Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Drugi tom kultowej sagi fantasy Anny Bartłomiejczyk i Marty Gajewskiej!
Czekają na Ciebie niespodziewane zwroty akcji, polityczne intrygi i wielkie emocje!
Mimo zachodzących w świecie zmian Północ i Południe wciąż są podzielone.
Czyhające za rogiem zagrożenie może teraz odmienić losy kontynentu…
Raina zwyciężyła w walce o tron – nie może jednak triumfować.
Początek jej rządów naznaczony jest stratą. Ceną, którą musiała zapłacić
za odebranie wujowi tego, co do niej należało, było życie jej siostry.
Raina tkwi w szponach żałoby, ale mimo to musi stanąć w szranki z członkami Wielkiej Rady.
Gierki szlachciców zataczają coraz ciaśniejsze koło wokół niej i rzucają cień
na przyszłość królestwa. Mrok ma rozjaśnić słońce: nadciągają solaryci, aby skierować serca
wierzących tam, gdzie uważają to za słuszne. Jakie są ich prawdziwe intencje?
Czy smoki na dobre zagoszczą w Elendorze?
Na północy Antoinette została opuszczona.
Fiyonn okazał się dokładnie tak bezwzględny, jak podejrzewała.
W samotności zaczął realizować plan, dzięki któremu wreszcie dokona swej zemsty.
Czy dzięki temu pojawi się nadzieja dla Tesarythu? Nic jednak nie usprawiedliwia go w oczach
wiedźmy, która wciąż zmaga się z nowymi mocami. Oszukana przez arcyksięcia,
wdaje się w dworskie intrygi i zawiera niespodziewane sojusze.
Szybko jednak zdaje sobie sprawę, że potrzebuje arcyksięcia tak bardzo, jak on potrzebuje jej…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 689
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Anna Bartłomiejczyk, Marta Gajewska, 2022
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022
Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara
Marketing i promocja: Aleksandra Kotlewska, Oliwia Żyłka
Redakcja: Anna Zientek
Korekta: Damian Pawłowski, Robert Narloch
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl
Ilustracja na okładce: Karolina Nakazato
Ilustracja na wyklejce: Justyna Podwysocka
Mapa: Łukasz Chmara
Projekt okładki i stron tytułowych: Magdalena Zawadzka
Zdjęcie autorek: Urszula Słomińska
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67324-38-0
Wydanie drugie, poprawione
Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorek. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
WE NEED YA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.weneedya.pl
Dla Uli, która była z tą historią od początku
PROLOG
Ze snu wybudziło go drżenie. Z każdą chwilą energia przybierała na sile i wgłębiała się w zakamarki umysłu Grattzo.
Czuł, że nie może jej zignorować, dlatego otworzył oczy. Uniósł głowę, by odnaleźć źródło mocy. Magię wyczuwał instynktownie. Wiedział, że należało za nią podążać niezależnie od okoliczności.
– Co się dzieje? – Anamita również wyczuła zmianę w otoczeniu.
Ich spojrzenia powędrowały w kierunku kostura. Kamień na jego szczycie pulsował światłem, zwiastując obecność nowego smoczego jeźdźca. Grattzo zmrużył oczy pod wpływem oślepiającego blasku. Wstał z łóżka i złapał za kostur, mając nadzieję, że dzięki temu zrozumie, co Los chce mu przekazać. Nie otrzymał jednak żadnej odpowiedzi.
– Nie wiem, moja droga – odrzekł.
Instynkt podpowiadał mu, że powinien pozostać czujny. Gdy spojrzał ponownie w głąb kamienia, dostrzegł zamknięte w nim iskierki magii. Zanim zdążył choćby mrugnąć, moc przybrała na sile, a cały pokój utonął w oślepiającym blasku. Anamita zasłoniła oczy, on jednak widział wszystko.
Na każdej ścianie sypialni tańczyły miraże Losu, który ukazywał przed nimi obraz: rozległe pola, a w oddali pałac skąpany w słońcu. Potem szarość i mrok zaczęły powoli spowijać błękitne niebo, aż w końcu spadł deszcz popiołów.
Nie był pewien, czy wszystko to, co zostało mu pokazane, powinien zinterpretować dosłownie. Magia bywała kapryśna: potrafiła zaćmić nawet najwybitniejszy umysł, dając wskazówki sprowadzające dusze na błędną drogę. Nieważne, jak bardzo starał się zrozumieć otaczającą go moc, i tak czuł czasami, że potęga Losu go przerasta.
– Nie wiem – powtórzył, gdy zobaczył w oczach swojej żony niepewność i strach. – Coś się zbliża i wydaje mi się, że powinniśmy się na to przygotować.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 1
ANTOINETTE
Korytarz prowadzący do gabinetu królewskiej ochmistrzyni ział pustką. Kroki Antoinette odbijały się donośnym echem, zwiastując jej przybycie. Drzwi, które mijała, niczym się od siebie nie różniły, jednakże dobrze pamiętała, przed którymi powinna się zatrzymać. W ciągu całej swojej służby gabinet ochmistrzyni odwiedziła kilkukrotnie. Kiedy była dzieckiem, kilka razy została ukarana: odesłano ją do maleńkiego pokoju bez kominka, w dodatku z twardym łóżkiem, lub zakazano zjedzenia obiadu. Tylko raz otrzymała reprymendę przy innych. Do dziś pamięta piekący ból policzka, w który uderzyła ją ochmistrzyni. Wtedy wydawało jej się, że nie zrobiła nic złego. Chciała po prostu popatrzeć na lekcję tańca młodych arcyksiążąt. Upokorzona spędziła resztę dnia zamknięta w pokoju, płacząc w poduszkę. Dopiero wieczorem dopuszczono do niej matkę, która przyniosła ze sobą zimny okład. Przykładała go delikatnie do policzka córki, by choć odrobinę zmniejszyć opuchliznę.
– Następnym razem nie możesz dać się złapać, Nettie – powiedziała wtedy jej mama i trąciła ją żartobliwie w nos. Doskonale wiedziała, że jej córka, mimo zakazu i kar, nie zrezygnuje z tych małych odstępstw od obowiązków: patrzenia na tancerzy w błyszczących strojach czy zrywania jabłek w ogrodzie, gdy nikogo nie będzie w okolicy.
Ale to wszystko działo się tak dawno temu. Jeszcze przed wojną.
Gdy Antoinette zatrzymała się przed drzwiami gabinetu, rękawem wytarła pot, który pojawił się na jej czole. Uniosła drżącą dłoń i zapukała. Po chwili usłyszała zaproszenie do środka.
Pani Oesterberg kierowała pałacową służbą, odkąd Antoinette sięgała pamięcią. Ochmistrzyni wymagała dokładności i zdyscyplinowania, a jednym spojrzeniem potrafiła przywołać kogoś do porządku. Jasne włosy poprzetykane siwizną upinała w ciasny kok, przez co jej podłużna twarz nabierała ostrości, a nos zdawał się dłuższy. Zazwyczaj można było zastać ją przeglądającą księgi rachunkowe lub zapisującą coś w jednym z wielu skórzanych notesów. Kobieta unosiła znad nich wzrok, gdy ktoś pojawiał się w gabinecie, i machnięciem ręki kazała zamknąć za sobą drzwi. Potrafiła z kamienną twarzą omawiać wszystkie wykroczenia lub błędy, które popełniło się w ciągu ostatniego tygodnia.
Tym razem było inaczej. Nie było rachunków ani pełnego pogardy spojrzenia.
– Chciała mnie pani widzieć? – zapytała cicho Antoinette, zaplatając ręce przed sobą.
Pani Oesterberg spojrzała na zegar wiszący na ścianie.
– Już po obiedzie? – zagadnęła, nie zważając na zadane pytanie. – Mamy sporo do omówienia. – Usiadła przy biurku i zaczęła na nim wszystko porządkować.
Antoinette nawet nie próbowała odpowiedzieć. Nie miała pojęcia, dlaczego została wezwana. Czy ktoś się na nią poskarżył? Czy zaraz się dowie, że nie ma dla niej już miejsca w pałacu i będzie go musiała czym prędzej opuścić? Słyszała już o takich sytuacjach. W ciągu ostatnich kilku lat służba zmniejszyła się diametralnie. Korony nie było stać na utrzymanie tak wielu osób. Antoinette spuściła wzrok i czekała. Nie wypadało, by patrzyła prosto na ręce ochmistrzyni.
– Dobrze więc – rzekła w końcu ochmistrzyni i oparła dłonie o blat. – Na polecenie Korony muszę wybrać kogoś spośród służby, kto zajmie się sprawami księcia.
Antoinette zacisnęła mocniej ręce.
– Zdecydowałam się powierzyć tobie to stanowisko. Wziąwszy pod uwagę twoją długoletnią pracę oraz pochwały, które ostatnio zebrałaś, wydajesz się odpowiednio przygotowana do nowych zadań – kontynuowała pani Oesterberg. – Miło jest usłyszeć, że służba w Gnieździe jest na tyle kompetentna, iż przyjeżdżający tu goście nie muszą zabierać ze sobą własnych pokojowych. – Pokiwała z zadowoleniem głową, tak że Antoinette nie była pewna, czy komplementowała ją, czy samą siebie. – Prawdopodobnie wiesz, że prowadzi on dość specyficzny styl życia i dystansuje się od Korony, dlatego trudno jest z nim niekiedy współpracować. Stąd też propozycja, by królewski brat miał swoją własną ochmistrzynię. Może to sprawi, że nie będę zmuszona regularnie zmieniać mu służby.
Królewski brat.
Tytuł tak poniżający, że pani Oesterberg wypowiedziała go niemal z obrzydzeniem. Nie była jedną z tych osób, które mimo decyzji króla tytułowały go arcyksięciem.
Od koronacji, która odbyła się pięć lat temu, na każdym kroku rozbrzmiewała dyskusja dotycząca sukcesji. Szczególnie pałacowa służba chętnie dzieliła się coraz to nowymi plotkami. Trudno powiedzieć, jakie stanowisko w tej dyskusji przeważało. Z perspektywy Antoinette wyglądało na to, że tesarycki dwór był mocno podzielony: część popierała młodego króla i jego pochodzącą zza północnej granicy małżonkę, z kolei druga część opowiadała się za tym, by koronę dziedziczył młodszy o kilka lat brat króla – ten, którego Los obdarzył magicznym talentem, tak jak jego matkę, poprzednią królową.
Ten, któremu Antoinette miała teraz służyć.
Jeszcze kilka lat temu, gdy sytuacja w rodzinie królewskiej była bardziej napięta, zadawała sobie pytanie, którego z braci by poparła: starszego czy obdarzonego magią. Konflikt by nie zaistniał, gdyby wszystko potoczyło się zgodnie z tradycją. To najstarsze dziecko królewskiej pary zawsze było obdarzane mocą i nigdy dotąd nie zdarzył się wyjątek. Aż do dnia, w którym narodził się Valiant Corvus, pierworodny syn, pozbawiony magicznego talentu. Antoinette nie raz słyszała rozmowy, w których wyrażano obawę, że magia Corvusów zniknęła. Umarła. Okazało się, że Los wybrał drugiego z arcyksiążąt – Fiyonna.
– Kiedy miałabym zacząć? – spytała niepewnie.
– Za tydzień – oświadczyła krótko pani Oesterberg. – Spotkamy się tu jeszcze kilka razy, żeby omówić wszystkie twoje nowe obowiązki. – Antoinette przytaknęła bez słowa i czekała na dalsze polecenia przełożonej. Kobieta uniosła jedynie brwi. – Nie wyglądasz na szczęśliwą – zauważyła.
– To zaszczyt, pani.
Rzeczywiście, jakaś część niej tak uważała. I cieszyła się – po raz kolejny została doceniona. Niewiele ponad rok temu została wyróżniona przez hrabinę Ariete, która regularnie odwiedzała pałac i za każdym razem życzyła sobie, by to właśnie Antoinette pełniła rolę jej pokojowej. Najwyraźniej hrabina darzyła ją sympatią i zaufaniem. Spośród całej służby to właśnie pokojowe znajdowały się najbliżej arystokratów, dlatego też Antoinette starała się utrzymać swoją ciężko wypracowaną pozycję. Jednak gdy tylko hrabina opuszczała Gniazdo, wracała do swoich typowych obowiązków – szycia, odkurzania, prania i prasowania.
Służba u członka rodziny królewskiej była wyróżnieniem zupełnie innego rodzaju.
Nie bez przyczyny służba arcyksięcia regularnie się zmieniała. Co rusz słyszano o awanturach i naganach, które otrzymywały jego pokojowe. I to bynajmniej nie od ochmistrzyni. Nie raz widziała mężczyzn i kobiety wychodzących z jego pokoi z drżącymi rękoma. Wszyscy wiedzieli, że arcyksiążę… nie zachowuje się odpowiednio. Był nieobliczalny. Nie bez przyczyny został pozbawiony swojego oficjalnego tytułu. Antoinette zaczęła się przez to zastanawiać, czy służba u takiego człowieka jest rzeczywiście honorem.
– Możesz być z siebie zadowolona. Zapracowałaś na to – odezwała się ochmistrzyni.
– Dziękuję, pani.
– Jeszcze jedno, zanim wyjdziesz. Chcę to zaznaczyć już teraz… – Głos pani Oesterberg stał się poważniejszy. – Gdyby cokolwiek w związku z księciem cię… – przerwała, a po chwili kontynuowała pewnym głosem – zaniepokoiło, masz obowiązek mnie o tym poinformować. Koronie zależy na tym, by…
…go kontrolować, dokończyła Antoinette w myślach.
– Rozumiem – odpowiedziała zamiast tego.
Nie dała po sobie poznać, jakie myśli przychodziły jej właśnie do głowy. Chciała pokazać, że nowe obowiązki traktuje z powagą, jednak wiedziała już, że nie będzie zwykłą młodszą ochmistrzynią. Przede wszystkim miała donosić o każdym „niepokojącym” ruchu jedynego człowieka, który mógłby zagrozić Koronie.
Rozdział 2
RAINA
Nie wiedziała o wyjeździe ojca aż do momentu, w którym w pałacu zapanował chaos.
Służba biegała między korytarzami, sekretarze roznosili wieści między swoimi zwierzchnikami, szlachcianki i damy dworu plotkowały, stajenni przygotowywali konie oraz powozy, nawet strażnicy zbierali się w kwaterach głównych, by przyjąć nowe rozkazy. W ciągu kilku godzin każdy mieszkaniec Glandiru wiedział tyle, ile powinien, w zależności od sprawowanej funkcji.
Nikt – poza następczynią tronu – nie został w tej sytuacji pominięty. Król Ronan nie uważał za stosowne, by informować najstarszą córkę o pewnych sprawach. Ukrywał wiele sekretów, zwłaszcza tych dotyczących drażliwych tematów, a polowanie na czarownice zdecydowanie do takich należało.
Nie pierwszy raz czuła się pominięta. Nie wiedziała, dlaczego to robił. Nie rozumiała też wielu jego decyzji ani obłudy, a lęk, który przed nim odczuwała, nie pozwalał jej o cokolwiek dopytywać. Kiedyś nawet próbowała, jednak konfrontacje kończyły się jego pełnym dezaprobaty spojrzeniem, mówiącym: „nie jesteś godna, by pytać o takie sprawy”.
Tym razem nie miała zamiaru pytać. Z uniesioną głową przemierzała korytarze w towarzystwie swoich przyzwoitek. Mijane przez nią damy kłaniały się w jej mniemaniu odrobinę zbyt niedbale. Nie czuły do niej szacunku, bo wiedziały, że nie jest tu najważniejsza, a pałacowe plotki utwierdzały je w tym, że jeszcze przez długi czas tak zostanie. Nieważne, jak bardzo się starała, nie mogła zmienić tego, jak postrzegali ją inni.
– Jeszcze nie – mówiła cichutko pod nosem, tak żeby nikt poza nią samą nie mógł tego usłyszeć.
Szła i szła, pozornie niekończącymi się korytarzami, mijając kolejne pomieszczenia, a im bliżej znajdowała się skrzydła królewskiego, tym częściej napotykała na swojej drodze pędzących w pośpiechu ludzi.
W gabinecie ojca było głośno jak na targu w dzień handlowy. Na lewo od wejścia dwóch sekretarzy pakowało do dużych teczek dokumenty oraz dekrety i układało je w równe stosy w ciężkim kufrze. Po przeciwnej stronie młode dziewczyny uwijały się jak w ukropie, by posegregować pocztę piętrzącą się w stosach. Ojciec, zbyt zajęty swoimi małymi wojenkami i intrygami, znowu ignorował wiadomości przychodzące od lordów z czterech stron kontynentu.
Może ten wyjazd wyjdzie wszystkim na dobre, przynajmniej będę mogła się tym zająć, pomyślała Raina, zatrzymując się w progu.
W pierwszej chwili ojciec jej nie zauważył, pogrążony w rozmowie ze swoim bratem Gertrandem. Może celowo udawał, że jej nie widzi. Czekała więc, aż jego niebieskie oczy spoczną wreszcie na jej twarzy.
Gdy w końcu się to stało, skłoniła się bardzo nisko, niemal w pas. Następnie zgodnie ze zwyczajem przemierzyła pokój i, ponownie pochylając głowę, ucałowała pierścień na serdecznym palcu królewskiej ręki wyciągniętej w jej kierunku. Dopiero teraz mogła się odezwać.
– Ojcze, dotarły do mnie wieści o twoim wyjeździe. Czy stało się coś niedobrego?
Król machnął ręką na swojego brata, dając mu tym samym znak, że rozmowa z namiestnikiem się skończyła. Ten w odpowiedzi delikatnie skłonił głowę i, patrząc przenikliwie na profil Rainy, wycofał się z pomieszczenia. Długo czuła na sobie jego wzrok, ale nie dała się sprowokować. Chciała odpowiedzi od ojca, a nie kolejnej awantury z wujem.
– Pod moją nieobecność przejmujesz większość obowiązków. – Słowa ojca uderzyły w nią niczym podmuch lodowatego wiatru w trakcie sztormu. Były ostre, pełne powagi, niemal karcące.
W pierwszej chwili Raina pomyślała, że jest za coś ganiona, jednak gdy dotarł do niej sens słów ojca, wzdrygnęła się odruchowo. Nie odpowiedziała, patrzyła tylko na niego, z rękoma splecionymi przed sobą, nie mogąc powstrzymać szoku malującego się na jej twarzy.
– Zajmiesz się odpowiadaniem na listy w moim imieniu, wyraźniezaznaczając to w każdej wiadomości. W sprawach pałacowych wszystko pozostaje bez zmian. Jeśli wyprawa się przedłuży, udzielisz najbliższej audiencji. Dwór jest do twojej dyspozycji. – Przeszedł kilka kroków i wyciągnął rękę w kierunku swojego sekretarza. Ten, jak na zawołanie, wydobył ze stosu trzymanych przez siebie papierów duży arkusz zapisany drobnym pismem i wsunął go w dłoń króla. – Lista spraw do załatwienia podczas mojej nieobecności. – Raina posłusznie odebrała dokument, nie podnosząc wzroku. – Możesz odejść.
Nie pozwolił jej na żadne pytanie, które mogłoby rozwiać jej wątpliwości.
– Wasza wysokość. – Ponownie się skłoniła i spojrzała na sekretarza, by doszukać się jakichś emocji na jego twarzy. Nic. Zupełnie jakby ta sytuacja była czymś codziennym i zwyczajnym. Wycofała się więc z gabinetu i dopiero za drzwiami przejrzała otrzymany od ojca dokument.
Wydawało się, że nie miał końca. Musiała zająć się sprawami mniej istotnymi, takimi jak spotkania z ochmistrzyniami, które i tak dotąd były jej obowiązkami, oraz naprawdę ważnymi, czyli wspomnianą przez ojca audiencją i spotkaniem Wielkiej Rady, które miało się odbyć za cztery dni.
Zrozumiała, że ojciec nie miał zamiaru wracać do stolicy zbyt szybko. Gdyby tak było, przesunąłby spotkanie, jednak z jakiegoś powodu założył, że nie jest to konieczne. A może uznał, że jest gotowa? Trudno było jej się oswoić z tą myślą, mimo to trzymała się tej nadziei jak tonący brzytwy i z mętlikiem w głowie opuściła królewskie korytarze.
Przeszła przez korytarz pokryty wypolerowanym marmurem, zeszła po schodach aż na parter, skąd ruszyła prosto do kwater straży. Przyzwoitki doskonale wiedziały, kogo mają szukać, więc zanim jeszcze Raina stanęła przed drzwiami, jedna z nich weszła do środka. Po chwili w progu stanął Bash, kapitan jej osobistej straży, i ukłonił się elegancko. Jak zwykle odeszli na bok, nie zamieniając ze sobą ani słowa aż do momentu, w którym znaleźli się dostatecznie daleko, by nikt nie mógł podsłuchać ich rozmowy.
– Dokąd on jedzie? – zapytała Raina tak cicho, by tylko stojący pół metra od niej Sebastian mógł ją usłyszeć.
– Do Argadoru. Rozpoczynają polowanie.
– Zostawił mi całą listę tematów do załatwienia…
– Tym razem sprawa jest poważna. Elis Bancroft jest w dużym niebezpieczeństwie. Zagroził, że jeśli Korona nie zainterweniuje, to spali całe zboże i zrówna lasy z ziemią. Nie dziwię się, że wreszcie zdecydował się na taki krok.
– Dlaczego akurat teraz? – Przeszli kilka kroków w kierunku muru usytuowanego tuż za kwaterą straży, gdzie mogli znaleźć odrobinę prywatności.
– Ewan ostrzegał Elisa przed ultimatum już kilkakrotnie, padały różne żądania, ale dopiero teraz dotarły do króla wieści od gońców, że Bancroftowie naprawdę są gotowi zaszkodzić Koronie.
Gdy ściany budynków ukryły Rainę i Basha przed wścibskim wzrokiem przypadkowych mieszkańców twierdzy, pozwolili sobie zmniejszyć dystans i spojrzeć na siebie.
Bash miał jasną twarz, idealnie uczesane blond włosy i elegancki strój, który wkładał na terenie pałacu. Od kiedy został kapitanem straży książęcej, prezentował się znacznie lepiej. Sprzyjały mu nie tak częste nocne zmiany oraz szacunek, którym obdarzali go podwładni. Był pewny siebie, skoncentrowany i zmotywowany do służby. Szanował zaszczyt, który go spotkał.
– Mam prowadzić audiencję i spotkać się z radą – wyznała konspiracyjnym szeptem, nachylając się w jego stronę.
Bash wytrzeszczył oczy i rozejrzał się dookoła, po czym złapał ją za przedramię i poprowadził głębiej za budynek.
– Więc wyjeżdża na dłużej? – dopytał, jakby nie wierzył jej słowom.
– Sam zobacz. – Bash prześledził wzrokiem kartkę ze spisem obowiązków, którą wręczyła mu Raina. – Coś cię zastanawia – zauważyła, gdy skrzywił się na widok ostatnich linijek tekstu.
– Droga do Argadoru zajmie mu dwa dni, może trzy, zależy, jakie tempo narzuci konwój. Królewski trakt doprowadzi ich pod Terridon w półtora dnia, jeśli odłączą się od zaopatrzenia. Mógł odłożyć spotkanie z radą na kolejny tydzień, do tego czasu na pewno by wrócił. Co w takim razie planuje, skoro uznał, że zamiast przełożyć spotkanie i samemu w nim uczestniczyć, woli powierzyć je tobie?
– Nie wiem. – Raina wzruszyła ramionami. Była tak samo zaniepokojona, jak Bash. – Miałam nadzieję, że będziesz w stanie mi to wyjaśnić.
– W raportach strażniczych nie ma nic niepokojącego, ludzie szepczą jedynie o czarownicach pustoszących Bór Graniczny…
– Myślisz, że potraktował to poważnie i zabawi w Argadorze na tyle długo, by skończyć z tym szaleństwem? – zapytała z powątpiewaniem w głosie.
Nie chciała wierzyć, że jej ojciec po tylu tygodniach ignorowania lorda Bancrofta nagle uznał tę sprawę za priorytetową. Wyjazd dłuższy niż kilka dni nie był czymś, co król chętnie praktykował. Zazwyczaj poprzestawał na krótkiej wizycie, a potem zostawiał na miejscu swoich ludzi, by zajęli się sprawą.
– Nie wiem – przyznał Bash. – I to mnie martwi.
Raina spojrzała na błękitne niebo, którego nie zasłaniała ani jedna chmura. Było jeszcze wcześnie. Nikt nie był na tyle głupi, by wyruszać w drogę w największy letni upał. Wyprawa rozpocznie się późnym wieczorem, dzięki czemu unikną częstych postojów. Nie będzie to może najbezpieczniejsze rozwiązanie, zwłaszcza dla króla, ale Raina się tym nie przejmowała.
– Widzisz się dziś z matką? – Bash wyrwał ją z zamyślenia.
– Tak. Powinnam już iść – odparła i złapała Sebastiana za rękę, by choć trochę poczuć się lepiej.
Doskonale wiedział, co czuła. Jego silne, żołnierskie palce zacisnęły się na jej dłoni. W ten sposób wyraził wsparcie nie tyle dla księżniczki znajdującej się w trudnej sytuacji, co kobiety, która była mu droga.
Bez słowa rozeszli się w przeciwne strony, by nie dawać pretekstu do plotek i tym samym nie wywołać skandalu. Bash wrócił do kwater straży, aby zarządzić dzisiejszymi wartami, ona zaś skierowała się do pałacu, w którym panował przyjemny chłód.
Glandir był twierdzą z wysokimi sklepieniami, masywnymi schodami i podłogą wyłożoną zimnym marmurem, który chronił mieszkańców przed lejącym się z nieba żarem, ale miał też w sobie coś z pałacu. Klimat niejako wymuszał, by w wielu miejscach zbudować przewiewne krużganki, okalające wewnętrzne dziedzińce. W komnatach nie było okiennic z szybami, a zewsząd zwisały jasne firany. Sypialnia Rainy również była wyjątkowa: tylko kilka kroków dzieliło ją od abażurowych drzwi prowadzących na przestronny balkon, zabudowany z trzech stron, na którym rośliny w donicach i okalające kolumny ozdobne materiały zapewniały jej prywatność. Każdego ranka budził ją szum morza. Kiedy była mała, lubiła wyobrażać sobie, że jest panią oceanu, a fale uderzające o brzeg grają specjalnie dla niej. Dopiero z wiekiem dotarło do niej, że nie posiada takiej władzy, co ogromnie ją zasmuciło i sprawiło, że zwątpiła w siebie. Nie pomagały także słowa powtarzane jej na każdym kroku: „Kiedyś będziesz królową. To wszystko będzie twoje”. Raina potrzebowała wielu lat, żeby zrozumieć, iż były to czyste kłamstwa. Nikt nigdy nie powinien władać oceanem. Woda nie miała panów, nigdy nie pozwoliłaby się okiełznać, choć niektórzy sądzili inaczej.
Uważała siebie za osobę dojrzałą, nawet gdy w starciu z ojcem lub Wielką Radą czuła się mała i za młoda na to wszystko, co działo się w jej życiu. Traktowała swój umysł jak królestwo, w którym miała pełnię władzy. Jednocześnie na zewnątrz budowała swoją pozycję jako Raina Rodaagov – idealna córka, posłuszna następczyni tronu, kobieta znająca swoje miejsce. Nikt nie mógł przejrzeć przez tę maskę, Bash, ojciec, a nawet jej własna matka.
Spotkanie z królową małżonką było niepisaną tradycją. Jej osobista służąca Noora raz w tygodniu zajmowała się układaniem planu dla Rainy, by ta pamiętała o każdym spotkaniu oraz obowiązku, który musiała wypełnić. Jeden dzień w tygodniu zawsze rozpoczynał się spotkaniem z Talią, czyli królową małżonką i jej matką.
Te cotygodniowe spotkania zrodziły się bardziej z potrzeby Rainy – chciała spędzić trochę czasu z kobietą, która dała jej życie. Talia Rodaagov rzadko opuszczała swoje komnaty, a kiedy to robiła, najczęściej przesiadywała w ogrodzie ze swoją służącą Lhaną, godzinami rozprawiając o sprawach nieistotnych, takich jak nowe materiały sprowadzane z Argadoru czy Berendoru, oraz porównując koronki. Czasem zapraszała do siebie pałacowe szwaczki, które cierpliwie zapisywały jej pomysły na nowe projekty sukni i płaszczy, a potem przychodziły pokazać efekty ich pracy. Podczas prezentacji królowa zastanawiała się, komu podarować nowe stroje.
Początkowo Raina nie mogła znieść takiego marnowania czasu. Uważała matkę za osobę skrajnie małostkową, kompletnie nieczułą na otaczający ją świat. Zazdrościła jej beztroski, którą niekiedy, w zależności od poziomu własnej frustracji, postrzegała jako ignorancję. Z czasem sama przyjęła obojętną postawę. Chęć podtrzymywania kontaktu z matką przerodziła się w zwykłą uprzejmość, którą wpajano Rainie od dziecka. Wypadało, by tymi wizytami okazywała szacunek, nawet jeśli niekoniecznie tej kobiecie, to instytucji królowej małżonki, a także instytucji matki.
Komnaty Talii Rodaagov znajdowały się nieopodal tych należących do jej małżonka. Grube ściany z jasnego piaskowca skutecznie tłumiły głosy. Całe królewskie skrzydło rozplanowano tak, by jedno nie przeszkadzało drugiemu, dlatego Raina, idąc do komnat matki, nie spotkała ludzi przygotowujących króla do wyjazdu.
Królowa chętnie korzystała z prywatności. Zasłony szczelnie chroniły przed słońcem i ograniczały gorąc, który panował o tej porze roku. Zapach kwiatów ustawionych w donicach pod oknami dusił Rainę i przywodził na myśl zgniliznę. W komnatach Talii często panowała duszna atmosfera, dodatkowo przyprawiona niezręczną ciszą, co jakiś czas przerywaną tylko cichą wymianą zdań ze służącymi. Raina przywykła do tego, choć nie mogła powiedzieć, by przestało ją to irytować.
– Matko – powitała ją, dygając przy tym z kobiecą gracją, której oczekiwała królowa małżonka.
– Raina, to już dzisiaj? – zapytała Talia, odkładając na stolik notesik. – Jak ten czas leci.
Czyżby? Raina nienawidziła bezczynnie siedzieć. Miała wtedy wrażenie, że czas się zatrzymał, a ona tylko trwa i trwa. Nie lubiła tego poczucia uwięzienia, kiedy nie istniało nic, czym mogłaby zająć ręce. Tymczasem jej matka notorycznie tak funkcjonowała. Jakim cudem może patrzeć na świat w tak odmienny sposób?
– Jak się czujesz? – zagadnęła Raina, siadając na krześle po przeciwnej stronie okrągłego stolika. W tym czasie Lhana odłożyła na bok bibeloty, by zrobić miejsce na podanie chłodnej herbaty.
– W porządku, bardzo dobrze sypiam. A co u ciebie, Raino? – zapytała uprzejmie, poprawiając się na krześle. Na jej szczupłych palcach nie było pierścieni, poza obrączką, za to nadgarstki miała obwieszone cienkimi bransoletkami pasującymi do naszyjnika.
Raina różniła się od matki nie tylko charakterem, ale i wyglądem. To siostra Rainy była dokładnym odbiciem królowej. Miały te same oczy: jasne, podobne do porannego nieba, oraz czarne, gęste włosy. Jednakże Rose miała w sobie życie: jej spojrzenie wyrażało zainteresowanie i ciekawość, Talii zaś – smutek.
– Wiedziałaś, że ojciec dzisiaj wyjeżdża?
– Nie. A dokąd to? – Nawet jeśli zdziwiła ją ta informacja, nie dała po sobie poznać.
– Do Argadoru. Prawdopodobnie żeby pozbyć się plagi czarownic.
– Och. Więc konflikt nadal trwa?
Raina pokiwała głową, nie spuszczając wzroku z matki. W tym czasie Lhana napełniła filiżanki herbatą, która dotąd chłodziła się w cieniu, i podała paniom.
– Mam przejąć jego obowiązki. – Miała nadzieję, że ten temat zainteresuje jej matkę. Ona jednak nic nie powiedziała, tylko sięgnęła po filiżankę. Zapadła niezręczna cisza, przerywana jedynie szumem wiatru i uporczywym tykaniem zegara stojącego na komodzie w kącie komnaty. Raina z całego serca nienawidziła takich chwil. – Mamo – zaczęła w końcu, gdy jej matka skupiła swoją uwagę na bransoletkach. Nie przestała tego robić, słysząc nawet ton głosu Rainy. – Czy ciebie nie męczy ta ciągła niewiedza?
– Niewiedza? Przecież właśnie mi powiedziałaś, że wyjeżdża. – Królowa małżonka podniosła głowę i zmarszczyła brwi.
– Tak, ale gdybym tego nie zrobiła, tobyś nie wiedziała – zauważyła.
– Ach, nie przesadzaj. Prędzej czy później zauważyłabym, że go nie ma.
Jak ona tak mogła? Zauważyłabym, że go nie ma. Zupełnie jakby obecność jej męża w stolicy była dla niej mniej istotna niż wczorajsza pogoda.
– Więc nie masz z tym problemu? – ciągnęła Raina wyraźnie już rozzłoszczona.
– Śpię spokojnie, moja droga. Przejmowanie się małymi wojenkami twojego ojca jest mi kompletnie niepotrzebne.
– Jesteś królową. – Raina z trudem powstrzymywała gniew.
– Królową małżonką.
Powinno ci zależeć. Tak jak mi zależy, mimo że nie jest to moim obowiązkiem. Raina ledwo się powstrzymała przed wykrzyczeniem tych słów matce prosto w twarz. Nie chciała jednak robić awantury, dlatego wzięła kilka głębokich oddechów, zaciskając przy tym mocno zęby.
– Wybacz – powiedziała po chwili. – Niepotrzebnie się uniosłam.
– Nic się nie stało.
Raina nie była pewna, co odpowiedzieć, ale na szczęście uratowało ją pukanie do drzwi. Gdy odwróciła głowę, w progu ujrzała Noorę. Pokojówka skłoniła się i zwróciła do swojej pani.
– Wasza książęca mość, przyjechał książę Tristan.
– Już? Miał przyjechać… – przerwała, zaskoczona tą informacją. Wiedziała, że jej narzeczony miał przybyć do stolicy, jednak zapowiedział w ostatnim liście, że dotrze dopiero za kilka dni.
– Idź – powiedziała Talia. – Pozdrów go ode mnie.
Raina nie potrzebowała większej zachęty. Zostawiła matkę w tej duchocie z niedopitą herbatą i tykającym zegarem w tle. Szła coraz szybciej, a Noora i Louise podążały za nią, zostawiając po sobie echo obcasów stukających o podłogę.
Zastanawiała się, co sprawiło, że Tristan przyjechał wcześniej. Czy coś się stało? Zadawała sobie to pytanie przez całą drogę, aż w końcu stanęła na szczycie schodów, skąd dostrzegła wśród nowo przybyłych jasne włosy swojego narzeczonego. Zupełnie jakby wyczuł jej obecność, uniósł głowę, a ich spojrzenia się spotkały.
Był bardzo przystojny, wysoki, z ładnie zarysowaną szczęką, którą Raina wspominała w chwilach wzmożonej tęsknoty, gdy leżała samotnie w łóżku. Przesunęła spojrzeniem po włosach, o których przeczesywaniu marzyła, gdy wypełniała dokumenty; dłoniach, które niemal czuła na skórze, gdy jej własne dotykały kolejnych listów.
A teraz wystarczyło tylko zejść po schodach, by znowu był jej.
Z jego twarzy wyczytała, że czuje dokładnie to samo co ona. Od ich ostatniego spotkania minęły długie cztery tygodnie, choć Rainie wydawało się, że to wieczność. Kiedy wyjeżdżał ze stolicy i wracał do domu – do odległego, skalistego Manstaru – od razu zaczynała za nim tęsknić. Za każdym razem obserwowała, jak jego sylwetka powoli się zmniejsza, a potem znika w krętych uliczkach Kantalaru, miasta okalającego Glandir z trzech stron.
Jak zwykle musiała się mocno pilnować, by przy wszystkich nie wpaść mu impulsywnie w ramiona. Było to niestosowne, mimo że byli narzeczeństwem już od ponad dwóch lat. W holu znajdowało się zbyt wiele osób. Służący odbierali okrycia od przybyszów, strażnicy Tristana nie odstępowali swojego pana na krok, a Raina tuż za plecami miała Noorę i Louise. Na czułości musiała poczekać, aż zostaną sami.
– Tristan – przywitała go, zatrzymując się w odległości dwóch kroków od niego.
– Witaj, kochana – odparł, a na jego ustach zakwitł uśmiech. Ujął jej dłoń i kłaniając się, pocałował jej wierzch. Po ramionach Rainy przebiegł przyjemny dreszcz.
– Spodziewałam się ciebie dopiero za kilka dni… – Nie mogła opanować uśmiechu na twarzy.
– Zostawiliśmy konwój odrobinę w tyle, bo chciałem spędzić więcej czasu w Glandirze. Mam nadzieję, że to nie będzie problem? – zapytał, choć prawdopodobnie znał odpowiedź. Uśmiechał się przy tym tak uroczo i zalotnie, że nawet służące odwróciły wzrok.
Miał w sobie ten niesamowity, magnetyczny urok. Był znany ze zniewalającego spojrzenia oraz niesamowitej pewności siebie. Książę, dziedzic Manstaru, jedna z najlepszych partii w całym Zjednoczonym Królestwie Elendoru.
Raina często dostrzegała zazdrość innych kobiet, począwszy od służących, które pragnęły lepszego życia, a kończąc na młodych damach, mieszkających w Glandirze tylko dlatego, że ich rodziny miały nadzieję na podniesienie statusu rodu poprzez aranżowane małżeństwo.
Ledwie Tristan przekraczał próg pałacu, a wszystkie oczy skupiały się na nim, co czasami wprowadzało Rainę w dziwne przygnębienie. Pod względem hierarchii była ważniejsza od niego, ponad nią stał tylko jej ojciec, dlatego też ciężko było jej przełknąć tę gorzką myśl, że przy Tristanie przestaje być ważna.
Próbowała porozmawiać o tym z matką, dowiedzieć się, jak ona to zniosła, kiedy po urodzeniu dzieci jej pozycja znacząco spadła. Królowa małżonka jednak nie przejmowała się takimi, jej zdaniem, błahymi sprawami. Póki miała dach nad głową i wygody, do których przywykła, uważała się za szczęściarę. Przez to Raina miała wrażenie, że niepotrzebnie się nad tym zastanawiała. Z drugiej strony jakaś część niej przepełniona była dumą na myśl, że zazdroszczono jej takiego narzeczonego. Mimo wewnętrznego kryzysu było to coś, czym tymczasowo mogła się zadowolić.
– W żadnym wypadku – odparła. – Twoja obecność nigdy nie stanowi problemu. Glandir zawsze będzie twoim domem.
Rozdział 3
ROSEMARY
– Rose – szepnął Tomas konspiracyjnie, próbując odwieść ją od pomysłu, na który wpadła.
Przez ostatnie kilka minut siedzieli w korytarzu dla służby i szukali miejsca, w którym graniczył on z gabinetem króla. Przemieszczali się cicho jak myszy, uważając przy każdym kroku i rozmawiając szeptem, w nadziei na podsłuchanie jakiejkolwiek rozmowy.
Robili to już kilkukrotnie, choć nie zawsze mieli tyle odwagi, by zostać na dłużej. Za pierwszym razem, gdy Rose zaproponowała Tomasowi szwendanie się po ciemnych, brudnych korytarzach, nie był zbyt chętny. Wymigiwał się, odwoływał do rozsądku i wymieniał możliwe konsekwencje takiego zachowania. Kiedy w końcu udało się jej namówić go do sprawdzenia korytarzy, oboje uciekli stamtąd po kilku minutach. Nie bali się ciemności, jednak w przejściach dla służby było coś przerażającego, jakby za każdym rogiem czyhał na nich jakiś potwór. W dzieciństwie słyszeli wiele bajek o nawiedzonych komnatach i duchach karzących dzieci za nieposłuszeństwo. Nie byli już dziećmi, to fakt, ale Rose pragnęła dowiedzieć się czegoś o planach ojca.
– Uspokój się – rzuciła najciszej, jak potrafiła, i przyłożyła ucho do lodowatego kamienia. Przeszedł ją dreszcz, ale się nie cofnęła.
Nasłuchiwała przez chwilę, aż stwierdziła, że wybrała złe miejsce. Wodząc dłonią po ścianie, która w ciemnościach była jej jedynym przewodnikiem, ruszyła przed siebie. Tomas, który niósł malutką lampę naftową, został w tyle.
Szli teraz w ciszy, by usłyszeć choćby najmniejszy szept. Intuicja Rose poprowadziła ją w lewo. Po chwili jej dłoń straciła oparcie. Tomas podszedł do niej, by oświetlić drogę i upewnić się, czy są bezpieczni, jednakże ona już szła przed siebie. Gdy zbliżyła się ponownie do kamiennej ściany, trzymając twarz dosłownie kilka centymetrów od niej, w końcu coś usłyszała. Tomas zaszurał głośno stopami, za co Rose skarciła go wzrokiem.
– Tutaj – wyszeptała i przykucnęła. Jej oddech zwolnił, zamknęła oczy i nasłuchiwała w największym skupieniu, na jakie było ją stać.
– …decyzja, wasza wysokość.
Rose momentalnie otworzyła oczy i spojrzała na pożeraną przez cienie twarz Tomasa. Wydawał się tak samo zaskoczony jak ona. Nie potrafiła powiedzieć, czy zdziwiła go jej reakcja, czy usłyszał ten sam urywek rozmowy. Odstawił lampę i również przykucnął.
– …przynajmniej tydzień, co jest absurdalne. Bo co to w ogóle zmienia? Wieśniacy i tak giną.
– Tak, ale wasza obecność na pewno podniesie ich na duchu. Strata brata czy syna będzie bolała mniej, kiedy tuż obok będą mieli swojego władcę, który tak o nich dba. – Słowa Gertranda były o wiele głośniejsze i wyraźniejsze niż te wypowiadane przez jego brata, zupełnie jakby stał tuż obok.
Po drugiej stronie zapadła cisza, przez którą Rose nie odważyła się nawet głośniej oddychać, dlatego rozchyliła usta. Cała była spięta, mięśnie jej nóg zaczęły protestować przez dłuższe pozostawanie w bezruchu. Była jednak na tyle zdeterminowana, by tym razem się czegoś dowiedzieć. Przymknęła oczy, żeby nie widzieć spanikowanej twarzy Tomasa.
– Ten wyjazd to bardzo dobra okazja na zmianę otoczenia – odezwał się ponownie Gertrand – i zajęcie się czymś innym niż tylko papierkową robotą, a przy tym lud doceni starania króla.
– Za co zapłacę tygodniem spędzonym w buszu z tymi dzikusami z armii. Twoje postrzeganie tego typu wypraw zawsze mnie zadziwiało, bracie. – Tym razem głos ojca Rose również zabrzmiał głośno i wyraźnie.
– Wasza wysokość wie, że lubię wyzwania i sytuacje, które wymagają zmiany. Wtedy wszystko nabiera kolorów. Uważam, że ten wyjazd zmieni wiele.
– Politycznie nie. To drobnostka. Bancroftowie i tak by się od nas nie odwrócili.
– W obecnej sytuacji? Może i tak, ale kto wie, co przyniesie los…
– Ty mi powiedz, Gertrand. W końcu twoi świątynni przyjaciele zarzekają się, że bogowie już wszystko przemyśleli.
– Nie oznacza to, że kapłani mają dostęp do tej wiedzy, wasza wysokość.
– Odnoszę wrażenie, że oni w ogóle niewiele wiedzą.
W głosie ojca Rose dosłyszała tę charakterystyczną, kpiącą nutę, którą często doprawiał swoje wypowiedzi. Dlaczego jednak wyrażał się w taki sposób o kapłanach i bogach? Ronan Rodaagov od zawsze był religijny, uczestniczył w każdym święcie, często odwiedzał pałacową kaplicę. Takie słowa do niego nie pasowały.
Sama nie była zbyt pewna tego, w co wierzy. Została wychowana tak, by szanować mistyczne siły, o których wszyscy opowiadali jej od małego. Znała rytuały i wiedziała, jak się zachować, w sercu jednak odczuwała potrzebę poznania czegoś bardziej namacalnego. Czegoś, co realnie wpływało na jej życie.
Była więc ostatnią osobą, która doszukiwałaby się znaków w ogniu, tak jak robili to kapłani w świątyni. Chciała sama odczuwać, a nie tylko słuchać o tym, co przeżywali inni, bardziej oświeceni.
Nagle rozmowa się ucięła. Rose nic już nie usłyszała. Możliwe, że Gertrand i ojciec przenieśli się do innej części gabinetu, a może w ogóle z niego wyszli. Otworzyła oczy i dała znak Tomasowi, że powinni opuścić korytarz, zanim ktoś ich nakryje. Już i tak wystarczająco kusili los.
– Twój ojciec to straszny prostak – powiedział Tomas, gdy już otrzepali się z kurzu i pozbyli lampy.
Nie odpowiedziała, poprawiła tylko sukienkę. Nie mogła zaprzeczyć. Ronan potrafił być okrutny i opryskliwy, zwłaszcza w kontaktach z Rainą i swoim bratem. Sam fakt, że od obojga wymagał, by zwracali się do niego, używając tytułu, wiele świadczył o ich relacji. Wszyscy wiedzieli, jak bardzo nie podoba się to Gertrandowi. Część mu współczuła, a część rozumiała decyzję władcy.
Przez wielu ojciec Tomasa uznawany był za zło konieczne. Pełnił rolę namiestnika tylko dlatego, że Ronanowi trudno było znaleźć kogoś, kto byłby blisko stolicy i jawił się jako choć odrobinę godny zaufania. Krewnych ze strony żony uważał za zagrożenie ze względu na potęgę gospodarczą. Ich tereny obejmowały rozległe pola i lasy, a Korona bardzo potrzebowała zasobów, które mogli dostarczyć stolicy. Bancroftowie o tym wiedzieli i pozwalali sobie na wiele, co doprowadzało króla do szału. Nie chciał też powierzyć funkcji prawej ręki króla komuś z innego rodu – wierzył, że władza powinna pozostać wśród Rodaagovów. I tak, mimo wielu niesnasek między braćmi, funkcja namiestnika przypadła Gertrandowi.
– Obaj są siebie warci – odparła Rose, nie wiedząc, jak inaczej mogłaby to skomentować, i ruszyła do swoich komnat.
– Nie robią nic innego, tylko knują za zamkniętymi drzwiami, podczas gdy Argador płonie, w wielu miastach brakuje środków do życia, nadchodzi susza… A oni tylko siedzą i…
– …piją i jedzą ze srebrnych talerzy – dokończyła za niego. Było to coś, co Tomas często powtarzał, gdy rozmowa schodziła na temat ich ojców.
– Zachowujesz się tak, jakby ci to nie przeszkadzało.
Nie lubiła swojej rodziny, a ojca w szczególności. Był obcy, tak jak matka, ale dodatkowo stanowił dla niej barierę niemożliwą do przebicia. Częściej traktował ją jak swoją poddaną niż jak własne dziecko. Przez to ona zachowywała się podobnie – traktowała go jak króla, nie zaś ojca; składała pokłony, słuchała, gdy przemawiał, a buzujące w niej emocje powstrzymywały poczucie obowiązku i wymuszonego respektu do sprawowanej przez niego funkcji. Czy przejmowała się jego sprawami albo samopoczuciem? Absolutnie nie.
Jedyną osobą, którą darzyła empatią, była Raina. Nie oznaczało to jednak, że ich relacje były dobre, za co przede wszystkim odpowiadała starsza siostra, która to, spędzając tak dużo czasu w towarzystwie Wielkiej Rady, coraz bardziej upodabniała się do ojca. W końcu kiedyś miała go zastąpić.
– Co mam zrobić? Przecież nie mam żadnej władzy – odparła wymijająco. Tomas był jej przyjacielem, jednak często przyłapywała się na tym, że bywała przy nim powściągliwa i nie zawsze mówiła mu, co naprawdę myśli.
– A gdybyś miała? – Patrzył na nią bardzo intensywnie, wręcz natarczywie, spod przymrużonych oczu. Czarne włosy opadły mu przy tym na czoło, gdy przechylił głowę.
Właśnie, Rose, co wtedy?, pytała samą siebie, mimo że od dawna znała odpowiedź, bo nie raz się nad tym zastanawiała.
Zaprowadziłaby porządek.
– Nie wiem. Chyba nie dałabym sobie rady – odparła zamiast tego.
– Dlaczego? – Tomas skrzywił się, jakby powiedziała coś bardzo niemądrego.
– Bo to nie moje przeznaczenie. Tylko Rainy.
Nic na to nie odpowiedział, a Rose wyczuła, że się z nią nie zgadza, ale nie chciał się spierać. Często unikał kłótni i nie kontynuował drażliwych tematów, żeby nie zepsuć ich relacji. Traktował ją wyjątkowo, co było miłe, ale momentami denerwujące.
Rose wiedziała, że Tomas na siłę chciał się dostosować do niej i jej opinii, zatracając przy tym własne zdanie. Ich przyjaźń z zewnątrz wyglądała na bliską, pod powierzchnią skrywała jednak wiele niedopowiedzeń i żalów. Relacja ta odzwierciedlała życie w stolicy: wszyscy podziwiali pałac, chcieli być jego częścią, nie wiedzieli jednak, że to w istocie gniazdo węży.
– Panienko Rose! – usłyszała za plecami głos służącej, która wypadła zdyszana zza rogu. Na jej twarzy ulga zmieszała się z irytacją. – Wreszcie panienkę znalazłam – wysapała. – Musimy iść, dzisiejszą kolację podadzą wcześniej ze względu na wyjazd jego wysokości. Wszyscy już się zbierają, proszę iść ze mną. – Służąca bez skrępowania zabrała ją do komnat, ignorując fakt, że zastała ją z Tomasem na pustym korytarzu bez żadnej przyzwoitki.
Wcześniej wielokrotnie wytykała jej brak ogłady oraz rażące nieposzanowanie manier. Mówiła to takim tonem, jakby Rose popełniała niebywałe zbrodnie, spacerując po korytarzach ze swoim kuzynem, co od razu przypominało jej, jak bardzo nienawidziła napuszenia, sztywniactwa i wymuszonej elegancji. Nie wypadało, by młode dziewczęta przebywały same w jednym pomieszczeniu z mężczyzną. Nie wolno było spotykać się w prywatnych komnatach albo sypialniach, nie mówiąc już o wymykaniu się poza pałac na schadzki.
Jednak poczynania niektórych bogatych i wysoko postawionych nie spotykały się z żadną pogardą ani naganą. Kiedy ktoś taki nocami przemykał korytarzami bądź rzucał sugestywne spojrzenia na oficjalnych ucztach, wszyscy potrafili to ignorować. Szczególnie gdy robili to mężczyźni, nikt zdawał się tego nie widzieć.
Rose często rozmyślała nad różnicą przywilejów, którą obserwowała całe swoje życie. Dla mężczyzn przywilejem była bezkarność, kobietom zaś zapewniano dobrobyt. Ona jako księżniczka nie musiała robić wiele. Służba pomagała się jej ubierać, przygotowywała kąpiel, sprzątała w pokojach i praktycznie cały czas jej towarzyszyła. Na ucztach zawsze znajdował się ktoś, kto odpędzałby nieodpowiednich zalotników, podczas jazdy konnej pomagałby ułożyć suknię, a w ciągu dnia upiąć włosy. Zupełnie tak, jakby przez cały czas potrzebowała wsparcia, niebezpiecznie przypominającego całkowitą kontrolę. Nawet teraz, chwilę przed zwyczajną kolacją, wokół niej kręciło się kilka kobiet przygotowujących ją na spotkanie z rodziną i dworem. Eskortowały ją nawet do jadalni, jakby bały się, że zgubi się we własnym domu, i zajęły miejsce po drugiej stronie pomieszczenia, by mieć ją cały czas na oku.
Raina już siedziała przy głównym stole, a tuż obok niej spostrzegła Tristana, którego się tu nie spodziewała. Pochwyciła spojrzenie siostry, która z uśmiechem obserwowała wszystkich ludzi wchodzących do sali, i ukłoniła się jej lekko, a potem w ten sam sposób przywitała Tristana. Następnie przeszła bokiem jadalni i zajęła swoje miejsce niemalże na końcu stołu. Znajdujące się pośrodku puste krzesło czekało na króla, po jego prawej miał zasiąść Gertrand. Lewa strona władcy zarezerwowana była dla jego następczyni oraz jej narzeczonego, następnie dla Wielkich Lordów, aż w końcu dla samej Rose. Zasiadała na miejscu niezbyt ważnym, lecz jeszcze wciąż przy głównym stole. Tego zaszczytu odmówiono ich matce, która od lat nie uczestniczyła w kolacjach w głównej jadalni.
Korzystając z tego, że posiłek jeszcze się nie zaczął, Rose odwróciła się, by porozmawiać z Tristanem, najsympatyczniejszą osobą, jaką znała.
– Witaj, Rosemary, bardzo miło mi cię widzieć.
– Ciebie również, książę. – Często używała jego tytułu z przekąsem, co zawsze wywoływało na jego twarzy uśmiech. – Jak minęła podróż?
– Jak zwykle królewski trakt o tej porze roku wygląda pięknie, zwłaszcza gdy ucieka się przed własną strażą – odpowiedział zuchwale, na co Raina przewróciła oczami.
– Ach, więc to dlatego dotarłeś już dzisiaj – zaśmiała się Rose. – Po prostu lubisz doprowadzać swoją eskortę do białej gorączki i zajeżdżać konie.
– I kocham twoją siostrę, moja droga. To też jest ważny powód mojego nagannego zachowania.
– Oczywiście. – Puściła oczko do niego, a potem, zerkając na służące, zakryła usta dłonią, by nie mogły zrozumieć jej następnych słów. – Poćwiczymy potem?
– Zostanę przynajmniej tydzień, więc możesz liczyć na codzienne lekcje – odparł konspiracyjnie.
– Świetnie. Po wyjeździe króla?
– Gdy tylko zajdzie słońce.
Od kiedy Tristan został narzeczonym Rainy, pomiędzy nim a Rose nawiązała się przyjacielska więź. Była to ich mała tajemnica oraz tradycja, którą kultywowali za każdym razem, gdy manstarski książę przyjeżdżał do stolicy.
W Glandirze była tylko jedna kobieta, która mogła brać udział w wyprawach możnych do lasów, gdzie z pomocą psów tropiono dziki i jelenie – z pewnością ten zaszczyt nie przypadał Rose. Mimo to cieszyła się ze wspólnych lekcji z Tristanem, bo dzięki niemu mogła się czegoś nauczyć. Był inny niż większość ludzi jego pokroju. W przeciwieństwie do bardzo zdystansowanych i niekiedy opryskliwych lordów z Wielkiej Rady odznaczał się uprzejmością, pogodnym usposobieniem oraz dużą ofiarnością.
Któregoś dnia, wiele lat temu, choć Rose miała wrażenie, że wcale nie było to tak dawno, zauważył swoją przyszłą szwagierkę siedzącą na balkonie, skąd obserwowała przygotowanie do wymarszu na polowanie. Podziwiała licznych paziów siodłających konie, sprawdzających kusze oraz łuki i bardzo zazdrościła Rainie, że może wziąć udział w tym wydarzeniu. Dla wielu nie było to nic szczególnego, dla niej jednak taka wyprawa malowała się jako coś zakazanego i intrygującego, coś, czego chciała kiedyś doświadczyć. Pozostawało jej jedynie wysłuchiwanie przy kolacji przechwałek o wielkości upolowanej zwierzyny.
Tamtego dnia Tristan domyślił się, o czym marzyła, i nazajutrz w drodze na obiad zapytał, czy chciałaby potowarzyszyć mu w wycieczce do kwater myśliwych, na co z ochotą przystała. Spędziła z Tristanem przemiłe popołudnie, z uwagą słuchając jego opowieści, nie tylko tych szczęśliwych, ale również takich, które zakończyły się porażką. Opowiedział jej także wiele zabawnych anegdot. Dzięki temu zrozumiała, jak naprawdę wyglądają polowania. Nie było w nich nic mistycznego – doszła nawet do wniosku, że takie wyjazdy są jedynie pretekstem do ucieczki od pałacowej etykiety oraz okazją do niekontrolowanej zabawy i obgadywania nieobecnych lordów. Wiedzę o technikach polowania przyswoiła bardzo szybko. Może za sprawą talentów krasomówczych Tristana lub po prostu tego, że książę traktował tę rozrywkę z pewną dozą ekscytacji. Musiała jednak przyznać, że oprócz jeszcze większej ciekawości poczuła żal, że nie będzie w stanie przeżyć tego co on.
Wtedy też Tristan zaproponował, że nauczy ją strzelać z łuku, za co była mu wdzięczna. Przyszły szwagier zachowywał się tak, jakby naprawdę zależało mu na jej szczęściu. Za każdym razem, gdy spotykali się w piwnicach albo ukradkiem opuszczali pałac, umilał jej czas opowieściami z Manstaru. Opowiadał jej o tym, co działo się w drodze, jak wyglądała podróż królewskim traktem oraz jak obchodzi się święta na dalekim Południu. Rose miała okazję pojechać do pałacu w Niliath zaledwie kilka razy, kiedy odbywały się oficjalne zjazdy Wielkiej Rady oraz Korony. Poza tym widziała niewiele świata. Zjednoczone Królestwo Elendoru było jej domem, ale takim, którego nie miała nigdy okazji poznać. Jedynie opowieści Tristana stanowiły małe okienko na świat.
Jadalnia zapełniła się już gośćmi i mieszkańcami Glandiru. Na samym końcu wszedł ojciec ze swoją eskortą złożoną z lordów oraz strażników. Potem podano pierwsze dania, kielichy napełniły się winem, a sala rozbrzmiała szmerem rozmów. Każdy miał swojego partnera do rozmowy, poza Rose. Siedzący obok niej lordowie nie przestawali rozprawiać o polityce i swoich prywatnych sprawach, podczas gdy ona, jak zwykle, skupiała się na swoim talerzu oraz niewinnym obserwowaniu zebranych.
Nie wiedzieć czemu wpatrywała się teraz intensywniej w Sebastiana, który tego dnia nie jadł z innymi, ponieważ pełnił służbę. Stał pod ścianą sali ubrany w brązowy, elegancki mundur straży książęcej i czujnym wzrokiem obserwował całe pomieszczenie w poszukiwaniu ewentualnego zagrożenia. Wyglądał przy tym niesamowicie elegancko, a pewność siebie biła z jego skupionych oczu.
Rose już jakiś czas temu zorientowała się, że często wodzi za nim wzrokiem. Podobało jej się to, co sobą reprezentował. Pozornie nie był zbyt dobrą partią, nawet jej matka zwróciłaby na to uwagę, gdyby tylko wiedziała o zainteresowaniu swojej córki młodym kapitanem. Na jego korzyść przemawiało pochodzenie. Dla niektórych istotna mogłaby być jego pozycja, Rose jednak przyciągało coś innego – sposób, w jaki się poruszał, mówił, a także to, jak obowiązkowo traktował swoją pracę.
Zazdrościła siostrze, że może nazywać go swoim przyjacielem. Sama nie miała na tyle odwagi, by zamienić z Bashem więcej niż kilka słów. Widywała go głównie przy takich okazjach jak ta. Dlatego tym razem też nie próbowała, po prostu skupiła się na rozmowach toczących się dookoła niej.
Dopiero po chwili zrozumiała, że coś się zmieniło, i oderwała wzrok od Basha. Wiele twarzy zwróconych było ku centrum sali. Jeden z Wielkich Lordów, Hershel Lashan, stał się obiektem uwagi pewnie przez zadane przez króla pytanie, którego nie usłyszała.
– Wasza wysokość wybaczy, ale te sprawy naprawdę wymagają mojej obecności.
– Na tyle, by odmówić sobie okazji odwiedzenia twojego brata, lordzie Lashanie? – zapytał ojciec z wyraźnie dosłyszalną kpiną w głosie. – Jestem pewien, że Aarav będzie niepocieszony, gdy dowie się, że wolałeś zostać w stolicy i doglądać swoich przybytków, zamiast wyruszyć na Zachód. W końcu Argador nie leży tak daleko od Kalindoru, jak to wygląda na mapach. A jeśli problem czarownic przeniesie się w twe rodzinne strony?
– Jestem pewien, że mój brat poradzi sobie w każdej sytuacji. Moja obecność niewiele zmieni – odpadł Hershel. – Poza tym żaden ze mnie wojownik, wasza wysokość.
– Tak, wiemy o tym. – Król nawet nie próbował ukryć rozbawienia. Jak na zawołanie po sali poniosła się fala śmiechu.
Rose spojrzała na Hershela, lekko pochylając się nad stołem, jednak nie dostrzegła na jego twarzy złości. Nie był też spięty. Przyjął to publiczne upokorzenie z pobłażliwością podobną do tej, którą dorośli obdarzają dzieci, gdy te powiedzą coś niemądrego, w co usilnie próbują wierzyć.
– To już kolejny raz, lordzie Lashanie, kiedy wymigujesz się od wzięcia udziału w wyprawie organizowanej przez Koronę – podjął król, kiedy śmiechy nieznacznie ucichły. – Nie widuję cię nawet na polowaniach.
– Wasza wysokość wie, że bliższe są mi sprawy intelektualne i strategiczne niż stąpanie po wężowiskach w trakcie łowów – odparł wymijająco Lashan. Mówiąc to, oparł dłonie na ozdobnej lasce, którą wszędzie nosił ze sobą. Utrzymywał, że jest to tylko ozdoba, element jego wizerunku, jednak po stolicy krążyły pogłoski, według których Lashan coś ukrywał. Był chory? A może tylko udawał? Tego nikt nie wiedział, przez co wokół lorda z Kalindoru narosło mnóstwo plotek i bajek.
– Ciekawe, lordzie Lashanie – odezwał się Gertrand. – Powiedziałbym, że wśród węży będziesz się czuł jak u swoich.
– Właśnie dlatego zasiadam w Wielkiej Radzie.
Po tej ripoście Hershela Lashana przez salę przebiegł szmer przemieszany stłumionymi chichotami. Jedynie Rose obawiała się reakcji ojca na tę zniewagę. Nie był to pierwszy raz, gdy lord Lashan powiedział coś nieodpowiedniego w obecności innych lordów i króla. Nie znała go prawie wcale, jednak przypomniawszy sobie inne sytuacje z przeszłości, kiedy to znaczna część możnych traktowała lorda Lashana jako zło konieczne oraz wykorzystywała każdą sytuację do naśmiewania się z niego, wiedziała, że lepiej nie reagować na tego typu prowokacje. Wszystko, co robił lord Kalindoru, prędzej czy później spotykało się z konsekwencjami, więc lepiej było już zawczasu zdystansować się od niego i w żaden sposób nie pokazywać, że się z nim sympatyzuje.
Rose miała okazję podsłuchać kiedyś rozmowę Rainy i Basha, kiedy dosadnie wyrażali swój brak zaufania do członków rady, w tym Hershela Lashana. Był to człowiek mający wiele za uszami: potrafił doskonale manipulować uczuciami i otaczającymi go ludźmi. Rozsądek nakazywał, by trzymać się od niego z daleka.
Raina również o tym wiedziała i podczas tej zaciętej wymiany ani razu nie spojrzała na lorda. Swoją uwagę skupiła na ojcu, który na ripostę Lashana odpowiedział prychnięciem i machnięciem ręki, pokazując tym samym, że rozmowa się skończyła. Lashan nie odezwał się już słowem, zajął swoje miejsce i powrócił do poprzednio prowadzonej konwersacji z sekretarzem króla.
Było to coś, czego Rose nie potrafiła zrozumieć. Całe swoje życie spędziła na obserwowaniu możnych prowadzących publiczne przepychanki, czasem ostre, a czasem zawoalowane. Później widziała tych samych ludzi odwiedzających świątynię, stukających się kielichami na ucztach z ludźmi, z którymi kilka godzin wcześniej toczyli zażarte dyskusje. Polityka była zagmatwana, a powiązania i koneksje niezrozumiałe dla kogoś takiego jak ona. Z drugiej strony ten świat, pełen niedopowiedzeń i aluzji, był tajemniczo pociągający. Wielu oddałoby wszystko, by znaleźć się bliżej niego, z kolei ci, którzy żyli w nim na co dzień, nie byli skorzy do opuszczenia go.
Dlaczego więc Rose miała wrażenie, że w spojrzeniu Rainy, które pochwyciła, dostrzegła zazdrość i wołanie o pomoc?
Rozdział 4
ANTOINETTE
– Zaczniemy od podstaw – oznajmiła ochmistrzyni, gdy Antoinette przyszła do niej po raz pierwszy po tym, jak dowiedziała się o przydzielonych jej nowych obowiązkach.
Zastała panią Oesterberg siedzącą przy biurku i czytającą książkę przy świetle świecy. Jak wszyscy, oszczędzała je, jeśli tylko miała ku temu okazję. Reszta gabinetu tonęła w ciemności.
– Będziesz miała pod sobą pięć osób. W razie wyjazdu, jeżeli zajdzie taka potrzeba, będziesz mogła zaangażować do pracy jeszcze trzy, lecz nie wydaje mi się, by królewski brat wybierał się gdzieś w najbliższym czasie. Gdybym się jednak myliła, masz prawo zarządzać służbą każdej rezydencji, do której się udacie, jeśli należy ona do rodziny królewskiej. – Pani Oesterberg nie marnowała ani chwili. Przeszła od razu do rzeczy, opisując skrupulatnie wszystkie nowe zadania Antoinette. – Wydajesz polecenia i wyciągasz konsekwencje, jeśli ktoś zawiedzie. Nie możesz się wahać. Musisz być pewna siebie i swoich słów. Początki mogą być trudne, ale z czasem się przyzwyczaisz. Będziesz odpowiedzialna za prowadzenie ksiąg rachunkowych, zapisywanie wszystkich wydatków i planowanych inwestycji, z którymi masz obowiązek zwrócić się do mnie pod koniec każdego tygodnia. Ja przekażę je rachmistrzom. Za jakiś czas już nie będziesz potrzebować mojego nadzoru. – Ochmistrzyni zdjęła z nosa okulary połówki, których używała do czytania, i odłożyła je na bok. – Gdy omówimy już wszystko, co trzeba, odwiedzisz królewskiego brata po raz pierwszy. Jeśli książę będzie miał zastrzeżenia do narzuconego przeze mnie rytmu dnia, wtedy możecie ustalić własny plan, pod warunkiem że będziecie się go trzymać. To ty musisz wiedzieć, gdzie znajduje się Fiyonn Corvus, co robi i co planuje robić do końca dnia. Bądź czujna, słuchaj i obserwuj.
Dopiero po chwili Antoinette zorientowała się, że znowu nerwowo zaciska ręce. Będzie musiała pozbyć się tego nawyku. Nie była w stanie się odezwać. Nie żeby miała ku temu w ogóle okazję.
Pani Osterberg ciągnęła swój monolog bez żadnej przerwy. Antoinette po całym dniu pracy musiała wyjątkowo mocno się skupić, by wszystko zapamiętać. Była zmęczona i siedziała na niewygodnym drewnianym krześle. Mimo to wyprostowała plecy, złączyła stopy i kolana, by nie zostać zganiona za brzydką postawę.
– Dziś rano zleciłam przygotowanie dla ciebie nowych pokoi. Znajdują się na tym piętrze, niedaleko moich. Dostaniesz osobną sypialnię i pomieszczenie, które, mam nadzieję, zagospodarujesz na swoje biuro. Łaźnie na piętrze są do twojej dyspozycji. Już dzisiaj możesz przenieść swoje rzeczy, a jutro z samego rana szwaczki dostarczą ci wizytową suknię i broszkę, którą będziesz nosić codziennie tuż nad sercem. Jest podobna do mojej.
Odruchowo Antoinette spojrzała na srebrną broszkę ochmistrzyni przedstawiającą kruka przewiązanego granatową szarfą. Na głowie ptaka znajdowała się malutka korona. Ozdoba nie rzucała się w oczy, szczególnie na tle ciemnoniebieskiej sukni pani Oesterberg. Broszka z krukiem, symbol całego Tesarythu, jasno sygnalizowała, że nosząca ją osoba była zależna bezpośrednio od Korony.
– Będziesz miała do dyspozycji pokojową – mówiła dalej ochmistrzyni. – Pozwoliłam sobie wybrać Sienę. To jej będziesz oddawać pranie, zlecać prasowanie ubrań, sprzątanie komnaty czy przygotowanie do przyjęć. Będzie też pomagać w służbie u królewskiego brata, ale wydaje mi się, że akurat jej dodatkowe obowiązki nie sprawią przykrości.
Siena była jedną z nowych służących. Antoinette wiedziała o niej stosunkowo niewiele – do tej pory pracowała głównie w kuchni, ale od jakiegoś czasu pomagała w utrzymywaniu porządku w pałacu.
– Mogę zadbać o siebie sama, nie potrzebuję służby – zaoponowała Antoinette. Szybko pożałowała swoich słów, kiedy ochmistrzyni zganiła ją spojrzeniem.
– Musisz się przyzwyczaić, Antonette. Nie jesteś już tylko służącą. Nie należysz już wyłącznie do Gniazda. Teraz jesteś własnością królewskiej rodziny. A Corvusowie dbają o swoje rzeczy.
Matka była pierwszą osobą, do której Antoinette zwróciła się po spotkaniu z ochmistrzynią. Udało jej się znaleźć chwilę tuż przed snem, by o wszystkim opowiedzieć.
– Nie jestem pewna, czy mogę o tym w ogóle mówić – przyznała na koniec półszeptem, gdy streściła matce przebieg rozmowy. Siedziały na łóżku, gdy inne służące krzątały się jeszcze po pomieszczeniu, szykując się do spania. – Pani Oesterberg nie ogłosiła tego oficjalnie.
– Na razie zachowaj więc to dla siebie. – Matka chwyciła ją za ręce. – Cieszysz się?
Antoinette dość długo wstrzymywała się z odpowiedzią.
– Nie jestem pewna. Nie wydaje mi się, by chodziło tylko o ułatwienie pracy ochmistrzyni. – Pochyliła się lekko, upewniając się jednocześnie, że nikt nie patrzy w ich kierunku. – Dlaczego nagle Koronie zależałoby na przydzieleniu arcyksięciu…
Matka uciszyła ją krótkim ruchem ręki. Mimo wszystko obawiała się, że ktoś usłyszy ich rozmowę.
– Rozumiem, co masz na myśli. Dlatego musisz być bardzo ostrożna – powiedziała, kładąc nacisk na ostatnie słowa i patrząc córce głęboko w oczy. – Będziesz wiedziała, co robić.
Ale Antoinette miała wątpliwości. Przez resztę tygodnia uczyła się prowadzenia ksiąg rachunkowych, planowania dostaw i prowadzenia korespondencji. Po godzinach uczyła się podpisywania dokumentów. Nigdy dotąd nie było takiej potrzeby, więc z początku litery, które kreśliła na pożółkłym papierze, były wyjątkowo koślawe. Pani Oesterberg podpowiedziała jej, że listy powinna podpisywać jako „młodsza ochmistrzyni”, a wynikało to głównie z tego, że Antoinette nie miała nazwiska. Większość osób, które urodziły się w Gnieździe albo mieszkały tu od lat dziecięcych, posługiwała się wyłącznie imieniem. Robiła więc tak, jak jej kazano, choć od czasu do czasu sprawdzała, jak jej imię prezentuje się na papierze.
Po tym, jak na zebraniu pałacowej służby oficjalnie ogłoszono jej nową pozycję, zgodnie z poleceniem wybrała grupę pięciu osób, które miały wraz z nią służyć u arcyksięcia. Niektórzy odmawiali, tłumacząc, że nie pragną takiej posady, nawet jeśli jest ona wyróżnieniem. Antoinette to rozumiała. Reputacja arcyksięcia była wątpliwa. Nie było chyba osoby, która nie słyszałaby o jego trudnym charakterze. Zastanawiała się, czy powinna zapytać swoją matkę o to, czy zechciałaby z nią pracować, choć wiedziała, że czułaby się źle, wydając jej polecenia. Do tego musiałaby ją skazywać na spędzanie wczesnych poranków i późnych wieczorów w nieprzyjemnym towarzystwie arcyksięcia. Pani Oesterberg, przedstawiając plan dnia, jasno dała do zrozumienia swojej podopiecznej, że arcyksiążę rozpoczyna dzień wyjątkowo wcześnie i kończy go bardzo późno, gdy większość mieszkańców Gniazda znajdowała się już w łóżkach. Oznaczało to, że służba trwała dłużej niż u innych wysoko urodzonych.
W kolejnych dniach Antoinette próbowała zapanować nad piętrzącą się listą obowiązków. Biegała między gabinetem ochmistrzyni, pomieszczeniami gospodarczymi i apartamentem hrabiny Ariete, która wraz z mężem przybyła do Gniazda z okazji zbliżającego się urodzinowego balu królowej.
– Coś cię gryzie, moja droga? – zagadnęła żartobliwie hrabina, gdy Antoinette pomagała jej się ubrać.
– Mam ostatnio więcej obowiązków, pani. To wszystko – przyznała szczerze.
Kobieta nie wyglądała na przekonaną, jakby wyczuwała, że służąca nie powiedziała jej całej prawdy. Nie zadawała jednak już więcej pytań.
– Chcę ci coś pokazać – oświadczyła, a kącik jej ust uniósł się w psotnym uśmiechu. – Może to trochę poprawi ci humor.
Antoinette podeszła do siedzącej przed lustrem hrabiny, która wcisnęła w jej ręce złoty naszyjnik z wielkim zielonym kamieniem. Biżuteria robiła wrażenie nawet na kimś, kto przez całe życie obserwował kobiety obwieszone błyskotkami. Nie tego się jednak spodziewała. W związku z trudną sytuacją, w której znalazła się część rodzin goszczących w Gnieździe, arystokratki wyprzedawały swoje kolekcje biżuterii. Niewielu było chętnych na ich kupno. Pieniędzy brakowało nawet najbogatszym i nie była to żadna tajemnica. O pogrążającym się w kryzysie królestwie mówili wszyscy – zarówno wysoko urodzeni, szczególnie podczas uroczystych kolacji, jak i służący spotykający się co rusz w kuchni. Mówili, że Tesaryth powoli umiera, a jednak hrabina Ariete sprawiła sobie nowy naszyjnik ze szmaragdem wielkości zaciśniętej dłoni.
– Co o nim myślisz? – spytała.
– Jest piękny. Będzie w nim pani wyglądać olśniewająco.
Kobieta znów spojrzała w lustro i przesunęła palcami po odsłoniętym przez peniuar dekolcie.
– Oczywiście pokażę się w nim na balu. Czasami narzekam na mojego męża, ale muszę przyznać, że gust ma wyśmienity – powiedziała, po czym zaśmiała się pod nosem. – Do czego to doszło, bym brała udział w przyjęciu wydanym na cześć kobiety, która nigdy nie powinna zasiąść na tronie.
Hrabina bardzo lubiła angażować Antoinette w rozmowę. Zadawała jej wiele pytań albo prosiła, by wypowiedziała się na jakiś temat. Dobra pokojowa powinna jednak wykonywać swoje obowiązki w ciszy i skupieniu, dlatego też tym razem Antoinette zdecydowała, że nie skomentuje słów swojej pani. Schowała naszyjnik do wyściełanej jedwabiem szkatułki i sięgnęła po szczotkę do włosów.
– A co służba sądzi o królewskiej parze? – zapytała hrabina.
– Król i królowa zaskarbili sobie sympatię służby – powiedziała powoli Antoinette. – Traktują nas dobrze, dlatego niewielu może w tej sprawie narzekać.
Poza tym i tak zdania któregokolwiek z nas nie bierze się pod uwagę, dopowiedziała w myślach. Zaczęła rozczesywać ciemne włosy arystokratki, gdy ta mierzyła ją wzrokiem.
– Wyglądasz tak, jakby nie przekonywały cię twoje własne słowa. – Antoinette nie zdążyła się nawet dobrze zastanowić nad odpowiedzią. – Czyżbyś w głębi duszy popierała sprawę arcyksięcia?
Ręka Antoinette zamarła w powietrzu. Nie bez przyczyny pani Ariete użyła tego tytułu. Wypowiadała się pogardliwie na temat królowej, ignorowała tytulaturę zatwierdzoną przez króla… To mogło świadczyć o tym, po której stronie sporu znajduje się hrabina.
– Nie wiem, pani – odparła cicho Antoinette.
Nie spodziewała się tak bezpośredniego pytania, szczególnie od kogoś wysoko urodzonego. Zupełnie inaczej rozmawiałaby z kimś ze służby, z kimś równym sobie. Wtedy pozwoliłaby sobie na swobodne wyrażanie myśli, pod warunkiem że znajdowałaby się poza zasięgiem wzroku i słuchu ochmistrzyni. Czy hrabinę naprawdę interesowała jej opinia? A może Antoinette miała ją jedynie przez chwilę zabawić?
Pani Ariete lubiła niekiedy zadawać jej niekonwencjonalne pytania i łamać schematy typowych konwersacji między arystokratką a służką. Obce było jej używanie sarkastycznych uwag i rzucanie pogardliwych spojrzeń, którymi wielokrotnie obdarzana była pałacowa służba. Antoinette nie mogła powiedzieć, że hrabina nie była dla niej miła. Odkąd dowiedziała się, że w Gnieździe pracuje również matka Antoinette, czasem pytała o jej zdrowie. Ale służąca miała niekiedy wrażenie, że hrabina nie jest w tym do końca szczera i traktowała ich pogawędki jako szczególny rodzaj rozrywki, porównywalny do przedstawień w teatrzykach organizowanych na przyjęciach.
Niespodziewanie drzwi do pokoju się otworzyły. Ktoś szarpnął za klamkę i wpadł do środka. Antoinette była gotowa zganić spojrzeniem każdą osobę, która w taki sposób wpraszała się do pokoi pani Ariete. Już otworzyła usta, gdy zorientowała się, że intruzem jest mąż hrabiny. Kiedy spojrzał na Antoinette, dziewczyna dygnęła i opuściła głowę. Hrabina z kolei uśmiechnęła się leniwie. Nie zwracała uwagi na to, że jest jeszcze w peniuarze.
– Co to za mina? – zagadnęła męża, nie starając się nawet ukryć nuty ironii.
Hrabia opadł na stojący w rogu fotel. Założył nogę na nogę, oparł ręce o podłokietniki, po czym spojrzał na Antoinette i zmarszczył brwi.
– Nie przeszkadzaj sobie – rzucił.
Pani Ariete obróciła lekko głowę, by obejrzeć fryzurę, a Antoinette wzięła do ręki mniejsze lusterko, by pokazać jej, jak korona z warkoczy prezentuje się z tyłu. Gdy upięcie zostało zaakceptowane, hrabina podniosła się z miejsca, gotowa, by założyć wyjściową suknię.
– Habijev jednak wraca do stolicy – odezwał się nagle hrabia.
– Dopiero co wyjechał.
– Podobno w Ems jeden z jego koleżków zaśmiał się, że jeśli teraz wyjedzie, to już nie wróci. Ponoć zima będzie w tym roku surowa. – Mężczyzna poprawił się w fotelu. – Habijev wziął to za ostrzeżenie.
Nietrudno było odgadnąć, o kim rozmawiają. Antoinette doskonale znała twarz gubernatora Habijeva, pochodzącego z położonego na południu królestwa Vijandy, zwycięzcy wielkiej wojny z Północą, który większość roku spędzał w pałacu, obserwując wszystkie posunięcia młodego króla. Bez niego nie mógł być wydany żaden dekret. Wszystkie najważniejsze decyzje podejmowano za jego zgodą.
Na krótko po zakończeniu konfliktu Habijev wkroczył do Gniazda, jakby był członkiem rodziny królewskiej. Na dziedzińcu powitała go para królewska, a gwardziści wraz ze służbą ustawili się w szpaler, by w odpowiednim momencie złożyć pokłon. Z tamtego dnia Antoinette zapamiętała dwie rzeczy – zimny wiatr uderzający ją prosto w twarz i rozwiewający włosy zaplecione w warkocz oraz zuchwały uśmiech Habijeva, niższego od niej co najmniej o głowę. Rozejrzał się wtedy po dziedzińcu, a pierwsze słowa wypowiedział w języku, który rozumiał wyłącznie on i oddział vijandzkich żołnierzy. Dopiero po chwili przemówił we wspólnej mowie. Jak każdy Vijandczyk, którego dotąd spotkała Antoinette, Habijev uważał się za kogoś lepszego od innych. Był reprezentantem narodu, który powalił na kolana wszystkie trzy królestwa Północy. Lubił o tym przypominać, szczególnie podczas przyjęć i balów. Yrsa opowiadała, jak kiedyś wyszeptał jej do ucha ze śmiechem, że wcale nie powinien tego mówić. „Nie pozwala się nam świętować razem z wami”, miał powiedzieć. To zabronione. A jednak robił to, zawsze z szerokim uśmiechem, przy akompaniamencie tesaryckiej muzyki i poezji.
– Antoinette? – Dziewczyna drgnęła, słysząc swoje imię. – Czy zapięłaś już te guziki do końca? – Sprawnie pomogła kobiecie ubrać się po czym odsunęła się o krok i czekała na kolejne polecenia. – Możesz wybrać biżuterię – usłyszała. – Coś niezbyt krzykliwego. – Przeszukując szkatułki, słuchała dalszej rozmowy: – W całym Flugstadt stacjonuje co najmniej jeden oddział vijandzkich żołnierzy. O urzędnikach kontrolujących wszystkich dookoła nawet nie wspomnę. Habijev naprawdę myśli, że jeśli wyjedzie, to w mieście wybuchnie rewolucja? – ciągnęła pani Ariete.
Hrabia prychnął pod nosem.
– Może po prostu nie ma ochoty patrzeć, jak ktoś psuje jego zabawki.
Hrabina przywiozła ze sobą trzy duże szkatuły wypełnione biżuterią. Złoto, srebro i kamienie szlachetne lśniły przed oczami Antoinette. Kiedyś jeden z kucharzy twierdził, że za jedną taką błyskotkę można kupić chatę ze stodołą. Teraz taka ilość złota była warta o wiele mniej, ale najwyraźniej rodzinie Ariete wciąż się powodziło. Było to o tyle zastanawiające, że nawet w Gnieździe odczuwano już skutki przegranej wojny, po której Vijanda zagarnęła dla siebie wszystko, czym Tesaryth do tej pory się szczycił. Królestwo kontrolowało kopalnie, z której wydobywano złoto i diamenty. Antoinette nie raz wysłuchiwała dramatycznych opowieści gońców o tym, że gigantyczne ilości zboża i warzyw wywożone są na Południe, przez co znacznie mniej żywności trafiało do pałacu. Zaczęło się od zmniejszania porcji dla służby, a potem nie było już innego wyjścia – nawet posiłki królewskiej rodziny musiały zubożeć.
Od kilku lat Antoinette biegała po nieskończenie długich korytarzach pałacu w za małych butach. Jej pensja była tak niewielka, że nie mogła sobie pozwolić na zakup nowych.
– Czekam na ciebie na zewnątrz – powiedział hrabia i podniósł się z fotela.
– Liczę, że wycieczka do Flugstadt trochę go rozpogodzi – westchnęła pani Ariete, lecz nie wyglądała na specjalnie zmartwioną czy przejętą.
Przez długą chwilę Antoinette zastanawiała się, czy nie powinna powiadomić hrabiny o tym, że nie będzie mogła jej już więcej służyć. Ochmistrzyni sugerowała, że powinna zrobić to czym prędzej, a czas uciekał. Zebrała się na odwagę, gdy pani Ariete już zmierzała do drzwi, by dołączyć do męża.
– Pani – odezwała się Antoinette, pochylając lekko głowę. – Mam wiadomości, którymi muszę się z panią podzielić.
– O co chodzi? – Hrabina spojrzała na nią zaciekawiona. Jej oczy zrobiły się nagle wielkie i okrągłe.
– Zostałam wybrana na młodszą ochmistrzynię, co oznacza, że nie będę już mogła u pani służyć – oświadczyła Antoinette, patrząc ponad ramieniem hrabiny. Nie potrafiła spojrzeć jej prosto w oczy. – Chciałabym więc z całego serca podziękować za dobroć, którą mi pani okazała, i wyrazić nadzieję, że moja następczyni zdobędzie pani sympatię.
– To doprawdy smutne wiadomości – oświadczyła hrabina. Przez chwilę Antoinette miała wrażenie, że rzeczywiście się tym przejęła. – Proszę, powiedz mi jednak, czym będziesz się w takim razie zajmować. Czyżby pałacowa ochmistrzyni nie dawała sobie rady?
– Będę kierować służbą arcyksięcia.
Między kobietami zapadło milczenie. Antoinette nie była pewna, czy wynikało to z faktu, iż użyła nieoficjalnego tytułu brata króla, czy z jakiegoś innego powodu. Hrabina zdjęła rękę z klamki.
– Spójrz na mnie – poleciła.
Antoinette niepewnie przesunęła wzrok na jej twarz.
– Nie słyszałam, by dotąd w Gnieździe ktokolwiek nosił taki tytuł. Nie widzę jednak powodu, byś mnie okłamywała. Do tej pory zawsze byłaś prawdomówna, co bardzo cenię. Zakładam, że to pomysł Korony, prawda?
– Zgadza się, pani.
– Chcę zatem, żebyś zapamiętała jedną rzecz. – Hrabina zbliżyła się do Antoinette. – Nie wierz pozorom. – Po tym, jak gdyby nigdy nic, obróciła się na pięcie i ponownie podeszła do drzwi. – Będę za tobą naprawdę tęsknić. To wcale nie takie proste znaleźć dobrą pokojową. – Zmierzyła raz jeszcze Antoinette od stóp do głów, po czym stwierdziła: – Możesz już iść.
Antoinette pokłoniła się głęboko, może nawet z odrobiną przesady. Czuła jednak, że była to winna hrabinie, która – tak jej się przynajmniej wydawało – była w tej rozmowie wyjątkowo szczera.