Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
„Pętla” to porządnie napisana powieść radzieckiego drugoligowca Adamowa. Niewątpliwie brakuje tu warsztatu Wielkich Mistrzów Siemionowa i Szestakowa, oraz tak charakterystycznej dla nich lekkości pisania, dowcipu, błyskotliwych retort. Powieść przypomina raczej dzieła braci Wajnerów, które zaliczyć można do nurtu „psychologicznego” radzieckiej powieści kryminalnej. „Pętla” jest w rzeczy samej duszna, męcząca, czyta się ją ciężko. Podobnie jak u Wajnerów („Wizyta u Minotaura” oraz świetna „Beczka śmierci”) oraz u późnego Siemionowa („Przy Ogariewa 6”, „Przeciwnicy”) mamy tu życie człowieka radzieckiego przedstawione realistycznie, bez propagandowej otoczki. Weryzm opisów moskiewskich ulic i slumsów może zniechęcić czytelnika nastawionego na lekturę lekką i relaksującą, jednak znawca gatunku doceni ten realizm powieści, nieczęsty w popularnej literaturze radzieckiej. Wszechobecne błoto, alkoholicy, drobni cwaniacy i wielcy malwersanci, krew zabitego milicjanta na zaśmieconym podwórku – oto tło akcji „Pętli”. Nastawienie większości bohaterów do życia cechuje skrajny cynizm w myśl dewizy „i w socjalizmie można żyć, trzeba tylko dobrze przestudiować jego prawa.”
[opis okładkowy]
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 300
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Arkady
Adamow
pętla
tłumaczył
Aleksander Bogdański
Czytelnik
Warszawa
1977
Tytuł oryginału
Петля
Okładkę i kartę tytułową projektował
ZBIGNIEW CZARNECKI
Rozdział pierwszy
Dzwoni telefon i Kuźmicz wzywa mnie do siebie. Mówi przy tym takim tonem, że rozumiem, iż albo zaraz urwie mi łeb za to, że pewne pilne pismo, które mam sporządzić, nie znajduje się jeszcze u niego na biurku, albo wydarzyło się coś mało przyjemnego i Kuźmicz ma zamiar zwalić tę nieprzyjemność na moją głowę. Ani jedno, ani drugie, rzecz oczywista, mnie nie cieszy. A równocześnie rozsadza mnie ciekawość: a może rzeczywiście wydarzyło się coś niezwykłego i Kuźmicz postanowił powierzyć tę sprawę mnie? W jego tonie było coś takiego...
W gabinecie Kuźmicza zastaję nie ogolonego, ponurego człowieka w wybrudzonym płaszczu i rozdeptanych butach. Jego rzadkie jasne włosy są zmierzwione, w rękach miętosi starutką czapkę uszankę. Maleńkie oczka na czerwonej, wygarbowanej przez słońce i mróz twarzy są pełne lęku i podniecenia.
Ujrzawszy mnie Kuźmicz mówi do siedzącego naprzeciw niego człowieka:
- Właśnie on pojedzie z panem. Po drodze proszę mu wszystko opowiedzieć. - I zwracając się do mnie dodaje: - Weź samochód.
Bez słowa wychodzimy na korytarz. I wtedy przyglądam mu się uważniej. Na jego płaszczu widać ślady pyłu ceglanego, na butach zaschnięte bryzgi cementu. Jednym słowem, budowlaniec. A na budowach trafiają się różne interesujące odkrycia. W przeciwnym razie po co by do nas przybiegł? Kiedy się zdarzy zwyczajna bójka albo nieszczęśliwy wypadek, nikt do nas nie przybiega.
Otwieram z klucza drzwi pokoju, wchodzimy do środka i wreszcie przedstawiamy się sobie. Człowiek wymienia swoje nazwisko: Grigorij Trofimowicz Sizych, brygadzista na budowie.
- No i cóż się tam u was stało? - pytam. - Proszę mi na razie powiedzieć chociażby w dwóch słowach.
- A tu więcej słów nie potrzeba - mówi Sizych, rozkłada ręce i wzdycha. - Znaleźli kobietę. Oczywiście martwą.
- Kiedy?!
- No, będzie z godzinę temu. Kiedy chłopaków do roboty wygnałem...
- I to było godzinę temu?
- No, może dwie. Panu się zdaje, że patrzyłem na zegarek czy co? - Sizych zaczyna się złościć. - Przyjechałem z zarządu i pogoniłem ich do roboty.
- Dobrze. Niczego tam nie ruszaliście?
- Nie. Cóż to ja książek nie czytam? A chłopaki tym bardziej. Pilnują, dopóki jestem tutaj.
- W takim razie jedziemy - mówię zdecydowanym tonem. - Resztę powie mi pan w drodze.
Pogoda ohydna. Błoto, wiatr i przenikliwe, wilgotne zimno.
Znajduję nasz samochód. Jechać, jak się okazuje, nie trzeba daleko. Właśnie dlatego Sizych przybiegł do nas, a nie do komendy dzielnicowej. Po chwili widzę już długi, tu i ówdzie pochylony płot, za nim obwiśnięte ramię dźwigu, a przed bramą zielony obszargany wagonik, na którym przybity jest arkusz dykty z niezgrabnymi literami i cyframi, oznajmiającymi, jaki zarząd budowy prowadzi tu prace.
Podjeżdżamy bliżej. Skrzydła bramy, otwarte do połowy, ugrzęzły w głębokim błocie. Za bramą po jednej stronie widać stosy wilgotnych żelbetowych rozporek, płyt i słupów, po drugiej - stertę całych i potłuczonych cegieł. A na wprost, nieco dalej, wznoszą się góry wykopanej ziemi, za którymi, jak się można domyślić, musi być głęboki wykop. Wystercza z niego ażurowe ramię dźwigu. Z boku, koło zwalonej cegły, przytuliło się do płotu kilka młodych drzewek.
Wysiadamy z samochodu i obchodząc kałuże, z trudem, raz po raz ślizgając się, wspinamy się na wysoką hałdę świeżej ziemi, gdzie czeka na nas dwóch robotników w brezentowych spodniach i kurtkach.
Po minucie stoję już obok nich i patrzę w dół. Och, jaki głęboki wydaje się stąd ten wykop! Nie od razu odróżniam na jego dnie wśród potłuczonej cegły, koło ciężkiej płyty betonowej ukośnie zarytej w ziemię, ciało kobiety.
Zaczynamy ostrożnie schodzić do wykopu. Spaść stąd jest bardzo łatwo: pod nogami strome i śliskie usypisko. Długie schody, prowadzące z wykopu, kończą się znacznie niżej miejsca, w którym stoimy. Nogi ślizgają się raz po raz.
W tym momencie słyszę, jak na ulicy koło bramy zatrzymuje się samochód. Zjawia się znany mi sędzia śledczy z prokuratury Isajew oraz trzech chłopaków z dzielnicowej komendy milicji. Na pewno poinformował ich Kuźmicz.
I oto wszyscy stoimy milczącym półkolem w pewnej odległości od leżącej kobiety. Jedna jej ręka jest nienaturalnie podwinięta pod plecy, druga jakby wczepiła się w skraj szarej płyty betonowej; długie jasne włosy rozsypały się po odłamkach cegieł, przykleiły do zastygłej, jakby marmurowej twarzy. Płaszcz jest rozpięty, nogi konwulsyjnie zgięte jak do skoku, na nogach wysokie modne buty.
Zapomniałem powiedzieć, że razem ze mną przyjechał lekarz i fotograf. Ten ostatni zdążył już obfotografować wszystko, co należy w takich wypadkach. Lekarz, zbliżywszy się do ciała, tylko westchnął i machnął ręką: jego pomoc nie była tu, niestety, potrzebna.
W skupieniu, na razie z daleka, badamy miejsce wypadku. Prawdę mówiąc, tylko się nam wydaje, że w tej chwili coś badamy. W rzeczywistości chcemy się po prostu uspokoić, wziąć się w garść, zanim przystąpimy do pracy.
Kobieta jest zupełnie młoda, ma nie więcej niż dwadzieścia dwa lata. Twarz otwarta, niebrzydka, zadarty nosek, duże usta z pulchnymi wargami, wielkie szare oczy. Odruchowo rekonstruuję tę twarz, bo w tej chwili wygląda ona zupełnie inaczej, zastygł na niej wyraz przerażenia i bólu. Nie jestem w stanie oderwać wzroku od lekkiego, puszystego, jakby jeszcze żywego pasma jasnych włosów na czole.
Nie, do takiej śmierci nie można się przyzwyczaić. Kiedyś opowiadał nam Kuźmicz: od pierwszego do ostatniego dnia wojny był na froncie i widział wielu zabitych, poniewierał się po szpitalach, sam zadawał śmierć wrogowi, a jednak pierwszy trup w zwyczajnym moskiewskim mieszkaniu, przy czym nie w łóżku, otoczony rodziną, lecz na zalanej krwią podłodze, między stołem a odrzuconym krzesłem, wywarł na tym frontowcu takie wrażenie, że nie wytrzymał, niespostrzeżenie wymknął się z mieszkania i przez jakiś czas palił na schodach papierosa za papierosem, żeby dojść do siebie. Nie można się przyzwyczaić do czegoś takiego i nie należy, jak nie można się przyzwyczaić do niesprawiedliwości, kłamstwa i okrucieństwa. I wybaczyć tego również nie można.
Sprawiedliwość - to podstawa naszego zawodu. Nawet w przestępcy staram się za wszelką cenę obudzić to uczucie i sprawić, żeby sam przyznał, iż zasłużył na karę.
W tej chwili jednak myślę o czymś zupełnie innym. Wyszukuję i analizuję szczegóły, najdrobniejsze rysy w tej konkretnej sytuacji, które by pozwoliły odpowiedzieć na pierwsze z zasadniczych pytań stawianych w każdym śledztwie: co tu się wydarzyło - zabójstwo, samobójstwo, nieszczęśliwy wypadek? Nieszczęśliwy wypadek jest najmniej prawdopodobny. Po co ta kobieta miałaby samotnie wałęsać się wieczorem po budowie?
A więc zabójstwo czy samobójstwo? Dużo się wyjaśni, kiedy się dowiemy, kim jest ta kobieta. W tej chwili ustalić tego nie sposób: nie ma żadnych dokumentów. Torebki również. I to właśnie jest dziwne. Kobieta jest ubrana starannie, nawet z pewną kokieterią, powinna więc była mieć torebkę. A jeżeli jej nie ma, to znaczy, że ktoś ją zabrał. Przypadkowy człowiek, który znalazł zwłoki? Chyba nie. Przypadkowy człowiek nie ośmieli się zabrać torebki. Raczej podniósłby alarm. Nie, takiego człowieka tu nie było. To znaczy, że kobietę najpierw obrabowano, a potem zabito? I rabusie zabrali torebkę? Ale na ręce kobiety został zegarek, a na palcu pierścionek, nawiasem mówiąc, nie obrączka. Gwałt? Odzież na kobiecie jest cała, nie widać żadnych śladów walki. Zresztą poza rabunkiem i gwałtem mogą też istnieć inne motywy zabójstwa - chociażby zazdrość. Kobieta jest młoda i przystojna. Wszystko to prawda, ale w grę może również wchodzić samobójstwo. Przede wszystkim trzeba się dowiedzieć, kim jest ta kobieta, odszukać jej rodzinę, przyjaciół, kolegów z pracy, usłyszeć od nich, w jaki sposób i czym żyła, co sobą reprezentowała.
Na razie jednak, pod świeżym wrażeniem wypadku, należy porozmawiać z brygadzistą i robotnikami.
Isajew ruchem głowy wskazuje mi Sizycha. On sam chce jeszcze raz przeszukać teren. Wołam brygadzistę i wchodzimy z nim do pustego wagonika. Siadamy za długim stołem z desek, odsuwam na bok rozrzucone kostki domina, puste, porozrzucane puszki po konserwach i butelki od kefiru - ani jednej po winie, nawiasem mówiąc, nie dostrzegam - i przystępujemy do rozmowy.
- Co tutaj budujecie? - pytam.
- A! - Sizych pogardliwie macha ręką w brezentowej rękawicy o jednym palcu. - Garaż. Spółdzielczy, widzisz. Ale co to za robota? Dwa tygodnie czekaliśmy na dźwig. A jak przyszedł, na drugi dzień się zepsuł. Teraz od trzech dni czekamy na majstra, żeby naprawił. Albo niema cegły, albo zaprawy. A ci się nie patyczkują...
- Co za „ci”?
- No, jak im tam? Zarząd.
- A dlaczego by się mieli patyczkować? - dziwię się wesoło. - Przecież wpłacili pieniądze.
- Ha! Wpłacili! Tutaj, miły człowieku, potrzebne są żywe pieniądze, a nie martwe. Koło tego trzeba polatać.
- Kto ma latać?
- A oni! Któż by inny? Ja będę za nich latał? A oni tylko w dzień i w nocy mnie nachodzą i zawracają mi głowę. Albo skargi na mnie piszą. Ha! Piszcie! Plunę i rzucę to wszystko w diabły.
Sizych rzeczywiście się złości i w uniesieniu uderza rękawicami po stole.
Ale mnie w tej chwili absorbuje zupełnie inna myśl. Jeżeli garaż jest spółdzielczy i ci udziałowcy wałęsają się tu dniem i nocą, pełni bolesnych marzeń o przyszłym garażu, to... Jednym słowem, chyba jeszcze za wcześnie odrzucać trzecią wersję - nieszczęśliwy wypadek. Ale w takim razie ta kobieta mogła być jednym z udziałowców spółdzielni albo członkiem rodziny któregoś z nich. Jednakże po co się robi taki głęboki wykop, jeżeli buduje się tylko garaż?
- A! - Sizych ze złością, do której prawdopodobnie zdążył się już przyzwyczaić, macha ręką. - To nie jakiś tam zwykły garaż, ale podziemny. Sami nie wiedzą, czego im się zachciewa. Początkowo, widzisz, planowali jedno piętro. A potem, znaczy się, pobiegali tędy-siędy i w tej chwili mamy już dwa piętra. Dwa piętra pod ziemią! Wyobrażasz sobie, jaki trzeba zrobić wykop? Nawet słoń, gdyby tu wpadł, toby kark skręcił, a cóż dopiero człowiek!
- Ta-ak... - Zamyślam się na sekundę i zadaję nowe pytanie: - Czy ma pan czyjeś telefony? Zna pan po nazwisku kogoś z zarządu spółdzielni?
- A jakżeby? - wyniośle odpowiada Sizych. - Znam ichniego prezesa. Znamieński Piotr Lwowicz. Nawiasem mówiąc, profesor. Można powiedzieć, uczony. Ale chłop równy, zawsze można zadzwonić.
Dyktuje mi numer telefonu profesora Znamieńskiego.
Wyskakuję z wagonika i odnajduję w pobliżu automat telefoniczny. Dzwonię do profesora Znamieńskiego, nie bardzo, co prawda, licząc na to, że zastanę go w domu o takiej porze.
Ale mam szczęście. W słuchawce rozlega się aksamitny, dobrze postawiony bas.
Przedstawiam się i proszę o pozwolenie złożenia profesorowi wizyty w dogodnej dla niego porze, napomykając, że osobiście wołałbym to zrobić natychmiast. Z miejsca uprzedzam, że sprawa jego bezpośrednio nie dotyczy, ale że bardzo liczymy na jego pomoc. A w ogóle jest to sprawa bardzo poważna.
Wszystko to sprawia, że uspokojony, a jednocześnie zaintrygowany profesor proponuje, żebym przyjechał natychmiast, i podaje mi swój adres.
Odwiesiwszy słuchawkę wychodzę z budki automatu i w tym momencie stwierdzam, że budka stoi koło domu, który mi jest potrzebny, i nawet koło tej samej bramy.
Profesor jest niewysoki, dość otyły, ale równocześnie krzepki i bardzo ruchliwy. Ma siwe, lekko falujące włosy gładko zaczesane do tyłu, na cieniutkim nosie okulary w grubej oprawie, rumiane, wypielęgnowane policzki, w ustach ogromną, zagasłą fajkę. Jest ubrany w wymięte brązowe spodnie z welwetu i takiego samego koloru bardzo elegancką marynarkę; rozpięty kołnierzyk koszuli odsłania pełną różową szyję. Przez szkła okularów jego oczy wydają się wielkie, widać w nich niecierpliwe zainteresowanie.
Profesor wprowadza mnie do niedużego gabinetu pełnego książek, teczek, rękopisów, które leżą w szafach, zajmujących całe dwie ściany niemal do samego sufitu, na półkach zawieszonych nad kanapą, na samej kanapie, na fotelach i na ogromnym biurku koło okna ze stojącą lampą z brązu z granatowym szklanym abażurem.
Okazuje się, że nie ma gdzie usiąść, i profesor opróżnia dla mnie jeden z foteli. Sam natomiast obchodzi biurko i usadowiwszy się za nim zapala fajkę.
- No, proszę, cóż się tam stało? - pyta pykając fajkę.
- Niech mi pan powie, Piotrze Lwowiczu, czy zna pan osobiście wszystkich członków waszej spółdzielni? - pytam.
- Oho! A czy wiesz, jak długo budujemy ten przeklęty garaż? - Z niebywałą łatwością zaczął od razu mówić do mnie „ty”. - Jeżeli liczyć od pierwszego zebrania organizacyjnego, to piąty rok. Wyobrażasz sobie? W takiej sytuacji nie tylko można poznać udziałowców, ale ich wszystkich krewnych i znajomych. Kto umarł, kto się urodził, kto się rozwiódł, kto się ożenił, kogo zostawiła żona, kto sam uciekł - wiem wszystko. Kto ma jaką kochankę, nawet to wiem. Ha, ha, ha! Ale mówiąc serio...
Nieoczekiwanie zrywa się, obiega biurko i zrobiwszy miejsce na kanapie, siada naprzeciwko mnie. W jego oczach błyszczy niepohamowana ciekawość.
- ... No, więc o co chodzi? Możesz mi wszystko wyłuszczyć. Znam się na waszych sprawach. I potrafię milczeć, bądź spokojny.
Pokrótce opowiadam o tym, co się stało, i proszę, żeby pojechał ze mną do kostnicy.
- Młoda kobieta, powiadasz? - z nietypowym dla niego niezdecydowaniem powtórzył pytanie Znamieński. - Szczerze mówiąc, to wolę je oglądać żywe. No, ale cóż robić. Mam, co prawda, wyznaczoną konsultację, przyjdzie jedna aspirantka...
- Szybko to załatwimy, Piotrze Lwowiczu. Wyświadczy nam pan ogromną przysługę.
- Dobrze. Jak trzeba, to trzeba. Posiedź tu chwileczkę.
Zrywa się i wybiega z pokoju. Czekam dość długo. Wreszcie Znamieński zjawia się w eleganckim brązowym garniturze z jaskrawym krawatem zawiązanym niedbale na wielki węzeł.
Przez całą drogę profesor z ożywieniem paple i śmieje się, a milknie dopiero wówczas, kiedy wchodzimy do kostnicy. Na różowej, wypielęgnowanej twarzy pojawia się wyraz skupienia, żywe oczy za szkłami okularów zachodzą mgłą. Zauważam, że profesor coraz bardziej się denerwuje.
Pracownik kostnicy prowadzi nas do pomieszczenia, gdzie nakryte prześcieradłem leżą zwłoki kobiety.
Znamieński z lękiem wpatruje się w jej odrzuconą do tyłu woskową, już nieco zsiniałą twarz i pośpiesznie przecząco kiwa głową.
- Nie, nie, nie znam tej kobiety - mówi. - Żadnego związku ze spółdzielnią... Niech mi pan wierzy, widzę ją po raz pierwszy... Chodźmy...
Ze wzburzenia przeszedł na „pan”.
Szybko opuszczamy kostnicę i odwożę profesora do domu.
I tak pierwsza wersja na temat tego, kim jest owa kobieta, została sprawdzona i odpadła. A wraz z nią odpadła również wersja o przyczynie śmierci. Nie, to chyba nie jest nieszczęśliwy wypadek. Ta kobieta nie mogła przyjść wieczorem na budowę ze zwykłej ciekawości.
Wróciwszy do komisariatu, sprawdzam u dyżurnego komendy stołecznej, czy w ciągu ostatniej doby nie napłynęły jakieś meldunki o zaginięciu młodej kobiety. Okazuje się, że żadnych meldunków nie było. To bardzo komplikuje sprawę. Czy to przypadkiem nie przyjezdna? A jeżeli tak, to nie ma się kto o nią w Moskwie niepokoić. Trzeba poprosić chłopaków z komisariatu, żeby obdzwonili wszystkie hotele w mieście. Dyżurne na piętrach powinny wiedzieć, kto z ich gości nie nocował tej nocy.
Po godzinie składam Kuźmiczowi szczegółowy meldunek o tym, co zaszło na budowie.
Jest przy tym obecny i Pietia Szuchmin.
Kiedy kończę swój meldunek, z wyrazu twarzy nie tylko Kuźmicza, ale i Pieti wnioskuję, że będę się musiał teraz wprząc w tę, jestem o tym głęboko przekonany, mało interesującą, ale wystarczająco zagmatwaną i nieprzyjemną sprawę.
- Tak - wzdycha Kuźmicz. - Szkoda dziewczyny. Masz oczywiście rację. W tej chwili najważniejsze jest ustalenie jej tożsamości. Jeżeli idzie o hotele, rozumowałeś również prawidłowo. Trzeba jeszcze dać cynk na miasto i rejon. A nuż gdzieś tam mimo wszystko wpłynie meldunek o zaginionej kobiecie. Ktoś w końcu będzie musiał zauważyć, że jej nie ma.
- Jeżeli istotnie jest przyjezdna - mówi Pietia - to wiecie, kiedy rodzina się połapie, że jej nie ma? Kiedy długo nie będą otrzymywali od niej listów. A my do tego czasu nogi sobie schodzimy.
- Rzeczywiście. Przecież nie przyjechała w pustkę kosmiczną - warczy Kuźmin w odpowiedzi. - Jeżeli nie zatrzymała się w hotelu, to u znajomych. Przecież nie wróciła na noc. Jak tu się nie zaniepokoić w takiej sytuacji? Muszą się zacząć niepokoić.
Zamyśla się nad czymś i nasępia rozwichrzone brwi. Z czasem zaczęły mu jakoś dziwnie rosnąć. Dopiero niedawno zwróciłem na to uwagę. Jedna brew nastroszyła się do góry, a druga spełzła w dół i oczu prawie nie widać. Przez cały czas się wydaje, że Kuźmicz jakoś podejrzliwie lub figlarnie mruży oczy. Żeby choć przyczesywał rano te brwi, albo co!
W międzyczasie Kuźmicz chmurząc się pyta mnie:
- Czy miejsce, skąd spadła, dokładnie obejrzałeś?
Od dawna czekam na to pytanie. Jakżebym mógł nie obejrzeć tego miejsca! Tym bardziej że wczoraj wieczorem padał śnieg i wszystkie ślady wspaniale się na nim odbiły. Ponieważ zaś budowlańcy ze swoim bohaterskim brygadzistą, Bogu dzięki, z rana nie bardzo się przepracowywali, więc minimalnie zadeptali ślady koło samego wykopu. Jednym słowem, bez większego trudu odnalazłem na hałdzie miejsce, z którego kobieta spadła do wykopu. Nawiasem mówiąc, miejsce to okazało się - prawdopodobnie zupełnie przypadkowo - najwyższym punktem nad wykopem. Ale czy kobieta stała tam sama?
W pobliżu wykopu, za stosami płyt betonowych, koło płotu cudem uchowało się kilka młodziutkich brzózek. Tutaj szybko natrafiliśmy na znane nam już ślady kobiecych botków, ale obok nich znaleźliśmy dość wyraźnie odciśnięte ślady ciężkich męskich butów. Wątpliwości nie było: mężczyzna i kobieta przyszli tu razem, postali chwilę koło brzózek i razem odeszli. Tylko nie udało się ustalić, w jakim poszli kierunku - w stronę wykopu czy bramy. Kilka kroków dalej ślady były zadeptane. Tak czy inaczej nie ulegało wątpliwości, że kobieta była na budowie nie sama. Stąd, rzecz jasna, jeszcze bardzo daleko do wniosku, że ten mężczyzna jest zabójcą, że to on zepchnął swoją towarzyszkę do wykopu. A jednak mimo wszystko odkrycie to daje pożywkę do rozmyślań i innych wersji, jak również jeszcze jeden, całkowicie konkretny obiekt dla śledztwa.
- No tak... - z zadumą mówi Kuźmicz, kiedy kończę swój szczegółowy raport. - Ciekawe...
- Odcisków nie udało się zdjąć? - interesuje się Pietia.
- Co tu można zdjąć? - mówię i macham ręką. - Cieniutka warstewka śniegu. Sfotografowali pod różnymi kątami i koniec.
- No cóż - z westchnieniem konkluduje Kuźmicz. - Chyba ty, Łosiew, poprowadzisz już tę sprawę do końca. Myślę, że jakichś specjalnych komplikacji tu nie ma. To nie jest jakiś przypadkowy rabuś czy gwałciciel. To znajomy. I najprawdopodobniej chodzi o sprawę miłosną. Jak ci się wydaje?
Rano otrzymuję protokół z sekcji i oględzin zwłok.
Tak jak należało się tego spodziewać, biednej dziewczyny nikt nie otruł. W jej krwi nie stwierdzono również ani kropli alkoholu. Wieczorem nie zdążyła zjeść kolacji. A śmierć nastąpiła o dziesiątej lub jedenastej wieczorem. Nie stwierdzono też żadnych poważnych uszkodzeń organów wewnętrznych, to znaczy, że praktycznie była najprawdopodobniej całkowicie zdrowa. Na ciele nie znaleziono ran ani od kuli, ani od noża, jak również śladów pobicia. Przyczyna śmierci - upadek do wykopu, na skutek czego dziewczyna doznała poważnego uszkodzenia czaszki oraz klatki piersiowej. Żadnych śladów gwałtu ani prób gwałtu nie stwierdzono.
A więc upadek do wykopu. Ale czy jest to zabójstwo czy samobójstwo - tego ekspertyza ustalić nie może.
„No cóż, zastanówmy się - proponuję sam sobie, odchylając się na oparcie fotela w swoim pokoju. - Spróbujmy zrekonstruować wydarzenia, jakie zaszły w ten fatalny wieczór.”
Dwoje ludzi szło opustoszałą, na wpół ciemną o tej porze uliczką. Było wilgotno i zimno, z czarnego nieba popadywał rzadki śnieżek. W ogóle to nie było jeszcze tak późno, dopiero co skończyły się spektakle w teatrach i niedawno rozpoczęły się ostatnie seanse w kinach. Ale ci dwoje zabrnęli w tę uliczkę przypadkowo, nie mieli tam nic do roboty. Nie mieszkali w żadnym z pobliskich domów i nie byli tu u nikogo z wizytą - chłopaki z komendy dzielnicowej w ciągu tej doby przetrząsnęli wszystko dokoła. Na tej odludnej uliczce nie ma ani klubów, ani kina, ani kawiarni, ani żadnego innego miejsca, gdzie by ci dwoje mogli spędzić czas. Wynika więc z tego, że zaszli tu przypadkowo, może spacerując i prawdopodobnie rozmawiając o czymś ważnym. Widocznie spacerowali długo, bo inaczej dziewczyna zdążyłaby po pracy coś zjeść. W każdym razie początkowo nie kłócili się. A jeżeli nawet doszło do kłótni na samym placu budowy, to też nie od razu. Dobrze pamiętam ich ślady na śniegu koło brzózek. Najpierw spokojne, równe kroki, potem stanęli. Dziewczyna z pewnością oparła się plecami o brzózkę, a mężczyzna stał przed nią, nie bardzo daleko i nie bardzo blisko, jak podczas normalnej rozmowy. Z początku stał spokojnie: jego dwa ślady odcisnęły się na śniegu głęboko i wyraźnie, zwłaszcza obcasy. Ale potem zaczął się chyba denerwować i pojawiły się nowe niewyraźne ślady jego kroków, pośpiesznych, szybkich. A dziewczyna wciąż stała na miejscu. Aż nagle... wybuch wściekłości, zazdrości? A torebka? Dlaczego zginęła torebka?
Nie, coś się tu nie zgadza, nie wychodzi w tej rekonstrukcji, coś w ten wieczór przebiegało nie tak, jak mi się wydaje. Mało danych. Za wcześnie zabrałem się do roboty.
Kuźmicz żąda, abym mu przedstawił plan działania. Ale teraz, zwłaszcza po orzeczeniu lekarskim na temat przyczyny śmierci, najważniejszym i na razie jedynym zadaniem pozostaje ustalenie tożsamości denatki.
Hotele nie dały nam na razie nic, mimo że nasi ludzie informowali się już w połowie hoteli stolicy.
Druga rzecz, którąśmy zrobili, to rozesłanie po całej Moskwie, okręgu i po sąsiednich okręgach zapytania, czy nie nadszedł meldunek o zaginięciu młodej kobiety, i podanie jej rysopisu. Nie otrzymaliśmy jeszcze żadnej odpowiedzi. Wiem jednak, że setki ludzi zapamiętało sobie naszą prośbę, że zastanawiają się, przeglądają teczki z papierami, wypytują otoczenie. Przecież to nie są żarty - zaginął człowiek!
Teraz pozostaje tylko czekać. I to właśnie jest najbardziej nieprzyjemne. A najważniejsze, że to oczekiwanie może się ciągnąć w nieskończoność. Czy mało jest przyczyn, które mogą przeszkodzić bliskim w natychmiastowym wszczęciu alarmu? Jeżeli była to osoba przyjezdna, to rodzina może tydzień albo i więcej czekać na jej listy z Moskwy. A w samej. Moskwie mogła się zatrzymać w mieszkaniu jakichś przyjaciół, którzy wyjechali z miasta. Potrafię sobie wyobrazić dziesiątki podobnych sytuacji. A przecież każdego dnia znikają jakieś ślady, poszlaki, zacierają się w pamięci ludzkiej fakty i wydarzenia - wszystko, co powinno poprowadzić nas dalej - do odkrycia przyczyn tego, co się stało. I jeżeli przestępca istnieje, jeżeli dziewczyna mimo wszystko została zamordowana, ileż pojawia się dla niego możliwości ukrycia, póki czekamy na czyjś sygnał! W tej sytuacji może się okazać, że zaginięcie torebki, w której prawdopodobnie znajdowały się jakieś dokumenty, nie jest kwestią przypadku.
Doszedłszy w swoich rozmyślaniach do tego momentu, energicznie wstaję i chwytam leżący na kanapie płaszcz. Trzeba znowu pojechać na budowę, jeszcze raz zbadać cały teren i wykop i, co najważniejsze, porozmawiać z robotnikami, którzy pierwsi zauważyli zwłoki. Trzeba ich zmusić, żeby przypomnieli sobie różne szczegóły, które potem zostały już naruszone, może nawet przez nich samych, oczywiście bezwiednie.
Dzwonek telefonu zawraca mnie już od samych drzwi. Dzwoni dyżurny.
- Jesteś u siebie? Przyszedł do ciebie jakiś człowiek.
- Kto?
- Nazwisko Sizych, Grigorij Trofimowicz.
- A-a! Dawaj go tu jak najprędzej! - krzyczę w słuchawkę.
Po minucie, po krótkim stuknięciu w drzwi, na progu staje znajoma krępa postać w wyplamionym płaszczu i zachlapanych błotem butach.
- Można, towarzyszu komendancie? - pyta Sizych ochrypłym głosem.
— Co za pytanie. Niech pan wchodzi. I niech pan siada. Proszę zdjąć płaszcz - odpowiadam serdecznie, szczerze uradowany jego przybyciem.
- E! Przywykliśmy - macha ręką Sizych. - Trudno się wszędzie rozbierać.
Siada koło stołu, ciemną zgrubiałą dłonią przygładza włosy i oświadcza potwornie przeziębionym basem:
- A więc, taka rzecz. Dźwig, znaczy się, wczoraj naprawili. Na razie, tfu, tfu, pracuje, zaraza. I zaprawę, wyobraź sobie, dzisiaj rano przywieźli, Bogu dzięki. Tak że jakoś się tam pomalutku pcha. Co prawda jutro, nie daj Bóg, dźwig znowu może się popsuć, zaprawy nie przywiozą i znowu stop, kobyła. Leć, Grigoriju Trofimowiczu, krzycz, klnij. Myślisz, że gardło sobie przeziębiłem? W rozmowie z władzami je zdarłem.
- Dobrze - mówię. - Wierzę. Ale mam nadzieję, że nie przyszedł się pan do mnie skarżyć. Tak czy owak nie potrafię panu pomóc.
- Rzeczywiście - Sizych ze skruchą kiwa głową. - Pomóc mi pan nie może. Ale posadzić mnie pan może, kiedy będę wykazywał lipne procenty.
- To niech pan ich nie wykazuję.
- A co mam robić? Zastanów się - mój współrozmówca zaczyna się nie na żarty gorączkować. - Spróbuj im nie zapłacić za dniówkę. Rozbiegną się zaraz na drugi dzień. I słusznie zrobią. Czy to oni winni, że dźwig stoi, że nie ma zaprawy?
- Hm - mówię sucho. - Przepraszam, ale na mnie czas. Ma pan do mnie jakąś sprawę?
Nawet podnoszę się z fotela.
- Poczekaj, poczekaj! - spostrzega się Sizych i również podrywa się z miejsca. - Po co ja przyszedłem? No więc, zaczęliśmy dzisiaj pracować, dźwig ruszył, zaprawa jest, chłopaki, znaczy się, zaczęły się uwijać. I oto co znaleźli. Patrz!
Rozchyla płaszcz i z wewnętrznej kieszeni wyciąga podługowatą lśniącą czarną torebkę z wielkim żółtym zamkiem pośrodku.
Wyrywam mu torebkę i szarpię za zamek. Torebka nie otwiera się normalnie, ale rozkłada się jak harmonia, i pierwszą rzeczą, jaką widzę, jest dowód osobisty. Dowód! Wyjmuję go, otwieram, patrzy na mnie młoda twarz, sympatyczna, uśmiechnięta, żywa, doskonale znana twarz. A więc jest to Wiera Ignatiewna Topilina, urodzona w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym pierwszym, zamieszkała w Moskwie, niezamężna. Z dowodu dowiaduję się, jaki jest domowy adres Wiery oraz że pracowała w jednym z ministerstw.
- Jedziemy - mówię do Sizycha zatrzaskując torebkę. - Szybko, pokaże mi pan, gdzieście ją znaleźli.
Pędem zbiegam ze schodów. Za plecami łomoce butami Sizych.
Wkrótce nasz samochód hamuje przed otwartą na oścież bramą placu budowy i koła lekko zarzucają w błotnistośniegowym mięsiwie.
W znanym mi już wagoniku odpoczywa piątka chłopaków w watowanych spodniach i kurtkach. Jeden ulokowawszy się w kącie czyta jakąś rozlatującą się książczynę, pozostali za rozchwierutanym stołem ze sklejki postukują kostkami domina. Stoją tu też pootwierane puszki po konserwach, białe butelki po kefirze, na skrawku gazety leżą resztki chleba i skórka z kiełbasy.
- Cześć władzy - mówi jeden z grających, nie odrywając wzroku od kostek na stole.
- Fiodor - surowo zwraca się do niego Sizych. - To ty znalazłeś tę rzecz, to znaczy torbę?
- Tę czarniutką? My z Sieriegą.
Chłopak nie przerywa gry i odpowiada niedbale, przez ramię.
- Gdzie, dokładnie? Wyjdź i pokaż towarzyszowi.
- Mamy przerwę obiadową...
- Ja pójdę! - szybko woła chłopaczek czytający książkę i zrywa się z taboretu.
- To właśnie jest Sieriega - wyjaśnia Sizych i zwraca się do Fiodora: - Az ciebie skończony dureń, żadnego uświadomienia nie masz. Tylko cały dzień byś grzechotał kostkami.
Wychodzimy z Sieriegą z wagoniku, mijamy bramę i kierujemy się w stronę wykopu.
Tym razem nie wchodzimy na wysokie usypisko, ale omijamy je i docieramy do połogiego, wyłożonego nierównymi płytami betonowymi zejścia.
Siergiej pewnie porusza się wśród zwalonych płyt betonowych, obchodzi ciężko osiadły, jakby drzemiący dźwig, w najdalszym krańcu wykopu podprowadza mnie do stosu cegieł.
- Właśnie tu ją znaleźliśmy - mówi Siergiej i patrzy na mnie wesołymi, pełnymi ciekawości oczyma, rozjaśniającymi jego wąską, zupełnie chłopięcą twarz z delikatnym złocistym puszkiem na policzkach.
Uważnie oglądam miejsce wskazane mi przez Siergieja.
Jednakże dość daleko znalazła się ta torebka od swojej właścicielki.
Jest zupełnie oczywiste, że przy upadku dziewczyny do wykopu torebka nie mogła potoczyć się aż tutaj. Nie mówiąc już o innych przeszkodach musiałaby po drodze przeskoczyć przez dźwig. A zatem ktoś ją tu podrzucił, podrzucił specjalnie, jak najdalej od zwłok. Ściślej mówiąc, nawet nie podrzucił, ale ukrył właśnie tu, w szczelinie między cegłami.
Ale przy tym w torebce został dowód osobisty, legitymacja związków zawodowych, wszystkie kobiece fatałaszki, jak puderniczka i kredka do ust, a nawet portmonetka, w której były jakieś drobne.
Tym samym jakby potwierdzona zostaje wersja zabójstwa, jak również fakt, że nie było tu rabunku.
A jednak nie jestem o tym tak w pełni przekonany, jak poprzednio.
- Powiedz mi, Siergiej, o której zszedłeś z pracy przedwczoraj?
- Przedwczoraj ? To znaczy we wtorek... ? Musiałem tego dnia pojechać do matki do pracy - przypomina sobie Siergiej. - Wziąć pieniądze i odwieźć wujkowi Wowie. U matki byłem chyba o szóstej, bo do wujka Wowy przyjechałem o siódmej, akurat hokej się zaczynał. Obejrzeliśmy ten hokej, wypiłem herbatę i przyjechałem do domu o jedenastej... Wszystko się zgadza. - I już głośno oświadcza: - Wychodzi, że stąd wyszedłem o piątej... Niech pan posłucha! - nagle ze wzburzeniem przerywa sam sobie. - Przecież ja tego wieczoru jeszcze raz tu byłem! No jasne!
- Kiedy? - mimo woli zaczynam być czujny.
- No, chyba wpół do jedenastej. Rozumie pan - szybko mówi Siergiej - przecież ja mieszkam niedaleko stąd. Można powiedzieć, tuż obok. Dlatego kierownik przysłał mnie właśnie tutaj. No bo uczę się jeszcze wieczorem w szkole dla młodzieży pracującej. Żebym mniej czasu tracił na dojazdy. Kiedy jechałem od wujka Wowy, przypomniałem sobie, że zapomniałem książkę, nie moją. Tutaj, w naszym wagoniku. Więc wpadłem tu w drodze do domu. I wie pan... w ogóle żadnej dziewczyny tu nie widziałem.
- A czy zachodziłeś na placyk?
- Nie. Czego miałbym tam szukać? Zabrałem książkę i jazda. Mówię, że nie widziałem na ulicy, przed bramą.
- W ogóle nikogo nie widziałeś na ulicy w tym czasie? - dopytuję się. - Postaraj się sobie przypomnieć.
- W ogóle? - Siergiej zamyśla się i dodaje bez przekonania: - Przeszło jakichś dwóch robotników...
- Skąd i dokąd?
- O, stąd - macha ręką Siergiej. - Przeszli koło wagonika i... chyba weszli w bramę. Pewnie poszli pić. Teraz sobie przypomniałem.
Czuję, jak zaczyna mnie ogarniać podniecenie. A więc obraz wydarzeń, jakie się rozegrały tamtego wieczoru, zaczyna się komplikować. Pojawiają się jeszcze dwie postacie, i to pojawiają się właśnie w momencie, kiedy te wydarzenia się rozwijały. To znaczy, że tych dwóch albo maczało palce w całej sprawie, albo przynajmniej powinni byli coś widzieć. Sądzę jednak, że choćby byli najgorszymi pijusami lub wykolejonymi ludźmi, gdyby na ich oczach zabijano kobietę albo gdyby ta kobieta sama rzuciła się do wykopu, mimo wszystko zawiadomiliby milicję, nawet gdyby się bali, że zostaną w to zamieszani. A to, że żaden z nich nie przybiegł, wskazuje... Na razie trzeba spróbować znaleźć tych dwóch ludzi.
- Przyjrzałeś się im? - pytam Siergieja.
- Tak, chyba tak - odpowiada niepewnie. - Jeden taki niziutki, w porwanym waciaku. Cały czas podskakiwał i ledwo nadążał za tamtym. A ten drugi kawał chłopa, w kapeluszu... nie, nie pamiętam, co miał jeszcze na sobie.
- A dlaczego pomyślałeś, że oni szli wypić?
- No bo ten niziutki taszczył butelkę. Ręce zasunął w rękawy waciaka, bo było zimno, i przyciskał do siebie butelkę - wyjaśnia Siergiej i pokazuje, jak tamten chłopak niósł butelkę.
Wciąż jeszcze stoimy w wykopie, w najdalszym jego krańcu za dźwigiem.
Z jakiegoś powodu zwlekam z odejściem. Bez przerwy mi się wydaje, że jeszcze czegoś tu nie dostrzegłem, że na coś nie zwróciłem uwagi i czegoś nie znalazłem. Ale przecież wczoraj chłopaki z komisariatu dokładnie obejrzeli wykop i nie znaleźli nic. W jaki sposób przegapili torebkę? Dlatego że była specjalnie schowana w stosie cegieł. I mogła tam przeleżeć Bóg wie jak długo, gdyby nie przywieziono dzisiaj zaprawy i gdyby robotnicy nie zabrali się do kładzenia fundamentów. Kto mógł schować torebkę? Tak, to jasne, tylko zabójca. Nikt inny.
To znaczy, że samobójstwo ostatecznie odpada? Chyba tak. Ale w takim razie jaki jest motyw zabójstwa? Gwałt jest wykluczony. Rabunek? Ale przecież nawet portmonetka z pieniędzmi została w torebce, nie mówiąc już o pierścionku i zegarku. Pozostaje zazdrość, zemsta albo po prostu kłótnia... Ale w takim razie zabójca musiał znać tę dziewczynę, najpewniej był to ktoś, kto ją emablował albo nawet jej kochanek. Taka przystojna dziewczyna, dlaczego by nie miała mieć kochanka?
- No cóż, w tej chwili nie będzie już trudno ustalić kontaktów tej dziewczyny i, co za tym idzie, znaleźć tego człowieka.
Wychodzimy z wykopu. Koło wagonika żegnam się z Siergiejem. Nie muszę tam więcej wchodzić. Spieszę się, żeby jak najszybciej wrócić do komisariatu, zameldować o wszystkim Kuźmiczowi i przystąpić do rozplątywania tego kłębka.
Przede wszystkim przeglądam dokładnie znalezione w torebce dokumenty. Dowód osobisty już widziałem. No, a cóż mi może powiedzieć jej legitymacja związkowa? Uwagę moją zwracają świeże znaczki opłaconych składek członkowskich. Widać wyraźnie, że ostatnie składki Wiera zapłaciła w dzień swojej śmierci. Następnie znajduję w torebce legitymację komsomolską, szybko ją wyjmuję, otwieram, sam jeszcze nie pojmując, co mnie tak nagle wzburzyło. No właśnie! Również i tu składki członkowskie zapłacone są za ostatni miesiąc!
Ale to znaczy...
Jednakże zanim przystąpię do wyciągania jakichś wniosków, muszę zadzwonić do ministerstwa, gdzie pracowała Wiera Topilina. Tak, tego dnia pracownicy ministerstwa otrzymali pensję. Otrzymała ją również Wiera Topilina. Mało tego, okazuje się, że otrzymała jeszcze pieniądze za urlop i od wczorajszego dnia przebywa rzekomo na urlopie. Wynika stąd, że w torebce Wiery musiała znajdować się spora suma, około dwustu rubli. I pieniądze te przepadły.
Może jednak pieniądze spokojnie leżą u niej w domu? Chyba jednak nie. Gdyby Wiera, zaszedłszy po pracy do domu, wyjęła pieniądze, to razem z nimi wyjęłaby z torebki i dokumenty, których na pewno codziennie ze sobą nie nosiła.
Ale Wiera widocznie chciała jak najszybciej wyjść, bo inaczej po przyjściu do domu coś by zjadła.
Jeżeli wszystko rzeczywiście tak wyglądało, to odpada wersja, którą uważałem za jedynie słuszną. Wypiera ją druga - rabunek. I wtedy przebadanie kontaktów Wiery nic nam nie da. Wtedy na plan pierwszy wysuwają się dwaj nieznani ludzie, którzy pojawili się późnym wieczorem w na wpół ciemnej ulicy koło placu budowy.
Niestety, również i ta wersja nie wydaje mi się już jedyna.
Mgła, gęsta mgła zasnuwa tragiczne wydarzenia owego wieczoru. I znowu nie mogę nic rozróżnić poprzez tę mgłę.
Rozdział drugi
Wiem już, że tak bywa zawsze w każdej mniej lub bardziej skomplikowanej sprawie. Początkowo gromadzi się mgła. Każdy nowo odkryty fakt, jeszcze nie powiązany przyczynowo i logicznie z innymi, w większości jeszcze nam nie znanymi, wydaje się niezrozumiały i zagadkowy.
Właśnie w tej chwili znajdujemy się na etapie gromadzenia się mgły. Największą jej porcję otrzymujemy, kiedy przyjeżdżamy do domu, w którym mieszkała Topilina, i w obecności świadków wchodzimy do jej pokoju. Okazuje się, że jest nie zamknięty.
- Bo my z Wieroczką nigdy nie zamykamy - mówi maleńka staruszka sąsiadka.
Jej głos załamuje się i drży, oczy ma czerwone, spuchnięte od łez. Dopiero co gorzko płakała, dowiedziawszy się od nas, co się stało.
- Wieroczką nie zamykała, nawet kiedy jechała do Niny do Podolska. To jej rodzona siostra. Właśnie myślałam sobie, że pojechała do Niny. Dziwiłam się tylko, że mi nic nie powiedziała. Ale, myślę sobie, pewnie się śpieszyła, żeby zdążyć na czas do sanatorium. A tu, proszę, co za nieszczęście!
Otwieram drzwi pokoju Wiery i staruszka z głuchym jękiem załamuje ręce. Zastygamy w progu. Dla wszystkich jest jasne: pokój został obrabowany.
W otwartej na oścież szafie ubraniowej kołyszą się puste wieszaki; jakieś rzeczy - bluzeczki, bielizna, ręczniki - leżą zwalone na starannie zasłanym łóżku, na podłodze poniewierają się książki, jeszcze jakaś bielizna zeszyty, na stole widać wyrwane z wazonu dziwne zasuszone kwiaty, na zsuniętych krzesłach - dwa z nich są przewrócone - ciśnięte sukienki, letni płaszcz, kolorowy parasol.
W czasie kiedy inni zajęci są oględzinami miejsca przestępstwa, ja zabieram staruszkę do jej pokoju, uspokajam, jak mogę, i przystępuję do zadawania pytań.
- Polino Iwanowno - mówię. - Wiery nie ma już trzy dni. Czy ktoś w tym czasie do niej przychodził?
- Nikt nie przychodził. Ani żywej duszy nie było. Czyja bym zresztą kogokolwiek wpuściła?
- No, kogoś na pewno by pani wpuściła.
- Ninę, oczywiście, bym wpuściła. Ona będzie od Wieroczki odrobinę starsza. W zeszłym roku wyszła za mąż. No i przeniosła się do męża do Podolska. Boże mój, co teraz z nią będzie! Coś podobnego, takie nieszczęście, takie nieszczęście!
Pochlipuje i łzy znowu zaczynają się toczyć po jej pergaminowych, wyschniętych policzkach. Zaczynam ją uspokajać, szybko podaję kropelki. Ale Polina Iwanowna odsuwa kieliszek z kropelkami, wyciąga chusteczkę i głośno wyciera nos.
- A czy w ciągu tych dni ktoś telefonował do Wiery? - pytam.
- Ktoś chyba telefonował - odpowiada niepewnie i wzdycha. - Tylko nie podał nazwiska.
- W waszym mieszkaniu są cztery pokoje?
- No tak. Cztery. Ja i Wieroczka mamy po jednym. A dwa zajmuje Nadieżda. Oni oboje pracują na kolei. I ona, i Piotr. Teraz akurat jest na służbie. To jej mąż. A ich dziewczynka, znaczy się, w internacie, Natasza. Szósty rok zaczęła.
- A kogo pani zna ze znajomych Wiery, jakieś jej przyjaciółki, chłopców? - pytam dalej.
- Kogo znam? - powtarza pytanie staruszka. - Zaraz, kochany, zaraz.
Polina Iwanowna zaczyna powoli wymieniać przyjaciółki Wiery. Jednakże wymieniwszy dwa imiona milknie, potem znowu powtarza te same imiona, potem jeszcze raz, i to już koniec, nikogo więcej nie może sobie przypomnieć. Zaledwie dwa imiona: Luba - pracuje razem z Wierą, oraz Katia - jej przyjaciółka ze szkoły. O ile odszukanie Luby nie nastręczy prawdopodobnie specjalnych trudności, o tyle odnalezienie Kati będzie o wiele bardziej skomplikowane, jako że Polina Iwanowna nie zna ani jej nazwiska, ani adresu, tymczasem właśnie Katia była prawdopodobnie najbliższą przyjaciółką Wiery. W tej chwili martwi mnie jednak zupełnie co innego.
- No, a młodzi ludzie? - przypominam. - Jacy młodzi ludzie przychodzili do Wiery?
- A żadni - ze złością odpowiada Polina Iwanowna. - Strasznie jej byli potrzebni!
- Niemożliwe, żeby do takiej ładnej dziewczyny nikt się nie zalecał - mówię. - Pośród tych ludzi może się znaleźć człowiek podły, bezwzględny i zazdrosny. A wtedy może się przydarzyć wszystko, Polino Iwanowno. Nawet najstraszniejsze.
Staruszka podnosi głowę i ze złością patrzy na mnie przez okulary.
- Podlec by się nawet nie zbliżył do Wieroczki. Podleców ona na kilometr poznawała. Zęby pan wiedział, jaka to była czysta dusza.
- No, nie podlec. Oczywiście że nie podlec. Ale porządny człowiek mógł się do niej zalecać? - nie poddaję się. - No, niechże pani sobie przypomni. Niech nam pani pomoże.
W tej chwili wchodzi do pokoju jeden z pracowników, przeprasza i mówi mi na ucho:
- Ustalono, że w noc, kiedy zostało popełnione morderstwo, pod oknami tego domu stała czarna „Wołga” em-dwadzieścia jeden. Numer nieznany. Przyjechało dwóch ludzi. Jeden gdzieś wychodził, drugi czekał na niego w samochodzie. Na razie tyle. Pracujemy dalej.
Pracownik wychodzi, a do mnie nie od razu dociera to, co mówi Polina Iwanowna.
- No, przychodził jeden, przychodził - mówi niechętnie.
- A dlaczego go pani wpuściła bez Wiery?
- Jak to „bez Wiery”? - powtarza ze zdziwieniem. - Przecież ona sama mu drzwi otworzyła. A ja tylko tak, wyjrzałam z kuchni.
- Tfu, do diabła! - ostatecznie przychodzę do siebie. - No oczywiście. On dawniej przychodził, tak?
- Tak, chyba jeszcze latem.
- Latem?
- No tak.
- I był tylko raz?
- Dlaczego raz? Nie raz. Tylko że nic między nimi nie było - macha ręką Polina Iwanowna. - Gdyby coś było, Wieroczka by mi powiedziała. A ten jak przyszedł, tak i wyszedł. Ani imienia, ani nazwiska, ani kto taki - nic nie wiem. Dlatego że Wieroczce był obojętny.
- A jak wyglądał ten człowiek?
Ale Polina Iwanowna nie zapamiętała żadnych cech zewnętrznych tego mężczyzny.
- I jeszcze ostatnia prośba - mówię. - Niech pani przejrzy rzeczy Wiery. Może mogłaby nam pani powiedzieć, co zginęło?
- No, wszystkich jej rzeczy przecież nie znam...
Polina Iwanowna wzdycha i wspierając się rękami o kolana, ciężko podnosi się z krzesła.
Oddaję staruszkę pod opiekę jednego z pracowników, najdelikatniejszemu i najbardziej cierpliwemu Griszy Wołowiczowi. Zresztą Wołowicz nie jest zwykłym pracownikiem, tylko naczelnikiem kryminalnego wydziału śledczego komisariatu milicji, na którego terenie znaleziono zwłoki Wiery Topilinej. Wołowicz w nie mniejszym stopniu niż ja jest zainteresowany w jak najszybszym wyjaśnieniu tej sprawy i jego odpowiedzialność też nie jest mniejsza.
Pożegnawszy się z chłopakami idę korytarzem w stronę drzwi wejściowych i po drodze zwraca moją uwagę masywna kłódka wisząca na drzwiach jednego z pokojów. Rzecz, trzeba przyznać, unikalna. Takie kłódki wiszą zazwyczaj na magazynach albo na prywatnych garażach. Metodą eliminacji dochodzę do wniosku, że kłódka ta należy do jeszcze mi nie znanej Nadieżdy oraz jej męża Piotra, pracownika kolei. Unikalna kłódka na ich drzwiach zapada mi w pamięć.
Po pół godzinie stoję już w tłumie przechodniów na bardzo szerokim chodniku i z zadartą głową przyglądam się ogromnemu budynkowi ze szkła i betonu, gdzie jeszcze tak niedawno pracowała Wiera Topilina.
Na samym końcu przeraźliwie długiego korytarza znajduję potrzebny mi pokój, pukam i nie doczekawszy się odpowiedzi napieram na ciężkie drzwi, które otwierają się nadspodziewanie lekko i szybko.
W pokoju panuje gwar i jest rzeczą zupełnie naturalną, że nikt nie dosłyszał mojego delikatnego pukania. Znajduje się tu pięć biurek i pięć dziewczyn, jedna ładniejsza od drugiej. Na mój widok podnosi się pięć par podmalowanych, figlarnych, zaciekawionych oczu. Przy tym dziewczyny uśmiechają się tak przyjaźnie, że natychmiast opuszcza mnie wszelkie skrępowanie. Uśmiecham się również i mówię:
- Żonaci też się czasem wystraszą - wesoło oświadcza ta sama dziewczyna i dodaje: - Ale panu to wszystko nie grozi. Jest pan przecież z milicji, prawda? I chce się pan widzieć z Lubą?
- To wszystko prawda. Dziwne tylko, skąd pani o tym wie?
- Nie ma w tym nic dziwnego. Do nas nigdy jeszcze nie przychodzili tacy wysocy młodzi ludzie. I z milicji też nikt nie przychodził. Powiązałyśmy sobie jedno z drugim. A oto i Luba. Czeka na pana.
Dziewczyna wskazuje na swoją sąsiadkę.
Luba wygląda chyba najskromniej ze wszystkich w tym panieńskim pokoju. A może działa tak na nią moja wizyta? Jest to bardzo szczuplutka dziewczyna o wąskiej twarzy, długich lnianych włosach, które opadają jej na ramiona; brwi i rzęsy ma silnie podmalowane, policzki chyba również, bo są nienaturalnie rumiane, ma na sobie niebieściutką bluzeczkę z długimi, szerokimi rękawami i cienką niteczkę błyszczących korali, chyba z czeskiego szkła. Wielkie oczy Luby patrzą na mnie z ciekawością i lekkim przestrachem.
- Gdyby pani była mężczyzną - mówię do niej - zaproponowałbym, żebyśmy wyszli na papierosa.
- I tak może pan to zaproponować - odpowiada wyjmując z leżącej na stole torebki paczkę papierosów i elegancką zapalniczkę.
Luba lekko podnosi się z miejsca, a ja wytwornie przepuszczam ją przed sobą. Ma idealną figurę i sprężysty krok, którego nie są w stanie zepsuć nawet ciężkie, niezgrabne pantofle na „platformach”.
W korytarzu rzeczywiście zapalamy papierosa przystanąwszy koło okna i teraz już zupełnie innym tonem pytam Luby:
- Proszę mi powiedzieć, czy pani bardzo się przyjaźni z Wierą Topiliną?
- Tak. A co się stało?
- Kiedy się pani widziała z nią po raz ostatni?
- Kiedy... W poniedziałek. To był ostatni dzień, kiedy Wiera była w pracy. Musiała podjąć pensję. A we wtorek wybierała się po skierowanie na wczasy. Obiecywano jej Tiepłowodsk.
- Nie najlepsza pora, prawda? Koniec listopada.
- Cóż robić. Wiera musi się leczyć. A Tiepłowodsk bardzo jej pomaga. Ale nie odpowiedział mi pan. Czy coś się stało?
Z westchnieniem kiwam głową.
- Tak, Lubo, stało się. Wiera nie żyje.
- A!... - Luba przyciska dłoń do ust i patrzy na mnie rozszerzonymi z przerażenia oczami, po czym jąkając się pyta jakimś zdławionym szeptem: - Jak to... nie żyje? Co pan mówi?...
- Jej ciało znaleziono we wtorek rano. W wykopie na jednym z placów budowy. Jest to albo zabójstwo, albo samobójstwo. I wydarzyło się wieczorem tego samego dnia, kiedy ją pani widziała.
- Nie. nie! - macha ręką Luba. - Jakie tam samobójstwo! Przecież ona miała się leczyć. Chciała wyzdrowieć. Jej nawet do głowy nie przychodziło. Co pan...
Luba odwraca się do okna i łka spazmatycznie.
Muszę jej zadawać jedno i to samo pytanie dwa lub trzy razy, zanim to do niej dotrze, i wtedy odpowiada z roztargnieniem:
- Nie pamiętam...
- No, proszę sobie przypomnieć - powtarzam uparcie. - O której godzinie pani się z nią widziała?
- O godzinie... o godzinie drugiej, na pewno. W przerwie obiadowej.
- O czym pani z nią rozmawiała?
- Ależ ja naprawdę nie pamiętam! - z bólem woła Luba. - Nie pamiętam. Jak pan może tego nie rozumieć!
- A wieczorem? Nie mówiła pani, co ma zamiar robić wieczorem?
- Nie mówiła - ostro odpowiada Luba.
- Proszę sobie przypomnieć ostatnią rozmowę z Wierą.
Luba znowu odwraca wzrok w kierunku okna i chmurząc się, przez jakiś czas milczy, potem powoli zaczyna mówić:
- Wiera powiedziała, że nazajutrz pojedzie po skierowanie... że bardzo się cieszy na ten wyjazd... że napisze do mnie, jak przyjedzie... że... Ach, tak! Że jednak zmieni pracę, że tu jej ciężko...
- W jakim charakterze Wiera tu pracowała?
- Jako sekretarka zastępcy szefa.
- U towarzysza Mienszutina?
- Tak.
- Jak on ma na imię?
- Stanisław Christoforowicz. Oto jego gabinet. - Luba pokazuje ręką. - Raz, dwa, trzy, cztery... Piąte drzwi na lewo.
- Dziękuję. No, a co jeszcze Wiera wtedy mówiła?
- Co jeszcze mówiła? - Luba stara się skupić. - A-a, przypomniałam sobie! Wieczorem miała zamiar zatelefonować do siostry do Podolska. Pożegnać się. Zajechać do niej już nie miała czasu. Potem... potem zamierzała coś przeprać na drogę, zreperować. Kupiła sukienkę, która okazała się za długa, a poza tym jak na nią szyta.
To jest już coś konkretnego. Wynika z tego, że wieczorny spacer i spotkanie nie były z góry zaplanowane. Oznacza to, że ten człowiek niespodziewanie zaszedł po Wierę albo umówił się z nią telefonicznie.
- Niech mi pani powie, Lubo, jakim człowiekiem była Wiera? Tylko proszę się postarać spojrzeć na to obiektywnie, dobrze?
Dziewczyna znowu odwraca się w moją stronę i mówi z żarem:
- Wie pan, ja sama się nad tym zastanawiałam. Wiera była cudownym człowiekiem, po prostu cudownym. Zupełnie nie umiała kłamać, absolutnie, wyobraża pan sobie? I równocześnie... była nie to, że skryta, ale jak by to panu powiedzieć, nie jakaś papla. Można jej było zawierzyć każdy sekret, rozumie pan? Pod tym względem miała zupełnie męski charakter, twardy. Poza tym była wiernym przyjacielem, wszystkim się podzieli, wszystko odda, jeżeli trzeba. Takiej przyjaciółki, jeżeli chce pan wiedzieć, nigdy więcej nie będę miała, nigdy...
Lubię zaczyna drżeć podbródek.
- A czy miała kogoś? Wybierała się za mąż?
- Z tego, co ja wiem, miała kogoś. Ale nic mi na ten temat nie mówiła. Zapytam jej... a ona tylko machnie ręką. „Ech, Lubasza, nie warto o tym mówić!” Ale za mąż się chyba nie wybierała. Tak mi się przynajmniej wydaje.
- A gdzie pani z nią bywała? W jakim towarzystwie?
- W żadnym. Nie mogłam jej nigdzie wyciągnąć. Chodziłyśmy do teatru, do kina. W domu się spotykałyśmy, piłyśmy herbatę.
- A kto z wami jeszcze bywał?
- Czasami moi znajomi.
- I nikt nie próbował się do Wiery zalecać?
- Jeszcze jak próbowali! Tylko Wiera zawsze przyjmowała to obojętnie. Dlatego też się domyśliłam, że musi kogoś mieć, jeżeli jest wobec nich wszystkich taka obojętna.
- Proszę mi powiedzieć - pytam znowu Luby. - A z kim jeszcze, poza panią, Wiera, się przyjaźniła?
- Z Katią - zdecydowanie odpowiada Luba. - To jej przyjaciółka szkolna. Bardzo wartościowa dziewczyna.
Jednakże ani telefonu, ani nazwiska tej Kati nie zna. Z Katią Luba spotykała się jedynie u Wiery, a i to nieczęsto.
- Ostatnie pytanie - mówię. - Czy wie pani, dlaczego Wiera chciała odejść z pracy?
Luba wzrusza ramionami.
- Trudno jej było. W końcu to chory człowiek. A tu wieczne urwanie głowy...
- A jak się do niej odnosił wasz szef?
- Stanisław Christoforowicz? To człowiek w ogóle bardzo rzeczowy, sprawiedliwy, opanowany i wszyscy go szanują.
- Nie zalecał się do niej?
- Och, co też pan! - Przecież on jest zupełnie stary. - Luba skromnie opuszcza oczy. - Ma pewno z pięćdziesiąt lat! I rodzinę.
Patrzę na zegarek. Zbliża się godzina mojego spotkania z towarzyszem Mienszutinem, którą ustaliłem z nim jeszcze rano. Dlatego żegnam się z Lubą, a ona skinąwszy mi nieśmiało głową znika.
Idę korytarzem w kierunku wskazanych drzwi.
Mienszutin jest wysokim, niemal mojego wzrostu, zwalistym człowiekiem o mięsistej, opalonej twarzy, z wielkimi kątami łysiny na czole, dolną wargę ma lekko obwiśniętą, co nadaje mu wyniosły i lekceważący wygląd. Ubrany jest starannie i modnie, może nawet zbyt elegancko, z pewną pretensją do odmładzania się. Czuje się, że jest ogromnie z siebie zadowolony. Zresztą w tej chwili ma minę rzeczową, skupioną, a równocześnie przyjazną.
- Proszę, proszę - mówi witając mnie przy samych drzwiach i szerokim gestem wskazuje na wyściełane fotele i okrągły stolik, stojący z boku ogromnego biurka zawalonego papierami. Wyjmuje z kieszeni marynarki paczkę „Kentów”, częstuje mnie, po czym ugrzecznionym gestem podsuwa mi zagraniczną zapalniczkę gazową i pyta: - A więc czym mogę służyć, szanowny towarzyszu?
- Rzecz w tym, Stanisławie Christoforowiczu - mówię - że trzy dni temu zginęła pańska pracownica, Wiera Topilina.
- Co?! - Mienszutin o mało nie podskakuje w fotelu i nachylając się w moją stronę powtarza niepewnie: - Zginęła?
- Tak - kiwam potwierdzająco głową. - Zginęła. Na razie nie jest jeszcze jasne, czy to morderstwo, czy samobójstwo. Prowadzimy śledztwo. Właśnie w związku z tym przyjechałem do pana.
- Ale chwileczkę, chwileczkę - ze wzburzeniem wykrzykuje Mienszutin. - Jakie znowu samobójstwo? Nie może być mowy o samobójstwie. Młoda, ładna, psychicznie normalna kobieta. Przecież to nonsens! Czy zostawiła jakiś list?
- Nie, listu na razie nie znaleźliśmy.
- No widzi pan! Ale jak się to wszystko stało, niechże mi pan powie, na litość boską! Co za potworność, co za potworność!
Zaciąga się nerwowo i strząsa popiół do kryształowej popielniczki na stoliku. Z jego pewności siebie i protekcjonalności nie pozostało ani śladu.
W krótkich słowach informuję go o okolicznościach śmierci Wiery.
Kiedy skończyłem, Mienszutin, który zdążył już przyjść do siebie, oświadcza bezapelacyjnie:
- To morderstwo. Niechże pan sam pomyśli..
I zapuszcza się w naiwne, czcze, absolutnie dyletanckie rozważania. Istnieje, wiecie, taki typ ludzi, którzy uważają, że wszystko wiedzą lepiej od innych, że każdego mogą pouczać - lekarza, jak leczyć, inżyniera hydrologa, jak budować zaporę, reżysera, jak wystawiać sztukę, lotnika, jak prowadzić samolot, pisarza, jak pisać książki, górnika... Jednym słowem - każdego.
- Proszę wybaczyć, Stanisławie Christoforowiczu - mówię. - Czy mógłby pan scharakteryzować Wierę?
- Wierę? Bardzo proszę - ochoczo wykrzykuje Mienszutin. - To była cudowna dziewczyna. Łagodna, dobra, spokojna. Oboje z żoną świata poza nią nie widzieliśmy. Swoje, wie pan, porozlatywały się.
- Wiera bywała u państwa w domu?
- Tak. Tak, zdarzało się.
- Jakieś polecenia?
- Nie tylko. Czasami zabierałem ją po prostu na szklankę herbaty. Liza zawsze była bardzo zadowolona. To moja małżonka. Jelizawieta Michajłowna. I tak, wie pan, spędzaliśmy wieczór w rodzinnej atmosferze.
Opalona, dość toporna twarz Mienszutina z kapryśnie wydętą wargą nagle staje się dobra, a nawet widać na niej wzruszenie. Tak w ogóle to na pewno niezły z niego człowiek.
- Proszę mi powiedzieć, a jak Wiera wywiązywała się ze swoich obowiązków?
- Nieźle dawała sobie radę. Co prawda, nie było jej łatwo. Poza tym była niezupełnie zdrowa. Zawsze staraliśmy się dla niej o skierowanie do sanatorium.
- Ona chyba i teraz miała zamiar wyjechać do uzdrowiska?
- Tak, tak. Teraz też jej pomogliśmy.
- O jej przyjacielskich kontaktach zapewne nic pan nie wie?
- Przyznaję, że nie. Jakoś się o tym nie mówiło.
- A czy miała w pracy jakieś nieprzyjemności?
Mienszutin uśmiecha się.
- Pan w żaden sposób, jak widzę, nie może uwolnić się od myśli o samobójstwie? No, czyż to nie jasne...
-Musimy sprawdzić wszystko, Stanisławie Christoforowiczu.
- No cóż, no cóż! Sprawdzajcie. Wasza wola. Tracicie na pewno czas, ale jak chcecie. W pracy żadnych poważnych nieprzyjemności nie miała. Za to ręczę. Jakieś drobiazgi się nie liczą. Coś tam zrobiła nie tak, coś zapomniała. Rzadko, ale się zdarzało. Ale komu się to nie zdarza? To wszystko były zupełne głupstwa, zapewniam pana. A w ogóle to Wiera była u nas łubiana. Z wszystkimi łączyły ją znakomite stosunki. Nie, nie, niech pan mówi, co chce, ale to jest morderstwo.
Mienszutin gasi wypalonego niemal do samego filtra papierosa, energicznie rozgniata gę w popielniczce i natychmiast sięga po następnego. Widać, że jest nie na żarty rozstrojony. I jest to zupełnie zrozumiałe. Żeby się tylko nie pchał ze swoimi idiotycznymi pouczeniami.
No cóż, nie mam więcej pytań i trzeba się pożegnać. Mienszutin nie budzi we mnie specjalnej sympatii, ale nie mam żadnych wątpliwości, że na moje pytania odpowiadał szczerze. A mnie wyłącznie to interesuje.
Za godzinę melduję o wszystkim Kuźmiczowi położywszy przed nim na biurku plan działań operacyjnych w tej sprawie.
Plan ten musi jeszcze zatwierdzić sędzia śledczy z prokuratury, ale Isajew gdzieś się zawieruszył i będę się z nim musiał spotkać oddzielnie. Czekać nie możemy. Dopóki toczy się śledztwo, cały ciężar pracy i główna odpowiedzialność za ujawnienie przestępstwa spada na nas; to my musimy biegać i szukać, my jesteśmy kryminalnym wydziałem śledczym.
Przeczytawszy plan Kuźmicz zabiera się do protokołów z oględzin drugiego miejsca przestępstwa - pokoju Wiery, i przesłuchania Poliny Iwanowny.
Oględziny miejsca przestępstwa wykazały, że rabuś albo rabusie mogli się dostać do pokoju jedynie przez drzwi. Chociaż mieszkanie mieściło się na parterze, okna były już pozaklejane na zimę.
A wniosek z ekspertyzy brzmi kategorycznie: ani jeden z zamków nie został wyłamany, śladów wytrychu również nigdzie nie stwierdzono.
- A więc - mówię - wynika z tego, że mieli klucze od drzwi wejściowych.
- Ale staruszka przez cały wieczór była w domu - zauważa Grisza.
- Jeżeli przestępcy zjawili się w mieszkaniu po zabójstwie - oponuję - Polina Iwanowna mogła już od dawna spać.
- O której mniej więcej godzinie stał ten samochód pod oknami? - nieoczekiwanie pyta Kuźmicz.
- Widziano go o drugiej lub około drugiej w nocy - odpowiada Grisza.
- Poza tym - mówi Kuźmicz - trzeba ogłosić obserwację rzeczy. Natychmiast. Obstawić wszystkie miejsca skupu, sklepy komisowe, rynki i inne możliwe miejsca zbytu.
Podaje Wołowiczowi protokół przesłuchania Poliny Iwanowny, w którym wymienione są skradzione rzeczy, i zwraca się do mnie:
- No, co tam jeszcze masz?
Melduję o rozmowie z Lubą i Mienszutinem.
- Tak, tak... - kiwa głową Kuźmicz i z westchnieniem zdejmuje okulary. - Dobra z niej widać była dziewczyna. Jej szef powiedział, że oboje z żoną kochali ją jak córkę. No, załóżmy, córka, nie córka, ale możliwe, że żona wiedziała o Wierze więcej niż on sam. To babskie sprawy, i zaufania więcej, i ciekawości. Zrozumiałeś mnie?
- Zrozumiałem, Fiodorze Kuźmiczu.
- No to działaj. Jeszcze nie jest za późno.
Prosto z gabinetu Kuźmicza telefonuję do pracy do Mienszutina. Na szczęście jeszcze nie wyszedł.
- Ależ nie ma o czym mówić! - woła, kiedy wyłuszczam mu swoją prośbę. - Serdecznie prosimy!
Mienszutin ochoczo dyktuje mi swój adres i na wszelki wypadek podaje również numer domowego telefonu. Wszystko to robi z entuzjazmem, płonie chęcią okazania nam pomocy.
W tym czasie przez drugi telefon Kuźmicz wzywa do siebie Pietię Szuchmina i poleca mu odszukać w Podolsku siostrę Wiery Topilinej.
Grisza Wołowicz kończy pisać meldunek o zaginionych rzeczach i pokazuje go Kuźmiczowi. Ten w dwóch czy w trzech miejscach go poprawia i zwraca Griszy.
- Każ przepisać. Dzisiaj wyślemy. Natychmiast.
O dziewiątej wieczorem przyjeżdżam pod wskazany adres.
Drzwi otwiera sam pan domu w ciepłej, brązowego koloru bonżurce z czerwonymi w kratkę klapami i takimi samymi guzikami. Pod bonżurką śnieżnobiała koszula i modny jaskrawy krawat. Ze zdumieniem zauważam, że w pracy miał inny krawat, wąski i surowy. Czyżby dla mnie się tak wystroił?
- Proszę, proszę - głośno i uprzejmie mówi Mienszutin i robi gest, jakby chciał pomóc mi zdjąć płaszcz, co przy jego zwalistej postaci i wyraźnym braku przyzwyczajenia do tego rodzaju usług wypada dość niezgrabnie. - Jeżeli się nie mylę, Witalij Siemionowicz? Bardzo, bardzo się cieszymy. Czekamy.
Przytrzymując mnie oboma rękami w pasie, jakby się. obawiał, że mu ucieknę, wprowadza mnie do wielkiego, jasno oświetlonego pokoju. Kryształowy żyrandol pod sufitem, komplet mebli z importu - polerowany heban i zielone, jakieś wytłaczane obicia - wszystko solidne, ciężkie, wygodne. Na podłodze, od ściany do ściany, puszysty dywan, w jednym kącie kolorowy telewizor, w drugim, na specjalnej podstawie z hebanu, długi wąski wazon. Tak, to umeblowanie robi wrażenie, trudno zaprzeczyć.
Z głębokiego fotela koło niziutkiego stolika do herbaty podnosi się na moje spotkanie wysoka okazała kobieta o bladej twarzy i wysoko upiętych ciemnych, lekko szpakowatych włosach.
- Poznajcie się, Lizeńko - mówi pieszczotliwie Mienszutin podprowadzając mnie do żony. - To Witalij Siemionowicz, o którym ci wspominałem. - I zwraca się do mnie: - Moja żona.
Ściskam wiotką, wąską dłoń Jelizawiety Michajłowny i posłuszny jej skinieniu opadam w fotel naprzeciwko. Mienszutin również siada i od razu władczo, z nawyku, przejmuje rozmowę.
- Pozwoli pan, szanowny Witaliju Siemionowiczu, że udzielę panu kilku wstępnych wyjaśnień. Szczerze mówiąc, powinienem był to zrobić jeszcze tam - niedbale kiwa ręką - w czasie naszego pierwszego spotkania. Tak. Rzecz w tym, że Wieroczka miała nader skomplikowane i, powiedziałbym, dość kłopotliwe obowiązki i powinien pan to sobie jasno uświadomić. Powinien pan sobie wyobrazić jej dzień pracy, cały zakres jej obowiązków, dobrze zrozumieć wielkie wymagania, jakie się dziś stawia sekretarce. Tak. Podkreślam: właśnie dzisiaj, w epoce rewolucji naukowo-technicznej, kiedy wszystkie ogniwa niesłychanie skomplikowanego aparatu zarządzania wymagają od każdego pracownika szczególnej precyzji, rzeczowości, wykształcenia, szerokich horyzontów...
- Tak, oczywiście - kiwam głową w odpowiedzi, ze smutkiem i rozdrażnieniem myśląc o tym, że pewnie nieprędko uda mi się wyrwać z tego potoku słów, i czując, jak na skutek ciepła, spokoju i zmęczenia zaczynają mi się kleić oczy. Zdaję sobie jednak sprawę, że nie należy Mienszutinowi przerywać i trzeba się zmusić do uważnego słuchania, jako że gdy człowiek mówi tak dużo, to wśród powodzi pustych, gromkich, chełpliwych słów może się również przemknąć coś pożytecznego.
Z rzadka popatruję na panią domu. Siedzi wyprostowana, opuściwszy oczy, i skubie na kolanach końce chustki narzuconej na ramiona. Wydaje się, że z uwagą, a nawet z nabożeństwem słucha tego, co lnowi jej małżonek.
- No tak - ciągnie tymczasem Mienszutin rozparty w fotelu z nogą założoną na nogę. - Z jednej strony związani jesteśmy z wieloma instytucjami i przedsiębiorstwami w samej Moskwie, z drugiej - z wielką ilością zarządów gospodarstw rolnych w całym kraju, a także z poszczególnymi sowchozami i kołchozami, które zasypują nas niezliczoną ilością zamówień i próśb o sprzęt rolniczy, a zwłaszcza o środki transportu. Tak. Powie pan: zaopatrzenie w sprzęt rolniczy to sprawa Zjednoczenia Techniki Rolniczej, nieprawdaż?
Istotnie mógłbym tak powiedzieć. Właśnie taka myśl zrodziła mi się w głowie. Dzięki takim żywym intonacjom, którymi budzi prawdopodobnie na zebraniach swoich słuchaczy, Mienszutin nie pozwala usnąć i mnie.
- ... I będzie pan miał rację! - z niesłychanym patosem, uroczyście wykrzykuje Mienszutin. - Ale rzecz w tym, że my też posiadamy pewne rezerwy i naszym obowiązkiem jest gospodarować nimi mądrze i umiejętnie, kierując się oczywiście interesem państwa, sytuacją polityczną i celowością. - I nie czekając na moją odpowiedź, Mienszutin wciąż z tym samym ożywieniem ciągnie dalej: - No, a co się tyczy środków transportu, to otrzymujemy je na mocy specjalnego postanowienia „Mossowietu”, spośród wycofanych, ale jeszcze w pełni nadających się do eksploatacji w warunkach wiejskich. Tak. A więc, jak pan widzi, praca nasza jest skomplikowana, nerwowa i bardzo odpowiedzialna. Wie pan chyba, jak ogromne jest zapotrzebowanie, a nawet, nie boję się użyć tego słowa, głód na to wszystko, nieprawdaż? Tak. Dosłownie z rąk wyrywają, rozdrapują na kawałki! I z terenu, pozwolę sobie zauważyć, przybywają nie tylko zamówienia, prośby, żądania i inne płaczliwe supliki, ale i ludzie. Ludzie! - Mienszutin podnosi palec i zrobiwszy pauzę patrzy na mnie wymownie. - A jeżeli temu człowiekowi, na domiar wszystkiego, jeszcze najsurowiej przykazano, żeby nie śmiał wracać do domu bez wywrotki czy autobusu? Czy pan sobie wyobraża, do czego taki człowiek jest zdolny? A do kogo on, podobnie zresztą jak i pismo trafia przede wszystkim? Do sekretarki. Do naszej Wieroczki. Rozumie pan, jaka to odpowiedzialność? Rozumie pan, jakie napięcie nerwowe, co? I ona, Wieroczka, jako pierwsza musi wysłuchiwać wszystkich próśb i błagań, musi informować o odmowie, a czasami bronić się przed różnymi prezentami i umizgami. A przecież ona i tak była niczego, prawda, Lizawieto? No tak. A tych prezentów i umizgów było ho, ho, ho, ile! Prawda, Lizeńko?
Jelizawieta Michajłowna znowu kiwa głową i po raz pierwszy w czasie całej rozmowy odzywa się:
- Nawet małżeństwo jej proponowali.
A ja wyobrażam sobie ze smutkiem, ilu ludzi ze wszystkich krańców kraju będziemy musieli teraz sprawdzić. Przecież jest najzupełniej możliwe, że to właśnie któryś z nich zostawił ślady koło brzózek. Tak, pojawia się nowa, bardzo ważna okoliczność. Już choćby po to warto było tutaj przyjść i przez tyle czasu cierpliwie wysłuchiwać pana domu. Ale teraz, jak sądzę, mogę już przejąć inicjatywę w swoje ręce.
- Proszę mi powiedzieć, Jelizawieto Michajłowno - zwracam się do milczącej pani domu - czy Wiera nie opowiadała pani o jakimś człowieku, który by się do niej zalecał i jej samej się podobał?
- Nie - kołysząc swoją wspaniałą fryzurą odpowiada Jelizawieta Michajłowna. - Nic mi nie mówiła. To była bardzo dyskretna i dobrze wychowana dziewczyna. I ludziom postronnym...
- No, Lizeńko! Co też ty mówisz! - Mienszutin przerywa żonie i nawet pochyla się w jej stronę. - Jacyż my jesteśmy postronni! Przecież tak się nią interesowaliśmy! Nie bądź za skromna...
- Tak, oczywiście - mówi zmieszana Jelizawieta Michajłowha i w jej chłodnych oczach błyska niepokój. - Ale Wiera była taka... skrępowana. Nawet filiżankę herbaty... jakoś tak niezręcznie... Co chwila zrywała się, byle prędzej...
- Tak, tak - podchwytuje Mienszutin. - Bardzo była nieśmiała, biedna dziewczyna...
- Ale powiedziała pani, że proponowano jej nawet małżeństwo - przypominam Jelizawiecie Michajłownie. - Kto to był, nie pamięta pani?
- Ach, już sobie nie przypominam... - zmęczonym ruchem przesuwa szczupłą, niemal przezroczystą ręką po czole.
- Ale tego wcale nietrudno się dowiedzieć - podchwytuje Mienszutin.
- Dobrze - zgadzam się. - Pozwoli pan, że przyjdę do pana do pracy, no, powiedzmy, jutro?
Ale w duchu postanawiam, że w sprawie tych zalecanek i możliwych romansów najlepiej porozmawiać z dziewczętami. I o ile przyjemniej!
- Niech pan przyjeżdża, niech pan przyjeżdża - protekcjonalnym tonem mówi Mienszutin. - Cała przyjemność po mojej stronie.
Ale na drugi dzień oczekiwało mnie odkrycie, które za jednym zamachem zniweczyło wszystkie moje plany.
Rozdział trzeci
Rano prosto do domu dzwoni mój przyjaciel, stary znajomy, Wołodia Grakow. Jest jeszcze wcześnie, dopiero siadam do śniadania.
- Czołem - mówi Wołodia. - Czy to w twojej sprawie był wczoraj meldunek na temat kobiecych rzeczy? Dwa dżersejowe kostiumy, niebieski i brązowy, płaszcz, pantofle, buty, jakiś pierścionek?
- Tak - krzyczę w odpowiedzi. - Tak jest. Moja sprawa. Co tam znalazłeś? Wal prędzej.
- Rozumiesz, rano przed pracą skoczyłem na rynek, żeby kupić to i owo, i nagle widzę: sprzedają jakby twoją rzecz. No i trzeba było zatrzymać faceta.
- Już jadę!
Rzucam słuchawkę i w biegu wypijam ostygłą szklankę herbaty. Kanapkę kończę zbiegając po schodach.
Po półgodzinie oboje z Poliną Iwanowną - rozpoznać kostium może jedynie sąsiadka Wiery - przyjeżdżamy do komisariatu milicji. Polina Iwanowna, wyobraźcie sobie, jak najkategoryczniej i zupełnie oficjalnie stwierdza, że kostium, jaki ma przed sobą, został skradziony z pokoju Wiery.
Rozmowa z zatrzymanym człowiekiem, który usiłował ten kostium sprzedać, może się okazać niezwykle interesująca. Proszę, żeby przyprowadzono tego człowieka do gabinetu, który mi tu czasowo odstąpiono.