Płomień i reszka - Klaudia Kołodziejczyk - ebook + książka

Płomień i reszka ebook

Kołodziejczyk Klaudia

4,6

Opis

Fantastyczna powieść przygodowa YA dla nastoletnich czytelników! Znakomity debiut młodej pisarki!

W Samorei, pod władzą żądnej krwi Białej Cesarzowej, życie podszyte jest warstwą strachu. Gdy wojsko odnajduje i siłą zabiera Dellę, jej przyjaciółka Soleil gotowa jest położyć na szali własne życie. Moc Delli jest zagadką i jednocześnie wielkim zagrożeniem dla korony. Soleil podejmuje trudną decyzję i wraz z Mae, siostrą porwanej, wyrusza jej na ratunek.

Dziewczyny mają plan uwolnienia Delli z sideł zabójczej władzy. A raczej zarys planu. Resztę zawsze można wymyślić już na miejscu, prawda? Misja okazuje się jednak o wiele groźniejsza, niż Soleil i Mae zakładały. Muszą zmierzyć się z własnymi lękami, poskromić niecną kappę oraz robić rzeczy, na które wcześniej nigdy by się nie odważyły. Każda źle podjęta decyzja może okazać się gwoździem do trumny. Zatem: czy to dobry pomysł, żeby włączyć do misji dwóch obcych chłopaków władających potężnymi mocami albo zainteresować się tajemniczą złotą monetą pozostawioną Soleil przez pewnego intrygującego nieznajomego?

 

Jedno jest pewne: gdzie dzieje się magia, śmierć czyha za rogiem, a cuda idą w parze z nieszczęściami. Wejdź do świata fantasy i przeżyj romantyczną przygodę razem Soleil i jej drużyną!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 462

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (9 ocen)
5
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
anahwojcik

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka i chciałabym żeby była kontynuacja
00
LigiaRutecka

Nie oderwiesz się od lektury

Moja ulubiona książka! Już nie mogę doczekać się tomu 2! Jedyne co mnie zawiodło, ale jednocześnie podsuwa ło mi kolejny tom, który jeszcze nie wyszedł był związek miłosny. Nie będę dawać spoilerów, ale gorąco polecam!
00
agnes_chudzik

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mi się podoba owa książka nic ująć nic dodać❤
00



 

 

 

 

Copyright © Klaudia Kołodziejczyk, 2023

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023

 

Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara

Marketing i promocja: Anna Fiałkowska, Aleksandra Kotlewska

 

Redakcja: Aleksandra Deskur, Łukasz Chmara

Korekta: Anna Nowak, Małgorzata Tarnowska

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Ilustracja na okładce: Zofia Lange | @osiatek

Projekt okładki i stron tytułowych: Magdalena Zawadzka

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67551-51-9

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

[email protected]

www.weneedya.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla ukochanej babci Helci

 

 

 

 

ROZDZIAŁ I

 

 

 

– Do domu! – krzyknęłam.

Zza ogrodowych drzew było widać nadciągające wojsko. Wszyscy w oddziale poruszali się płynnie i stanowczo – wiedzieli, dokąd iść. Nie błądzili od drzwi do drzwi, jak to mieli w zwyczaju podczas przeszukań. Teraz zmierzali wprost na dróżkę prowadzącą do domu Mae.

Wpadłyśmy do środka jednocześnie. Żadna z nas nie trudziła się zamykaniem drzwi na klucz, nie było już na to czasu.

– Armia Cesarzowej tutaj idzie. Pewnie chcą zabrać Dellę – rzuciła w panice Mae. Była cała blada i miała urywany oddech.

Jej matka poderwała się z krzesła, a haftowana właśnie przez nią chustka wypadła z drżących rąk na podłogę.

– Gdzie ona jest? Musi się schować! – Rozglądałam się w popłochu po salonie. Zazwyczaj o tej porze Della siedziała w fotelu i czytała książkę w promieniach słońca. Dlaczego akurat dzisiaj musiało być inaczej?!

– Razem z Jaxem z tyłu domu. – Głos kobiety był niemal szeptem.

Ruszyłam biegiem we wskazane miejsce, za sobą słyszałam kroki Mae. Musiałyśmy zdążyć zaprowadzić Dellę w bezpieczne miejsce, gdzie żołnierze nie byliby w stanie jej znaleźć.

Biegłam ile sił w nogach, przeklinając rozmiary domu mojej przyjaciółki i próbując nie wpaść z rozpędu na ścianę. Nie mogłyśmy obiec go wokoło, bo to tylko przyciągnęłoby uwagę wojska i sąsiadów. Należało działać jak najszybciej.

Ale i tak było już za późno.

Dwóch wojskowych trzymało Dellę za ręce, żeby nie była w stanie się wyrwać, a trzeci zawiązywał jej oczy białą chustką. Dziewczyna miotała się na wszystkie strony, ale ciążowy brzuch, utrudniający nawet codzienne poruszanie się, uniemożliwiał jej walkę z trzema wysokimi mężczyznami. Ten widok obudził we mnie żądzę mordu.

Rzuciłam się na tego, który był najbliżej. Najwyraźniej mnie nie zauważył, bo z zaskoczenia przygniotłam go do ziemi. Nie wiedziałam, co robię, działałam instynktownie, przez co szybko zdobył nade mną przewagę i teraz to on wciskał moją głowę w błoto. Miałam nadzieję, że to tylko błoto.

Moją uwagę przyciągnęły przeraźliwe błagania matki Delli.

– Proszę, nie zabierajcie jej! Przecież ona spodziewa się dziecka. Błagam, puśćcie moją córeczkę!

Poczułam, jak oczy zachodzą mi łzami. Chciałam się podnieść, ale wielkie łapsko jeszcze mocniej przycisnęło mnie do ziemi.

– Oficerze, co zrobimy z tymi walecznymi kobietami? – zapytał ktoś pełnym rozbawienia głosem. Musiał to być któryś z żołnierzy.

– Przytrzymajcie je, dopóki Łabędź nie zostanie umieszczony w pojeździe. I uciszcie starą.

Nie byłam w stanie zobaczyć, co się dzieje, a to jeszcze bardziej mnie denerwowało.

Wzięłam na tyle głęboki wdech, na ile pozwalała mi moja pozycja, po czym zaczęłam snuć myśli o tym, jak mundur mojego oprawcy zaczyna się tlić. Czułam, jak ciepło powoli odpływa z mojego ciała i przenosi się w miejsce na ubraniu, o którym myślałam. Nie musiałam bardzo się męczyć, gdyż mój gniew podsycał płomień. I to dosłownie.

Po chwili w powietrzu zaczął unosić się zapach dymu i aż uśmiechnęłam się pod nosem. Kołnierz stroju mężczyzny zaczął się palić pięknym, ciepłym ogniem. To sprawiło, że nie ja w tym momencie byłam jego największym zmartwieniem.

Puścił moją głowę, próbując wydostać się z opresji.

Podniosłam się szybko na równe nogi, a moim oczom ukazał się jeszcze gorszy widok niż kilka minut temu.

W tej chwili stał tu cały oddział.

Dwóch mężczyzn trzymało Mae i jej matkę. Delli nigdzie nie mogłam dostrzec, więc najprawdopodobniej zaciągnęli ją już do metalowego pojazdu, który stał na podwórku, niszcząc posadzone tam kwiaty.

Ruszyłam w kierunku przyjaciółki, ale nagle w mojej głowie pojawił się ostry ból, na tyle mocny, że nie byłam w stanie ustać na nogach. Opadłam na kolana, trzymając się za skronie. Zacisnęłam powieki. Ktoś majstrował przy moim umyśle za pomocą swoich zdolności.

Kiedy ból ustał, otworzyłam oczy. Wokół nie było nikogo oprócz mnie, Mae i jej matki. Po armii i Delli nie było śladu, jeśli nie liczyć tych pozostawionych przez pojazd.

– Moje dziecko! Moja córeczka! Zabiją ją i jej maleństwo! – łkała kobieta.

Obok niej klęczała moja przyjaciółka. Po twarzy płynęły jej łzy, rozmywając błoto na policzku. Widocznie potraktowali ją tak samo jak mnie.

– Oni ją zabiją – powiedziała.

– Tego nie jesteśmy pewni. Możemy się tylko domyślać, co z nimi robią – odparłam.

– Soleil, proszę cię. Przecież nie wyprawiają tam dla nich uczt i balów.

To akurat każdy wiedział. Ale co naprawdę działo się w murach pałacu z Białymi, było największą zagadką. Najbardziej prawdopodobną teorią było to, że Wielka Cesarzowa więzi ich, ponieważ boi się, że odbiorą jej władzę – mieliby tego dokonać ze względu na największą moc, którą zostali obdarzeni przez swoje Duchowe Zwierzę.

Legendy mówią, że wiele lat temu szaman o imieniu Kienev miał za przyjaciół wszystkie gatunki zwierząt. Zamieszkiwały one wspólnie jeden magiczny las, który rozpościerał się na cały świat. Kienev kochał każdą żywą istotę. Żył w ubóstwie, żywił się wyłącznie roślinami i nigdy nie uśmiercił choćby jednego komara. Nawet tygrysy i jadowite węże były wobec niego lojalne.

