Pierwsza miłość - Krystyna Mirek - ebook + audiobook + książka

Pierwsza miłość ebook

Krystyna Mirek

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Anka i Rozalia to dwie kobiety z tego samego rodu.

Dzielą je dziesiątki lat. Jedna mieszka we współczesnej Warszawie, druga w starym dworze w dziewiętnastym wieku.

Pozornie dzieli je wszystko. Realia, problemy, ludzie, czasy. Ale niespodzianie okazuje się, że bardzo wiele łączy.

Czy to prawda, że na świecie jest zbyt mało fajnych mężczyzn? I zawsze tak było? Dlaczego tak trudno znaleźć szczęście w miłości?

Czy dwie kobiety, które połączą swoje siły, znajdą rozwiązanie zagadki? Otwarcie drzwi starego dworu z jego rodzinną tajemnicą, urokiem dawnych dni i fascynującą codziennością pomoże zmierzyć się z miłosnymi zawirowaniami współczesnej singielki, samotnej, choć w związku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 293

Oceny
4,6 (76 ocen)
54
16
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
malwina40

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna książka. Rozalia, główna bohaterka jest przemiłą i cudowną kobietą. potrafi wyjść z każdej opresji 😉😉 polecam
00
tteresia

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa polecam
00
janinamat

Całkiem niezła

Całkiem zgrabna i ciekawa powieść
00
2323aga

Całkiem niezła

Bardzo zgrabne połączenie historii z teraźniejszości i z przeszłości. Ta z przeszłości bardziej mi się podobała
00
EwelinaSiwy

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawa ,trudno się oderwać
00

Popularność




Pole­camy

Mistrzyni lek­kiego pióraKry­styna Mirek

Saga rodu Can­ten­dor­fów:

Tajem­nica zamku

Cena szczę­ścia

Praw­dziwa miłość

SERIA Willa pod kasz­ta­nem:

Świa­tło w Cichą Noc

Świa­tło o poranku

Na stru­nach świa­tła

Świa­tło gwiazd

PAKIET Saga rodu Can­ten­dor­fówObca w świe­cie sin­gliSzczę­ście za hory­zon­temTylko jeden wie­czórMiłość z błę­kit­nego niebaŚwią­teczny sekretInni mają lepiejWyjdź za mnie, kocha­nieGdzie jest happy end?

Roz­dział 1

Anka Jawo­rek obu­dziła się wcze­śnie rano. Jesz­cze zanim otwo­rzyła oczy, odru­chowo prze­je­chała dło­nią po dru­giej poło­wie łóżka. Zim­nej. Nie wie­działa, czy Jacek w ogóle się dzi­siaj poło­żył. Kiedy wyszła wie­czo­rem z łazienki, sie­dział przed kom­pu­te­rem. Nawet nie pró­bo­wała z nim dys­ku­to­wać. Zbyt wiele wie­czo­rów i nocy spę­dzili ostat­nio na kłót­niach. A i tak nic się nie zmie­niało.

Pierw­sza praw­dziwa miłość. Speł­nione marze­nie, które ostat­nio dziw­nie się kom­pli­ko­wało.

Mieli trudny do okre­śle­nia pro­blem, który powoli zatru­wał wszyst­kie aspekty ich życia.

Anka wzięła głę­boki wdech. Za chwilę miała przy­je­chać mama. Do tego czasu nale­żało się ubrać, uprząt­nąć tro­chę pokój sto­łowy, zapa­rzyć kawę i ogól­nie posta­wić sie­bie i oto­cze­nie do pionu. Żeby wyglą­dało, jakby wszystko było w porządku.

Nie wyobra­żała sobie, że mia­łaby roz­ma­wiać z matką o swo­ich tro­skach. Dzie­liło je zbyt wiele, choć pozor­nie żyły w zgo­dzie. Ich wza­jemny pokój opie­rał się głów­nie na zasa­dzie, że nie roz­ma­wiały ni­gdy o niczym waż­nym. W grę wcho­dziły wyłącz­nie pogoda, błahe nowinki z codzien­nego życia, kuli­na­ria i rośliny donicz­kowe, które obie lubiły.

W miesz­ka­niu pano­wała cisza, co mogło ozna­czać, że Jacek wyszedł już do pracy. Albo sie­dział w kuchni, w kącie przy oknie, trzy­ma­jąc w jed­nej ręce cał­ko­wi­cie wysty­głą kawę, a w dru­giej tele­fon.

– Nie spę­dzam dużo czasu przed kom­pu­te­rem. Nie tak jak daw­niej – tłu­ma­czył jej, gdy się żaliła, że cią­gle jest sama.

Było w tym tro­chę racji. Ale gorz­kiej. Po pro­stu odkąd tele­fony zaczęły mieć coraz wię­cej funk­cji, zastę­po­wały inne sprzęty. Teraz zamiast sie­dzieć przed kom­pu­te­rem, jej uko­chany nie­gdyś męż­czy­zna gapił się w tele­fon. Dla niej to nie miało zna­cze­nia. Jaki­kol­wiek ekran Jacek miał przed oczami, skut­ko­wało to tym samym. Nie­przy­tom­nym wzro­kiem, wylo­go­wa­niem się z rze­czy­wi­sto­ści, mar­no­wa­niem nie­wia­ry­god­nej ilo­ści czasu. I jej samot­no­ścią.

Wstała z łóżka i ruszyła do łazienki. Weszła pod prysz­nic. Wciąż pogrą­żona w ana­li­zo­wa­niu swo­jej zawi­łej sytu­acji, umyła się i ubrała. Zro­biła sobie sta­ranny maki­jaż. Roz­cze­sała włosy, po czym spoj­rzała w lustro. Uśmiech­nęła się lekko.

Zoba­czyła przez okno samo­chód mamy par­ku­jący pod blo­kiem, zagę­ściła więc ruchy. Spraw­dziła na wszelki wypa­dek, czy Jacek nie scho­wał się w toa­le­cie ani w naj­mniej­szym pokoju, który kie­dyś prze­zna­czyli dla dziecka, ale który na razie stał pusty. Byłoby jej nie­zręcz­nie wobec mamy, gdyby powie­działa, że chło­pak poszedł do pracy, a on tym­cza­sem w naj­mniej spo­dzie­wa­nym momen­cie wychy­liłby się z jakie­goś kąta. Nie­ogo­lony, w dre­sie i z nie­przy­tom­nym wzro­kiem. To był ostat­nio jego ulu­biony plan wize­run­kowy. A prze­cież kie­dyś lubił ład­nie wyglą­dać, a ona miała powody, by być z niego dumna.

Teraz coraz mniej ich łączyło.

Ostat­nio nie mówił jej o swo­ich pla­nach. Cza­sem wycho­dził z domu i nie wie­działa, dokąd idzie. Bywało też tak, że sam przy­cho­dził do niej, mel­do­wał na przy­kład, że wybiera się do sklepu, choć go o to nie pytała, a potem wbrew wła­snym sło­wom sie­dział w kuchni nad kom­pu­te­rem przez cały wie­czór.

Nie mogła za nim nadą­żyć.

Ale tym razem z pew­no­ścią ni­gdzie go nie było. Nie­wiel­kie miesz­ka­nie ma swoje zalety. Łatwo spraw­dzić każdy kąt. Szybko przy­go­to­wała stół w pokoju.

Potem pod­bie­gła drzwi i wzięła się w garść.

Kiedy pani Jawo­rek weszła do środka, zoba­czyła uśmiech­niętą córkę, która gościn­nym gestem zapra­szała ją do środka. Stół nakryty był jasnym obru­sem, a na nim cze­kały fili­żanki oraz dzba­nek wypeł­niony her­batą. Na por­ce­la­no­wym tale­rzyku, odzie­dzi­czo­nym jesz­cze po pra­babci, leżały ciastka. Wpraw­dzie kupne, ale matka Anki niczego wię­cej nie ocze­ki­wała. Życie kobiety w tych cza­sach sta­now­czo zbyt mocno prze­peł­nione jest obo­wiąz­kami.

Dumna była z córki, że tak świet­nie sobie radzi. Dobra praca, świetny chło­pak, ładne miesz­ka­nie. I to wszystko przed trzy­dziestką.

***

Picie kawy z mamą trwało tylko godzinę. Anka była jed­nak zmę­czona, jakby uczest­ni­czyła w cało­dzien­nej kon­fe­ren­cji na temat pro­po­no­wa­nych przez rząd zmian podat­ko­wych.

Mama bowiem znała tylko jeden inte­re­su­jący temat do roz­mowy. Pre­ten­sje wobec babci. Nie była w sta­nie go wyczer­pać, choć pochło­nął cały czas spo­tka­nia.

– I wyobraź sobie, ona teraz wraca po tylu latach i chce się pogo­dzić!!! – zakoń­czyła swoją długą wypo­wiedź. – A gdzie była, kiedy jej potrze­bo­wa­łam?!!!

– Za gra­nicą – odpo­wie­działa jej Anka, która dosko­nale znała tę histo­rię. – Wiem, mamo, to musiało być trudne.

Nagro­ma­dzone emo­cje rodzi­cielki ata­ko­wały ją z całą mocą. Chciała już wyjść z miesz­ka­nia. Zadzwo­nić do Klau­dii, naj­lep­szej przy­ja­ciółki, poga­dać o czymś innym. Czuła, że nie zdoła udźwi­gnąć wię­cej nie­do­brych wie­ści.

– Przy­wio­zła maszy­no­pis! – Matka powie­działa to takim tonem, jakby to był czyn wyma­ga­jący natych­mia­sto­wej kary. Rzu­ciła na stół plik kar­tek w bia­łej koper­cie. Łup­nęły o blat, aż Ania pod­sko­czyła.

– Co to jest? – zapy­tała.

– Ta histo­ria rodzinna, którą spi­sała – wyja­śniła mama z nie­chę­cią. – Niby że taka jest przy­wią­zana do tra­dy­cji. A nie miała żad­nych skru­pu­łów, żeby zosta­wić swoje dziecko i ruszyć w świat za kochan­kiem! – To ostat­nie słowo wyrzu­ciła z sie­bie ze szcze­gól­nym obrzy­dze­niem. – Ja wycho­wa­łam cię sama! – przy­po­mniała po raz setny. – Było ciężko, ale nie ucie­kłam!

– Wiem. – Anka wstała. Nie mogła już tego słu­chać. Czuła się winna, że zmar­no­wała mło­dość matce, która musiała się zaj­mo­wać dziec­kiem, zamiast cie­szyć się życiem i roz­wi­jać. Ale prze­cież nie miała na to wpływu. Nikt jej nie pytał o zda­nie.

Otwo­rzyła okno, bo miała wra­że­nie, że z pokoju znik­nęło całe powie­trze.

– Prze­czy­taj to – naka­zała matka, prze­su­wa­jąc kopertę w jej stronę. – Zaczę­łam prze­glą­dać, nawet lekko napi­sane, współ­cze­snym języ­kiem, więc dobrze się czyta. Ja nie mam na to siły. Ty masz jej wię­cej – zawy­ro­ko­wała. – Układa ci się. Fajny chło­pak, nie­ba­nalna uroda, dobra praca, per­spek­tywy… – wyli­czała, a Anka czuła, że jeśli tego natych­miast nie prze­rwie, po pro­stu się roz­pła­cze. Czemu osoby pozor­nie naj­bliż­sze w ogóle się nie rozu­mieją? Mama była ślepa na jej pro­blemy. Cał­ko­wi­cie.

– Daj to – powie­działa, bio­rąc do ręki maszy­no­pis. Nie chciała prze­cią­gać dys­ku­sji. – Prze­czy­tam i powiem ci, co o tym sądzę.

Obie­ca­łaby wszystko, byle jak naj­szyb­ciej skoń­czyć tę roz­mowę i odpo­cząć. Krę­ciło jej się w gło­wie. Wola­łaby z mamą poroz­ma­wiać ina­czej. Powie­dzieć prawdę. Ale nie miała poję­cia, jak to zro­bić. Wyda­wało się, że matka jest oto­czona wyso­kim murem.

– Prze­czy­taj. Może da się to wydać i zaro­bić tro­chę kasy. Niech cho­ciaż taki będzie z tego poży­tek. – Mama wstała od stołu. Zanio­sła do kuchni fili­żanki, po czym sta­ran­nie umyła. – Ja już idę. Mam jesz­cze dzi­siaj dużo pracy.

Poże­gnała się i wresz­cie wyszła.

Anka usia­dła na krze­śle i chwilę odpo­czy­wała. Po każ­dej takiej wizy­cie musiała zebrać siły.

Potem włą­czyła lap­top. Powinna była zająć się pracą. Dziś została w domu, żeby wię­cej zro­bić. W biu­rze cią­gle coś się działo i trud­niej było jej się sku­pić. Tyle że tutaj też nie było lepiej. Myśli roz­bie­gały jej się jak chmury gnane burzo­wym wia­trem.

Co się stało z jej życiem? Dla­czego tak źle się poukła­dało? Nie była szczę­śliwa w swoim związku, zupeł­nie nie rozu­miała Jacka. Każda próba roz­mowy z nim koń­czyła się kłót­nią.

To rzu­to­wało na wszyst­kie aspekty życia. Nic jej nie spra­wiało przy­jem­no­ści. Ani suk­cesy w pracy, ani powroty do domu. Coraz czę­ściej wie­czo­rami doku­czał jej upo­rczywy ból głowy.

Dla­czego sprawy poto­czyły się w taki wła­śnie spo­sób? Nic prze­cież nie zapo­wia­dało kata­strofy. Byli mło­dzi, zako­chani, pełni dobrych chęci.

Zamknęła kom­pu­ter. Wie­działa, że już dzi­siaj nie popra­cuje. Zasta­na­wiała się, czy nie zadzwo­nić do Klau­dii. Ale nie chciała psuć dnia także i jej.

Wzięła więc do ręki ten nie­szczę­sny plik kar­tek i zaczęła czy­tać. Nawet była cie­kawa. Nie każdy może zaj­rzeć w histo­rię rodzinną dalej niż wła­sne wspo­mnie­nia o dziad­kach. Potrze­bo­wała chwili ode­rwa­nia. Ani się obej­rzała, jak opo­wieść wcią­gnęła ją na dobre.

Roz­dział 2

Roza­lia Górecka sie­działa na scho­dach pro­wa­dzą­cych na par­ter domu w pozy­cji sta­now­czo nie­god­nej panienki z sza­no­wa­nej rodziny. Kolana miała zbyt wygod­nie, to zna­czy, za sze­roko roz­sta­wione. Plecy pochy­lone.

W dło­niach inten­syw­nie mięła baty­stową chu­s­teczkę z mono­gra­mem RB. Roza­lia Brodzka. Nie­ist­nie­jąca dziew­czyna. Duch, który stał się mar­twy, choć nie miał nawet szansy, by na dobre się naro­dzić.

Sły­szała odgłosy z dołu. Stu­ka­nie ukła­da­nych na stole tale­rzy, gwar dzie­cię­cych prze­ko­ma­rzań. Zapach cie­płej szynki dobie­gał aż tutaj. Zadys­po­no­wał ją tata. Za dwa tygo­dnie miał się roz­po­cząć Wielki Post. Ten okres w roku, któ­rego ojciec naj­bar­dziej nie zno­sił. Zawsze sumien­nie się obja­dał na wiele dni przed nim, a potem obfi­cie świę­to­wał zakoń­cze­nie. Czas pomię­dzy sta­rał się po pro­stu prze­trwać.

Z powodu nad­cho­dzą­cych umar­twień zamie­rzał dziś szcze­gól­nie cele­bro­wać rodzinne śnia­da­nie. Wszy­scy już się powoli gro­ma­dzili.

Roza­lia też powinna była zejść na dół. Ale zamiast tego wciąż mięła w dło­niach chu­s­teczkę z mono­gra­mem. Zna­la­zła ją przez przy­pa­dek. Szu­kała w sza­fie cie­płej chu­sty. Nie mogła zna­leźć. Zaglą­dała we wszyst­kie kąty nie­wiel­kiego panień­skiego pokoju. W pew­nym momen­cie jej ręka sama podą­żyła w stronę tam­tej skrzyni. Pod­nio­sła wieko. Spo­dzie­wała się chmary wspo­mnień, które gwał­tow­nie pode­rwą się do góry niczym spło­szone stado pta­ków.

Tym­cza­sem cze­kał ją szok z zupeł­nie innego powodu.

W posa­go­wej skrzyni, nie­gdyś wypeł­nio­nej po brzegi, leżało już tylko kilka rze­czy! Parę obru­sów, ręka­wi­czek na miarę, jedna koszula nocna obfi­cie obszyta koron­kami oraz kom­plet chu­s­te­czek.

Gdzie się podział cały posag?! – od tego pyta­nia zro­biło jej się jesz­cze zim­niej.

Pozo­stałe dwie duże skrzy­nie wynie­siono na strych. Nie zaglą­dała do nich od dawna, ale miała świa­do­mość, że Teresa, jej bra­towa, cza­sem pod­biera stam­tąd rze­czy za mil­czącą zgodą matki. Wia­domo, prak­tycz­ność w rodzi­nie ceniono ponad wszystko. Po co tyle dobra miało się mar­no­wać na stry­chu, skoro mogło komuś słu­żyć?

Powłoczki na pościele, ser­wety, suk­nie, płasz­cze, mufki, koszule, poń­czo­chy, ręcz­niki. Ogromny zestaw rze­czy nie­zbęd­nych mło­dej mężatce. Roza­lia każdą z nich w skry­to­ści ducha opła­kała. Widziała, jak jej sukienki są posze­rzane i uży­wane przez Teresę. Zauwa­żała swoje posa­gowe obrusy na rodzin­nym stole. Sta­ran­nie wypruto mono­gram i wyszyto inny. Chyba się z tym pogo­dziła. Kobieta o ini­cja­łach RB ni­gdy prze­cież nie sta­nie się panią żad­nego domu. Nie ist­nieje i nikt nie ma takiej mocy, by ją na nowo powo­łać do życia.

Rozu­miała to.

Ale nie wie­działa, że bra­towa sięga też do tej ostat­niej skrzyni, wciąż sto­ją­cej w pokoju Roza­lii, by zabie­rać bez pyta­nia jej naj­bar­dziej oso­bi­ste rze­czy.

Wia­domo, co to ozna­cza!

Smu­tek ude­rzył ją w twarz. Jak lodo­wate powie­trze, kiedy zimą nagle wycho­dzi się na dwór. Na chwilę zata­mo­wał oddech i wstrzy­mał zdol­ność myśle­nia.

Ale wnio­sek nasu­nął się sam.

Rodzina już zre­zy­gno­wała! Nikt nie miał nadziei. Posta­wili na niej krzy­żyk. Musiała zapła­cić za winy, któ­rych nikt nie umiał nawet okre­ślić. Nikt też nie umiał jasno powie­dzieć, co takiego zro­biła źle.

Nie wia­domo. A jed­nak pono­siła kon­se­kwen­cje, i to bez uwzględ­nie­nia oko­licz­no­ści łago­dzą­cych.

Jej życie już zawsze miało toczyć się tutaj, w rodzin­nym domu. Na pra­wach usta­lo­nych przez rze­czy­wi­stość, w któ­rej nikomu nie było łatwo. Szcze­gól­nie panien­kom, któ­rym nie uda­wało się uło­żyć życia zgod­nie z ocze­ki­wa­niami innych. Pójść jedyną słuszną drogą.

Szybko otarła oczy. Nie mogła poka­zać, że pła­kała. Bez względu na wszystko musiała teraz zejść na śnia­da­nie i zacho­wy­wać się odpo­wied­nio.

Pod­nio­sła się ze scho­dów.

***

Poranne słońce oświe­tliło przy­tulną jadal­nię pań­stwa Górec­kich. Mie­ściła się ona w domu peł­nym cie­pła i rodzin­nych war­to­ści. Wpraw­dzie po daw­nej świet­no­ści rodu została jedy­nie wisząca na ścia­nie sza­bla pra­pra­dziadka, ale trzy­mano fason. Gospo­dyni wciąż zasia­dała do śnia­da­nia ubrana w sukienkę z koronką, a jej mąż był sta­ran­nie ucze­sany i pach­niał dobrą tabaką. Naj­star­szy syn ukoń­czył szkoły w Kra­ko­wie, z czego rodzina była szcze­gól­nie dumna. A na stole – choć dzień był powsze­dni – leżały gruby pla­ster cie­płej szynki, pęto kieł­basy, jajka, świeży chleb, masło oraz kon­fi­tury mali­nowe – duma pani domu.

Żyli tak spo­koj­nie, jak tylko to było moż­liwe wobec sza­le­ją­cej za oknem wichury dzie­jów. I choć ona za nic nie chciała się uspo­koić, Góreccy cie­szyli się małym domo­wym szczę­ściem.

– Raduj się wszyst­kim, póki możesz – mawiał ojciec i korzy­stał z każ­dej oka­zji, by zro­bić coś przy­jem­nego. Wie­dział, jak nie­prze­wi­dy­walne jest życie.

Pod wie­loma wzglę­dami los im sprzy­jał. Ojciec wró­cił z powsta­nia. Na doda­tek zdrowy, z paroma zale­d­wie ranami, które po kilku mie­sią­cach się zabliź­niły. Nie każ­demu było to dane. Zacho­wali dom i mają­tek, a wielu zna­jo­mych stra­ciło wszystko. Były też jed­nak ciemne karty w ich rodzin­nej histo­rii. Dwójka młod­szych dzieci zmarła pod­czas epi­de­mii, a jedyna córka stra­ciła szansę na zamąż­pój­ście, co okry­wało sza­rym cie­niem każdą rado­sną chwilę.

Trudno było o tym zapo­mnieć, zwłasz­cza teraz. Nastał nieco spo­koj­niej­szy czas i stę­sk­nieni za nor­mal­nym życiem ludzie na potęgę się żenili, zarę­czali i chrzcili dzieci. Jakby chcieli zdą­żyć. Jesz­cze nie wia­domo przed czym.

Nie było się czemu dzi­wić. Żyli w kraju o bar­dzo nie­spo­koj­nej sytu­acji. Nikt nie znał dnia ani godziny, kiedy znów przez oko­licę prze­to­czy się jakaś armia, ktoś zastuka nocą do drzwi albo ogło­szą dekret, który zabie­rze doro­bek życia.

W takich cza­sach nie­ła­two nor­mal­nie żyć, cokol­wiek pla­no­wać, spo­ży­wać śnia­da­nia i wycho­wy­wać dzieci. A jed­nak robili to. Życie bowiem wyra­sta nawet na udep­ta­nej ziemi i zawsze pnie się ku górze.

Poranny posi­łek odby­wał się więc zgod­nie ze swo­imi pra­wami. Po zaspo­ko­je­niu pierw­szego głodu dys­ku­sja zeszła na naj­go­ręt­sze miej­scowe plotki.

– Chcą oże­nić Andrzeja Brzo­zow­skiego. Sły­sza­łaś? – Ojciec rodziny spo­koj­nie zagaił roz­mowę.

Pani Salo­mea odsta­wiła na spodek trzy­maną w dło­niach fili­żankę, po czym spoj­rzała na męża. Cie­szyła się każ­dego dnia, że ma go obok. Wciąż jej się podo­bał ten wysoki pięć­dzie­się­cio­la­tek o skro­niach tak srebr­nych, jakby cią­gle padało na nie świa­tło księ­życa. Sta­rzał się, a jed­nak na jego widok czuła ten sam dreszcz, jak za pierw­szym razem. Ni­gdy by się oczy­wi­ście do tego nie przy­znała. Za żadne skarby świata. Była prze­cież sza­no­waną kobietą.

– Czas im się koń­czy – odparła rów­nie spo­koj­nym tonem. Nie mieli córki na wyda­niu, temat więc, choć bar­dzo cie­kawy, ich oso­bi­ście nie doty­czył. Uśmiech­nęła się. – Muszą wypeł­nić testa­ment – powie­działa. – Bez dzie­dzica prze­pad­nie naj­więk­sze nawet nazwi­sko – dodała, po czym spoj­rzała z dumą na sie­dzą­cych obok trzech dorod­nych wnu­ków. Jej nie­śmiały syn spi­sał się pod tym wzglę­dem dosko­nale.

Synowa natych­miast poczer­wie­niała z zado­wo­le­nia. Ładna, pulchna bru­netka wci­skała nieco zbyt obfite kształty w sukienki, które ten nad­miar dobra ledwo zdo­łały objąć. Ale nikt nie śmiał jej tego powie­dzieć. Teresa była w tym domu ważną osobą. Od momentu, gdy po raz pierw­szy szczę­śli­wie zaszła w ciążę, wyda­wała na świat wyłącz­nie zdro­wych, ład­nych chłop­ców. Pod­kre­ślała to na każ­dym kroku.

– Ja uro­dzi­łam trzech – oznaj­miła z taką dumą, jakby oso­bi­ście wymy­śliła cały pro­ces prze­ka­zy­wa­nia życia. – Naj­pierw Jakubka, potem Marka, a na koniec Jacu­sia – wytłu­ma­czyła, choć domow­nicy dosko­nale zda­wali sobie z tego sprawę. Spoj­rzała z czu­ło­ścią na naj­młod­szego.

Wiemy – Roza­lia prze­łknęła to słowo i popiła her­batą gło­gową. Nie warto było się sprze­czać. Bab­cia mawiała, że ten napar jest dobry na serce. Może dzięki niemu będzie lżej? Nie­stety, nie pomógł. Dziś Roza­lia w szcze­gólny spo­sób odczu­wała swoją sytu­ację. Widziała wszystko to, co na dobre stra­ciła.

– Są wspa­niali – roz­pę­dzała się dalej Teresa, patrząc z dumą na trzy ciem­no­włose główki synów.

– Cie­kawe, kogo wybiorą? – Pani Górecka, która na pamięć znała prze­chwałki syno­wej, prze­rwała jej pospiesz­nie, po czym znów spoj­rzała na męża. Wolała roz­mowę o pro­ble­mach sąsia­dów niż myśle­nie o tro­skach wła­snego domu.

– Nie wiem – odparł pan Karol. – Ludzie gadają, że wcale nie cho­dzi o praw­dziwe mał­żeń­stwo. Nawet nie o dzie­dzica – dodał ciszej, w końcu przy stole sie­działa panna, nie miało zna­cze­nia, jak bar­dzo już doro­sła. – To ma być tylko dla for­mal­no­ści, żeby prze­dłu­żyć prawo posia­da­nia, jak sobie życzył świę­tej pamięci dzie­dzic Brzo­zow­ski. W rze­czy­wi­sto­ści prze­cież mają­tek ma już swoją panią. Hra­bina Olska sie­dzi u brata cały czas, o wła­snym mężu nawet nie myśli.

– Ja tam bym bez pro­blemu panu Brzo­zow­skiemu uro­dziła syna – powie­działa nie­tak­tow­nie Teresa, nie bacząc na obec­ność nie­za­męż­nej bra­to­wej, a także wła­snego męża. Popra­wiła cisnący ją w talii pasek, po czym zadu­mała się nad tą opcją. – Miesz­ka­ła­bym sobie we dwo­rze, ści­nała kwiaty, ludzie by mi się kła­niali. – Spoj­rzała z urazą na teściów, jakby chciała im dać do zro­zu­mie­nia, że za mało od nich uzy­skała w zamian za doko­na­nie tak wiel­kiego czynu, jakim było spro­wa­dze­nie na świat aż trzech wnu­ków.

– Więk­szość kobiet potrafi uro­dzić dziecko! – Roza­lia jed­nak nie wytrzy­mała. Jej serce biło mocno, jak po wytę­żo­nej pracy. Nie potra­fiła opa­no­wać zde­ner­wo­wa­nia. – U naszych sąsia­dów jest sied­mioro, a w każ­dej chłop­skiej cha­łu­pie też chmara dzie­cia­ków. To żadna sztuka.

– A jed­nak nie­któ­rzy nawet jed­nego dziecka nie mają! – odpa­ro­wała szybko Teresa, spo­glą­da­jąc na nią zimno. – I mieć nie będą.

Roza­lia prze­łknęła łzy. Po co się odzy­wała? Prze­cież łatwo było prze­wi­dzieć, jak to się skoń­czy. Nie miała po swo­jej stro­nie żad­nych argu­men­tów. A ostat­nie, czego teraz potrze­bo­wała, to draż­nić bra­tową. Swoją przy­szłą opie­kunkę, która po śmierci rodzi­ców z łaski będzie udo­stęp­niać sta­rej pan­nie posi­łek oraz miej­sce przy stole.

– Tak – powie­działa wbrew wszel­kiemu instynk­towi, który sta­now­czo naka­zy­wał mil­czeć. – Życie nie jest spra­wie­dliwe.

Mama szybko zain­ter­we­nio­wała, czu­jąc, co się zaraz sta­nie. Spoj­rzała z tro­ską na córkę. Nie­gdyś piękna dziew­czyna, dziś pobla­dła stara panna w sza­rej sukience, pod każ­dym wzglę­dem róż­niła się od barw­nej, pew­nej sie­bie, szczę­śli­wej bra­to­wej.

Pani Górecka po raz tysięczny poczuła ten ból w sercu wyni­ka­jący z bez­sil­no­ści. Zro­biła dla swo­jego dziecka wszystko, co mogła, a to i tak oka­zało się za mało.

– Ale jak to Brzo­zow­scy będą robić? – zapy­tała męża, chcąc odwró­cić uwagę domow­ni­ków od wiszą­cej w powie­trzu kłótni. – Mają już jakąś pannę upa­trzoną?

Tata wszystko dosko­nale rozu­miał. Nie­wiele go obcho­dziły kło­poty mło­dego dzie­dzica Andrzeja, a zwłasz­cza jego życie uczu­ciowe. Ale o czymś trzeba było roz­ma­wiać.

– Ponoć Brzo­zow­ski się uparł, że sam wybie­rze – powie­dział spo­koj­nie. – Sio­stra mu kogoś tam pro­po­no­wała. Ale się nie zgo­dził.

– Wcale się nie dzi­wię. – Roza­lia naj­wy­raź­niej była dziś w samo­bój­czym nastroju. Drugi raz zła­mała nie­pi­saną zasadę, że jako dziew­czyna, która przy­nio­sła wstyd rodzi­nie, nie ma prawa głosu. Nie zwraca na sie­bie uwagi, sie­dzi cicho i przy­naj­mniej nie drażni swoją obec­no­ścią.

Mama spoj­rzała na nią ze współ­czu­ciem. Roza­lia wie­działa, że rodzice cier­pią z tego powodu, tak samo jak ona, i dopóki żyją, będą ją chro­nić. W końcu to prze­cież nie była jej wina, że została porzu­cona trzy mie­siące przed ślu­bem. Mama to rozu­miała. Ale co się sta­nie, kiedy jej zabrak­nie? Roza­lia wolała o tym nie myśleć.

– Taki piękny dwór. – Pan Górecki wes­tchnął, z upo­rem cią­gnąc roz­mowę. – Jest jak mar­twy. Kie­dyś miesz­kało tam tylu ludzi. Wuj dzie­dzica z synem, bony, ta stara panna z kurzajką na nosie… – zre­flek­to­wał się, że temat samot­nych kobiet nie jest bez­pieczny. – Mieli nawet swo­jego nauczy­ciela tańca. Pamię­tasz, słońce moje? – dokoń­czył god­nie.

Pani Salo­mea ski­nęła głową i uśmiech­nęła się na wspo­mnie­nie chu­dego star­szego męż­czy­zny, który przy­był do dworu tylko na tydzień, a został na lata. Nie tylko uczył muzyki, lecz także gry­wał w karty, gdy bra­ko­wało czwar­tego, bawił towa­rzy­stwo aneg­do­tami z wiel­kiego świata, w któ­rym ponoć kie­dyś bywał. Ni­gdy nie uzy­skano w tej spra­wie pew­no­ści, ale to nie prze­szka­dzało cie­szyć się jego dobrymi opo­wie­ściami. Na każ­dej potań­cówce pil­no­wał, by biedne, nie­zbyt uro­dziwe panny prze­tań­czyły choć jed­nego mazurka. Wszy­scy go lubili.

Odszedł po śmierci star­szego dzie­dzica. Jak wszy­scy.

– A młode sio­stry Łękaw­skie. – Tata znów wes­tchnął. – Nie miały żad­nego posagu, rodzi­ców, szans. Ale żona dzie­dzica przy­uczyła je do życia i wydała za mąż jak matka. Dobrze się mają. Oj, to były czasy! Polo­wa­nia, uczty…

– Bale – uzu­peł­niła jego żona. – Ileż par tam się zako­chało, poznało, zatań­czyło pierw­szy taniec.

– Skra­dło poca­łu­nek w ogro­dzie – dodał jej mąż, a ona natych­miast się zaru­mie­niła.

Teresa spoj­rzała na nich badaw­czo. Nie znała tego faktu bio­gra­ficz­nego i wyobraź­nia nieco jej się zablo­ko­wała wobec zada­nia wytwo­rze­nia obrazu mło­dych, zako­cha­nych teściów. Wyda­wało jej się, że od razu uro­dzili się sta­rzy, godni, zawi­nięci cia­sno w sur­dut oraz koron­kową sukienkę.

– Daj spo­kój. – Pani Salo­mea ofuk­nęła męża. – Nie ma co wspo­mi­nać. Dziś jest ina­czej. Dobrze, że cho­ciaż mają­tek wciąż w pol­skich rękach. Czego chcieć wię­cej? Teraz tam pustka jak w gro­bie, to fakt. Dzie­dzic z sio­strą sie­dzą jak dwie sowy na tylu poko­jach. Nawet gospo­dyni smutna i bez życia, a każdy wie, jaka to kie­dyś była pra­co­wita, wesoła kobieta. Wzór.

– To prawda – przy­znał mąż.

– A jak będą szu­kać tej żony dla Brzo­zow­skiego? – Roza­lia znowu włą­czyła się do roz­mowy. Pyta­nie z jej ust od razu wywo­łało napię­cie. Wszystko wyda­wało się alu­zją do jej trud­nej sytu­acji. A już zdą­żyli się roz­ga­dać i tro­chę o niej zapo­mnieć.

– Sły­sza­łem, że do hra­biny po cichu zgła­szają się matki z cór­kami – odpo­wie­dział szybko ojciec, jakby chciał zagłu­szyć myśli, które nie­za­leż­nie od wypo­wia­da­nych słów krą­żyły nad sto­łem, two­rząc drugą, nie­sły­szalną, ale nie­mniej istotną wymianę zdań pomię­dzy domow­ni­kami. – Niby cho­dzi o zapro­sze­nie na kawę poranną – dodał jesz­cze gło­śniej. Wresz­cie poczuł, że uwaga rodziny sku­piła się na tym tema­cie i prze­stała krą­żyć wokół jego córki. – Dziś ponoć aż się kolejka zro­biła. Ogrod­nik mi opo­wie­dział, że panny sie­dzą i cze­kają na wej­ście. Wystro­jone, zde­ner­wo­wane. Jesz­cze cze­goś takiego świat nie widział. Wstyd! – zakoń­czył z impe­tem.

– Cał­kiem jak na targu – ode­zwała się Teresa, po czym wstała i pode­szła do naj­młod­szego syna. Zaczy­nał się nudzić. Plany mał­żeń­skie Andrzeja Brzo­zow­skiego zupeł­nie go nie inte­re­so­wały. Jesz­cze nie wie­dział, że w twar­dym świe­cie dzie­dzi­cze­nia sam, jako trzeci syn, jest na nie­ła­twej pozy­cji. Może i jemu przyj­dzie kie­dyś żenić się z roz­sądku? Ale na razie nie był tego świa­dom. Jedy­nym jego pra­gnie­niem było wstać od stołu, by wresz­cie poba­wić się z braćmi.

Teresa zabrała chłop­ców i ruszyła z nimi w stronę pokoju dzie­cin­nego, po czym spoj­rzała zna­cząco na Roza­lię. Dzięki temu, że w domu była stara panna, oszczę­dzano na niani do dzieci. Te pie­nią­dze, jak na każ­dym kroku pod­kre­ślała bra­towa, były odkła­dane na poczet przy­szłej edu­ka­cji naj­star­szego Jakuba.

A powinny być dla mnie – pomy­ślała Roza­lia. – Za moją pracę.

Ale nie ode­zwała się. I tak już za dużo dzi­siaj powie­działa.

Nie wstała jed­nak od stołu. Uda­wała, że nie zro­zu­miała alu­zji. Na­dal przy­słu­chi­wała się roz­mo­wie rodzi­ców. Bra­towa rzu­ciła jej ostat­nie pełne nie­za­do­wo­le­nia spoj­rze­nie, po czym ode­szła. Też nie drą­żyła tematu. Widocz­nie miała dość spięć jak na jedno przed­po­łu­dnie. W sumie to nawet lubiła Rozalkę. Tylko coraz czę­ściej nie umiała poha­mo­wać swo­jego pogar­dli­wego tonu. Dziew­czyna nie miała szans się obro­nić i to spra­wiało, że słaby cha­rak­ter bra­to­wej pod­da­wał się poku­sie.

– Może byście mnie zapro­po­no­wali? – zapy­tała Roza­lia rodzi­ców, kiedy tylko Teresa wraz z chłop­cami znik­nęła już za drzwiami.

Pan Karol Górecki zakrztu­sił się kawą zbo­żową, a małe kro­ple jasno­brą­zo­wego napoju osia­dły na jego dłu­gich wąsach i czar­nym sur­du­cie.

– Córeczko! – Mama spoj­rzała na nią ze współ­czu­ciem. Miała wra­że­nie, że córka z tego nie­szczę­ścia cał­kiem już postra­dała zmy­sły. Rozej­rzała się wokół, szu­ka­jąc ratunku. Co miała odpo­wie­dzieć? Że to oczy­wi­ste. Nie ma o czym dys­ku­to­wać. Roza­lia jest za stara, zbyt biedna, a na doda­tek spla­miona skan­da­lem.

Współ­czuła jej z całego serca. Była jed­nak bez­radna wobec suro­wych reguł życia. Dwa­dzie­ścia sześć lat to sta­ro­pa­nień­stwo pełną gębą. Do tego ta nie­szczę­sna histo­ria. Narze­czony zosta­wił Roza­lię trzy mie­siące przed ślu­bem. To wła­ści­wie jakby uciekł sprzed ołta­rza.

Pani Salo­mea długo łudziła się, że sprawa ucich­nie. W końcu to nie pierw­sze i nie ostat­nie zerwane zarę­czyny. Tak się jed­nak nie stało. Z jakie­goś powodu tą aku­rat histo­rią ludzie żyli długo. Czy to dla­tego, że córka była kie­dyś taka piękna? A może mło­dzi kłuli innych w oczy swoim szczę­ściem? Narze­czony Roza­lii był ofi­ce­rem. Wspa­niale się pre­zen­to­wał w mun­du­rze.

Zgi­nął póź­niej w powsta­niu. Na nic mu się zdały zerwane zarę­czyny. Gdyby postą­pił jak należy, dziew­czyna nosi­łaby dziś żałobę po żoł­nie­rzu, cie­szyła się ludz­kim sza­cun­kiem, a także, co nie bez zna­cze­nia, mająt­kiem męża.

Tym­cza­sem została tylko ze swoim wsty­dem, jako ta, która nie zdo­łała utrzy­mać przy sobie męż­czy­zny.

Widocz­nie coś było z nią nie tak – ludzie szybko doszli do takiego wnio­sku. Tym bar­dziej że nie ist­niało żadne sen­sowne wytłu­ma­cze­nie tej sytu­acji. Dla­czego miły, przy­stojny ofi­cer nagle się wyco­fał? Nikt tego nie wie­dział.

Nie miał kochanki na boku ani nie pospie­szył potem w kon­kury do żad­nej innej panny. Czemu więc to zro­bił?

Ludzie od razu uznali, że winna jest Roza­lia, zwłasz­cza że prócz łez nic nie miała na swoją obronę.

Teraz już nie pła­kała. Jej nie­bie­skie oczy wciąż jed­nak pełne były smutku. Nikt też nie nosił już w sercu nadziei, że jej los kie­dy­kol­wiek się odmieni. Jeśli miało to się stać, to raczej na gor­sze. Matka mogła tylko wymóc na mężu zapis w testa­men­cie gwa­ran­tu­jący jej doży­wotni dach nad głową w postaci małego pokoju na pię­trze oraz wymu­sić na star­szym synu obiet­nicę, że zawsze będzie dobrze trak­to­wał swoją sio­strę. Wię­cej pomóc nie była w sta­nie.

– Co ja mam do stra­ce­nia? – zapy­tała Roza­lia. Jej twarz wyra­żała spo­kój, jakiego dawno u niej nie widzieli. Wciąż była młodą kobietą, choć rodzina trak­to­wała ją jak sta­ruszkę, która życie ma już za sobą. Ale w niej żywo krą­żyła krew. Tęsk­niła za miło­ścią, macie­rzyń­stwem, wyzwa­niami, wła­snym życiem.

– Pro­szę cię, kocha­nie. – Mama powie­działa to z czu­ło­ścią. – Nara­zisz się tylko na śmiesz­ność. Nie znie­siemy tego wię­cej.

– Wszystko jedno. – Roza­lia odrzu­ciła na plecy gruby, jasny war­kocz. Kie­dyś był sym­bo­lem jej piękna, dziś zwi­sał niczym urą­go­wi­sko. Dawno już powi­nien być scho­wany pod mał­żeń­skim czep­cem. Dziw­nie wyglą­dała doro­sła kobieta z fry­zurą jak dla pod­lotka. Ale w końcu wciąż była panną, więc tak się cze­sała. – Jeden śmiech wię­cej, jeden mniej – powie­działa gorzko. – Co to za róż­nica?

– Wydaje ci się, kocha­nie. – Mama wstała ze swo­jego krze­sła i pode­szła do niej. – Znów będziesz na ludz­kich języ­kach. Nie pamię­tasz już, jak to było?

Odpo­wiedź była oczy­wi­sta. Jasne. Roza­lia nie zapo­mniała ani chwili z tam­tych kosz­mar­nych tygo­dni i mie­sięcy. Ale teraz wcale nie było lepiej. I wie­działa, że sie­dze­niem w ukry­ciu niczego nie poprawi.

Dno widoczne w skrzyni posa­go­wej jasno jej to dzi­siaj uświa­do­miło. Będzie tylko gorzej.

– Przy­wy­kłam – powie­działa twardo. – I tak kiedy idę do kościoła, każdy na mnie patrzy. Z lito­ścią albo pogardą. Sama nie wiem, co gor­sze. Matki stra­szą moją histo­rią swoje córki. Nie bądź pyskata, bo skoń­czysz jak Roza­lia – prze­drzeź­niała sąsiadki. – Nie sprze­ci­wiaj się męż­czyź­nie, bo zosta­niesz sama jak Roza­lia. Prze­cież ja o tym wiem.

– Rozu­miem, że ci trudno, ale… – Mama pró­bo­wała coś wytłu­ma­czyć.

– Co wam zależy dać mi szansę?! – prze­rwała jej gwał­tow­nie córka.

– Nie ma mowy! – Tata sta­now­czym gestem odło­żył ser­wetkę. Nie chciał być surowy, ale córka zaczy­nała prze­kra­czać bez­pieczne gra­nice. – Nie będziemy się wygłu­piać! – oznaj­mił gło­śno. – Dość już wstydu. Wię­cej nie wytrzy­mamy. W rodzi­nie są mali chłopcy, trzeba o nich myśleć. Dobre imię to coś bar­dzo deli­kat­nego, łatwo je znisz­czyć. – Zamilkł nagle, bo sam z tru­dem się opa­no­wał, żeby nie przy­to­czyć przy­kładu Roza­lii. – Ale kupię ci cia­stek dzi­siaj na mie­ście – dodał łagod­niej, widząc, jak oczy córki wypeł­niają się łzami. – Naj­lep­szych – zakoń­czył. – Z lukrem i kon­fi­turą różaną.

Kie­dyś to był nie lada rary­tas. Kupne ciastka z mia­sta, tak odmienne od tych pie­czo­nych w domu. Zaja­dali się nimi z bra­tem. Wciąż pamię­tała słod­kie kawałki lukru, które sypały się po bro­dzie i zosta­wały na war­gach. Ale wtedy byli mali, jesz­cze wszy­scy w kom­ple­cie. Taka nie­spo­dzianka rze­czy­wi­ście leczyła wiele dzie­cię­cych trosk. Dziś nie miała już żad­nej mocy.

– Wybie­rasz się do mia­sta? – zain­te­re­so­wała się żywo mama, po czym wró­ciła na swoje miej­sce przy stole i spoj­rzała na męża. – To może ja też z tobą pojadę? Skoń­czyło się mydło, a poza tym idzie wio­sna. Bucz­kowa mówiła, że mają w skle­pie nowe nasiona flok­sów.

– Czy floksy to nie są te kwiatki, co rosną od strony połu­dnio­wej ściany naszego domu gęste jak las? – zapy­tał jej mąż, z ulgą koń­cząc nie­przy­jemną dys­ku­sję.

– Ow­szem – odparła jego żona – Ale różowe. A wyobraź sobie, ona ma białe.

– Ach! – Pan Karol poki­wał głową, zabaw­nie uda­jąc, że rozu­mie powagę sytu­acji.

Salo­mea bar­dzo go kochała. Także za tę wyro­zu­mia­łość wobec kobie­cych spraw i jego czu­łość. Nie każdy męż­czy­zna to miał. Dziś jed­nak nie umiała się uśmiech­nąć. Zaczęła z mężem usta­lać szcze­góły wyjazdu.

Roza­lia wciąż sie­działa po dru­giej stro­nie stołu, choć dawno już powinna była iść do bra­to­wej, by jej pomóc przy dzie­ciach. Wes­tchnęła ciężko. Bolało ją, że mama tak łatwo prze­szła do tematu kwiat­ków, nasion i wio­sny, roz­terki córki zosta­wia­jąc bez dal­szego komen­ta­rza. Pew­nie uwa­żała, że tak jest lepiej. Po co drą­żyć temat, na który nie da się powie­dzieć już nic nowego? Rozalka miała bez­sen­sowny pomysł. Wła­śnie dano jej to wyraź­nie do zro­zu­mie­nia.

A jed­nak nie umiała o nim zapo­mnieć. Miała ku temu swoje powody.

Roz­dział 3

Państwo Góreccy wyje­chali zaraz po śnia­da­niu. Roza­lia miała wra­że­nie, że zro­bili to dość pospiesz­nie. Jakby chcieli unik­nąć dal­szej dys­ku­sji na nie­chciany temat. Ona została przy stole. Potem pomo­gła gosposi posprzą­tać. Chwilę z nią poga­wę­dziła, a następ­nie wró­ciła do swo­jego pokoju, choć miała świa­do­mość, że bra­towa cały czas na nią czeka.

Nie mogła jed­nak teraz tam pójść.

Zamknęła za sobą drzwi panień­skiego pokoju i przyj­rzała się wnę­trzu, w któ­rym spę­dziła całe swoje świa­dome życie. Nie­wielka facjatka na pię­trze była nie­gdyś miłym miej­scem. Kiedy Rozalka zaczęła pod­ra­stać, mama uszyła dla niej piękne zasłony w róże, powie­siła muśli­nowe firanki. Rodzice zamó­wili nawet w mie­ście białe łóżko z rzeź­bio­nym wez­gło­wiem. I dywan. Ludzie w oko­licy gadali tro­chę, że czasy cięż­kie, a Góreccy tak córkę roz­piesz­czają, jakby się mieli za kogoś lep­szego.

Ale oni się tym nie przej­mo­wali.

Raz córka dora­sta – mawiał wtedy tata, a Roza­lia nie do końca zda­wała sobie sprawę ze zna­cze­nia tych słów. Póź­niej to zro­zu­miała. Nie cho­dziło tylko o towa­rzy­sze­nie dziecku w waż­nym eta­pie życia, lecz także o tę jedną jedyną szansę, jaką ma dziew­czyna, by na lote­rii losu wygrać coś sen­sow­nego. Nie ma powtó­rek. Dziś już to wie­działa.

Ładny pokój, sukienki, kokardy we wło­sach, odno­wione meble w salo­nie i kwiaty w ogro­dzie, które wtedy mama sadziła tak obfi­cie, jakby od tego zale­żały losy świata. To wszystko miało swój cel. Poka­zać się od jak naj­lep­szej strony. Wydać Roza­lię za mąż i zro­bić to dobrze.

Otrzą­snęła się ze wspo­mnień. To było tak dawno temu. Nic już nie zostało z tam­tej peł­nej rado­ści dziew­czyny. Choć może nie tak do końca.

Roza­lia uśmiech­nęła się nie­śmiało do swo­ich marzeń. Chyba tylko ona jedna w tym domu hodo­wała jesz­cze w głębi serca sła­biutką nadzieję, że może jest przed nią jakaś przy­szłość.

Pode­szła do szafy. Nie­gdyś wypeł­niona koron­kami, atła­sem i muśli­nem, dziś pre­zen­to­wała o wiele skrom­niej­szą zawar­tość. Jedna bor­dowa sukienka na święta, bluzka i brą­zowa weł­niana spód­nica na popo­łu­dniowe her­batki, jasno­nie­bie­ska sukienka do kościoła oraz dwie szare na co dzień. Dużego wyboru nie było. To wyraź­nie poka­zy­wało, że nawet mama już się pod­dała. Prze­stała stroić swoją jedyną córkę. Nie­gdyś oczko w gło­wie.

Dawne ubra­nia powoli zni­kały. Wiele z nich prze­ro­biła dla sie­bie Teresa, tłu­ma­cząc się licz­nymi obo­wiąz­kami towa­rzy­skimi mło­dej mężatki i przy­szłej pani domu. Jedną bluzkę wzięła mama. A biała sukienka z pierw­szego balu leżała w skrzyni na stry­chu. Teresa odpruła z niej koronki, kiedy chrzcili pierw­szego synka. Potrze­bo­wała do szatki.

Nie ma się co dzi­wić. Kobiety w rodzi­nie były gospo­darne i ta cecha cie­szyła się dużym sza­cun­kiem. Dziew­częce marze­nia – żad­nym.

Roza­lia jesz­cze raz rozej­rzała się wokół. Dywan wciąż pre­zen­to­wał się nie­źle, ale miał plamy, które wie­lo­krot­nie czysz­czone ani myślały się pod­dać. Firanki nieco zżół­kły, a pościel była poce­ro­wana. W nie­któ­rych miej­scach wiele razy. Co będzie dalej?

Pró­bo­wała sobie wyobra­zić tę nie­wia­ry­godną liczbę lat, jakie być może jesz­cze na nią cze­kały. Życie roz­po­ście­rało się przed nią niczym pro­sta zaku­rzona droga w upalny dzień. Żad­nego schro­nie­nia, żad­nych zakrę­tów, nie­spo­dzia­nek ani wytchnie­nia. Tylko żmudny krok za kro­kiem ze świa­do­mo­ścią, że na końcu też nie czeka nic dobrego.

Sta­rość na czy­jejś łasce.

Zadrżała. Czymże wobec takiej per­spek­tywy była obawa przed ludz­kim gada­niem? Tego prze­cież i tak nie mogła unik­nąć. A oprócz stra­chu miała też inny ważny powód, który kazał jej się dzi­siaj aktyw­nie włą­czyć do roz­mowy. Mimo iż wie­działa, że rodzina w żad­nym wypadku nie pochwali jej pomy­słu. Miała swoją tajem­nicę.

Odwró­ciła się i zeszła na dół. Została jesz­cze nadzieja.

Sama oczy­wi­ście niczego nie mogła zro­bić. Było abso­lut­nie nie­do­pusz­czalne, żeby panna poja­wiła się na jakiej­kol­wiek her­ba­cie pro­szo­nej bez osoby towa­rzy­szą­cej. W ten spo­sób mogła co naj­wy­żej wpaść do babci albo naj­bliż­szej przy­ja­ciółki, gdyby taką miała. A nie miała, bo wszyst­kie jej rówie­śniczki wyszły już za mąż i teraz zma­gały się z poro­dami, służbą, gospo­dar­stwem, teściami czy cho­ro­bami dzieci. Nie­które zdą­żyły nawet owdo­wieć. Może i chciały utrzy­my­wać kon­takty, ale Roza­lia się wyco­fała. Sądziła, że nie ma prawa zaprzą­tać im głów swo­imi spra­wami. Wobec ogromu ich wyzwań, jej życie wyda­wało się takie puste.

Zeszła pospiesz­nie na dół. W obszer­nych poko­jach na par­te­rze sza­ro­gę­siła się bra­towa. Przy­szła pani tego domu.

– Roza­lio. – Teresa przy­wi­tała ją uprzej­mym ski­nie­niem głowy, gotowa przy­jąć prze­pro­siny za spóź­nioną pomoc. Sie­działa przy oknie z ład­nym wido­kiem na ogród. U jej stóp chłopcy bawili się drew­nia­nymi figur­kami. Trzeba przy­znać, że grzeczne to były dzie­ciaki. Rozalka bar­dzo je kochała i jedyne, za co sza­no­wała bra­tową, to fakt, że umiała ona dobrze wycho­wać swoje dzieci. Mąż też ją kochał. Pew­nie miał wię­cej powo­dów, o któ­rych nie mówi się panien­kom.

Roza­lia wes­tchnęła mimo woli. Tęsk­nota za nie­prze­ży­tym życiem, ni­gdy nie­do­świad­czo­nymi emo­cjami cza­sem tak mocno dawała się we znaki, że wyda­wała się nie do poko­na­nia. Ale teraz dziew­czyna musiała się opa­no­wać. Miała swój cel i była gotowa zro­bić wszystko, żeby jej się udało.

Weszła do cie­płego pokoju. Na kominku trza­skał ogień. W jej facjatce już nie palono, zbli­żała się bowiem wio­sna i nie miało zna­cze­nia, że od okien wciąż wieje chło­dem. Na dzie­ciach w tym domu jed­nak nie oszczę­dzano. Roza­lia zadrżała od tego nagłego uczu­cia cie­pła.

– Cio­cia! – Na jej widok chłopcy zerwali się z pod­łogi i przy­bie­gli się przy­wi­tać. Objęli ją za nogi z każ­dej strony. – Poba­wisz się z nami? – zapy­tali.

– Nie teraz – odparła i uści­skała ich. – Wróć­cie, pro­szę, na miej­sce. Przyjdę póź­niej i obie­cuję, że coś razem zro­bimy. Muszę poroz­ma­wiać z waszą mamą.

Chłopcy posłusz­nie wró­cili na dywan.

– Matka i ojciec poje­chali do mia­sta – powie­działa Roza­lia.

– Wiem, że poje­chali – odparła łaska­wie bra­towa. – Byli tu u mnie przed wyj­ściem – dodała, jakby chciała pod­kre­ślić, że jest tutaj ważną osobą. Taką, któ­rej się daje znać o każ­dej istot­nej spra­wie.

– Chciał­bym cię pro­sić o zgodę na wyj­ście. – Roza­lia tego nie­na­wi­dziła. Koniecz­no­ści tłu­ma­cze­nia się z każ­dego kroku przed młod­szą dziew­czyną, tylko dla­tego, że ta była mężatką, a ona – jakże drwiąco brzmiało po latach to okre­śle­nie – wciąż panienką.

Bra­towa bar­dzo lubiła swoje poczu­cie wła­dzy. Spoj­rzała na nią surowo.

– Dokąd się wybie­rasz? – zapy­tała i nie­stety zano­siło się na dłu­gie prze­słu­cha­nie.

Roza­lia spięła się w sobie. Ponad wszystko musiała zacho­wać spo­kój. Nie pozwo­lić na żaden cyniczny komen­tarz, zło­śli­wość czy nawet żart.

– Chcia­ła­bym odwie­dzić bab­cię – powie­działa. – Dawno u niej nie byłam. Wiem, że jestem bar­dziej teraz potrzebna w domu, ale obie­cuję po połu­dniu poce­ro­wać wszyst­kie spodenki chłop­ców i poba­wić się z nimi wie­czo­rem.

Teresa przy­glą­dała jej się podejrz­li­wie. Jakby coś wyczu­wała. Ale pokorna postawa Rozalki mocno zmięk­czyła jej serce. Uwa­żała, że ta dziew­czyna powinna wresz­cie uznać swoje miej­sce w domo­wej hie­rar­chii. Zaprze­stać wyra­ża­nia wła­snego zda­nia, wtrą­ca­nia się do roz­mowy, jeśli nikt jej nie pytał. I tak już fakt, że zawsze będzie tu miesz­kać, sta­no­wił dosta­teczne obcią­że­nie. Z tego powodu Teresa czuła, że ni­gdy nie będzie mogła stać się praw­dziwą panią tego domu. Zawsze ktoś drugi będzie się plą­tał pod nogami.

Roza­lia jed­nak naj­wy­raź­niej naby­wała pokory. Teresa uznała, że lepiej nie prze­szka­dzać temu pro­ce­sowi.

– Dobrze – powie­działa. – Idź. Tylko wróć na obiad. I załóż cie­pły szal. Wybierz drogę przez sad. Po co się ludziom nie­po­trzeb­nie rzu­cać w oczy?

Jasne – pomy­ślała Roza­lia. – Czy nie lepiej byłoby mnie od razu zako­pać żyw­cem w ziemi? Byłby spo­kój.

Ale nie ode­zwała się. Obie­cała, że postąpi zgod­nie z radą bra­to­wej, pogła­skała chłop­ców po gło­wach, po czym wyszła.

Szybko wró­ciła do swo­jego pokoju. Wło­żyła nie­bie­ską sukienkę, któ­rej uży­wała wyłącz­nie do kościoła, oraz narzu­ciła płaszcz, żeby nie było widać odświęt­nego stroju. Prze­cze­sała włosy i na nowo zaplo­tła war­kocz. Potem poszczy­pała policzki i zagry­zła wargi. Na tym zakoń­czyła te żało­sne zabiegi wywo­ła­nia dziew­czę­cego rumieńca na twa­rzy doro­słej kobiety i uznała, że czas jej w drogę. Być może naj­trud­niej­szą. Jeśli rodzice się dowie­dzą, co zro­biła, ich życz­li­wość może się skoń­czyć na dobre.

Może ode­ślą ją gdzieś daleko, do jakichś krew­nych, gdzie jej los sta­nie się jesz­cze gor­szy?

Nie mogła o tym teraz myśleć.

Zbie­gła na dół, po czym pospiesz­nie wymknęła się fron­to­wymi drzwiami. Nie chciała prze­cho­dzić przez kuch­nię, żeby kogoś nie spo­tkać. Z gospo­sią nie poszłoby jej tak łatwo jak z bra­tową. Stara Józe­fowa była bar­dzo czujna. A Roza­lia potrze­bo­wała teraz spo­koju.

Szybko okrą­żyła duży dom i weszła do sadu. Posta­wiła kolejny zama­szy­sty krok, żeby się jak naj­szyb­ciej wydo­stać poza gra­nice rodzin­nego gospo­dar­stwa. Nagle jed­nak została zatrzy­mana.

– A dokąd to panience tak spieszno?! – Stara Józe­fowa wyszła zza szopy. W ręce trzy­mała pusty kosz po bie­liź­nie. Pach­niała mydłem i kroch­ma­lem.

– Idę do babci – odparła szybko Roza­lia niczym Czer­wony Kap­tu­rek z bajki. Prze­su­nęła się w stronę sadu.

– Ciotka nie będzie zado­wo­lona. – Gospo­dyni się skrzy­wiła. Całe życie słu­żyła tej rodzi­nie i teraz korzy­stała z przy­wi­leju sta­ruszki o cię­tym języku, któ­rej nikt nie miał odwagi przy­po­mnieć, że jej miej­sce jest w kuchni i służ­bówce. Nawet Teresa czuła wobec niej respekt.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki