Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jacek Wakar, autor bestsellerowej książki o Januszu Gajosie „Przyczajony geniusz” rozmawia z kolegami aktorami i reżyserami o Marku Kondracie. Rozmowy skrzą się od anegdot z planów filmowych i teatralnych garderób.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 149
CZĘŚĆ I
Rozdział I
Złoto dezertera
Tęsknimy za Markiem Kondratem, bo jest za kim, a tę tęsknotę uśmierzajmy, oglądając go w filmach, które były, są i będą. I najzwyczajniej cieszmy się, że mamy takiego aktora. I faceta, któremu udało się wcielić w życie maksymę, jaką usłyszał od ojca bohater grany przez Bogusława Lindę w Przypadku Krzysztofa Kieślowskiego. Brzmiała: „Nic nie musisz”. Marek Kondrat nic już nie musi.
Nigdy nie należał do aktorów, którzy znaczyli dla mnie więcej, a ich twarz głęboko wryła się w świadomość młodego człowieka. Nie załapałem się na złotą dekadę lat siedemdziesiątych warszawskiego Teatru Dramatycznego, kiedy kierował nim Gustaw Holoubek. Opowiadali mi tylko o niej rodzice, oglądałem nieco pożółkłe już programy i wysłuchiwałem opowieści o legendarnych przedstawieniach. Mój teatr zaczął się później, gdy Marek Kondrat nieco stracił do niego zapał. Dlatego był dla mnie przede wszystkim człowiekiem z wielkiego ekranu. Ale znów, z początku nie miałem z nim natychmiastowych skojarzeń. Lubiłem rzecz jasna Zaklęte rewiry Janusza Majewskiego, ale dopiero przy kolejnych spotkaniach z tym filmem doceniłem, jak bardzo jest nowoczesny, jak fantastycznie z nerwem opowiedziany, koniec końców jak fenomenalnie zagrany. Dziś, kiedy jedna lub druga telewizja powtarza Zaklęte rewiry, co zdarza się, choć nie tak często, jak bym sobie tego życzył, zawsze zostaję do końca projekcji. Cokolwiek by się działo – praca nie praca, obowiązki nie obowiązki – to może poczekać.
Dokładnie tak samo mam z Pułkownikiem Kwiatkowskim Kazimierza Kutza, na szczęście powtarzanym dużo, dużo częściej. Wpadam na niego przypadkiem, nieważne od którego momentu. I zawsze zostaję do końca, w tym samym zachwycie i wzruszeniu, ocierając oczy. Marek Kondrat ma dla mnie twarz pułkownika Kwiatkowskiego – twarz jasnej strony życia nawet w najbardziej dramatycznych czasach i okolicznościach. Zawadiacki uśmiech, męski charme, chłopięcy nieposkromiony wdzięk, choć na skroni dałoby się już zapewne wypatrzyć siwy włos.
Jest jeszcze drugi tytuł i drugi bohater, który z Kondratem zrósł się do samego spodu, zalazł mu za skórę i wniknął w serce, a przy tym kosztował ponad wszelką wątpliwość więcej niż jakakolwiek inna postać. Adaś Miauczyński najpierw z Domu wariatów, a potem – i przede wszystkim – z Dnia świra Marka Koterskiego. „Jak tatuś zrobi dzióbek, to nie ma chuja we wsi” – pokolenia Polaków mówią Miauczyńskim, naśladują charakterystyczną intonację Kondrata i śmieją się przy tym do rozpuku. Śmiech czasem przechodzi w rechot, bo Dzień świra ogląda się u nas na co najmniej kilku poziomach. Ktoś zobaczy w nim jedynie pełną mocnych tekstów komedię, kto inny przejrzy się w tym filmie cały, poszuka w nim bliskich i wyjdzie po seansie chory, bo Koterski jak nikt inny portretuje kogoś, z kim niewielu chciałoby mieć bliskie stosunki. Polaka z jego płynącą w żyłach zamiast krwi nienawiścią, zamknięciem na świat, kompleksami, traumami, lękiem, co odbiera oddech. W Dniu świra, a potem we Wszyscy jesteśmy Chrystusami Adaś Miauczyński wszedł na dobre, niczym dybuk, w ciało, twarz, głos, a nawet wąsy Marka Kondrata. Umościł się w nim niezauważalnie, stopił do tego stopnia, że dla aktora stało się to co najmniej uciążliwe, by nie powiedzieć wyniszczające.
Do arcydzieła Koterskiego przyjdzie jeszcze wrócić, ale już teraz trzeba powiedzieć, że Dzień świra nie byłby tym, czym jest, gdyby nie wielka rola Marka Kondrata. Jego Miauczyński to everyman czasu transformacji, ktoś, kto stał się znakiem epoki, ale i wiwisekcją polskiego ducha. W innej perspektywie mógłby pojawić się u Tadeusza Konwickiego, ale choć zanurzony w romantycznych fantazmatach, ograniczony zostaje jedynie do ich bezlitosnej karykatury. Tyle że nie umniejsza to w żadnej mierze aktorskiego osiągnięcia Marka Kondrata. Bo jest nim ponad wszelką wątpliwość wyjście ponad rolę, danie jej siebie i jej unieśmiertelnienie. Miauczyński to Kondrat, choć Kondrat nie jest Miauczyńskim, mimo że niektórym tak się przez chwilę wydawało, a aktor musiał zapłacić za to swoją cenę. Być może jest to jeden z powodów, które sprawiły, że o aktorstwie Marka Kondrata musimy dzisiaj mówić w czasie przeszłym, choć w tym momencie warto przywołać znane hasło – nigdy nie mów nigdy. Zaangażowanie artysty w film Zabij to i wyjedź z tego miasta Mariusza Wilczyńskiego, o czym jest również mowa w tej książce, daje niewielką, ale jednak nadzieję na potwierdzenie tych słów.
* * *
Naznaczony aktorstwem był Marek Kondrat od pierwszych swoich chwil. Wyrastał przecież w aktorskim domu, nasiąkał nim nieprzerwanie, stykał się nawet nieświadomie z największymi tuzami polskiego kina i polskiej sceny. Wyobrażam sobie sytuację, gdy mały Marek przełazi przez pokój, gdzie biesiaduje jego ojciec Tadeusz, a obok niego koledzy z warszawskiego Teatru Polskiego lat pięćdziesiątych – Jerzy Kreczmar, Jerzy Kurnakowicz, Władysław Hańcza albo Stanisław Jasiukiewicz. Za chwilę wpada Ignacy Wołłejko, z arystokratycznym zaśpiewem i przedniojęzykowym „ł”, przepraszając za spóźnienie. Zaczynają się aktorskie rozmowy wielkich, leje się wódka, anegdota goni anegdotę, dowcipy stają się coraz bardziej pieprzne. Marek zostaje gdzieś z boku, może przysiada, niezauważony, pod stołem. I słucha, słucha, słucha, choć może jeszcze nie wszystko rozumie. Sam nie wie nawet, jak bardzo słowa w nim się odkładają, jak go samego budują.
Kondrat w opowieściach swoich współpracowników jest kimś, kto jak nikt inny przyciąga do siebie przednie historie z aktorskiego świata, a z racji rodowodu proces ten zaczyna się już w dzieciństwie. Wtedy zapewne nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że wszystko albo przynajmniej bardzo wiele zapamiętuje. Potem będzie wyciągał te opowieści z pamięci w odpowiednich momentach, mówił je albo odgrywał, samemu wcielając się we wszystkie role.
Jego ojciec wpisał się w historię polskiego kina i teatru. Pierwsze skojarzenie z Tadeuszem Kondratem jest oczywiste – to Sanatorium pod Klepsydrą Wojciecha Jerzego Hasa według niepowtarzalnej poetyckiej prozy Brunona Schulza. Zagrał w nim Jakuba, ojca głównego bohatera Józefa, w którego wcielił się Jan Nowicki. Jakub nie żyje, jest tylko widzeniem, ale w sanatorium doktora Gotarda (Gustaw Holoubek) widzenie to nabiera realnych kształtów.
W momencie premiery obrazu młody Marek Kondrat jest już oczywiście długo po dziecięcym debiucie, czyli ekranizacji Historii żółtej ciżemki, gdzie Witem Stwoszem był Gustaw Holoubek. Niedługo zadebiutuje u niego w Dramatycznym, chwilę wcześniej skończył warszawską Państwową Wyższą Szkołę Teatralną. Na chwilę zakotwiczy jeszcze w Katowicach, aby na dobre osiąść na dekadę w zespole dowodzonym przez Holoubka właśnie. Będzie potem opowiadał, że Gustawowi Holoubkowi zawdzięcza wszystko, bo on otworzył przed nim nie tylko teatr, ale i życie. Na razie jednak patrzy na ojca i słucha jego i jego kompanów. Zaczyna rozumieć, czym się zajmują. Zapewne mocno go to pociąga, choć i niepokoi. Bo – delikatnie mówiąc – nie zawsze jest łatwo.
W roku 1955, gdy Marek miał pięć lat, Tadeusz Kondrat przeżył ciężki wypadek samochodowy. Po wieczornym spektaklu w warszawskim Teatrze Polskim jechał samochodem na plan filmowej Zemsty w reżyserii Antoniego Bohdziewicza i Bohdana Korzeniewskiego, wcielał się w niej w Papkina. W którymś momencie podróży jako pasażer został poproszony, by przesiąść się na przednie miejsce koło kierowcy i stamtąd zabawiać go rozmową. Niestety, prowadzący nie zauważył nieoświetlonej ciężarówki i uderzył w nią, jadąc z dużą prędkością. Tadeusz przeżył, ale miał sparaliżowaną lewą stronę ciała i uszkodzony aparat mowy. Nadal uprawiał swój zawód, ale nie wrócił już do pełnej sprawności.
Mimo to grał i to grał wspaniale, chociażby w Lalce Hasa, telewizyjnym Wiśniowym sadzie Macieja Prusa czy legendarnych Trzech siostrach w inscenizacji Aleksandra Bardiniego, gdzie jako Fierapont towarzyszył między innymi obsadzonym w rolach tytułowych debiutującym Krystynie Jandzie, Joannie Szczepkowskiej i Ewie Ziętek. Z synem wystąpił w uwielbianych przez telewizyjną widownię Igraszkach z diabłem Jana Drdy, wyreżyserowanych przez Tadeusza Lisa. Był Belzebubem, Marek zaś diabłem mniejszego kalibru – Lucjuszem.
Poznawał zatem poprzez ojca blaski aktorstwa, ale też jego cienie. Nieustający stres, ciągłe dylematy, ucieczki w alkoholowe zapomnienie. Trudno wyobrażać sobie, by Marek Kondrat, który rozpoczął granie jako dziesięcioletni chłopiec, a potem praktykował je jeszcze przed rozpoczęciem studiów, już wówczas zastanawiał się nad zasadnością podjętego życiowego wyboru. Niewykluczone jednak, że kiedy u szczytu sławy przyszły wątpliwości co do dalszego sensu uprawiania tej profesji, pojawił się przed oczami i ojciec. I z pełną siłą wybrzmiało wówczas pytanie o cenę, jaką trzeba zapłacić za spełnienie.
* * *
Przeglądam zdjęcia z Historii żółtej ciżemki w reżyserii Sylwestra Chęcińskiego. Nie mam z tym filmem osobistych wspomnień, bo pod koniec lat siedemdziesiątych i w kolejnej dekadzie oglądało się już co innego. Może gdzieś kiedyś mignął mi w telewizji, ale nie pamiętam. Nie pamiętam też książki dla młodzieży Antoniny Domańskiej, będącej podstawą scenariusza. Ale na fotografiach sami giganci – Gustaw Holoubek, Andrzej Szczepkowski, Bronisław Pawlik, Bogumił Kobiela. I mały Marek Kondrat jako Wawrzek, terminujący u mistrza Stwosza chłopak ze wsi Poręba. Od zawsze wykazywał zdolności plastyczne i postanowił sobie, że będzie uczył się u samego Wita. Po wielu przygodach dopiął swego i asystował przy tworzeniu ołtarza mariackiego, a w najważniejszym momencie miał w zakończenie misji poważny wkład.
Historia żółtej ciżemki to film dobrotliwy, kadry sprawiają muzealnie zabawne wrażenie, ale nie da się mu odmówić gigantycznej w tamtym czasie popularności. A Marek Kondrat? Zagrał z ogromną naturalnością, sprawiając wrażenie, że dobrze rozumie, o co w tym wszystkim chodzi. Na zdjęciach – szczególnie zbliżeniach – zwracają uwagę jego oczy, bo są to już oczy tego Kondrata, którego znamy. Lekko ironicznego, trochę skupionego, widzącego więcej niż z początku się wydaje. Może piszę to, bo mam świadomość dorosłych dokonań Marka Kondrata, ale widzę w nim już aktora, i to aktora inteligentnego. Takiego jednak, co zachowuje dystans. Dookoła najwięksi z wielkich, a on jakby niewiele sobie z tego robił. Pozostaje sobą, trochę jest na zewnątrz.
Pojawił się w filmie Między brzegami, źródła podają, że zagrał w nim Piotrka, a także przewinął się przez jeden z odcinków Wojny domowej, gdzie jego rolę dubbingował Stefan Friedmann. To było przedłużenie aktorskiej obecności, choć o prawdziwym graniu rzecz jasna jeszcze nie mogło być mowy. Pełnoprawna nauka zawodu przyszła wraz ze studiami w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Adres: Miodowa 22/24. I wszystko jasne.
Trafił na rocznik wyjątkowy – wystarczy spojrzeć na nazwiska absolwentów. Pośród szesnastki wybrańców są między innymi Ewa Dałkowska, Joanna Żółkowska, Jadwiga Jankowska, Krzysztof Kolberger, Jerzy Radziwiłowicz, Maciej Szary. O powstałych na tym roku dyplomach do dzisiaj krążą legendy. Na pierwszy ogień poszło W małym dworku Witkacego pod opieką Jerzego Skotnickiego, ale kolejny był już strzał z potężnego działa. Akty wyreżyserował sam Jerzy Jarocki. Jeden z największych powojennych polskich inscenizatorów zbudował je z fragmentów najważniejszych dla siebie utworów. Zaczął od Wesela Stanisława Wyspiańskiego, Markowi Kondratowi powierzając rolę Jaśka. Potem szła Matka Witkacego, bez udziału Kondrata. Ślub Witolda Gombrowicza z Kondratem w niewielkiej partii Szefa Policji. Wreszcie Tango Sławomira Mrożka i Kondrat jako Artur, a więc wszystkie światła na niego. Akty stały się jednym z najgłośniejszych dyplomów wydziału aktorskiego w całej historii warszawskiej uczelni. Do tego to zestawienie studentów, z których kilkoro ma dzisiaj w polskim aktorstwie zupełnie wyjątkową pozycję. Praca z Jarockim była szczególnie wymagająca, a może i mordercza, jednak warto było ponieść te wszystkie wyrzeczenia. Na samym starcie zawodowej drogi studenci z Aktów dowiedzieli się, na czym polega teatr najwyższej próby i najwyższej miary wyzwanie.
Na zakończenie natomiast dotknęli klasyka, a nawet dwóch klasyków. Aleksander Bardini przygotował bowiem Ćwiczenia z Szekspira, opierając je na najwspanialszych i tych trochę mniej znanych dziełach autora Hamleta. Można powiedzieć z absolutną pewnością, że Marek Kondrat zaczął swą aktorską podróż z najwyższego C.
Poznał przy tym, że aktorstwo to nie tylko uniesienia, ale też ciężka, czasem katorżnicza praca aż do chwili, gdy osiągnie się zamierzony przez reżysera efekt. Wtedy zapewne jako adept sztuki aktorskiej widział to jeszcze w jasnych barwach, tym bardziej że osiągnął wraz z koleżankami i kolegami z roku ogromny sukces. Ale poczuł cenę, jaką płaci się za uprawianie tego zawodu, przede wszystkim w teatrze. Miał w nim wspaniałą dekadę, gdy pracował w Dramatycznym pod dyrekcją Gustawa Holoubka, ale po jego wyrzuceniu ze stanowiska właściwie cały czas aż do końca kariery od sceny się oddalał. Lepiej czuł się na planie filmowym i właśnie w kinie oraz na małym ekranie zbudował swą pozycję w artystycznym świecie. Na scenie przyciągał uwagę, ale od kiedy pamiętam, jego prawdziwym żywiołem było kino.
* * *
Zaczęło się od najmocniejszego uderzenia. Janusz Majewski opowiada, że gdy Marek Kondrat przyszedł na casting do Zaklętych rewirów, gdy przymierzano się do ekranizacji książki Henryka Worcella, nawet nie musiał włączać kamery. Od razu wiedział, że trafia w punkt, i przesłuchania kolejnych kandydatów do roli Romana Boryczki trzeba czym prędzej odwołać. Wszystko odbywało się w niewyremontowanym jeszcze hotelu Bristol w Warszawie, a Kondrat – jak wspominał reżyser – w jednej chwili sprawił, że zapanowała w nim jasność. Spowodował też, iż Majewski, który zastanawiał się nad innym pretendentem do roli praktykującego kelnera, musiał zmienić zdanie. Wszystko dlatego, że szukał do niej kogoś, kto pasował nie tylko poprzez image, ale przede wszystkim ze względu na wewnętrzną ludzką aurę, nie musiał niczego udawać. Zobaczył w Kondracie naturalność, prostolinijność i jasność właśnie, a szukał właśnie kogoś o dokładnie takich cechach.
Zaklęte rewiry mają dziś lat czterdzieści siedem i są jednym z tych niewielu polskich filmów z tamtego okresu, które ani na o jotę się nie zestarzały. Inne? Z miejsca przychodzi mi do głowy Wodzirej Feliksa Falka, może Amator Krzysztofa Kieślowskiego, zapewne Barwy ochronne Krzysztofa Zanussiego, no i rzecz jasna Ziemia obiecana Andrzeja Wajdy. Choć przywołują dawno miniony czas, w niczym nie przypominają zakurzonego bibelotu, nie są jedynie błyskotką bez znaczenia. To opowieść na wskroś inicjacyjna, pulsująca ciągle żywymi emocjami. Prawdziwa anegdota przytaczana przez reżysera Zaklętych rewirów mówi, że na plan do Pragi któregoś dnia zaproszony przez ekipę przybył sam autor ekranizowanej powieści Henryk Worcell wraz z żoną. Gdy pani Worcellowa zobaczyła Marka Kondrata w kelnerskim kostiumie i z odpowiednim ekwipunkiem, rozpromieniła się, mówiąc: „Oj, Henryczku, jaki ty byłeś kiedyś piękny”.
Worcell dokładnie wiedział, o czym pisze, bowiem Zaklęte rewiry osnuł na własnych doświadczeniach. Sam bowiem był kelnerem i poznał blaski, a przede wszystkim cienie tego fachu. Książka ukazała się w 1936 roku i wzbudziła niemałą sensację właśnie z powodu bezkompromisowości w ukazywaniu realiów knajpy, hotelu, stosunków pomiędzy starymi wyjadaczami a idealistycznymi adeptami. Pierwszych w książce i na ekranie reprezentuje Fornalski Romana Wilhelmiego, drugich Roman Boryczko Marka Kondrata. Napięcie między oboma bohaterami buduje cały film, nie pozwala oderwać wzroku od opowiadanej historii.
Dla Kondrata realizacja w Pradze po roku od ukończenia warszawskiej Szkoły Teatralnej spędzonym w teatrze w Katowicach była skokiem na najgłębszą wodę. Owszem, miał z kinem dziecięce doświadczenia, od małego przesiąkał artystyczną atmosferą w domu. Tym razem jednak przeszedł chrzest bojowy i przygodę, która naznaczyła go na całe życie. Stała się błogosławieństwem i przekleństwem jednocześnie.
Błogosławieństwem z powodów oczywistych – lepiej zaczynać od dzieła kompletnego, we wspaniałych praskich okolicznościach przyrody, a przede wszystkim w doborowym towarzystwie sympatycznie nastawionych do siebie ludzi. A przekleństwem dlatego, że pytany po latach i dziesiątkach następnych filmów o swe największe dokonanie, Kondrat wymienia nieodmiennie tylko jeden tytuł – Zaklęte rewiry. Tam dotknął wszystkiego, co najważniejsze, tam poczuł aktorskie szczęście. Coś podobnego nigdy więcej się nie powtórzyło, więc pozostały powroty do tamtego przeżycia. Ale też przyjaźń z Januszem Majewskim, o której wytrawny reżyser wzruszająco w tej książce opowiada.
Dzielił ich wiek – różnica dwudziestu lat. Majewski był dla Kondrata ojcem, który pomógł mu stawiać pierwsze poważne kroki w aktorstwie, ale i mentorem na dalsze lata. Obaj nie mówią o tym wprost, ale wspólne zdjęcia i filmowe nagrania dobitnie pokazują, że wieloletnia przyjaźń przerodziła się w porozumienie, które nie potrzebuje słów. Widziałem kiedyś, jak zapraszają na kolejny telewizyjny seans Zaklętych rewirów. Siedzą przy stole, jakby przed chwilą skończyła się jakaś większa biesiada. Majewski mówi pierwszy, Kondrat ledwo dostrzegalnie na niego spogląda. Jest w jego wzroku spokój i oddanie.
Gustawa Holoubka traktował jak swojego mistrza, jemu zawdzięczał najszczęśliwszą dekadę w warszawskim Teatrze Dramatycznym. Robiłem kiedyś audycję radiową z okazji którejś rocznicy śmierci Holoubka, Kondrat przyjął zaproszenie, choć zwykle unikał podobnych sytuacji. I niemal rozsadził radiowe studio swymi anegdotami i żartami, nawet przez chwilę pomyślałem sobie, że swym nieokiełznanym poczuciem humoru zaraz rozwali mi program. Po chwili jednak zrozumiałem, że pod szaleństwem śmiechu kryje się absolutne oddanie, a nawet coś, czego nie waham się nazwać miłością. Gustaw Holoubek naznaczył Kondrata na scenie i wokół sceny. Janusz Majewski uczynił go aktorem filmowym pełną gębą i dał właściwe widzenie samego siebie. Stąd – myślę – w ich kontaktach na pierwszy plan wybija się stałość. Poczucie, że kino bywa, a życie trwa, choć przemija. Nigdy nie siedziałem na kanapie obok Majewskiego i Kondrata, ale domyślam się, że w swoim towarzystwie czują, że niczego nie muszą udawać. Mogą nawet milczeć i jest im z tym dobrze, bezpiecznie. To przejaw najwyższego zaufania i najprawdziwszej przyjaźni.
* * *
W ostatnich latach Marek Kondrat, zwykle stroniący od zabierania głosu w sprawach politycznych, czytał głośno Konstytucję RP wobec tłumu zgromadzonych. Uznał najwyraźniej, że już trzeba, już nie wolno milczeć, bo wymaga tego elementarna przyzwoitość. Niektórzy się zdziwili, bo również w zawodowych sprawach aktor unikał zawsze jak ognia deklaracji o misji, posłannictwie, roli artysty w społeczeństwie, a już broń Boże rozważań na temat roli sztuki jako leku na całe zło świata. Wolał patrzeć na siebie jak na profesjonalistę, zawodowo traktującego kolejne zadania. Stąd też mało w dorobku Kondrata wycieczek w stronę artystowskich uniesień, nie wiem, czy znajdziemy je w ogóle. Dużo natomiast kina gatunkowego, żonglowania konwencjami, zmian tonów. Dużo komedii, niemało – przynajmniej od pewnego momentu – kina sensacyjnego. Zawsze dla ludzi, a nie do ludzi plecami.
Kogoś to państwu przypomina? Oczywiście. Janusza Majewskiego. Od jego fabularnego debiutu – filmu Sublokator – mija właśnie lat pięćdziesiąt pięć. Od pierwszej szkolnej etiudy, jaką nakręcił, sześćdziesiąt trzy. Nie ma sensu prowadzić szczegółowych wyliczeń, ile tytułów ma w dorobku, ale warto zaznaczyć, że pierwsze nieco dłuższe, bo kilkuletnie przerwy w realizacjach, robił sobie już w obecnym wieku, a nawet w ledwie zakończonej dekadzie. Przedtem pracował niemal bez wytchnienia, filmy kinowe przeplatając z telewizyjnymi, seriale ze spektaklami telewizyjnymi. Zmieniał też gatunki, a to idąc w kino historyczne, a to we współczesne opowieści, czasem też dorzucając do tego dokumenty. Nie bał się komedii, swe filmy jako wytrwany miłośnik jazzu wypełniał muzyką. Trudno rzecz jasna wyobrazić sobie polskie kino ostatniego półwiecza bez Janusza Majewskiego, ale też trudno znaleźć takich, co zestawiają go z największymi z największych. Nie wymienia się autora Sprawy Gorgonowej jednym tchem z Andrzejem Wajdą, Krzysztofem Zanussim, Krzysztofem Kieślowskim. Może dlatego, że samemu Majewskiemu nigdy na tym nie zależało. Od artystowskich ciągot wolał porozumienie z szeroką publicznością. Dlatego mógł się cieszyć frekwencyjnymi sukcesami. I kręcił jeden film za drugim. Nikomu bowiem nie mogło przyjść do głowy, że będzie to nietrafiona inwestycja. Twórca sam zresztą mówił niejednokrotnie, że bliskie są mu standardy rodem z Hollywood. Z punktu do punktu najkrótszą drogą, a nie łapiąc się prawą ręką za lewe ucho, bo tak wyobraził sobie pan artysta. Majewski zdziwił się, kiedy mu przypomniałem, że z Markiem Kondratem pracował czternaście razy. Zaczęli w 1975 roku od Zaklętych rewirów, skończyli w 2010 Małą maturą 1947, gdzie zagrał małą rólkę, namówiony przez przyjaciela i tylko ze względu na niego. Pomiędzy tymi datami i obrazami było dwanaście innych. Sprawa Gorgonowej należała do Ewy Dałkowskiej, Kondratowi przypadł jedynie epizod. W Lekcji martwego języka dostał już większą partię niemieckiego porucznika. W Królowej Bonie wcielił się w Andrzeja Frycza Modrzewskiego, ale z tego serialu zapamiętamy przede wszystkim Aleksandrę Śląską w roli tytułowej. Podobnie zresztą było w kinowym Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny, gdzie dzieliła się ekranem z grającą tytułową postać Anną Dymną. Z Mrzonki też Kondrata raczej nie pamiętamy.
Zamiast świętować dziesięciolecie Zaklętych rewirów Majewski przy wydatnym udziale Kondrata przygotował kolejny absolutny przebój. Powieść C.K. Dezerterzy autorstwa zapomnianego autora Kazimierza Sejdy swojego czasu niesłusznie uważana była za plagiat Przygód dobrego wojaka Szwejka Jaroslava Haška. Nie jest to oczywiście literatura wysokich lotów, ale jako materiał dla kina sprawdziła się doskonale. To historia pięciu dezerterów różnych narodowości, za wszelką cenę pragnących zbiec ze znienawidzonych koszar. W pierwszej części trwającego dwie i pół godziny filmu pocieszni bohaterowie szykują plan, w drugiej wcielają go w życie. Zamysłem reżysera było powierzenie głównych ról aktorom z różnych krajów. Skończyło się na tym, że skoro C.K. Dezerterzy są koprodukcją polsko-węgierską, zagrali wykonawcy z tych dwóch krajów. Z Polski Jacek Sas-Uhrynowski, Wiktor Zborowski i w najważniejszej roli Polaka Kani Marek Kondrat. Jeśli mówimy o jego gigantycznej popularności, ten film mocno się do niej przyczynił. Obejrzało go jedynie w kinach blisko osiem milionów ludzi.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki