Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Anka i Rozalia to dwie kobiety z tego samego rodu.
Dzielą je dziesiątki lat. Jedna mieszka we współczesnej Warszawie, druga w starym dworze w dziewiętnastym wieku.
Pozornie dzieli je wszystko. Realia, problemy, ludzie, czasy. Ale niespodzianie okazuje się, że bardzo wiele łączy.
Czy to prawda, że na świecie jest zbyt mało fajnych mężczyzn? I zawsze tak było? Dlaczego tak trudno znaleźć szczęście w miłości?
Czy dwie kobiety, które połączą swoje siły, znajdą rozwiązanie zagadki? Otwarcie drzwi starego dworu z jego rodzinną tajemnicą, urokiem dawnych dni i fascynującą codziennością pomoże zmierzyć się z miłosnymi zawirowaniami współczesnej singielki, samotnej, choć w związku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 293
Mistrzyni lekkiego pióraKrystyna Mirek
Saga rodu Cantendorfów:
Tajemnica zamku
Cena szczęścia
Prawdziwa miłość
SERIA Willa pod kasztanem:
Światło w Cichą Noc
Światło o poranku
Na strunach światła
Światło gwiazd
PAKIET Saga rodu CantendorfówObca w świecie singliSzczęście za horyzontemTylko jeden wieczórMiłość z błękitnego niebaŚwiąteczny sekretInni mają lepiejWyjdź za mnie, kochanieGdzie jest happy end?
Anka Jaworek obudziła się wcześnie rano. Jeszcze zanim otworzyła oczy, odruchowo przejechała dłonią po drugiej połowie łóżka. Zimnej. Nie wiedziała, czy Jacek w ogóle się dzisiaj położył. Kiedy wyszła wieczorem z łazienki, siedział przed komputerem. Nawet nie próbowała z nim dyskutować. Zbyt wiele wieczorów i nocy spędzili ostatnio na kłótniach. A i tak nic się nie zmieniało.
Pierwsza prawdziwa miłość. Spełnione marzenie, które ostatnio dziwnie się komplikowało.
Mieli trudny do określenia problem, który powoli zatruwał wszystkie aspekty ich życia.
Anka wzięła głęboki wdech. Za chwilę miała przyjechać mama. Do tego czasu należało się ubrać, uprzątnąć trochę pokój stołowy, zaparzyć kawę i ogólnie postawić siebie i otoczenie do pionu. Żeby wyglądało, jakby wszystko było w porządku.
Nie wyobrażała sobie, że miałaby rozmawiać z matką o swoich troskach. Dzieliło je zbyt wiele, choć pozornie żyły w zgodzie. Ich wzajemny pokój opierał się głównie na zasadzie, że nie rozmawiały nigdy o niczym ważnym. W grę wchodziły wyłącznie pogoda, błahe nowinki z codziennego życia, kulinaria i rośliny doniczkowe, które obie lubiły.
W mieszkaniu panowała cisza, co mogło oznaczać, że Jacek wyszedł już do pracy. Albo siedział w kuchni, w kącie przy oknie, trzymając w jednej ręce całkowicie wystygłą kawę, a w drugiej telefon.
– Nie spędzam dużo czasu przed komputerem. Nie tak jak dawniej – tłumaczył jej, gdy się żaliła, że ciągle jest sama.
Było w tym trochę racji. Ale gorzkiej. Po prostu odkąd telefony zaczęły mieć coraz więcej funkcji, zastępowały inne sprzęty. Teraz zamiast siedzieć przed komputerem, jej ukochany niegdyś mężczyzna gapił się w telefon. Dla niej to nie miało znaczenia. Jakikolwiek ekran Jacek miał przed oczami, skutkowało to tym samym. Nieprzytomnym wzrokiem, wylogowaniem się z rzeczywistości, marnowaniem niewiarygodnej ilości czasu. I jej samotnością.
Wstała z łóżka i ruszyła do łazienki. Weszła pod prysznic. Wciąż pogrążona w analizowaniu swojej zawiłej sytuacji, umyła się i ubrała. Zrobiła sobie staranny makijaż. Rozczesała włosy, po czym spojrzała w lustro. Uśmiechnęła się lekko.
Zobaczyła przez okno samochód mamy parkujący pod blokiem, zagęściła więc ruchy. Sprawdziła na wszelki wypadek, czy Jacek nie schował się w toalecie ani w najmniejszym pokoju, który kiedyś przeznaczyli dla dziecka, ale który na razie stał pusty. Byłoby jej niezręcznie wobec mamy, gdyby powiedziała, że chłopak poszedł do pracy, a on tymczasem w najmniej spodziewanym momencie wychyliłby się z jakiegoś kąta. Nieogolony, w dresie i z nieprzytomnym wzrokiem. To był ostatnio jego ulubiony plan wizerunkowy. A przecież kiedyś lubił ładnie wyglądać, a ona miała powody, by być z niego dumna.
Teraz coraz mniej ich łączyło.
Ostatnio nie mówił jej o swoich planach. Czasem wychodził z domu i nie wiedziała, dokąd idzie. Bywało też tak, że sam przychodził do niej, meldował na przykład, że wybiera się do sklepu, choć go o to nie pytała, a potem wbrew własnym słowom siedział w kuchni nad komputerem przez cały wieczór.
Nie mogła za nim nadążyć.
Ale tym razem z pewnością nigdzie go nie było. Niewielkie mieszkanie ma swoje zalety. Łatwo sprawdzić każdy kąt. Szybko przygotowała stół w pokoju.
Potem podbiegła drzwi i wzięła się w garść.
Kiedy pani Jaworek weszła do środka, zobaczyła uśmiechniętą córkę, która gościnnym gestem zapraszała ją do środka. Stół nakryty był jasnym obrusem, a na nim czekały filiżanki oraz dzbanek wypełniony herbatą. Na porcelanowym talerzyku, odziedziczonym jeszcze po prababci, leżały ciastka. Wprawdzie kupne, ale matka Anki niczego więcej nie oczekiwała. Życie kobiety w tych czasach stanowczo zbyt mocno przepełnione jest obowiązkami.
Dumna była z córki, że tak świetnie sobie radzi. Dobra praca, świetny chłopak, ładne mieszkanie. I to wszystko przed trzydziestką.
***
Picie kawy z mamą trwało tylko godzinę. Anka była jednak zmęczona, jakby uczestniczyła w całodziennej konferencji na temat proponowanych przez rząd zmian podatkowych.
Mama bowiem znała tylko jeden interesujący temat do rozmowy. Pretensje wobec babci. Nie była w stanie go wyczerpać, choć pochłonął cały czas spotkania.
– I wyobraź sobie, ona teraz wraca po tylu latach i chce się pogodzić!!! – zakończyła swoją długą wypowiedź. – A gdzie była, kiedy jej potrzebowałam?!!!
– Za granicą – odpowiedziała jej Anka, która doskonale znała tę historię. – Wiem, mamo, to musiało być trudne.
Nagromadzone emocje rodzicielki atakowały ją z całą mocą. Chciała już wyjść z mieszkania. Zadzwonić do Klaudii, najlepszej przyjaciółki, pogadać o czymś innym. Czuła, że nie zdoła udźwignąć więcej niedobrych wieści.
– Przywiozła maszynopis! – Matka powiedziała to takim tonem, jakby to był czyn wymagający natychmiastowej kary. Rzuciła na stół plik kartek w białej kopercie. Łupnęły o blat, aż Ania podskoczyła.
– Co to jest? – zapytała.
– Ta historia rodzinna, którą spisała – wyjaśniła mama z niechęcią. – Niby że taka jest przywiązana do tradycji. A nie miała żadnych skrupułów, żeby zostawić swoje dziecko i ruszyć w świat za kochankiem! – To ostatnie słowo wyrzuciła z siebie ze szczególnym obrzydzeniem. – Ja wychowałam cię sama! – przypomniała po raz setny. – Było ciężko, ale nie uciekłam!
– Wiem. – Anka wstała. Nie mogła już tego słuchać. Czuła się winna, że zmarnowała młodość matce, która musiała się zajmować dzieckiem, zamiast cieszyć się życiem i rozwijać. Ale przecież nie miała na to wpływu. Nikt jej nie pytał o zdanie.
Otworzyła okno, bo miała wrażenie, że z pokoju zniknęło całe powietrze.
– Przeczytaj to – nakazała matka, przesuwając kopertę w jej stronę. – Zaczęłam przeglądać, nawet lekko napisane, współczesnym językiem, więc dobrze się czyta. Ja nie mam na to siły. Ty masz jej więcej – zawyrokowała. – Układa ci się. Fajny chłopak, niebanalna uroda, dobra praca, perspektywy… – wyliczała, a Anka czuła, że jeśli tego natychmiast nie przerwie, po prostu się rozpłacze. Czemu osoby pozornie najbliższe w ogóle się nie rozumieją? Mama była ślepa na jej problemy. Całkowicie.
– Daj to – powiedziała, biorąc do ręki maszynopis. Nie chciała przeciągać dyskusji. – Przeczytam i powiem ci, co o tym sądzę.
Obiecałaby wszystko, byle jak najszybciej skończyć tę rozmowę i odpocząć. Kręciło jej się w głowie. Wolałaby z mamą porozmawiać inaczej. Powiedzieć prawdę. Ale nie miała pojęcia, jak to zrobić. Wydawało się, że matka jest otoczona wysokim murem.
– Przeczytaj. Może da się to wydać i zarobić trochę kasy. Niech chociaż taki będzie z tego pożytek. – Mama wstała od stołu. Zaniosła do kuchni filiżanki, po czym starannie umyła. – Ja już idę. Mam jeszcze dzisiaj dużo pracy.
Pożegnała się i wreszcie wyszła.
Anka usiadła na krześle i chwilę odpoczywała. Po każdej takiej wizycie musiała zebrać siły.
Potem włączyła laptop. Powinna była zająć się pracą. Dziś została w domu, żeby więcej zrobić. W biurze ciągle coś się działo i trudniej było jej się skupić. Tyle że tutaj też nie było lepiej. Myśli rozbiegały jej się jak chmury gnane burzowym wiatrem.
Co się stało z jej życiem? Dlaczego tak źle się poukładało? Nie była szczęśliwa w swoim związku, zupełnie nie rozumiała Jacka. Każda próba rozmowy z nim kończyła się kłótnią.
To rzutowało na wszystkie aspekty życia. Nic jej nie sprawiało przyjemności. Ani sukcesy w pracy, ani powroty do domu. Coraz częściej wieczorami dokuczał jej uporczywy ból głowy.
Dlaczego sprawy potoczyły się w taki właśnie sposób? Nic przecież nie zapowiadało katastrofy. Byli młodzi, zakochani, pełni dobrych chęci.
Zamknęła komputer. Wiedziała, że już dzisiaj nie popracuje. Zastanawiała się, czy nie zadzwonić do Klaudii. Ale nie chciała psuć dnia także i jej.
Wzięła więc do ręki ten nieszczęsny plik kartek i zaczęła czytać. Nawet była ciekawa. Nie każdy może zajrzeć w historię rodzinną dalej niż własne wspomnienia o dziadkach. Potrzebowała chwili oderwania. Ani się obejrzała, jak opowieść wciągnęła ją na dobre.
Rozalia Górecka siedziała na schodach prowadzących na parter domu w pozycji stanowczo niegodnej panienki z szanowanej rodziny. Kolana miała zbyt wygodnie, to znaczy, za szeroko rozstawione. Plecy pochylone.
W dłoniach intensywnie mięła batystową chusteczkę z monogramem RB. Rozalia Brodzka. Nieistniejąca dziewczyna. Duch, który stał się martwy, choć nie miał nawet szansy, by na dobre się narodzić.
Słyszała odgłosy z dołu. Stukanie układanych na stole talerzy, gwar dziecięcych przekomarzań. Zapach ciepłej szynki dobiegał aż tutaj. Zadysponował ją tata. Za dwa tygodnie miał się rozpocząć Wielki Post. Ten okres w roku, którego ojciec najbardziej nie znosił. Zawsze sumiennie się objadał na wiele dni przed nim, a potem obficie świętował zakończenie. Czas pomiędzy starał się po prostu przetrwać.
Z powodu nadchodzących umartwień zamierzał dziś szczególnie celebrować rodzinne śniadanie. Wszyscy już się powoli gromadzili.
Rozalia też powinna była zejść na dół. Ale zamiast tego wciąż mięła w dłoniach chusteczkę z monogramem. Znalazła ją przez przypadek. Szukała w szafie ciepłej chusty. Nie mogła znaleźć. Zaglądała we wszystkie kąty niewielkiego panieńskiego pokoju. W pewnym momencie jej ręka sama podążyła w stronę tamtej skrzyni. Podniosła wieko. Spodziewała się chmary wspomnień, które gwałtownie poderwą się do góry niczym spłoszone stado ptaków.
Tymczasem czekał ją szok z zupełnie innego powodu.
W posagowej skrzyni, niegdyś wypełnionej po brzegi, leżało już tylko kilka rzeczy! Parę obrusów, rękawiczek na miarę, jedna koszula nocna obficie obszyta koronkami oraz komplet chusteczek.
Gdzie się podział cały posag?! – od tego pytania zrobiło jej się jeszcze zimniej.
Pozostałe dwie duże skrzynie wyniesiono na strych. Nie zaglądała do nich od dawna, ale miała świadomość, że Teresa, jej bratowa, czasem podbiera stamtąd rzeczy za milczącą zgodą matki. Wiadomo, praktyczność w rodzinie ceniono ponad wszystko. Po co tyle dobra miało się marnować na strychu, skoro mogło komuś służyć?
Powłoczki na pościele, serwety, suknie, płaszcze, mufki, koszule, pończochy, ręczniki. Ogromny zestaw rzeczy niezbędnych młodej mężatce. Rozalia każdą z nich w skrytości ducha opłakała. Widziała, jak jej sukienki są poszerzane i używane przez Teresę. Zauważała swoje posagowe obrusy na rodzinnym stole. Starannie wypruto monogram i wyszyto inny. Chyba się z tym pogodziła. Kobieta o inicjałach RB nigdy przecież nie stanie się panią żadnego domu. Nie istnieje i nikt nie ma takiej mocy, by ją na nowo powołać do życia.
Rozumiała to.
Ale nie wiedziała, że bratowa sięga też do tej ostatniej skrzyni, wciąż stojącej w pokoju Rozalii, by zabierać bez pytania jej najbardziej osobiste rzeczy.
Wiadomo, co to oznacza!
Smutek uderzył ją w twarz. Jak lodowate powietrze, kiedy zimą nagle wychodzi się na dwór. Na chwilę zatamował oddech i wstrzymał zdolność myślenia.
Ale wniosek nasunął się sam.
Rodzina już zrezygnowała! Nikt nie miał nadziei. Postawili na niej krzyżyk. Musiała zapłacić za winy, których nikt nie umiał nawet określić. Nikt też nie umiał jasno powiedzieć, co takiego zrobiła źle.
Nie wiadomo. A jednak ponosiła konsekwencje, i to bez uwzględnienia okoliczności łagodzących.
Jej życie już zawsze miało toczyć się tutaj, w rodzinnym domu. Na prawach ustalonych przez rzeczywistość, w której nikomu nie było łatwo. Szczególnie panienkom, którym nie udawało się ułożyć życia zgodnie z oczekiwaniami innych. Pójść jedyną słuszną drogą.
Szybko otarła oczy. Nie mogła pokazać, że płakała. Bez względu na wszystko musiała teraz zejść na śniadanie i zachowywać się odpowiednio.
Podniosła się ze schodów.
***
Poranne słońce oświetliło przytulną jadalnię państwa Góreckich. Mieściła się ona w domu pełnym ciepła i rodzinnych wartości. Wprawdzie po dawnej świetności rodu została jedynie wisząca na ścianie szabla prapradziadka, ale trzymano fason. Gospodyni wciąż zasiadała do śniadania ubrana w sukienkę z koronką, a jej mąż był starannie uczesany i pachniał dobrą tabaką. Najstarszy syn ukończył szkoły w Krakowie, z czego rodzina była szczególnie dumna. A na stole – choć dzień był powszedni – leżały gruby plaster ciepłej szynki, pęto kiełbasy, jajka, świeży chleb, masło oraz konfitury malinowe – duma pani domu.
Żyli tak spokojnie, jak tylko to było możliwe wobec szalejącej za oknem wichury dziejów. I choć ona za nic nie chciała się uspokoić, Góreccy cieszyli się małym domowym szczęściem.
– Raduj się wszystkim, póki możesz – mawiał ojciec i korzystał z każdej okazji, by zrobić coś przyjemnego. Wiedział, jak nieprzewidywalne jest życie.
Pod wieloma względami los im sprzyjał. Ojciec wrócił z powstania. Na dodatek zdrowy, z paroma zaledwie ranami, które po kilku miesiącach się zabliźniły. Nie każdemu było to dane. Zachowali dom i majątek, a wielu znajomych straciło wszystko. Były też jednak ciemne karty w ich rodzinnej historii. Dwójka młodszych dzieci zmarła podczas epidemii, a jedyna córka straciła szansę na zamążpójście, co okrywało szarym cieniem każdą radosną chwilę.
Trudno było o tym zapomnieć, zwłaszcza teraz. Nastał nieco spokojniejszy czas i stęsknieni za normalnym życiem ludzie na potęgę się żenili, zaręczali i chrzcili dzieci. Jakby chcieli zdążyć. Jeszcze nie wiadomo przed czym.
Nie było się czemu dziwić. Żyli w kraju o bardzo niespokojnej sytuacji. Nikt nie znał dnia ani godziny, kiedy znów przez okolicę przetoczy się jakaś armia, ktoś zastuka nocą do drzwi albo ogłoszą dekret, który zabierze dorobek życia.
W takich czasach niełatwo normalnie żyć, cokolwiek planować, spożywać śniadania i wychowywać dzieci. A jednak robili to. Życie bowiem wyrasta nawet na udeptanej ziemi i zawsze pnie się ku górze.
Poranny posiłek odbywał się więc zgodnie ze swoimi prawami. Po zaspokojeniu pierwszego głodu dyskusja zeszła na najgorętsze miejscowe plotki.
– Chcą ożenić Andrzeja Brzozowskiego. Słyszałaś? – Ojciec rodziny spokojnie zagaił rozmowę.
Pani Salomea odstawiła na spodek trzymaną w dłoniach filiżankę, po czym spojrzała na męża. Cieszyła się każdego dnia, że ma go obok. Wciąż jej się podobał ten wysoki pięćdziesięciolatek o skroniach tak srebrnych, jakby ciągle padało na nie światło księżyca. Starzał się, a jednak na jego widok czuła ten sam dreszcz, jak za pierwszym razem. Nigdy by się oczywiście do tego nie przyznała. Za żadne skarby świata. Była przecież szanowaną kobietą.
– Czas im się kończy – odparła równie spokojnym tonem. Nie mieli córki na wydaniu, temat więc, choć bardzo ciekawy, ich osobiście nie dotyczył. Uśmiechnęła się. – Muszą wypełnić testament – powiedziała. – Bez dziedzica przepadnie największe nawet nazwisko – dodała, po czym spojrzała z dumą na siedzących obok trzech dorodnych wnuków. Jej nieśmiały syn spisał się pod tym względem doskonale.
Synowa natychmiast poczerwieniała z zadowolenia. Ładna, pulchna brunetka wciskała nieco zbyt obfite kształty w sukienki, które ten nadmiar dobra ledwo zdołały objąć. Ale nikt nie śmiał jej tego powiedzieć. Teresa była w tym domu ważną osobą. Od momentu, gdy po raz pierwszy szczęśliwie zaszła w ciążę, wydawała na świat wyłącznie zdrowych, ładnych chłopców. Podkreślała to na każdym kroku.
– Ja urodziłam trzech – oznajmiła z taką dumą, jakby osobiście wymyśliła cały proces przekazywania życia. – Najpierw Jakubka, potem Marka, a na koniec Jacusia – wytłumaczyła, choć domownicy doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Spojrzała z czułością na najmłodszego.
Wiemy – Rozalia przełknęła to słowo i popiła herbatą głogową. Nie warto było się sprzeczać. Babcia mawiała, że ten napar jest dobry na serce. Może dzięki niemu będzie lżej? Niestety, nie pomógł. Dziś Rozalia w szczególny sposób odczuwała swoją sytuację. Widziała wszystko to, co na dobre straciła.
– Są wspaniali – rozpędzała się dalej Teresa, patrząc z dumą na trzy ciemnowłose główki synów.
– Ciekawe, kogo wybiorą? – Pani Górecka, która na pamięć znała przechwałki synowej, przerwała jej pospiesznie, po czym znów spojrzała na męża. Wolała rozmowę o problemach sąsiadów niż myślenie o troskach własnego domu.
– Nie wiem – odparł pan Karol. – Ludzie gadają, że wcale nie chodzi o prawdziwe małżeństwo. Nawet nie o dziedzica – dodał ciszej, w końcu przy stole siedziała panna, nie miało znaczenia, jak bardzo już dorosła. – To ma być tylko dla formalności, żeby przedłużyć prawo posiadania, jak sobie życzył świętej pamięci dziedzic Brzozowski. W rzeczywistości przecież majątek ma już swoją panią. Hrabina Olska siedzi u brata cały czas, o własnym mężu nawet nie myśli.
– Ja tam bym bez problemu panu Brzozowskiemu urodziła syna – powiedziała nietaktownie Teresa, nie bacząc na obecność niezamężnej bratowej, a także własnego męża. Poprawiła cisnący ją w talii pasek, po czym zadumała się nad tą opcją. – Mieszkałabym sobie we dworze, ścinała kwiaty, ludzie by mi się kłaniali. – Spojrzała z urazą na teściów, jakby chciała im dać do zrozumienia, że za mało od nich uzyskała w zamian za dokonanie tak wielkiego czynu, jakim było sprowadzenie na świat aż trzech wnuków.
– Większość kobiet potrafi urodzić dziecko! – Rozalia jednak nie wytrzymała. Jej serce biło mocno, jak po wytężonej pracy. Nie potrafiła opanować zdenerwowania. – U naszych sąsiadów jest siedmioro, a w każdej chłopskiej chałupie też chmara dzieciaków. To żadna sztuka.
– A jednak niektórzy nawet jednego dziecka nie mają! – odparowała szybko Teresa, spoglądając na nią zimno. – I mieć nie będą.
Rozalia przełknęła łzy. Po co się odzywała? Przecież łatwo było przewidzieć, jak to się skończy. Nie miała po swojej stronie żadnych argumentów. A ostatnie, czego teraz potrzebowała, to drażnić bratową. Swoją przyszłą opiekunkę, która po śmierci rodziców z łaski będzie udostępniać starej pannie posiłek oraz miejsce przy stole.
– Tak – powiedziała wbrew wszelkiemu instynktowi, który stanowczo nakazywał milczeć. – Życie nie jest sprawiedliwe.
Mama szybko zainterweniowała, czując, co się zaraz stanie. Spojrzała z troską na córkę. Niegdyś piękna dziewczyna, dziś pobladła stara panna w szarej sukience, pod każdym względem różniła się od barwnej, pewnej siebie, szczęśliwej bratowej.
Pani Górecka po raz tysięczny poczuła ten ból w sercu wynikający z bezsilności. Zrobiła dla swojego dziecka wszystko, co mogła, a to i tak okazało się za mało.
– Ale jak to Brzozowscy będą robić? – zapytała męża, chcąc odwrócić uwagę domowników od wiszącej w powietrzu kłótni. – Mają już jakąś pannę upatrzoną?
Tata wszystko doskonale rozumiał. Niewiele go obchodziły kłopoty młodego dziedzica Andrzeja, a zwłaszcza jego życie uczuciowe. Ale o czymś trzeba było rozmawiać.
– Ponoć Brzozowski się uparł, że sam wybierze – powiedział spokojnie. – Siostra mu kogoś tam proponowała. Ale się nie zgodził.
– Wcale się nie dziwię. – Rozalia najwyraźniej była dziś w samobójczym nastroju. Drugi raz złamała niepisaną zasadę, że jako dziewczyna, która przyniosła wstyd rodzinie, nie ma prawa głosu. Nie zwraca na siebie uwagi, siedzi cicho i przynajmniej nie drażni swoją obecnością.
Mama spojrzała na nią ze współczuciem. Rozalia wiedziała, że rodzice cierpią z tego powodu, tak samo jak ona, i dopóki żyją, będą ją chronić. W końcu to przecież nie była jej wina, że została porzucona trzy miesiące przed ślubem. Mama to rozumiała. Ale co się stanie, kiedy jej zabraknie? Rozalia wolała o tym nie myśleć.
– Taki piękny dwór. – Pan Górecki westchnął, z uporem ciągnąc rozmowę. – Jest jak martwy. Kiedyś mieszkało tam tylu ludzi. Wuj dziedzica z synem, bony, ta stara panna z kurzajką na nosie… – zreflektował się, że temat samotnych kobiet nie jest bezpieczny. – Mieli nawet swojego nauczyciela tańca. Pamiętasz, słońce moje? – dokończył godnie.
Pani Salomea skinęła głową i uśmiechnęła się na wspomnienie chudego starszego mężczyzny, który przybył do dworu tylko na tydzień, a został na lata. Nie tylko uczył muzyki, lecz także grywał w karty, gdy brakowało czwartego, bawił towarzystwo anegdotami z wielkiego świata, w którym ponoć kiedyś bywał. Nigdy nie uzyskano w tej sprawie pewności, ale to nie przeszkadzało cieszyć się jego dobrymi opowieściami. Na każdej potańcówce pilnował, by biedne, niezbyt urodziwe panny przetańczyły choć jednego mazurka. Wszyscy go lubili.
Odszedł po śmierci starszego dziedzica. Jak wszyscy.
– A młode siostry Łękawskie. – Tata znów westchnął. – Nie miały żadnego posagu, rodziców, szans. Ale żona dziedzica przyuczyła je do życia i wydała za mąż jak matka. Dobrze się mają. Oj, to były czasy! Polowania, uczty…
– Bale – uzupełniła jego żona. – Ileż par tam się zakochało, poznało, zatańczyło pierwszy taniec.
– Skradło pocałunek w ogrodzie – dodał jej mąż, a ona natychmiast się zarumieniła.
Teresa spojrzała na nich badawczo. Nie znała tego faktu biograficznego i wyobraźnia nieco jej się zablokowała wobec zadania wytworzenia obrazu młodych, zakochanych teściów. Wydawało jej się, że od razu urodzili się starzy, godni, zawinięci ciasno w surdut oraz koronkową sukienkę.
– Daj spokój. – Pani Salomea ofuknęła męża. – Nie ma co wspominać. Dziś jest inaczej. Dobrze, że chociaż majątek wciąż w polskich rękach. Czego chcieć więcej? Teraz tam pustka jak w grobie, to fakt. Dziedzic z siostrą siedzą jak dwie sowy na tylu pokojach. Nawet gospodyni smutna i bez życia, a każdy wie, jaka to kiedyś była pracowita, wesoła kobieta. Wzór.
– To prawda – przyznał mąż.
– A jak będą szukać tej żony dla Brzozowskiego? – Rozalia znowu włączyła się do rozmowy. Pytanie z jej ust od razu wywołało napięcie. Wszystko wydawało się aluzją do jej trudnej sytuacji. A już zdążyli się rozgadać i trochę o niej zapomnieć.
– Słyszałem, że do hrabiny po cichu zgłaszają się matki z córkami – odpowiedział szybko ojciec, jakby chciał zagłuszyć myśli, które niezależnie od wypowiadanych słów krążyły nad stołem, tworząc drugą, niesłyszalną, ale niemniej istotną wymianę zdań pomiędzy domownikami. – Niby chodzi o zaproszenie na kawę poranną – dodał jeszcze głośniej. Wreszcie poczuł, że uwaga rodziny skupiła się na tym temacie i przestała krążyć wokół jego córki. – Dziś ponoć aż się kolejka zrobiła. Ogrodnik mi opowiedział, że panny siedzą i czekają na wejście. Wystrojone, zdenerwowane. Jeszcze czegoś takiego świat nie widział. Wstyd! – zakończył z impetem.
– Całkiem jak na targu – odezwała się Teresa, po czym wstała i podeszła do najmłodszego syna. Zaczynał się nudzić. Plany małżeńskie Andrzeja Brzozowskiego zupełnie go nie interesowały. Jeszcze nie wiedział, że w twardym świecie dziedziczenia sam, jako trzeci syn, jest na niełatwej pozycji. Może i jemu przyjdzie kiedyś żenić się z rozsądku? Ale na razie nie był tego świadom. Jedynym jego pragnieniem było wstać od stołu, by wreszcie pobawić się z braćmi.
Teresa zabrała chłopców i ruszyła z nimi w stronę pokoju dziecinnego, po czym spojrzała znacząco na Rozalię. Dzięki temu, że w domu była stara panna, oszczędzano na niani do dzieci. Te pieniądze, jak na każdym kroku podkreślała bratowa, były odkładane na poczet przyszłej edukacji najstarszego Jakuba.
A powinny być dla mnie – pomyślała Rozalia. – Za moją pracę.
Ale nie odezwała się. I tak już za dużo dzisiaj powiedziała.
Nie wstała jednak od stołu. Udawała, że nie zrozumiała aluzji. Nadal przysłuchiwała się rozmowie rodziców. Bratowa rzuciła jej ostatnie pełne niezadowolenia spojrzenie, po czym odeszła. Też nie drążyła tematu. Widocznie miała dość spięć jak na jedno przedpołudnie. W sumie to nawet lubiła Rozalkę. Tylko coraz częściej nie umiała pohamować swojego pogardliwego tonu. Dziewczyna nie miała szans się obronić i to sprawiało, że słaby charakter bratowej poddawał się pokusie.
– Może byście mnie zaproponowali? – zapytała Rozalia rodziców, kiedy tylko Teresa wraz z chłopcami zniknęła już za drzwiami.
Pan Karol Górecki zakrztusił się kawą zbożową, a małe krople jasnobrązowego napoju osiadły na jego długich wąsach i czarnym surducie.
– Córeczko! – Mama spojrzała na nią ze współczuciem. Miała wrażenie, że córka z tego nieszczęścia całkiem już postradała zmysły. Rozejrzała się wokół, szukając ratunku. Co miała odpowiedzieć? Że to oczywiste. Nie ma o czym dyskutować. Rozalia jest za stara, zbyt biedna, a na dodatek splamiona skandalem.
Współczuła jej z całego serca. Była jednak bezradna wobec surowych reguł życia. Dwadzieścia sześć lat to staropanieństwo pełną gębą. Do tego ta nieszczęsna historia. Narzeczony zostawił Rozalię trzy miesiące przed ślubem. To właściwie jakby uciekł sprzed ołtarza.
Pani Salomea długo łudziła się, że sprawa ucichnie. W końcu to nie pierwsze i nie ostatnie zerwane zaręczyny. Tak się jednak nie stało. Z jakiegoś powodu tą akurat historią ludzie żyli długo. Czy to dlatego, że córka była kiedyś taka piękna? A może młodzi kłuli innych w oczy swoim szczęściem? Narzeczony Rozalii był oficerem. Wspaniale się prezentował w mundurze.
Zginął później w powstaniu. Na nic mu się zdały zerwane zaręczyny. Gdyby postąpił jak należy, dziewczyna nosiłaby dziś żałobę po żołnierzu, cieszyła się ludzkim szacunkiem, a także, co nie bez znaczenia, majątkiem męża.
Tymczasem została tylko ze swoim wstydem, jako ta, która nie zdołała utrzymać przy sobie mężczyzny.
Widocznie coś było z nią nie tak – ludzie szybko doszli do takiego wniosku. Tym bardziej że nie istniało żadne sensowne wytłumaczenie tej sytuacji. Dlaczego miły, przystojny oficer nagle się wycofał? Nikt tego nie wiedział.
Nie miał kochanki na boku ani nie pospieszył potem w konkury do żadnej innej panny. Czemu więc to zrobił?
Ludzie od razu uznali, że winna jest Rozalia, zwłaszcza że prócz łez nic nie miała na swoją obronę.
Teraz już nie płakała. Jej niebieskie oczy wciąż jednak pełne były smutku. Nikt też nie nosił już w sercu nadziei, że jej los kiedykolwiek się odmieni. Jeśli miało to się stać, to raczej na gorsze. Matka mogła tylko wymóc na mężu zapis w testamencie gwarantujący jej dożywotni dach nad głową w postaci małego pokoju na piętrze oraz wymusić na starszym synu obietnicę, że zawsze będzie dobrze traktował swoją siostrę. Więcej pomóc nie była w stanie.
– Co ja mam do stracenia? – zapytała Rozalia. Jej twarz wyrażała spokój, jakiego dawno u niej nie widzieli. Wciąż była młodą kobietą, choć rodzina traktowała ją jak staruszkę, która życie ma już za sobą. Ale w niej żywo krążyła krew. Tęskniła za miłością, macierzyństwem, wyzwaniami, własnym życiem.
– Proszę cię, kochanie. – Mama powiedziała to z czułością. – Narazisz się tylko na śmieszność. Nie zniesiemy tego więcej.
– Wszystko jedno. – Rozalia odrzuciła na plecy gruby, jasny warkocz. Kiedyś był symbolem jej piękna, dziś zwisał niczym urągowisko. Dawno już powinien być schowany pod małżeńskim czepcem. Dziwnie wyglądała dorosła kobieta z fryzurą jak dla podlotka. Ale w końcu wciąż była panną, więc tak się czesała. – Jeden śmiech więcej, jeden mniej – powiedziała gorzko. – Co to za różnica?
– Wydaje ci się, kochanie. – Mama wstała ze swojego krzesła i podeszła do niej. – Znów będziesz na ludzkich językach. Nie pamiętasz już, jak to było?
Odpowiedź była oczywista. Jasne. Rozalia nie zapomniała ani chwili z tamtych koszmarnych tygodni i miesięcy. Ale teraz wcale nie było lepiej. I wiedziała, że siedzeniem w ukryciu niczego nie poprawi.
Dno widoczne w skrzyni posagowej jasno jej to dzisiaj uświadomiło. Będzie tylko gorzej.
– Przywykłam – powiedziała twardo. – I tak kiedy idę do kościoła, każdy na mnie patrzy. Z litością albo pogardą. Sama nie wiem, co gorsze. Matki straszą moją historią swoje córki. Nie bądź pyskata, bo skończysz jak Rozalia – przedrzeźniała sąsiadki. – Nie sprzeciwiaj się mężczyźnie, bo zostaniesz sama jak Rozalia. Przecież ja o tym wiem.
– Rozumiem, że ci trudno, ale… – Mama próbowała coś wytłumaczyć.
– Co wam zależy dać mi szansę?! – przerwała jej gwałtownie córka.
– Nie ma mowy! – Tata stanowczym gestem odłożył serwetkę. Nie chciał być surowy, ale córka zaczynała przekraczać bezpieczne granice. – Nie będziemy się wygłupiać! – oznajmił głośno. – Dość już wstydu. Więcej nie wytrzymamy. W rodzinie są mali chłopcy, trzeba o nich myśleć. Dobre imię to coś bardzo delikatnego, łatwo je zniszczyć. – Zamilkł nagle, bo sam z trudem się opanował, żeby nie przytoczyć przykładu Rozalii. – Ale kupię ci ciastek dzisiaj na mieście – dodał łagodniej, widząc, jak oczy córki wypełniają się łzami. – Najlepszych – zakończył. – Z lukrem i konfiturą różaną.
Kiedyś to był nie lada rarytas. Kupne ciastka z miasta, tak odmienne od tych pieczonych w domu. Zajadali się nimi z bratem. Wciąż pamiętała słodkie kawałki lukru, które sypały się po brodzie i zostawały na wargach. Ale wtedy byli mali, jeszcze wszyscy w komplecie. Taka niespodzianka rzeczywiście leczyła wiele dziecięcych trosk. Dziś nie miała już żadnej mocy.
– Wybierasz się do miasta? – zainteresowała się żywo mama, po czym wróciła na swoje miejsce przy stole i spojrzała na męża. – To może ja też z tobą pojadę? Skończyło się mydło, a poza tym idzie wiosna. Buczkowa mówiła, że mają w sklepie nowe nasiona floksów.
– Czy floksy to nie są te kwiatki, co rosną od strony południowej ściany naszego domu gęste jak las? – zapytał jej mąż, z ulgą kończąc nieprzyjemną dyskusję.
– Owszem – odparła jego żona – Ale różowe. A wyobraź sobie, ona ma białe.
– Ach! – Pan Karol pokiwał głową, zabawnie udając, że rozumie powagę sytuacji.
Salomea bardzo go kochała. Także za tę wyrozumiałość wobec kobiecych spraw i jego czułość. Nie każdy mężczyzna to miał. Dziś jednak nie umiała się uśmiechnąć. Zaczęła z mężem ustalać szczegóły wyjazdu.
Rozalia wciąż siedziała po drugiej stronie stołu, choć dawno już powinna była iść do bratowej, by jej pomóc przy dzieciach. Westchnęła ciężko. Bolało ją, że mama tak łatwo przeszła do tematu kwiatków, nasion i wiosny, rozterki córki zostawiając bez dalszego komentarza. Pewnie uważała, że tak jest lepiej. Po co drążyć temat, na który nie da się powiedzieć już nic nowego? Rozalka miała bezsensowny pomysł. Właśnie dano jej to wyraźnie do zrozumienia.
A jednak nie umiała o nim zapomnieć. Miała ku temu swoje powody.
Państwo Góreccy wyjechali zaraz po śniadaniu. Rozalia miała wrażenie, że zrobili to dość pospiesznie. Jakby chcieli uniknąć dalszej dyskusji na niechciany temat. Ona została przy stole. Potem pomogła gosposi posprzątać. Chwilę z nią pogawędziła, a następnie wróciła do swojego pokoju, choć miała świadomość, że bratowa cały czas na nią czeka.
Nie mogła jednak teraz tam pójść.
Zamknęła za sobą drzwi panieńskiego pokoju i przyjrzała się wnętrzu, w którym spędziła całe swoje świadome życie. Niewielka facjatka na piętrze była niegdyś miłym miejscem. Kiedy Rozalka zaczęła podrastać, mama uszyła dla niej piękne zasłony w róże, powiesiła muślinowe firanki. Rodzice zamówili nawet w mieście białe łóżko z rzeźbionym wezgłowiem. I dywan. Ludzie w okolicy gadali trochę, że czasy ciężkie, a Góreccy tak córkę rozpieszczają, jakby się mieli za kogoś lepszego.
Ale oni się tym nie przejmowali.
Raz córka dorasta – mawiał wtedy tata, a Rozalia nie do końca zdawała sobie sprawę ze znaczenia tych słów. Później to zrozumiała. Nie chodziło tylko o towarzyszenie dziecku w ważnym etapie życia, lecz także o tę jedną jedyną szansę, jaką ma dziewczyna, by na loterii losu wygrać coś sensownego. Nie ma powtórek. Dziś już to wiedziała.
Ładny pokój, sukienki, kokardy we włosach, odnowione meble w salonie i kwiaty w ogrodzie, które wtedy mama sadziła tak obficie, jakby od tego zależały losy świata. To wszystko miało swój cel. Pokazać się od jak najlepszej strony. Wydać Rozalię za mąż i zrobić to dobrze.
Otrząsnęła się ze wspomnień. To było tak dawno temu. Nic już nie zostało z tamtej pełnej radości dziewczyny. Choć może nie tak do końca.
Rozalia uśmiechnęła się nieśmiało do swoich marzeń. Chyba tylko ona jedna w tym domu hodowała jeszcze w głębi serca słabiutką nadzieję, że może jest przed nią jakaś przyszłość.
Podeszła do szafy. Niegdyś wypełniona koronkami, atłasem i muślinem, dziś prezentowała o wiele skromniejszą zawartość. Jedna bordowa sukienka na święta, bluzka i brązowa wełniana spódnica na popołudniowe herbatki, jasnoniebieska sukienka do kościoła oraz dwie szare na co dzień. Dużego wyboru nie było. To wyraźnie pokazywało, że nawet mama już się poddała. Przestała stroić swoją jedyną córkę. Niegdyś oczko w głowie.
Dawne ubrania powoli znikały. Wiele z nich przerobiła dla siebie Teresa, tłumacząc się licznymi obowiązkami towarzyskimi młodej mężatki i przyszłej pani domu. Jedną bluzkę wzięła mama. A biała sukienka z pierwszego balu leżała w skrzyni na strychu. Teresa odpruła z niej koronki, kiedy chrzcili pierwszego synka. Potrzebowała do szatki.
Nie ma się co dziwić. Kobiety w rodzinie były gospodarne i ta cecha cieszyła się dużym szacunkiem. Dziewczęce marzenia – żadnym.
Rozalia jeszcze raz rozejrzała się wokół. Dywan wciąż prezentował się nieźle, ale miał plamy, które wielokrotnie czyszczone ani myślały się poddać. Firanki nieco zżółkły, a pościel była pocerowana. W niektórych miejscach wiele razy. Co będzie dalej?
Próbowała sobie wyobrazić tę niewiarygodną liczbę lat, jakie być może jeszcze na nią czekały. Życie rozpościerało się przed nią niczym prosta zakurzona droga w upalny dzień. Żadnego schronienia, żadnych zakrętów, niespodzianek ani wytchnienia. Tylko żmudny krok za krokiem ze świadomością, że na końcu też nie czeka nic dobrego.
Starość na czyjejś łasce.
Zadrżała. Czymże wobec takiej perspektywy była obawa przed ludzkim gadaniem? Tego przecież i tak nie mogła uniknąć. A oprócz strachu miała też inny ważny powód, który kazał jej się dzisiaj aktywnie włączyć do rozmowy. Mimo iż wiedziała, że rodzina w żadnym wypadku nie pochwali jej pomysłu. Miała swoją tajemnicę.
Odwróciła się i zeszła na dół. Została jeszcze nadzieja.
Sama oczywiście niczego nie mogła zrobić. Było absolutnie niedopuszczalne, żeby panna pojawiła się na jakiejkolwiek herbacie proszonej bez osoby towarzyszącej. W ten sposób mogła co najwyżej wpaść do babci albo najbliższej przyjaciółki, gdyby taką miała. A nie miała, bo wszystkie jej rówieśniczki wyszły już za mąż i teraz zmagały się z porodami, służbą, gospodarstwem, teściami czy chorobami dzieci. Niektóre zdążyły nawet owdowieć. Może i chciały utrzymywać kontakty, ale Rozalia się wycofała. Sądziła, że nie ma prawa zaprzątać im głów swoimi sprawami. Wobec ogromu ich wyzwań, jej życie wydawało się takie puste.
Zeszła pospiesznie na dół. W obszernych pokojach na parterze szarogęsiła się bratowa. Przyszła pani tego domu.
– Rozalio. – Teresa przywitała ją uprzejmym skinieniem głowy, gotowa przyjąć przeprosiny za spóźnioną pomoc. Siedziała przy oknie z ładnym widokiem na ogród. U jej stóp chłopcy bawili się drewnianymi figurkami. Trzeba przyznać, że grzeczne to były dzieciaki. Rozalka bardzo je kochała i jedyne, za co szanowała bratową, to fakt, że umiała ona dobrze wychować swoje dzieci. Mąż też ją kochał. Pewnie miał więcej powodów, o których nie mówi się panienkom.
Rozalia westchnęła mimo woli. Tęsknota za nieprzeżytym życiem, nigdy niedoświadczonymi emocjami czasem tak mocno dawała się we znaki, że wydawała się nie do pokonania. Ale teraz dziewczyna musiała się opanować. Miała swój cel i była gotowa zrobić wszystko, żeby jej się udało.
Weszła do ciepłego pokoju. Na kominku trzaskał ogień. W jej facjatce już nie palono, zbliżała się bowiem wiosna i nie miało znaczenia, że od okien wciąż wieje chłodem. Na dzieciach w tym domu jednak nie oszczędzano. Rozalia zadrżała od tego nagłego uczucia ciepła.
– Ciocia! – Na jej widok chłopcy zerwali się z podłogi i przybiegli się przywitać. Objęli ją za nogi z każdej strony. – Pobawisz się z nami? – zapytali.
– Nie teraz – odparła i uściskała ich. – Wróćcie, proszę, na miejsce. Przyjdę później i obiecuję, że coś razem zrobimy. Muszę porozmawiać z waszą mamą.
Chłopcy posłusznie wrócili na dywan.
– Matka i ojciec pojechali do miasta – powiedziała Rozalia.
– Wiem, że pojechali – odparła łaskawie bratowa. – Byli tu u mnie przed wyjściem – dodała, jakby chciała podkreślić, że jest tutaj ważną osobą. Taką, której się daje znać o każdej istotnej sprawie.
– Chciałbym cię prosić o zgodę na wyjście. – Rozalia tego nienawidziła. Konieczności tłumaczenia się z każdego kroku przed młodszą dziewczyną, tylko dlatego, że ta była mężatką, a ona – jakże drwiąco brzmiało po latach to określenie – wciąż panienką.
Bratowa bardzo lubiła swoje poczucie władzy. Spojrzała na nią surowo.
– Dokąd się wybierasz? – zapytała i niestety zanosiło się na długie przesłuchanie.
Rozalia spięła się w sobie. Ponad wszystko musiała zachować spokój. Nie pozwolić na żaden cyniczny komentarz, złośliwość czy nawet żart.
– Chciałabym odwiedzić babcię – powiedziała. – Dawno u niej nie byłam. Wiem, że jestem bardziej teraz potrzebna w domu, ale obiecuję po południu pocerować wszystkie spodenki chłopców i pobawić się z nimi wieczorem.
Teresa przyglądała jej się podejrzliwie. Jakby coś wyczuwała. Ale pokorna postawa Rozalki mocno zmiękczyła jej serce. Uważała, że ta dziewczyna powinna wreszcie uznać swoje miejsce w domowej hierarchii. Zaprzestać wyrażania własnego zdania, wtrącania się do rozmowy, jeśli nikt jej nie pytał. I tak już fakt, że zawsze będzie tu mieszkać, stanowił dostateczne obciążenie. Z tego powodu Teresa czuła, że nigdy nie będzie mogła stać się prawdziwą panią tego domu. Zawsze ktoś drugi będzie się plątał pod nogami.
Rozalia jednak najwyraźniej nabywała pokory. Teresa uznała, że lepiej nie przeszkadzać temu procesowi.
– Dobrze – powiedziała. – Idź. Tylko wróć na obiad. I załóż ciepły szal. Wybierz drogę przez sad. Po co się ludziom niepotrzebnie rzucać w oczy?
Jasne – pomyślała Rozalia. – Czy nie lepiej byłoby mnie od razu zakopać żywcem w ziemi? Byłby spokój.
Ale nie odezwała się. Obiecała, że postąpi zgodnie z radą bratowej, pogłaskała chłopców po głowach, po czym wyszła.
Szybko wróciła do swojego pokoju. Włożyła niebieską sukienkę, której używała wyłącznie do kościoła, oraz narzuciła płaszcz, żeby nie było widać odświętnego stroju. Przeczesała włosy i na nowo zaplotła warkocz. Potem poszczypała policzki i zagryzła wargi. Na tym zakończyła te żałosne zabiegi wywołania dziewczęcego rumieńca na twarzy dorosłej kobiety i uznała, że czas jej w drogę. Być może najtrudniejszą. Jeśli rodzice się dowiedzą, co zrobiła, ich życzliwość może się skończyć na dobre.
Może odeślą ją gdzieś daleko, do jakichś krewnych, gdzie jej los stanie się jeszcze gorszy?
Nie mogła o tym teraz myśleć.
Zbiegła na dół, po czym pospiesznie wymknęła się frontowymi drzwiami. Nie chciała przechodzić przez kuchnię, żeby kogoś nie spotkać. Z gosposią nie poszłoby jej tak łatwo jak z bratową. Stara Józefowa była bardzo czujna. A Rozalia potrzebowała teraz spokoju.
Szybko okrążyła duży dom i weszła do sadu. Postawiła kolejny zamaszysty krok, żeby się jak najszybciej wydostać poza granice rodzinnego gospodarstwa. Nagle jednak została zatrzymana.
– A dokąd to panience tak spieszno?! – Stara Józefowa wyszła zza szopy. W ręce trzymała pusty kosz po bieliźnie. Pachniała mydłem i krochmalem.
– Idę do babci – odparła szybko Rozalia niczym Czerwony Kapturek z bajki. Przesunęła się w stronę sadu.
– Ciotka nie będzie zadowolona. – Gospodyni się skrzywiła. Całe życie służyła tej rodzinie i teraz korzystała z przywileju staruszki o ciętym języku, której nikt nie miał odwagi przypomnieć, że jej miejsce jest w kuchni i służbówce. Nawet Teresa czuła wobec niej respekt.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki