzam w to, co słyszę z waszych ust. Serio, Hans? Ty mi mówisz, że nie jestem sobą? Ja przynajmniej doskonale znam siebie i wiem, jakim jestem człowiekiem, jak postępuję i jak inni reagują na moje zachowanie. To co, że ranię kobiety czy raczej tylko się nimi zabawiam. Nie obchodzi mnie to, nie poszukuję zrozumienia czy akceptacji. To, czy ktoś mnie lubi, nie jest ważne. A ty? Odkąd jesteś w związku, zapomniałeś o sobie i o tym, kim naprawdę jesteś. Wszystko robisz dla poklasku i posłuchu, byle się wpasować w biegnący trend czy też poprawność. Nie masz własnego zdania, a mówisz to, co wypada powiedzieć. Nie chcesz nikogo urazić, aby cię nie przestali lubić, dopasowujesz się do towarzystwa i przybierasz pozy, które odpowiadają innym. Ty nawet nie kochasz Olivii. Jesteś z nią, bo już tyle to trwa i się do tego przyzwyczaiłeś. Głupio zrywać, skoro nie jest tak źle. Stałeś się własnym cieniem, który zapomniał, kim jest i jakie były jego marzenia. A ty, John? Na siłę próbujesz być takim wolnościowym pseudokomunistą, któremu zależy na dobru społeczeństwa. Boisz się przyznać do porażki swoich poglądów, a głównie do tego, że państwo jako pewna instytucja nie jest takie tragiczne. Uciekasz w skrajności przed samym sobą i rozpoczynasz wszystko od „nie”. Michaelu, ty też? Zawsze do dna tajemniczy, prędzej umrze, niż wyjawi jakieś dziwne informacje o sobie. Ciągle milczysz, nawet jakbyś mógł swoim słowem i wiedzą pomóc wielu osobom. Masz szansę zmienić coś w tym świecie, a chowasz się i cieszysz się z faktu, że ty to wiesz. I to tobie wystarcza?! Wszyscy wcale nie jesteście lepsi ode mnie, ale ja nikogo nie udaję. Znam swoje zalety, wady i nie zamierzam zmieniać się dla kogoś albo sztucznie nic ze sobą nie robić.
Cała trójka zamarła w osłupieniu. Nie spodziewali się tak gorzkich słów od Alvaro. W gruncie rzeczy bolało ich to, że mówił prawdę, której do siebie nie dopuszczali. Jakby przestali słuchać głosów dobiegających z wnętrza. Ten wyjazd miał ich zmienić.
Holender po chwili dodał:
– Wieczorem na parkiecie będziecie mnie błagali, bym robił za skrzydłowego dla was. Wtedy to zobaczymy, kto jest na moim poziomie, a kto tylko dużo gada.
– Za kwadrans dojedziemy na Gare du Nord, na piękną stację. Mniej więcej wtedy będą już znane wyniki obrad, toteż niedługo poznamy plany naszego wyjazdu – podjął porzucony temat Amerykanin, który nie chciał kłótni podczas wspólnej podróży.
W przedziale nastała piorunująca cisza. Alvaro chwycił telefon i rozpoczął surfowanie po aplikacjach społecznościowych. Odpisywał też koleżankom, które były w Paryżu, a poznał je przez internet. Najczęściej poznawał je poprzez Instagram, gdzie zazwyczaj dawał polubienia pod większością zdjęć dziewczyny, która akurat mu się spodobała. Następnie ze sobą pisali. Działał w ten sposób na tyle długo, że miał opracowane kilka schematów i szablonów takiego podrywu. Zdarzało mu się, że robił to hurtowo, czyli pisał do kilku kobiet naraz. Przytrafiały mu się też pomyłki, kiedy to wysyłał wiadomość nie do tej osoby, do której miał zamiar. W takich sytuacjach potrafił jednak od razu żartem czy inną wymówką wyprostować nieporozumienie, co nie zawsze mu wychodziło. Teraz zapraszał dziewczyny na dzisiejszą imprezę, mając nadzieję, że już pierwszego dnia pobytu przeżyje noc przygód i wrażeń.
Hans odpisywał Olivii na jej pytania i zdawał relację z dotychczasowej podróży. Słowa Alvaro nie były do końca nietrafione. O określonych godzinach musiał pisać i wysyłać swojej dziewczynie własne zdjęcia czy filmiki. To był jeden z jej warunków, na który musiał się zgodzić, by móc zabrać się z chłopakami na wyjazd zagraniczny. Zdrada za granicą była bardzo prostym i trudno wykrywalnym czynem, szczególnie gdy usilnie namawia cię do tego jeden z twoich kompanów. Olivia zdawała sobie z tego sprawę, toteż chciała kontrolować chociaż w jakimś mniejszym stopniu ten wyjazd.
John przeważnie zaczytywał się w dziełach na temat polityki państw historycznych i obecnych, w książkach o teorii państw i poglądów politycznych, a także w biografiach rewolucjonistów i wybitnych postaci polityki europejskiej i międzynarodowej. W kręgu jego zainteresowań leżały również lektury o ateizmie i kościele. Pod względem opinii na temat religii nie wyróżniał się aż nadto. Patrząc na znajomych, wiedział, że niewielu z nich chodzi na mszę nawet raz na miesiąc. Wiara w Boga niespecjalnie ich interesowała. Jedynie nie znał zdania Mike’a w tym zakresie.
Michael wyszedł z przedziału, aby rozprostować nogi i rozejrzeć się po wagonie. Otworzył okno i patrzył na krajobraz. Z oddali widział Paryż i cieszył się na myśl, że będzie mógł zwiedzić to historyczne miasto. Miał też w planach wstąpienie do słynnych, francuskich antykwariatów i wyszukanie czegoś wyjątkowego, oryginalnego w swoim wyglądzie. Kiedy tak tkwił w zamyśleniu, podeszła do niego nieznana mu osoba i powiedziała przyjaznym tonem:
– Widać zabytkowy Paryż. Pan się wybiera do Paryża na zwiedzanie czy może ze względu na szczyt klimatyczny?
Mike obrócił się i zobaczył starszego mężczyznę. Na głowie miał beżowy kapelusz, a na nosie okulary przeciwsłoneczne. Ubrany był w hawajską, zwiewną koszulę, a do tego długie, białe spodnie i brązowe lakierki. Nosił gęsto rosnącą brodę, ponadto uroku dodawała mu wyraźna opalenizna. Liczył sobie pewnie ponad pięćdziesiąt lat i w żaden sposób nie pasował do dwudziestego pierwszego wieku. Swoim wyglądem i sposobem bycia wyróżniał się na tle otoczenia. Nim Michael zdążył zareagować, tajemniczy mężczyzna z uśmiechem na twarzy dodał:
– Proszę mi wybaczyć mój brak kultury. Nazywam się Archibald, proszę mi mówić Archie. – Wyciągnął dłoń w kierunku Mike’a.
– Jestem Michael Valentini – powiedział dwudziestoczterolatek, podając dłoń swojemu rozmówcy. – Właściwie to trudno orzec. Planowałem, wraz z trzema przyjaciółmi, odpocząć i zapomnieć o codzienności w tempie imprezowej rozrywki. Ale zwiedzanie również braliśmy pod uwagę. Być w Paryżu, a nie widzieć żadnego zabytku, to jak przyjść na widowisko sportowe i zamknąć oczy. A twoje plany, Archie?
– Pięknie powiedziane. Ja po raz kolejny wracam do Paryża. Możliwe, że to jest takie moje hobby. Nie jestem stąd, ale lubię tu wracać, tylko oby ten szczyt nie pokrzyżował mi planów.
Michael, który ciągle analizował zachowanie i wygląd Archibalda, próbował domyślić się, skąd on pochodzi i dlaczego aż tak się wyróżnia.
– Ciekawość nakazuje mi zapytać, skąd u ciebie taki oryginalny strój. Odnoszę wrażenie, jakbym rozmawiał z osobą z drugiej połowy minionego wieku.
– Uwielbiam nocne spacery po starówce Paryża. Czuję się wtedy, jakby dwudziesty pierwszy wiek jeszcze nie istniał – powiedział, po czym zamyślił się na kilkanaście sekund i dodał: – Trafne spostrzeżenie, młody człowieku. Wiesz, zatrzymałem się gdzieś pomiędzy latami siedemdziesiątymi a osiemdziesiątymi dwudziestego wieku. Pamiętasz te starsze filmy? Zawsze uwielbiałem oglądać uroki amerykańskich miast. Szczególnie Miami czy Los Angeles, gdzie na tych lekko zszarzałych ekranach w trzeszczących telewizorach palmy i zachody słońca na tle wieżowców budziły we mnie zachwyt i radość serca. Mieszkam w Stanach, ale podróży po świecie nie odpuszczam. Stąd mój ubiór. Te piękne czasy zawsze będą we mnie. Nie ma już tego w filmach. Dzisiaj w użyciu są efekty specjalne, pewna sztuczność i nienaturalność. Nie ma tej pięknej prostoty w przekazie i ujęciach. Dwunastu gniewnych ludzi, gdzie prawie cała akcja filmu odbywa się w jednej sali. Serial Policjanci z Miami. Ach, te sceny akcji na tle wspaniałego miasta. To była sztuka! Oddać ducha tamtych czasów w tak fenomenalny sposób. Tego już niestety nie ma.
Michael znał te kultowe pozycje kinowe i telewizyjne. Niepostrzeżenie dla siebie zaczął nadawać na podobnych falach, co Archie.
– Można odnaleźć wiele ciekawych pozycji filmowych i serialowych. Pod tym względem jest naprawdę bardzo dobrze. Bardziej mnie irytuje to ciągłe sprzedawanie ckliwych zakończeń, tych tak zwanych happy endów. Przecież życie nie prezentuje się tak wspaniale. Domyślam się, że tego chcą odbiorcy, ale zdecydowana większość filmów obiera tak przewidywalny finał. Zawsze bohaterowi uda się wykonać jakieś zadanie, naprawić swój błąd czy zdobyć serce upragnionej kobiety. Wątpię, aby świat był zbudowany z pasma wiecznych sukcesów, jak jest to pokazane.
Lokomotywa dojeżdżała na dworzec kolejowy. Widać było majestatyczny gmach budynku. Pasażerowie krzątali się po przedziałach i szykowali do opuszczenia wagonów. Walizki były zdejmowane z górnych półek. Część podróżnych wychodziła na korytarz. Nagle w tym tłoku i chaosie pojawił się Hans, który z podekscytowaniem oznajmił, że ogłaszają wyniki obrad szczytu klimatycznego. Podał dalej tę informację i zniknął w czeluściach przedziału.
– Zatem czas na mnie. Życzę miłych nocnych spacerów po Paryżu i oby szczyt nie przeszkodził ci w planach – uprzejmie pożegnał się Valentini.
– Przeszkodzi, wiem, że przeszkodzi. Przed tym szczytem już znałem werdykt, ale dziękuję i nie żegnam – odpowiedział Archie.
Na twarzy Mike’a pojawiło się zdziwienie. Starszy mężczyzna nadal wydawał mu się niezwykle tajemniczy, a owa tajemniczość ścierała się z mitycznością.
– Niedługo znów się zobaczymy, Michaelu.
Archibald odszedł w stronę innego wagonu i niebawem zniknął w tłumie osób stojących na korytarzu. Ludzie ci wyglądali jak roślinność, która porastała las tropikalny, a jedynym sposobem przejścia przez ten gąszcz było użycie maczety i utorowanie sobie drogi. W końcu Michael dotarł do swojego przedziału i spytał:
– Jaki jest wynik obrad?
– Nie podejmą żadnych kroków w kierunku ratowania Ziemi i zapobiegnięcia zmianom klimatycznym. Wynik jak z poprzedniego szczytu, dodali jakieś marne szczególiki, ale w zasadzie to jest dokładnie to samo – odpowiedział Hans.
– Mówiłem, ha! Zawsze ta sama gierka z ich strony. Może najwyższy czas im przypomnieć o gniewie ludu. A z geopolitycznego punktu widzenia... – wtrącił się John.
– Przepraszam, z jakiego? Geopolityka to nauka, że używasz tego sformułowania? To, że zalewają nas nową terminologią, która nie wiadomo, po co jest używana, nie oznacza, że musimy to wchłaniać. Bezsensowny bełkot świeżej nomenklatury. Pełno ekspertów, którzy trzepią niezłą kasę na ludziach. Nagle znaleziono nowy sport, który każdy może uprawiać. Jakaś tam wiedza, mało merytoryczna, parę rzuconych haseł i jest. Zejdź na ziemię, John – wtrącił się Michael.
Brytyjczykowi sposępniał nastrój.
– Za pół godziny będzie przemowa prezydenta Francji do narodu w sprawie tego szczytu – kontynuował Hans. – Wątpię, byśmy zdążyli obejrzeć to w hotelu.
– Już dojechaliśmy na nasz peron. Jak nie zdążymy obejrzeć przemówienia w hotelu, to obejrzymy go w taksówce, gdy będziemy jechać – zarządził Michael. – Dalej, Alvaro, zaraz odpiszesz tym dziewczynom, teraz wychodzimy.
Pociąg zatrzymał się na stacji. Dookoła słychać było wołania i okrzyki ludzi, odgłosy nadjeżdżających i opuszczających dworzec lokomotyw. Przez megafony informowano o opóźnieniach w planowanym rozkładzie jazdy kolei. Ludzie rozbiegali się na wszystkie strony. Rodziny witały dalekich krewnych, kochankowie padali sobie w objęcia i dawali prezenty. Spiesznie udawano się na postój taksówek, aby jak najszybciej złapać swoją i dojechać do domu czy hotelu. W wielkich halach, w powieszonych na ścianach telewizorach były pokazywane wyniki obrad, co na żywo komentowali dziennikarze przed budynkiem Grand Palais, gdzie odbywał się szczyt klimatyczny. Czwórka przyjaciół zmierzała w stronę taksówki. Ich celem był hotel Le Bristol Paris, znajdujący się niedaleko Pałacu Elizejskiego w ósmej dzielnicy.
– Wszystko pozostaje po staremu – rzekł Hans do kompanów, mając na myśli werdykt szczytu.
– Taka już jest historia. Zawsze musi się powtarzać, tylko w innym opakowaniu. Raz w jednej epoce dominują wojny, w drugiej rozwój i wynalazki, a w jeszcze innej stagnacja – stwierdził zasmucony John. – Nam przypadnie epoka upadku. Chyba, że coś z tym zrobimy.
– Nie narzekajcie tak, okej? Przyjechaliśmy tu się dobrze bawić i odpocząć, a nie ciągle się zamartwiać i rozmyślać nad losem świata. Wam potrzeba porządnego lekarstwa. Pół litra wódki na beforku zrobi wam dobrą robotę – powiedział uśmiechnięty Alvaro.
Wszyscy popatrzyli na niego z politowaniem, choć miał trochę racji. Mieli tu przede wszystkim dobrze spędzić czas i przeżyć największe wakacje życia. Zebrać jak najwięcej wspomnień, o ile będą zdolni cokolwiek zapamiętać ze względu na wysokie stężenie alkoholu we krwi. Przyjaciele wsiedli do taksówki i udali się w stronę hotelu.
W tę budzącą grozę ciszę obudzony ze swoich myślowych wojaży Michael rzucił zdanie:
– Czas ucieka, a żaden człowiek nie potrafi go złapać.
„Ze wszystkich moich przyjaciół jestem jedynym, jaki mi pozostał”
(Publiusz Terencjusz Afer)
Długo trwające obrady szczytu klimatycznego odbywającego się w ogromnym Grand Palais, którego szklana kopuła wyróżniała się na tle Paryża, dobiegły końca. Po ogłoszeniu wyników prezydent Francji jak najszybciej opuścił to miejsce. Był z nim jego oddany pomocnik, pełniący funkcję przewodniczącego senatu oraz nieoficjalnego doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego. Udali się w stronę wyjścia z wielkich hal wystawowych, a następnie w kierunku długiej kolumny samochodów. Formacja GSPR zabezpieczała rutynowe przemieszczanie się prezydenta. Składali się na nią doświadczeni członkowie kontrterrorystycznej jednostki żandarmerii GIGN i kontrterrorystycznej jednostki policji RAID. Szef ochrony GSPR otrzymał potwierdzenie, że na zewnątrz jest czysto i głowa państwa może bez przeszkód opuścić przeszkloną halę. Ukazał mu się widok kilku czarnych, opancerzonych samochodów peugeot 5008. Do jednego z nich wsiadł pospiesznie prezydent wraz ze swoim starszym współpracownikiem, po czym auto pojechało niecały kilometr w stronę klasycystycznego Pałacu Elizejskiego.
Siedząc wygodnie we francuskim samochodzie, prezydent spytał się swojego podwładnego:
– Ktoś ciebie zaskoczył podczas tych obrad?
– Nie, Frank. Zdaje mi się, że każdy kraj postąpił według wcześniej wytyczonej ścieżki. Pokazali się, jak to zawsze mają w swoim zwyczaju. To była dobra okazja do robienia biznesu – odpowiedział mu jego najbliższy doradca.
– Dosyć szybko obdarli mnie ze złudzeń, że ten kluczowy szczyt to coś więcej niż tylko pokaz dla ludzi, a szkoda… – odrzekł smutnym głosem prezydent Francji.
– Daj spokój. Na tym właśnie polega pociągający urok polityki. Każdy rozgrywa swój własny mecz i strzeże swojej bramki. Zagrali na czyste konto, nie tracąc za dużo. Już dojechaliśmy, trzeba cię przygotować na orędzie do narodu – zarządził przewodniczący.
Obaj panowie wyszli z opancerzonego wozu i udali się do siedziby głowy państwa, aby prezydent mógł za kilkanaście minut przemówić do swoich obywateli.
Pałac Elizejski to miejsce, w którym od czasów osiemnastego wieku mieszkało wiele znamienitych postaci sprawujących władzę. Przebywała tu niezbyt lubiana Madame Pompadour – metresa króla Francji Ludwika XV. To właśnie w tym budynku podpisywał akt abdykacji Napoleon Bonaparte po przegranej bitwie pod Waterloo. Była to oficjalna, prezydencka rezydencja. W tym też miejscu za parę minut miał wygłosić przemówienie do narodu czterdziestosześcioletni prezydent Francji.
Staż polityczny prezydenta wynosił zaledwie pięć lat, jego prezydentura trwała już trzy. François de Florence był charyzmatyczną osobą. Zaskarbił sobie przychylność ludu, gdyż pojawił się znikąd jako prosty obywatel, żyjący wśród nich. Podczas całej kampanii prezydenckiej przebywał w otoczeniu Francuzów, przechadzając się ulicami Paryża i innych miast czy wsi, rozmawiając z mieszkańcami o swoich ideach na rozwój państwa, a także wysłuchując ich argumentacji i pomysłów, co dla wyborców było nowością. Mówił szczerze i zrozumiale, a jego przekaz trafiał do każdego człowieka. Wygrał miażdżącą przewagą nad pozostałymi kandydatami. Otrzymał aż siedemdziesiąt cztery procent głosów. Chciał zmienić Francję na lepsze, odbudować jej wiodącą rolę w Europie, ale meandry zakulisowej polityki szybko sprowadziły go na ziemię. Czuł się trochę zagubiony i niekiedy tęsknił za swoim dawnym, spokojnym życiem.
Nie znał zbyt wielu polityków, a jego najwierniejszym sojusznikiem w tym francuskim, politycznym Koloseum był bezkompromisowy przewodniczący senatu. Jean Popullard – pięćdziesięcioośmioletni weteran sceny politycznej – od ponad trzydziestu lat aktywnie uczestniczył w życiu państwa. Zajmował niejeden ministerski stołek, a dodatkowo był wieloletnim posłem w Zgromadzeniu Narodowym. Ten całkowicie wyłysiały, starszy człowiek wiedział najwięcej o polityce we Francji i był najgroźniejszym przeciwnikiem dla każdego zaangażowanego w nią człowieka. Mówiono, że ma haka na każdą osobę, dlatego też regularnie na przestrzeni lat otrzymywał różne posady mimo zmian wśród rządzących. Wykreował on postać Franka, jak mawiał na prezydenta Francji, i sprawił, że jego kampania osiągnęła sukces. Miał na niego duży wpływ i często zdarzało się, że prezydent podejmował decyzje według jego wskazówek i pomysłów. To Jean wskazał mu adekwatnego kandydata na stanowisko premiera Francji. Następnie, sterując tym ostatnim, wybrał wszystkich ministrów na poszczególne resorty w rządzie. Stał się dyrygentem tej orkiestry. W ten sposób coraz bardziej zacieśniał się polityczny pierścień wokół nieświadomego prezydenta.
Pierwszy raz, odkąd François zasiadł za sterem statku o nazwie Francja, groziło mu widmo utraty wpływów i nieprzedłużenia jego prezydenckiej kadencji. Obaj panowie nie chcieli się rozstawać z władzą. Tym zagrażającym dla nich zjawiskiem był szczyt klimatyczny, w trakcie którego pełnili funkcję gospodarzy. Wiedzieli, że wynik obrad sprawi zawód wyborcom. Kolejna porażka na tej płaszczyźnie mogła sporo kosztować elity polityczne. Kiedyś musiał pojawić się znak stop. Nie wszystko mogło ujść płazem. Tym razem miał się obudzić gniew ludu. Tylko jeden z nich widział w tej porażce drogę do sukcesu.
– Już czas, Frank – powiedział Jean. – Wiesz, zrób show jak zawsze. Daj im nadzieję, że tak łatwo nie odpuścisz, ale pamiętaj, co było ustalane na szczycie. Nie przeholuj z tematem, bo narobimy sobie dodatkowych kłopotów.
Ten łysiejący, stary wyjadacz miał na myśli tajny aneks, który został zawarty za kulisami przez najważniejszych przywódców państw świata. Sygnatariuszami tego paktu było dwadzieścia państw, które znajdowały się w czołówce emisji dwutlenku węgla: Chiny, Stany Zjednoczone, Indie, Rosja, Japonia, Niemcy, Korea Południowa, Iran, Kanada, Arabia Saudyjska, Brazylia, Meksyk, Indonezja, Republika Południowej Afryki, Wielka Brytania, Australia, Włochy, Turcja, Francja i Polska, a do tego dochodziły ważniejsze państwa regionu, takie jak Hiszpania, Egipt, Etiopia, Nigeria i Izrael. Dla bezpieczeństwa ich wszystkich nie został on nigdzie spisany. Ustalono, że pierwszy akt dotyczy obywateli państw członkowskich. W razie problemów z nasilającymi się protestami, strajkami czy zalążkami rewolucji sojusznicze rządy pomogą sobie w zwalczaniu tych zjawisk. Utrzymanie władzy i kontroli nad społeczeństwem było ich priorytetowym punktem po obradach. Politycy nie byli krótkowzroczni i zdawali sobie sprawę, że niepowodzenie szczytu klimatycznego wzburzy ludność świata, która stanie się gotowa do działań przeciw władzy. Wszystkie najważniejsze głowy państw, niezależnie od formy ustroju politycznego, w którym rządziły, zgodziły się na zbrojne użycie siły wobec protestujących. Inne kraje miały pod żadnym względem im nie przeszkadzać w takim postępowaniu. Zobowiązały się wspierać je wywiadowczo i służyć im pomocą wedle ich możliwości. Dla zmylenia opinii publicznej i mediów pozwalano rządom wyrażać swoje niezadowolenie z powodu użycia siły przeciwko obywatelom w jakimś państwie. Z kolei planowano nie dopuszczać do większych, oficjalnych działań przeciwko krajom, które miały kłopoty ze społeczeństwem. Ponadto ustalono, że drugim aktem będzie zapowiedziana ze strony Francji iskra, która rozpali beczkę prochu i zezwoli na podjęcie zbrojnych interwencji na terenie słabszych państw. Miejsce na idealne preludium widziano na terenach Czarnego Lądu. Tam miały upaść pierwsze kraje. Chciano zastosować siłowe rozwiązanie, które zmusiłoby do zniszczenia szkodliwej energetyki, uruchomić zinstytucjonalizowaną machinę, dzięki której zniknąłby problem przeludnienia. Imperialny kolonializm wracał do korzeni. W końcu każdy lubił dzielić tort na kawałki. Można było otrzymać największy z nich.
– Dobra, Jean, idziemy do gabinetu. Jestem gotów i wygłoszę to przemówienie. Nie ma żadnego powodu, by to odwlekać. Jestem dobrej myśli. Wierzę w nasz naród.
Obaj mężczyźni udali się w stronę gabinetu, gdzie czekała ekipa zajmująca się scenerią i montażem przemówienia. Wszystko było przygotowane. Prompter był ustawiony idealnie naprzeciw mównicy, aby prezydent doskonale widział napisy. François przeważnie wolał mówić od siebie, prosto z serca, ale czasem inne rozwiązania były korzystniejsze, szczególnie w stresujących sytuacjach. Mowę pisał w trakcie szczytu, zdając sobie sprawę, że finał obrad nie będzie pozytywny.
– Za minutę jesteśmy na wizji, panie prezydencie – powiedział Mathieu Luno, szef wiadomości w prywatnej stacji TF10, który propagował rząd i był sowicie opłacany przez Jeana. Propaganda szerzona nie z publicznej, państwowej France Télévisions wydawała się wiarygodniejsza.
– Dalej, Frank, idź i zajmij już swoje miejsce. Mowa jak każda inna. Wyobraź sobie, że składasz życzenia bożonarodzeniowe dla rodaków – powiedział zachęcająco Jean.
Prezydent, uśmiechając się przez chwilę, odrzekł:
– Oby to było tak proste, jak mówisz. Jean, jak wyglądam? Muszę dobrze wypaść przed kamerą.
– Wyglądasz jak Napoleon Bonaparte podczas koronacji na cesarza – zażartował jego doradca i obaj się roześmiali. – Już czas, Frank, powodzenia.
Frank skinął porozumiewawczo głową i stanął za mównicą. Doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że musi tę klimatyczną porażkę jak najlepiej opakować i sprzedać ją wzburzonym obywatelom Francji.
– Panie prezydencie, uwaga, za pięć sekund wchodzimy na wizję – powiedział kamerzysta i palcami odliczał ostatnie sekundy przed prezydencką przemową do narodu.
François de Florence wychowywał się w Nicei. Jego rodzice prowadzili lokalną restaurację i często im pomagał. Był uczynnym i niesprawiającym problemów chłopcem. Nie wyróżniał się na tle rówieśników. Lubił pograć w piłkę nożną z kolegami i czytać przygodowe książki. Od najmłodszych lat nie okazywał zainteresowania ani polityką, ani życiem publicznym. Gdy przekroczył wiek umożliwiający głosowanie w wyborach, wypełniał swój obywatelski obowiązek, nie pomijając żadnych głosowań, chociaż nie była to jego ulubiona rozrywka i nie przykładał do tego dużej wagi.