Pewnego dnia Belau, niegodziwy znachor, z zazdrości o cudowną przyjaźń między Kienevem a zwierzętami postanowił spalić magiczny las.

Gdy Kienev zobaczył płomienie, ruszył na ratunek. Pomagając zwierzętom w ucieczce, poparzył się dotkliwie, ale uratował wiele z nich. Za jego czyn i poświęcenie zwierzęta lasu postanowiły obdarować go swoją magią oraz przysięgły, że każde nowo narodzone dziecko z ludu Kieneva będzie miało za opiekuna jedno z nich.

Dzięki temu każdy z nas posiada jakieś umiejętności podarowane przez nasze Duchowe Zwierzę – kontrolę żywiołów, pogody czy nawet umysłu. Ale ci, których opiekunem jest stworzenie o białej barwie, są najpotężniejsi z nas wszystkich. Potrafią wpływać na wszystko z większą siłą niż pozostali, a dodatkowo są w stanie panować nad otaczającą ich energią.

Dlatego też równocześnie są najbardziej niebezpieczni, czego potwierdzeniem jest Wielka Cesarzowa, bardziej znana jako Biała Orlica. Dzięki swoim umiejętnościom i okropnemu charakterowi przejęła władzę nad wszystkim, czym można władać, a wówczas wśród ludzi zapanowały ciągły strach i obawa o życie swoje oraz najbliższych.

Della to Łabędź, co oznacza, że ma potężniejszą moc niż zwykli ludzie. Dodatkowym zagrożeniem dla Orlicy może okazać się także jej dziecko – normalnie maluchy nie dziedziczą po rodzicach zwierzęcych opiekunów, ale u Białych jest takie prawdopodobieństwo, więc wojsko upolowało dwie ofiary.

Czy zabiją ją od razu? Może pozwolą przyjść dziecku na świat… a potem i je zabiją? Czy jest możliwe, że wcale nie dojdzie do najgorszego? Co teraz zrobi Jax, wiedząc, co grozi jego żonie i dziecku?

Jax… Dopiero w tym momencie sobie o nim przypomniałam.

– Któraś z was widziała, co się stało z Jaxem? – zapytałam. Mae oraz jej mama w odpowiedzi tylko pokręciły głowami.

Zaczęłam się rozglądać. Po chwili zauważyłam kątem oka ruch obok ogromnego dębu, w którego cieniu stał dom. Podeszłam bliżej. Mężczyzna siedział pod drzewem i kołysał się delikatnie z podciągniętymi pod brodę kolanami. Obok mnie stanęła Mae. Przysiadła się do niego i delikatnie go przytuliła.

– Gdzie byłeś, kiedy ją zabierali?

Ton mojego głosu mnie przeraził. To pytanie zostało wypowiedziane, jakby było wypełnione po brzegi lodem o ostrych krawędziach. Jax podniósł głowę, żeby na mnie spojrzeć, osłaniając oczy przed popołudniowym słońcem. Kto by się spodziewał, że w tak piękny dzień wydarzy się tragedia.

– O co ci chodzi?

– O to, że nie widziałam cię podczas całej tej szamotaniny. Nie słyszałam, żebyś chociaż krzyknął za swoją żoną.

– Dwóch żołnierzy mnie powstrzymało. Jeden z nich nawet podbił mi oko.

Faktycznie. Pod lewym okiem zaczęła pojawiać się opuchlizna, a skóra była zaczerwieniona.

Ten argument mnie uciszył. Nie wiedziałam, jak mam się zachować, a cała sytuacja przytłaczała mnie na tyle mocno, że zapragnęłam zwymiotować swoje śniadanie w krzaki.

– Jestem wdowcem – wychrypiał Jax.

– Nawet tak nie mów – powiedziałyśmy równocześnie z Mae.

– A co mam mówić? Przecież to prawda.

– Nie. Nie dopuścimy do tego, by ją skrzywdzili. Ją i wasze dziecko.

Oboje spojrzeli w moją stronę. Sama się zdziwiłam, z jaką pewnością i przekonaniem to powiedziałam.

– Jak to? – Mae wpatrywała się we mnie swoimi wielkimi brązowymi oczami, w których zapłonęła nadzieja.

– Przecież musimy ją uratować. Jak mielibyśmy normalnie żyć, wiedząc, co im grozi?

– A jak chcesz to zrobić? Ty jedna kontra cała armia Orlicy? – Jax wyglądał, jakbym opowiedziała dobry żart. Jego postawa działała mi na nerwy.

– Co to znaczy: „ty jedna”? Przecież to ty jesteś głową rodziny. Nie masz zamiaru walczyć o życie najbliższych?!

– Więc myślisz, że ja dam radę to zrobić?

– Myślę, że jeśli połączymy siły…

– Czy ty się w ogóle słyszysz? – Podniósł głos tak nagle, że aż się wzdrygnęłam. – Sądzisz, że ktoś jest na tyle szalony, oprócz ciebie oczywiście, że podejmie się takiego ryzyka?

– Ja jestem tak samo szalona – odezwała się pewnie Mae. – I zamierzam walczyć o moją siostrę.

– Gratuluję, Soleil. – Pokręcił głową. – Dzięki tobie moja droga teściowa pochowa obie córki. Ale co się dziwić. Lisy przecież są niezrównoważone.

Zabolało. Nie to, co powiedział o mnie jako o Lisie, ale to, że faktycznie miał rację co do tego pomysłu. Ich matka mogła stracić dwójkę dzieci w jednym momencie. Chęć uratowania Delli mieszała się z poczuciem winy za narażenie kolejnej osoby.

Nikt się nie odzywał. Milczenie po minucie przerwała Mae.

– Pójdę po nią.

Podniosłam głowę. Wcześniej nawet nie wiedziałam, że trzymam ją spuszczoną. Pewnie wyglądałam jak przegrany dzieciak.

– Błagam, nie mów, że dałaś się podpuścić – stęknął Jax.

– Ja, widocznie w przeciwieństwie do ciebie, kocham moją siostrę i zrobię wszystko, żeby jej pomóc. Ona zrobiłaby to samo dla mnie. I dla ciebie też.

Patrzyła na niego jak na największego i najbardziej obrzydliwego robaka na świecie. Nie dziwiłam się jej, bo sama miałam podobną minę i w żaden sposób nie zamierzałam jej ukrywać.

– Czemu robisz to swojej matce? – Jax zaciskał pięści, jakby za chwilę miał w coś uderzyć. Odruchowo zrobiłam krok w tył.

– Przestań wysługiwać się nią, jakby była jakimś argumentem – syknęła przez zęby.

Przeniosłam uwagę na starszą kobietę. Klęczała ciągle w tym samym miejscu, oparta bokiem o ścianę domu, a jej lniane spodnie zdążyły przesiąknąć błotem. Płakała cicho.

– Mae – szepnęłam i skinęłam w stronę jej matki. – Ona cię teraz bardzo potrzebuje.

Przez pół godziny ja, Mae i Jax próbowaliśmy przekonać kobietę, żeby podniosła się z ziemi i weszła do domu. Ta jednak zdawała się w ogóle nas nie słyszeć – ani na moment nie przestała łkać i w kółko powtarzała imię zabranej córki. W końcu Jaxowi puściły nerwy, bez ogródek podniósł prawie bezwładną kobietę i zaniósł ją do mieszkania.

– Idź do domu, Soleil – powiedziała słabym głosem moja przyjaciółka. Miała przekrwione, zapuchnięte oczy, ale już nie roniła łez.

Siedziałyśmy w salonie, obserwując panią Violet, matkę Mae i Delli, która w końcu zasnęła na kanapie.

– Nie ruszę się stąd po tym wszystkim. Chcę być blisko ciebie i pomóc.

Przyjrzała mi się uważnie.

Zdawałam sobie sprawę, że nie wyglądam lepiej niż ona. W pewnym momencie, kiedy Mae i Jax próbowali uspokoić panią Violet, ja wymknęłam się do łazienki, gdzie wybuchłam powstrzymywanym płaczem. Ukryłam twarz w ręczniku, aby nie było mnie słychać. Płakałam tak mocno, że nie mogłam odetchnąć.

Życie jedynaczki nigdy mi nie doskwierało, bo miałam Mae i Dellę, które traktowały mnie jak swoją siostrę. Zawsze byłyśmy we trzy. Nierozłączne. Ja i Mae, dwa młodsze urwisy, i nasza ukochana starsza siostra Della.

Zrobiłybyśmy dla siebie wszystko.

JA zrobiłabym dla nich wszystko.

– Nie zostawimy jej tak, prawda? – powiedziałam cicho.

Mea wzięła urywany oddech.

– Co zamierzasz zrobić? Pobiec za pojazdem wojska? Nie dogonimy ich. – Pokręciła głową. W nerwach zaczęła nawijać sobie końcówkę warkocza na palec.

– Musimy coś zrobić. Nie wyobrażam sobie, co ona musi czuć. I jak się bać. – Głos mi się załamał.

Oparła głowę na kolanach, żeby ukryć łzy.

Nie zdążyłyśmy wrócić do rozmowy, bo Jax prawie siłą wyrzucił mnie z ich domu, nie robiąc sobie nic z moich protestów. Gdy tylko wypchnął mnie na zewnątrz, szybko zamknął drzwi na klucz, aby uniemożliwić mi powrót do środka. Dupek.

Sfrustrowana ruszyłam do swojego domu. Słońce już prawie schowało się za horyzontem, barwiąc niebo na pomarańczowo. Po kilku minutach wleczenia się usłyszałam, że ktoś się do mnie zbliża. Przystanęłam i zaczekałam, aż moja mama do mnie podbiegnie i zamknie mnie w mocnym uścisku.

– Powinnaś być w pracy – zauważyłam.

– Wieści szybko się rozeszły. Domyśliłam się, że wojsko zabrało Dellę – mówiła z twarzą wtuloną w moje ramię. – Jak tylko o tym usłyszałam, rzuciłam wszystko. – Odsunęła się troszkę, żeby mi się przyjrzeć. Pogłaskała mnie z czułością po policzku. Makijaż miała rozmazany od łez.

Poza rodziną Delli tylko ja i moi rodzice wiedzieliśmy, kim ona jest naprawdę. Była to największa tajemnica, której nie zdradzilibyśmy nawet na torturach.

Atmosfera w domu była przytłaczająca. Siedziałam z rodzicami przy ogromnym drewnianym stole, na którym parowała kolacja, ale żadne z nas nawet jej nie tknęło. W mojej głowie miliony myśli pędziły z prędkością światła, a każda dotyczyła Delli. W końcu nie wytrzymałam.

– Powinniśmy ją ratować. – Podniosłam wzrok, który przez cały ten czas miałam utkwiony w talerzu, aby zobaczyć reakcję rodziców.

Policzki mamy przybrały jeszcze bledszy odcień niż zazwyczaj, przez co przypominała upiora. Jedynym kontrastem były miedziane włosy. Tata wpatrywał się we mnie ze zmarszczonym czołem. Szare oczy, dokładnie takie same jak moje, przewiercały mnie na wskroś.

– Dziecko, to nie jest możliwe. – Mama oparła głowę na rękach z rezygnacją.

– Przecież jeszcze jest szansa dogonić ten pojazd…

– I co zrobisz? – przerwała mi. – Nawet gdybyśmy ich dogonili, nie pokonamy żołnierzy. Każda próba uratowania Delli skończy się dla nas wszystkich w najlepszym wypadku więzieniem.

– Mamo, ja nie zasnę w nocy, jeśli będę mieć świadomość, że mogłam coś zrobić, a nie kiwnęłam nawet małym palcem. Po prostu muszę coś zrobić.

– Lisku, wiem, że jest ci ciężko, nam również, ale to by było samo­bójstwo – ciągnęła ze współczuciem. – Kocham Dellę, jednak ty jesteś moim jedynym dzieckiem i o twoje bezpieczeństwo troszczę się w pierwszej kolejności. – Wyciągnęła do mnie dłoń, którą mocno uścisnęłam. – Jeśli coś by ci się stało, to nigdy bym sobie tego nie wybaczyła – wyszeptała. Poczułam, jak wielka gula ściska mi gardło.

Tata w tym czasie wyglądał w zamyśleniu przez okno, za którym już się ściemniło.

– Myślę, że powinniśmy iść – powiedział spokojnie, nie odrywając wzroku od horyzontu.

– My? – Zerwałam się z miejsca, prawie przewracając krzesło. – Pójdziesz ze mną? To znaczy Mae na pewno też pójdzie i… – Pod wpływem emocji błyskawicznie wyrzucałam z siebie kolejne słowa.

Mama też wstała, ale w odróżnieniu ode mnie sypała protestami oraz ostrzeżeniami. Na jej policzkach rozlał się rumieniec świadczący o podniesionym ciśnieniu.

Tata odczekał chwilę, po czym uciszył nas gestem.

– Dwie siedemnastolatki wędrujące samotnie to idealny łup dla bandytów, nie mówiąc już o waszych marnych szansach ze sługusami Cesarzowej. Za to ja i Jax mielibyśmy większe szanse, żeby chociaż spróbować.

Mama z powrotem opadła na swoje krzesło, załamując ręce.

– Coś ty znowu wymyślił? – W roztargnieniu przetarła twarz dłonią.

– Tato, z całym szacunkiem, ale nie sądzę, żebyś był w stanie poradzić sobie z wojskowymi lepiej ode mnie – powiedziałam, posyłając mu znaczące spojrzenie.

Spojrzał na mnie z błyskiem w oku, schylił się do swojej prawej nogi, a za moment już stał wyprostowany z metalową protezą w ręku.

– Jak się postarasz, to można nią nieźle przyłożyć. – Zamachnął się lekko na potwierdzenie swoich słów.

Nie mogłam się nie uśmiechnąć. Uważałam jego zachowanie za dobry znak, bo w końcu zaczął wracać do zdrowia po wypadku sprzed ponad roku.

Jednak im dłużej przyglądaliśmy się protezie, tym bardziej przygasał jego duch walki. W końcu na twarzy taty nie było śladu po uśmiechu czy zaciętości, z jaką mówił jeszcze przed chwilą.

– Masz rację… Co jako kaleka bym zdziałał. Mógłbym jedynie posłużyć za przynętę albo mięso armatnie.

Podeszłyśmy razem z mamą i zamknęłyśmy go w uścisku.

– Zresztą Jax i tak dał jasno do zrozumienia, że nie zamierza ruszać z odsieczą – stwierdziłam gorzko.

Rodzice wypuścili mnie z objęć zszokowani. Zbyłam ich reakcję wzruszeniem ramion. Co poradzić, nigdy za nim nie przepadałam. Przez cztery lata naszej znajomości nie zapracował sobie na moją sympatię.

Zrezygnowana zamknęłam się w swoim pokoju.

 

*

 

Nie mogłam usiedzieć spokojnie. Krążyłam po sypialni, natłok myśli nie dawał mi spokoju. Skórki przy paznokciach oberwałam do krwi.

Nagle coś stuknęło w moje okno. Obróciłam się gwałtownie w tamtą stronę i o mało nie dostałam zawału, widząc postać za szybą. Pomimo ciemności panującej na zewnątrz moje oczy bez problemu rozpoznały, kto to jest. Wypuściłam powoli powietrze, które wcześ­niej bezwiednie wstrzymałam. Podeszłam szybko i otworzyłam okno z rozmachem.

– Przestraszyłaś mnie na śmierć – wysyczałam przez zęby.

Mae położyła na parapecie wypchaną po brzegi dużą torbę, po czym bez problemu weszła przez okno do środka.

– Wiesz, że mamy też drzwi, prawda? – Uniosłam brew z zainteresowaniem, przyglądając się mojej przyjaciółce i jej pakunkowi.

– Nie mogłam ryzykować, że natknę się na twoich rodziców – odpowiedziała, przeszukując torbę. Wyciągnęła z niej papier zwinięty w rulon. – Miałaś rację – rzuciła.

– Jaśniej proszę.

Spojrzała mi z powagą w oczy. Zacisnęła mocno palce, gniotąc papier.

– Musimy coś zrobić, żeby pomóc Delli.

Świat zakręcił mi się przed oczami pod wpływem mieszanki radości, adrenaliny i strachu. Kiedy Mae wyczekiwała mojej reakcji, dotarło do mnie, czemu się tak podejrzanie zachowywała.

– Uciekłaś z domu – oznajmiłam.

Zacisnęła usta w wąską kreskę, ale ciągle mierzyła mnie wzrokiem.

– Nie miałam wyboru. Mama całkowicie odizolowała się od świata, a Jax… to Jax. – Pokręciła głową. – Zostawiłam im list, że muszę chociaż spróbować podjąć jakiekolwiek działanie, bo inaczej oszaleję.

– Boję się o twoją mamę – przyznałam. – Kiedy odkryje, co zrobiłaś, jeszcze bardziej się załamie.

Mae szkliły się oczy, lecz jej mina była zacięta, gdy mówiła:

– Wiem, że mogę ją skrzywdzić. – Pociągnęła nosem. – Ale teraz w domu czuję się taka bezużyteczna. Mama zamknęła się w swojej sypialni, a Jax prawie zatrzasnął mnie w mojej, pod pretekstem „samodzielnego poradzenia sobie ze stratą”. – Z frustracją cisnęła zgnieciony rulon na podłogę. – Ta cisza w domu mnie przytłacza. Nie mogę jej znieść.

Przyciągnęłam ją do siebie i uścisnęłam. Czułam, jak jej łzy moczą moją bluzkę na ramieniu.

– Chcę ją odzyskać – wychlipała.

– Ja też. – Wypuściłam ją z objęć i pomimo zmęczenia oraz obezwładniającego smutku uśmiechnęłam się słabo. – Próbujemy?

Rozbłysły jej oczy.

– Próba to zawsze jakieś działanie.

 

*

 

Spakowanie rzeczy do torby nie zajęło mi zbyt wiele czasu. Musiałam wziąć ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy, więc z ubraniami ograniczyłam się do minimum, pozostawiając miejsce w bagażu na prowiant i przydatne narzędzia, takie jak noże, które pochowałam również po kieszeniach i w najróżniejszych zakamarkach. Ostrożności nigdy za wiele.

Stałyśmy nad moim biurkiem i wspólnie przyglądałyśmy się mapie zakrywającej praktycznie cały blat. Mae z namysłem wpatrywała się w jeden punkt.

– Zaraz wywiercisz wzrokiem dziurę w tym papierze – rzuciłam.

– Sama droga to nie problem. Jest nim jednak to, jak dostać się do pałacu oraz znaleźć Dellę, a także jak ją stamtąd uwolnić. – Z każdym słowem coraz mocniej zaciskała palce na krawędzi stołu.

Delikatnie pogładziłam ją po wierzchu dłoni. Odetchnęła głęboko, próbując opanować nerwy.

– Tak naprawdę w tej chwili możemy tylko obmyślić plan teoretyczny. Z praktyką musimy poczekać, aż dotrzemy na miejsce – stwierdziłam.

– A jaki masz ten „plan teoretyczny”?

– Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to przebranie się za służki albo w ostateczności za wojskowych. – Posłałam jej szelmowski uśmieszek, ale ona czekała z nietęgą miną na dalsze propozycje.

– Drugim pomysłem było przekupienie kogoś w pałacu, ale nie mamy tyle pieniędzy, więc to musiałam odrzucić. Chyba że weźmiemy pod uwagę możliwość uwiedzenia przez ciebie jakiegoś żołnierza.

– A dlaczego niby ja miałabym to zrobić?

– Bo ja mam w sobie tyle uroku, co rozdeptana żaba.

W odpowiedzi tylko przewróciła oczami.

Zerknęłam na pozłacany zegar, który wisiał na ścianie mojego pokoju. Dochodziła północ. Dlaczego czas w momencie, gdy potrzebujemy go najbardziej, płynie tak szybko?

– Czas się zbierać, jeśli chcemy mieć jak największe szanse na powodzenie. Oni dysponują pojazdami wojennymi, a my mamy tylko konia.

Tak to właśnie działało. Tylko Biała Orlica i jej najbliżsi podwładni mieli dostęp do sprzętów na energię elektryczną czy osobistych pojazdów. Zwykły lud był skazany na ogrzewanie swoich domostw małymi piecykami na drewno, co zimą i tak się nie sprawdzało, a do przemieszczania się służyły konie, jeśli ktoś w ogóle je miał.

– Resztę spraw możemy omówić po drodze – oznajmiłam, zarzucając torbę na ramię, i po raz ostatni zerknęłam na list, który zostawiłam rodzicom. Obiecałam w nim, że przy pierwszym większym niebezpieczeństwie wracamy od razu do domu i że będę słać im listy tak często, jak tylko się da.

Gdy miałyśmy już wychodzić z pokoju, popatrzyłam na pomieszczenie z bólem, a coś z tyłu głowy mi mówiło, że jestem tam ostatni raz. Próbowałam uciszyć te myśli, ale naprawdę się bałam. Podejmowałyśmy ogromne ryzyko, na szali stawiałyśmy własne życia.

Pochłaniałam wzrokiem każdy element tak dobrze znanych mi czterech ścian, aż zatrzymałam się na swoim odbiciu w lustrze stojącym obok szafy. Byłam blada, kasztanowe włosy wysunęły się z wysokiego koka i opadały na duże szare oczy. Poprawiłam czarny płaszcz, zakrywając woreczek z kilkoma monetami, który przywiązałam mocno do paska od spodni. Odwróciłam wzrok i czym prędzej, aby uniknąć momentu, w którym mogłabym się rozmyślić, wymknęłam się przez okno.

Na szczęście stajnia dla naszego konia znajdowała się od strony mojego pokoju, więc mogłyśmy się tam zakraść bez obaw, że zostaniemy przyłapane. Kary koń na dźwięk naszych kroków wystawił z zaciekawieniem łeb ponad drewnianą fasadę boksu.

Demon (tak, nazwałam konia Demon) nie był najmłodszy, ale wciąż cieszył się dobrym zdrowiem i umiał osiągnąć niemałą prędkość, czemu zawdzięczał swoje imię.

Gdy tylko wyciągnęłam do niego dłoń, zaczął parskać wesoło. Zaalarmowana hałasem Mae szybko podsunęła mu pod pysk kilka marchewek, dzięki czemu w spokoju i ciszy mogłam go osiodłać. Moje ręce były zajęte czynnościami, które po wielu latach wykonywałam już automatycznie, przez co w głowie znów rozpętała się burza. Każdą moją komórkę wypełniała obawa o los Delli, Mae oraz swój. Szczerze mówiąc, nasze działania mogły okazać się bezsensowne, bo na miejscu mogłyśmy zastać jedynie trupa…

Potrząsnęłam głową, żeby pozbyć się tej wizji. Chciałam wierzyć w powodzenie naszej misji, ale z każdą sekundą w umyśle pojawiało się coraz więcej obaw. Czy zdążymy dotrzeć do pałacu, zanim zrobią jej krzywdę? Może same wpadniemy w pułapkę i zginiemy? A co, jeśli jednej z nas stanie się krzywda? Co wtedy?

Tak właśnie działa strach – im bardziej chcesz się go pozbyć, tym bardziej on zagnieżdża się w tobie.

Po dokładnym sprawdzeniu, czy wszystko trzyma się jak należy, poklepałam czule konia po boku. Usłyszałam, jak Mae bierze głęboki wdech.

Czas na nas.

 

*

 

Zdecydowałyśmy, że w kolejnych dniach także będziemy podróżować pod osłoną nocy. Liczyła się każda minuta, a i tak straciłyśmy ich za dużo, co więcej – po zmroku mogłyśmy przemykać leśnymi skrótami bez ciekawskich spojrzeń. Plusem było również to, że bandyci zazwyczaj napadali za dnia, bo noc należała do demonów czy innych stworzeń. A ja osobiście wolałabym mieć do czynienia z ośmiometrowym wendigo, który chciałby tylko zjeść mnie na kolację, niż z grupką zboczonych facetów mogących okraść mnie z pieniędzy i cnoty. Tak, zdecydowanie mniej przerażające było to pierwsze.

Szłyśmy równym krokiem, mijając dobrze znane nam domy. W świetle księżyca każdy z nich przybierał srebrną barwę, a mrok ukrywał niedoskonałości – popękane ściany, zawalone dachy. Takie warunki nie były spowodowane brakiem pieniędzy, większość rodzin żyła godnie, a niektórzy nawet zgromadzili spore majątki.

To wszystko było wynikiem działań wojska Białej Orlicy.

Podczas przeszukiwań, mających na celu wytropienie nie tylko Białych, ale także czynnych oraz biernych przeciwników władzy, żołnierze lubili pokazywać obywatelom, kto tu rządzi. Ich interwencja nie kończyła się na bałaganie i niewielkich zniszczeniach, których dokonali podczas rutynowych czynności. Często burzyli ściany lub zrywali deski z podłogi, a ich wytłumaczeniem było to, że szukają ukrytych pomieszczeń, w których ktoś winny mógłby przeczekać kontrolę. Najgorzej było wtedy, gdy faktycznie znaleźli takie pomieszczenie…

Maszerowałyśmy w ciszy jedną z wiejskich dróżek, przy której nie było żadnych budynków. Po lewej stronie ciągnął się przepiękny sad z równo posadzonymi drzewami, a po prawej łąka z mnóstwem kwiatów. Rozkoszowałam się zapachem begonii, owoców i ciszą. Jedyne dźwięki wydawały nasze stopy i kopyta Demona. Miałyśmy tylko jednego konia, więc postanowiłyśmy, że większość drogi przebędziemy pieszo, żeby zbytnio go nie obciążać. Z nami dwiema i bagażami na grzbiecie biedaczysko nie pociągnęłoby długo.

– Boję się, Soleil.

Przyjrzałam się Mae. Szła obok mnie z niewidzącym wzrokiem. Nie miało to być zaproszenie do tego, abym zaczęła ją pocieszać czy mówić, że wszystko się uda. Po prostu stwierdziła fakt – bała się. I ja też.

Złapałam ją pod rękę i tak spędziłyśmy kolejne kilka minut drogi, idąc wspólnie, zatopione we własnych rozmyślaniach.

Zaczęłyśmy powoli zbliżać się do centrum miasteczka, o czym świadczyła obecność latarni ulicznych, zasilanych zgromadzoną za dnia energią słoneczną. Główne ulice były opustoszałe, nie licząc pojedynczych ludzi wracających z pracy. Boczne zaułki jednak tętniły życiem.

Właściciele mniejszych sklepików osobiście stali za ladą, mając nadzieję na dodatkowy zysk, jedyny bar i jadłodajnia cieszyły się jak zwykle dużą liczbą klientów, a w niektórych kątach można było spotkać towarzystwo w różnym wieku i o różnym pochodzeniu, grające w partyjkę mahjonga. Zapewne ktoś dzisiaj zgarnie jakąś sumkę, a ktoś inny przegra wypłatę. Albo dom. Nie było tu zbyt groźnie, ale i tak nastawiałam uszu, aby uniknąć jakichkolwiek zaczepek.

W mieście nie szukałyśmy miejsca na nocleg. Podjęłyśmy decyzję, że będziemy robić postój w południe, aby uniknąć upału i największego ruchu, a wędrówkę zostawimy na resztę dnia i noc. Mnie odpowiadał taki układ, bo jako Lis nie miałam problemu z widzeniem o zmroku, ale dla Mae z Duchem Pszczoły było to niemałe wyzwanie. Jej oczy nie były dostosowane do ciemności, a energię witalną czerpała przede wszystkim ze słońca. Wiele cech zwierzęcych opiekunów miało swoje odbicie w naszych ludzkich jestestwach – podczas kiedy Mae tryskała energią za dnia, ja najlepiej czułam się po zmierzchu.

Poruszałyśmy się po chodnikach cichutko jak duchy. Podkowy Demona nie pozwalały mu na taką dyskrecję, lecz wyczuwałam, że i on wie, jak ma się zachowywać, gdyż szedł posłusznie, bez wydawania jakichkolwiek dźwięków innych niż stukot kopyt.

Minęliśmy już główną część wioski, gdy wbrew oczekiwaniom usłyszałam jakiś hałas dobiegający z daleka.

Dziwne. Przecież w tej okolicy są tylko budynki mieszkalne, a wszystkie światła wewnątrz są pogaszone, pomyślałam.

Przystanęłam, aby się zorientować, co jest powodem tego zamieszania.

– Co się dzieje? – wyszeptała Mae.

Przyłożyłam palec do ust na znak, żeby nic nie mówiła.

Odgłosy stawały się coraz głośniejsze, czyli to coś musiało się zbliżać. A raczej ktoś.

Po krokach można było poznać, że biegną dwie osoby, możliwe, że jedna goniła drugą. Może jakaś biedna kobieta uciekała właśnie przed swoim oprawcą.

Przylgnęłam bokiem do ściany budynku, sięgając ręką po jeden ze schowanych noży. Mae stanęła za mną, po czym wysunęła z kieszeni sztylet. Uśmiechnęłam się do siebie. Życzę powodzenia temu, kto napatoczy się na nas dwie.

Hałas przybierał na sile, więc przygotowałam się do możliwego skoku na napastnika. Sądziłam jednak, że ta dwójka wybiegnie na główną ulicę, co da mi możliwość ocenienia sytuacji. Los natomiast jak zwykle spłatał mi figla.

Sprawcy całego harmidru, zamiast biec dalej prosto, skręcili gwałtownie za róg kamienicy, przy której się czaiłyśmy. Wpadli na nas z rozpędu, co poskutkowało widowiskowym zderzeniem; moja potylica przywitała się z brukiem.

Szum wypełnił mi uszy, a cały świat zawirował. Przymknęłam powieki w nadziei na chwilę ulgi, ale nadal leżałam przygnieciona przez czyjeś ciało do ziemi. To mnie ocuciło. Otworzyłam oczy i momentalnie tego pożałowałam.

Para ciemnych źrenic przyglądała mi się z napięciem. Problemem nie były same oczy, lecz twarz, która znajdowała się w zbyt małej odległości od mojej.

– Nic ci się nie stało? – zapytał niski głos.

– Złaź ze mnie – wysyczałam.

– Wnioskuję, że nie – odpowiedział na swoje pytanie.

Albo ten gościu się uśmiechnął, albo ja musiałam nieźle uderzyć się w czaszkę.

Wyciągnął do mnie dłoń. Miałam zignorować ten gest, ale tak mocno kręciło mi się w głowie, że prawdopodobnie bez jego pomocy znowu znalazłabym się w pozycji leżącej. Schowałam więc dumę do kieszeni i chwyciłam rękę nieznajomego.

– Dziękuję – wymamrotałam, stając równo na nogach.

– Do usług.

Przyjrzałam mu się spode łba. Był to chłopak może trochę starszy ode mnie. Miał potargane czarne włosy i miodową cerę, którą można było dostrzec nawet w słabym świetle lamp. Jedynym jasnym elementem jego stroju była koszula, wystająca spod poły płaszcza.

– Bardzo was przepraszamy – odezwał się drugi chłopak, stojący obok niego.

Był wyższy, ale w podobnym wieku. Blond pasmo przykleiło się do jego spoconego czoła. Obok niego zobaczyłam Mae z kwaśną miną.

– Przed czymś uciekaliście? – zapytała.

Wymienili się spojrzeniami.

– To nie do końca tak, że uciekaliśmy – skwitował czarnowłosy.

– Po prostu szybko poruszaliście nogami, żeby coś was nie złapało? – wypaliłam, zanim zdążyłam ugryźć się w język.

– Coś w tym stylu.

– A co was skłoniło do takiego działania?

Ale to pytanie zadałam zbyt szybko, bo już widziałam, co się do nas zbliża.

– To.

 

 

 

 

Della I

 

 

 

Krzyki ucichły.

Siedziałam w pojeździe wojska na zimnej metalowej ławce, do której zostałam przykuta kajdankami. Metal na moich nadgarstkach i kostkach był specjalnym stopem hamującym tkanie energii, przez co nie byłam w stanie użyć swoich mocy. Czułam się, jakby cała magia wewnątrz mnie umarła.

Nawet nie wiem, kiedy to wszystko się wydarzyło.

W jednej chwili w ogrodzie pojawili się żołnierze, nie dając mi czasu na jakąkolwiek reakcję. W kolejnej obezwładniono mnie i zasłonięto mi oczy. Jednak i tak wszystko słyszałam.

Przeraźliwe krzyki.

Protestu. Rozpaczy. Gniewu. Walki.

Jax. Mama. Soleil. Mae.

Śmiechy żołnierzy.

A później, gdy tylko wepchnięto mnie do pojazdu, ściany odcięły mnie od dźwięków. I od rodziny.

Wrzucili mnie do komory, jakbym była workiem ziemniaków. W ostatniej chwili udało mi się upaść na ręce, aby tylko za wszelką cenę ochronić dziecko.

Kajdany zabrzęczały, gdy po raz setny dotknęłam swojego okrąg­łego brzucha. Maleństwo non stop się poruszało, a jego kopnięcia czułam pod palcami.

Tak mi przykro, kochanie, mówiłam w myślach do dziecka. Jakoś musimy sobie poradzić. Łzy moczyły białą chustę na moich oczach.

Przepraszam, że akurat ja jestem twoją mamą…

 

*

 

Nikt się nie odzywał, wojskowi nie rozmawiali ani między sobą, ani nie próbowali zagadywać do mnie. Siedziałam zatopiona w myślach przez czas, który wydawał mi się wiecznością, gdy nagle się zatrzymaliśmy. Ktoś oswobodził mi nogi z kajdan.

– Masz dwie minuty na załatwienie swoich potrzeb – zakomenderował mężczyzna. Były to pierwsze słowa, jakie usłyszałam od kilku godzin. – Pozostaniesz z chustą na oczach. Bransolet także nie zdejmiemy.

Bransolety, wałkowałam w myślach to słowo. Jak pięknie można było nazwać narzędzie zniewolenia.

Wyprowadzono mnie z pojazdu z zaskakującą delikatnością. Obstawiałam, że wynika to z tego, iż nie stawiałam żadnego oporu. On był tutaj bezsensowny. Nie miałam jak rozpiąć kajdan, przez całą drogę czułam obecność co najmniej czwórki żołnierzy, a co najważniejsze, byłam w zaawansowanej ciąży, więc nie zdołałabym uciec. Musiałam zaakceptować tę sytuację.

Prowadzono mnie jak psa, łańcuchy przy „bransoletach” dzwoniły przy każdym moim kroku. Pod stopami trzaskały gałązki, a nad głową szumiały liście. Szarpnięto za łańcuch, żeby pokierować mnie na prawo, po czym poczułam, że osoba przede mną się zatrzymuje.

– Tutaj.

Zdziwiłam się na dźwięk kobiecego głosu. Nie powiedziała jednak nic więcej, więc czym prędzej po omacku opróżniłam pęcherz, ciesząc się, że w tym momencie pilnowała mnie ona, a nie żaden mężczyzna.

Po powrocie do zimnej metalicznej puszki, jak zdążyłam nazwać pojazd, znów zapadła cisza. Przerywano ją na moment, gdy podsuwano mi pod usta kubek z wodą albo kawałek pieczywa – rzucano wtedy tylko krótkie „pij” lub „jedz”. Nie pozwalali mi niczego chwycić – pewnie z obawy, że mogę tym w kogoś rzucić – dlatego byłam skazana na jedzenie z ręki.

Tych kilka dni spędzonych w drodze zlewało mi się w jeden. Każda doba wyglądała tak samo jak poprzednia: porcja wody i czegoś do jedzenia, przystanek na chwilę prywatności za drzewem, a potem znowu cisza oraz ból każdej części ciała od siedzenia wciąż w tej samej pozycji na metalowej ławce.

Nie zdjęto mi chusty z oczu ani razu, przez co powoli zaczynałam dostawać szału. Czułam się, jakby pozbawiono mnie nie tylko mojej mocy, ale i zmysłów – grube ściany tłumiły wszelkie dźwięki, wzmagając panującą ciszę; wnętrze puszki miało niezrozumiały dla mnie system przepływu powietrza, przez co nie czułam nawet woni własnego potu; jedzenie było mdłe i ciągle takie samo, a krew w dłoniach ledwie krążyła od ciasnego zapięcia kajdan. Dziękowałam Duchom za chwile, gdy wyprowadzano mnie z pojazdu na krótką toaletę. Zaciągałam się głęboko rześkim powietrzem, ocierałam dłonie o runo czy korę drzew, gdy tylko miałam możliwość, i wystawiałam twarz ku promieniom słońca, kiedy poczułam ich ciepło na policzkach.

A później znów byłam zamykana na wiele godzin w tym więzieniu na kółkach.

 

*

 

Obudziło mnie szarpnięcie łańcuchów krępujących mi nogi. Nie wiem, kiedy zasnęłam – przez większość drogi starałam się zachować przytomność umysłu, jednak od czasu do czasu pozwalałam sobie na krótki sen dla dobra dziecka.

Podniosłam się z trudem, czemu akompaniowało strzelanie w moich stawach. Gdy wystawiłam głowę na zewnątrz pojazdu, od razu się zorientowałam, że ten postój różni się od poprzednich. Tamte były zawsze w lasach lub zagajnikach, lecz teraz znajdowaliśmy się w jakimś miasteczku. Zewsząd było słychać gwar miejskiego życia, a dodatkowo zamęt wywołany przybyciem wojska. Ludzie musieli znajdować się zaskakująco blisko mnie, bo zdołałam wyłapać kilka szeptanych rozmów.

– To Biała? – usłyszałam damski głos, gdy prowadzono mnie wśród tłumu w nieznanym kierunku.

– Chyba tak. Nigdy w życiu nie widziałam ani jednego Białego – odpowiedziała z fascynacją druga kobieta, a po jej chrapliwym głosie poznałam, że miała za sobą wiele lat życia.

Inne rozmowy brzmiały podobnie. Niektóre osoby zwróciły uwagę na mój ciążowy brzuch.

Nagle poczułam muśnięcie czyichś palców na ramieniu.

– Niech Duchy mają was w opiece – pobłogosławiła mnie jakaś kobieta.

Potknęłam się o bruk, gdy strażnik przecisnął się zza moich pleców na bok, aby odsunąć ją ode mnie. Zanim zdążyłam odzyskać równo­wagę, drugi mundurowy, idący z przodu, pociągnął mocniej za łańcuch.

Runęłam na kolana. Krótka sukienka, którą miałam na sobie od dnia uprowadzenia, nie mogła ich osłonić, więc zdarłam je do krwi. Przez kręgosłup przeszedł mi okropny ból.

Mój upadek jeszcze bardziej pobudził tłum. Dwójka żołnierzy podniosła mnie szybko, a gdy tylko stanęłam na równe nogi, popchnęli mnie, abym szła dalej. Utykałam lekko, a moje plecy protestowały z bólu przy każdym kroku.

Musieliśmy wydostać się na mniej zatłoczony plac, bo dopiero teraz dotarł do mnie szum wody i chłód, który bił od niej pomimo gorącego dnia. Prawdopodobnie znajdowaliśmy się nad Cumbe – największą rzeką kraju, oddzielającą stolicę od reszty Imperium Samorei. Odetchnęłam pełną piersią. Jak cudowne było uczucie oddychania świeżym powietrzem, a nie tym sztucznym podmuchem w pojeździe.

Wprowadzono mnie na trzeszczący mostek. Wręcz czułam otaczającą mnie wodę. Miałam desperacką ochotę wskoczyć w jej głębię i spróbować uciec – niestety grzechot łańcuchów boleśnie uświadamiał mi moją beznadziejną sytuację.

Wojskowi wymienili się kilkoma zdaniami, prowadząc mnie w stronę warczącej metalicznie maszyny. Statek.

Zawsze marzyłam o chociaż jednej podróży statkiem. O zobaczeniu jego potęgi z bliska i poczuciu bryzy we włosach. Życie potrafi płatać figle…

Wprowadzono mnie na niego po pochyłym trapie. Nie nacieszyłam się zbyt długo promieniami słońca, gdyż szybko zostałam zepchnięta po stromych schodach pod główny pokład. Od razu uderzyły we mnie zaduch oraz chłód. Ciężkie buty mundurowych stukały o metalową podłogę. Coś zatrzeszczało przede mną. Zaciągnięto mnie za łańcuchy, przy których żołnierze majstrowali przez chwilę. Znów zostałam uwięziona.

Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu zdjęto mi tę przeklętą chustę. Pomimo półmroku panującego wokół mrużyłam oczy, przyzwyczajając się do ponownego ich używania. Zanim zdołałam wyostrzyć wzrok, żołnierze już mnie opuścili.

Rozejrzałam się dokładnie. Znajdowałam się w celi. Nie, uświadomiłam sobie po chwili. Znajdowałam się w ogromnej klatce. Ściany i górę zbudowano ze słupów grubości mojego uda, a nie zwykłych cienkich krat. Z metalowej podłogi wystawało coś na kształt sedesu oraz koja, na której właśnie siedziałam. Nie było poduszki, ale obok mnie leżał sztywny koc. Otuliłam się nim szczelnie, aby uchronić się przed panującym tutaj chłodem. Łańcuchy przy moich rękach i nogach przypięto do wystających z podłogi obręczy. Kajdany tak naprawdę nie były potrzebne, bo całą szerokość i długość pomieszczenia można było przejść w trzech krokach. Zapewne miały one wpłynąć na psychikę więźnia. Pokazać, kto tu ma władzę i czym my, wrogowie Korony, jesteśmy w oczach rządzących.

I niestety to działało.

Przez całą drogę spędzoną w pojeździe popłakałam się tylko dwa razy, i to w pierwszych godzinach. Nie chciałam pokazywać słabości przy wojskowych, których i tak nic nie obchodziłam. Przynajmniej dumę zdołałam choć trochę uratować.

Jednak w tym momencie, kiedy zostałam sama, a wokół nie było niczego prócz czerwonych i złotych lampek, które dawały tylko iluzję światła, wstrząsnął mną konwulsyjny płacz.

Płakałam z bezradności.

Płakałam z samotności.

A przede wszystkim płakałam ze strachu.

Bałam się o siebie, ale jeszcze bardziej bałam się o swoje dziecko.

Czy w ogóle dożyję do porodu? Może zabiją mnie, jak tylko znajdziemy się na miejscu? Ale bardziej przerażała mnie wizja porodu w więzieniu, bo zapewne tam miało być moje miejsce, jeżeli pozwoliliby mi żyć. Wykrwawiłabym się na śmierć czy uzyskała pomoc? I co zrobiliby z dzieckiem – odebraliby mi je czy zabili od razu po narodzinach?

Dusiłam się łzami. Krzyczałam. Wrzeszczałam, bo tylko to mog­łam zrobić.

Nikt nawet nie przyszedł skontrolować, dlaczego tak krzyczę.

A ja krzyczałam aż do zdarcia gardła.

 

 

 

 

ROZDZIAŁ II

 

 

 

Zza rogu kamienicy wyszły trzy postacie, każda wielkości kilkuletniego dziecka. Ich skóra była szarobłękitna z łuskami, między palcami rąk i nóg znajdowała się błona, a na głowie widniało wgłębienie wypełnione wodą.

Kappy. Małe, ale niebezpieczne stwory, wysysające siły witalne oraz wnętrzności swoich ofiar, wpatrywały się w nas złowieszczo, lecz nie ruszyły w naszą stronę.

– Zabawa przerwana! Zabawa przerwana! – krzyknął ze złością jeden.

– Przerwana! Przerwana! – wtórowała mu pozostała dwójka.

– Myślę, że warto brać nogi za pas – wyszeptał czarnowłosy, cofając się powoli.

– Nie sądzę – stwierdziłam. – Będą nas gonić, a są bardzo wytrzymałe i trudno się ich pozbyć.

Stwory zaczęły robić małe kroczki w naszą stronę. Ucieczka byłaby w takim przypadku naturalnym odruchem, ale na kappy nic by to nie dało. Z gonitwy za ludźmi czerpały ogromną przyjemność, była to dla nich wyśmienita rozrywka.

Wiele słyszałam, a także uczyłam się o magicznych stworzeniach. Nie należało oceniać ich powierzchownie, gdyż często małe i niepozorne gatunki były najbardziej krwiożerczymi bestiami. Jednak nawet najgorsze z nich miały jakieś słabe punkty.

W tej chwili był tylko jeden sposób na to, by je powstrzymać. Każda kappa miała na głowie coś w rodzaju miski wypełnionej magiczną wodą, która utrzymywała ją przy życiu. Należało więc ją jakoś stamtąd wylać.

Zrobiłam głęboki ukłon w stronę demonów. Schyliłam się tak bardzo, że mogłam niemal dotknąć czołem swoich kolan.

– Co ty robisz? – wysyczał jeden z nieznajomych.

– Zróbcie to samo co ja – powiedziałam z naciskiem.

Cała trójka poszła w moje ślady. Miałam nadzieję, że to zadziała. Po chwili wyprostowałam się powoli, nie spuszczając wzroku ze stworzeń.

Wydawało mi się, że czekam w nieskończoność. Na szczęście mój plan się powiódł.

Wszystkie kappy są na swój dziwny sposób bardzo uprzejme, więc gdy ktoś wykona w ich stronę kulturalny gest, one muszą go odwzajemnić. Tak było też i teraz. Każda z nich ukłoniła się tak samo głęboko jak my, przez co praktycznie cała magiczna woda z mis na ich głowach wylała się na ziemię. Padły na bruk, jednak to ich nie zabiło. W świetle lamp resztki płynu we wgłębieniach na głowach połyskiwały delikatnie, co na razie chroniło je przed śmiercią. Jeśli pobratymcy nie przybędą im na pomoc i nie zabiorą ich z powrotem do jeziora, to do końca nocy ujdzie z nich życie.

Jakaś część mnie czuła się winna, ale niestety miałam świadomość, że taki już jest nasz żywot – jeśli chcesz ocalić siebie, musisz poświęcić coś innego.

Odwróciłam się do pozostałych. Chłopcy stali jak wryci, z niedowierzaniem wymalowanym na twarzach. Mae omijała wzrokiem ciała stworów. Widok żywych stworzeń magicznych był dla niej zazwyczaj obrzydliwy, nie mówiąc już o ich truchłach.

– Muszę przyznać, że to było intrygujące – odezwał się blondyn. Dostrzegłam podziw w jego zielonych oczach, co lekko podbudowało moje ego. – Dziękujemy i jednocześnie przepraszamy za sprowadzenie na was niebezpieczeństwa. – Mówiąc to, łypnął na swojego kolegę.

– Tak, przepraszamy i dziękujemy – dodał drugi, pokazując w uśmiechu chyba wszystkie zęby, jakie miał.

– Zazwyczaj nie jestem ciekawska – zaczęłam – ale jakim cudem kappy biegły za wami aż taki kawał drogi? Najbliższy zbiornik wodny jest na obrzeżach miasta.

– Może najpierw warto byłoby się przedstawić? Tak tylko sugeruję – zagaił chłopak w czerni. Nie podobało mi się, że ciągle się szczerzył.

– Wy pierwsi. W końcu to wy wpadliście na nas dwie – odbiłam piłeczkę.

Tym razem uśmiech zagościł na twarzy zielonookiego. Czy tych dwóch wszystko bawiło?

– Jestem Huxley – odpowiedział. – A ten palant to Alden. – Wskazał głową na chłopaka obok. No, robiło się ciekawie. Aldenowi ewidentnie nie przypadło do gustu to określenie, co wywnioskowałam po spojrzeniu, jakie posłał koledze. – A wy?

Nie podobała mi się ta cała sytuacja. Ociągałam się z odpowiedzią. Po chwili namysłu dałam jednak za wygraną.

– Jestem Soleil.

– A ja Mae.

– Skoro już poznaliśmy swoje imiona, to może odpowiecie na moje pytanie?

Żadnemu z nich nie spieszyło się do zabrania głosu.

Obstawiałam, że zaraz usłyszymy jakąś historyjkę wyssaną z palca.

Alden zaczął opowiadać. Przybrał poważną minę, jakby szykował się do zrelacjonowania najważniejszego momentu swojego życia.

– Tak się składa, że jedna z tych oto kapp – pokazał gestem ciała leżące dalej na ziemi – chciała przywłaszczyć sobie moją rzecz, którą zgubiłem niedaleko jeziorka obok miasta. Ja natomiast odebrałem jej to, co moje, przez co się zdenerwowała i wraz ze swoimi koleżankami zaczęła mnie gonić.

– A ciebie dlaczego goniły? – zwróciła się Mae do Huxleya.

– Bo akurat z nim wtedy byłem.

Miałam już dość ich towarzystwa. Spojrzałam na zegarek. Musiałyśmy ruszać, żeby zdążyć przed południem dotrzeć do jakiejś wioski i znaleźć miejsce na wypoczynek. Moja przyjaciółka wyczuła, o czym myślę.

– Mam nadzieję, że nie będziecie mieć już więcej przygód z kappami. My musimy już iść – rzuciła, kierując się w stronę Demona, który przez cały ten czas stał posłusznie pod lampą, próbując skubać chwasty przebijające się przez piach i beton.

Poszłam za nią, rzuciwszy grzecznościowe pożegnanie.

– A można wiedzieć, dokąd się wybieracie? – zagadnął Alden.

– Wystarczy, że poznałeś nasze imiona. Więcej nie musisz wiedzieć – skwitowałam. Na odchodne usłyszałam tylko cichy śmiech.

 

*

 

Słońce zaczęło wschodzić nad horyzontem. Ostatnie kilka godzin spędziłyśmy na cichej wędrówce przez przedmieścia i pobliskie pastwiska oraz łąki.

Byłam zmęczona, ale do postoju zostało nam jeszcze kilka kilometrów marszu, a co więcej, musiałyśmy najpierw znaleźć odpowiednie miejsce na odpoczynek, co mogło okazać się niełatwe.

Późnym rankiem dotarłyśmy do niewielkiej wioski, w której wcześ­niej byłam jedynie przejazdem. Nigdy mnie nie interesowało, czy jest tu jakikolwiek pensjonat, bo podczas podróży rodzice zatrzymywali się w mieście oddalonym stąd o dzień drogi, więc teraz modliłam się w duchu do wszystkich stworzeń na świecie, aby znalazło się cokolwiek, gdzie będę mogła się zdrzemnąć i może nawet odświeżyć.

Po krótkim spacerze między budynkami i popytaniu kilku przechodniów trafiłyśmy do malutkiego gościńca prowadzonego przez starsze małżeństwo.

Kobieta emanowała pozytywną energią. Przywitała nas z radością, zaprowadziła do pokoju i zaoferowała obiad za pół ceny, gdyż, jak mówiła, byłyśmy tutaj pierwszymi od dawna gośćmi, którzy przyszli za dnia, więc w prezencie zjadłyśmy posiłek dla dwóch w cenie jednego. Jej mąż natomiast wyglądał, jakby widok człowieka sprawiał mu mentalny i fizyczny ból. Nie odezwał się ani słowem przez cały ten czas, tylko z miną męczennika snuł się jak cień za swoją żoną. Zauważyłam jednak, że z wielką troskliwością zajął się Demonem, a co dziwniejsze, koń bez oporu dawał mu się gładzić po grzbiecie.

Gdy tylko jedzenie zniknęło z naszych talerzy, Mae zasnęła głęboko, ja natomiast drzemałam lekko, nie mogąc znaleźć sobie wygodnej pozycji. Nie pomagało także słońce, które mimo zaciągniętych zasłon przebijało się do wnętrza pokoju i rzucało promienie prosto na moje łóżko.

– Musimy uzupełnić zapasy na drogę i kupić jeszcze parę rzeczy – mówiła z zapałem Mae po przebudzeniu się. Odpoczynek przywrócił jej na twarz delikatny zdrowy rumieniec. Mnie jednak nie przyniósł ani energii, ani wypoczynku. Jedyne, co uzyskałam podczas rzucania się po materacu przez sen, to wielki siniak na łokciu, gdy z całej siły uderzyłam ręką w szafkę nocną stojącą obok łóżka.

Na odchodne właścicielka dała nam na szczęście po amulecie uplecionym przez nią własnoręcznie z maków.

– Niech to was chroni w dalszej podróży i szczęśliwie zaprowadzi z powrotem do domu – powiedziała, wręczając nam je. Wzruszyłam się. W podziękowaniu mogłam tylko zapłacić jej troszkę więcej, ale nawet tego nie chciała przyjąć. Twierdziła, że prosiła wszechświat o znak i wtedy spotkała nas. Nie miałam pojęcia, o co jej chodziło, ale wolałam się nie wtrącać w jej osobiste sprawy.

W stajni zastałyśmy wesoło parskającego Demona, a obok niego gospodarza. Gdy wydawał mi konia, wróciła jego posępna mina, której pozbywał się tylko w towarzystwie zwierzęcia.

– Bardzo dziękujemy za opiekę nad nami i moim koniem. – Na usta przywołałam jak najbardziej szczery uśmiech. Ewidentnie łatwiej mi to przychodziło, gdy rozmawiałam z jego żoną.

– Taka praca – burknął mężczyzna i zaczął odchodzić. Uznałam to za „do widzenia”, więc także ruszyłam w swoją stronę.

Nie zdążyłam ujść daleko, gdy usłyszałam za sobą jego głos:

– Uważajcie na wojsko. Są inni.

Patrzyłam na niego ze zmarszczonymi brwiami. On za to wlepiał wzrok w ziemię.

– Co ma pan na myśli?

Podniósł głowę i przyjrzał się nam. W jego oczach kryło się coś na kształt strachu oraz nienawiści.

– Krążą różne plotki na ich temat. Uważajcie na nich bardziej niż zazwyczaj.

– Jakie plotki? – zagadnęła Mae.

– Ech. Jak macie iść, to już was tu nie ma. Ja po prostu was ostrzegam. – Machnął na nas ręką.

My na jego nieszczęście nie miałyśmy zamiaru ruszyć się z miejsca.

– Jeśli już nas pan ostrzega, to chcemy wiedzieć przed czym – powiedziałam.

Westchnął z poirytowaniem, ale zaczął mówić.

– W ostatnich dniach armia pojawia się w okolicy dużo częściej niż dotychczas. Podróżni napotykają ich na drogach i szlakach. Żołnierze nie pozwalają im przejechać. Mówi się, że zachowują się podejrzanie, częściej chwytają za broń i stosują przemoc. – Zrobił krótką przerwę, po czym ciągnął dalej: – Ludzie podejrzewają, że wojsko chce coś ukryć albo chronić. Ale cokolwiek by to było, na pewno jest niebezpieczne.

Czułam, że zaczynam się cała trząść. Ta przemowa odebrała mi dużą część pewności i werwy. Wiedziałam, że prędzej czy później będziemy musiały przejść przez straż kontrolującą granice większych miast i tłumaczyć się z celu naszej podróży. Byłam przygotowana na takie trudności, ale to, co usłyszałam, zmroziło mi krew w żyłach.

– Tylko język za zębami o tym, skąd to wiecie – fuknął starzec i poszedł.

 

*

 

– Czyli mamy kolejny problem – biadoliła Mae.

– Przestań jęczeć. Będziemy myśleć o tym później. Na razie przydałoby się kupić coś do jedzenia.

Byłyśmy właśnie na miejscowym rynku. Przez całe dziesięć minut drogi, którą przeszłyśmy od gościńca do placu ze straganami, rozmawiałyśmy o tym, co powiedział nam gospodarz, i snułyśmy najróżniejsze teorie, co raczej nie było dobrym pomysłem, bo tylko bardziej się zestresowałyśmy.

W tym momencie mówienie o tym głośno nie wchodziło w grę, gdyż znajdowało się tu zbyt wiele osób i uszu spragnionych plotek. Wystarczyło już, że przekupki oraz handlarze patrzyli na nas z ciekawością i nadzieją na sprzedanie nam za niebotyczną cenę kurzych pazurów. Kto w ogóle kupował coś takiego?

Przedzierałyśmy się przez gąszcz barwnych namiotów, stolików i tłumy ludzi. Znalezienie tu potrzebnych rzeczy okazało się nie lada wyzwaniem. Co chwilę ktoś nas zaczepiał – a to sprzedawca oferujący złotą biżuterię, która raczej nie była ze złota, a to wróżka obiecująca przepowiedzieć nam przyszłość, a nawet typ z siwą brodą sięgającą aż do samej ziemi i kaprawym okiem, który twierdził, że w swoim domu ma rzadko spotykane koty o błękitnej sierści i może nam je pokazać, jeśli z nim pójdziemy.

Gdy nareszcie dotarłyśmy do pierwszego stoiska, byłyśmy spocone, a ja miałam za sobą nieprzyjemną rozmowę z pewną porywczą kobietą (to znaczy ja mówiłam, a ona wrzeszczała jak szalona) na temat miejsca w kolejce, które jej się ponoć należało ze względu na to, że jest miejscowa. Zażądała ode mnie przepuszczenia. Teoretycznie mogłam to zrobić i nie psuć sobie nerwów, gdyby grzecznie poprosiła, a nie od razu krzyczała mi w twarz. Poza tym idąc jej tokiem rozumowania, musiałabym ustąpić miejsca w kolejce każdej tutejszej osobie, a to byłoby jakimś nieśmiesznym żartem.

Pod koniec wycieczki po targowisku byłyśmy zaopatrzone w prawie wszystkie potrzebne nam rzeczy. Po zapoznaniu się z układem stoisk, w czym pomogło nam to, że zgubiłyśmy się tam ze trzy razy, zakupy szły sprawnie i przyjemnie. Dałam nawet szansę porządnie zarobić chłopcu, od którego kupiłam kostki cukru dla Demona. Zwierzak w zamian za łakocie dał się mu pogłaskać, co wywołało salwę dziecięcego śmiechu.

Niestety ostatni handlarz okazał się mistrzem hochsztaplerstwa oraz sknerą. Jakby tego było mało, obrzydliwie się uśmiechał i co chwila oblizywał.

Musiałam jakoś to znieść i kupić od niego mapę. Nasza jak na złość okazała się nieaktualna, bo w ciągu ostatnich paru lat powstały nowe drogi i mosty, dlatego w dalszej podróży byłaby bezużyteczna.

Rozejrzałam się za Mae. Miała tylko na chwilę pójść kupić owoce i zaraz wrócić, ale nie było po niej śladu. W taki oto sposób utknęłam sama jak palec oko w oko z tym śliniącym się knurem. Facet był dwa razy większy wszerz niż wzdłuż, pocił się jak świnia, mimo że było już chłodne popołudnie, a z ust śmierdziało mu zgnilizną – czułam to, stojąc co najmniej półtora metra od stołu z towarem.

– Słuchaj, maleńka – powiódł po mnie wzrokiem, a ja czułam, że jego chora wyobraźnia podsuwa mu wymowne obrazy – dziesięć złotych monet i ta mapka jest twoja.

– Za taką kwotę mogłabym mieć cztery mapy. Znam się na cenach. Nie próbuj mnie oszukać.

W odpowiedzi zarechotał i zaszczycił mnie kolejnym ohydnym mlaśnięciem jęzora.

– Widzę, że bardzo ci na niej zależy. W takim razie, skoro znasz się na cenach, to mam dla ciebie propozycję. Ja sprzedam ci to za pięć złotych monet, a resztę zapłacisz, że tak to ujmę… w naturze.

Gdzie, do jasnych niebios, ja się pytam, jest sprzedawca strzelb, gdy jest potrzebny!

– Chyba nie sądzisz…

– Berno, co zrobiłeś tej dziewczynie? Wygląda, jakby za chwilę miała cię zastrzelić – przerwał mi jakiś chłopak. Nawet się z tego ucieszyłam, bo w tak szybkim czasie nie przyszła mi do głowy odpowiednio cięta riposta, a on idealnie odczytał moje myśli.

– Vin! Mój drogi! Co ty tu robisz? – Knur zaczął się jeszcze mocniej pocić. Nie wiedziałam, że to możliwe.

Chłopak stanął obok mnie. Wziął mapę leżącą przede mną i przyjrzał się jej znudzonym spojrzeniem, ale na ustach błąkał mu się uśmiech.

– O to cały ten cyrk?

– Tak się składa, że ta młoda dama nie chce zapłacić odpowiedniej kwoty… – tłumaczył się sprzedawca.

– Więc ty stwierdziłeś, że genialnym pomysłem będzie zapłata, jak to ująłeś: „w naturze”. – Dla podkreślenia zgiął dwa palce. – Czy się mylę?

Opadła mi szczęka. Chłopak idealnie zacytował tego obrzydliwca. Ciekawe, ile osób nam się przysłuchiwało.

Mężczyzna zbladł momentalnie i zaczął jąkać coś w stylu „ja nie”, „ależ skąd”, „ja tylko”. I to mi się podobało, zwłaszcza że naprzeciwko spanikowanego i spoconego łajzy, którego twarz przypominała teraz kolorem dorodnego pomidora, stał wysoki szatyn o piwnych oczach i z figlarnym uśmieszkiem. Było widać, że dobrze się bawi, oglądając speszonego handlarza.

– Berno, skończ się poniżać i sprzedaj tej ślicznej pani mapę za odpowiednią cenę.

No dobra, musiałam przyznać, że zrobiło mi się miło.

– Ale Vin, ja też muszę mieć za co żyć – stękał Berno.

– Z tego, co wiem, żyje ci się całkiem dobrze. W końcu interesy z twoimi przyjaciółmi przynoszą spory zysk. – Po tym zdaniu sprzedawca przełknął głośno ślinę. Tamten jednak mówił dalej: – Sądzę więc, że pięć srebrniaków to odpowiednia cena. Może być? – Ostatnie słowa skierował do mnie.

– Na taką cenę liczyłam.

– W takim razie proszę bardzo. – Chłopak wręczył mi trzymaną przez siebie mapę. Położyłam na stole pięć srebrnych monet i uśmiechnęłam się do niego.

– Dziękuję bardzo.

Handlarz nie pisnął ani słówkiem. Odchodząc, obrzuciłam go najbardziej jadowitym spojrzeniem, zarezerwowanym tylko dla rasowych oblechów.

– Poczekaj chwilkę. – Chłopak złapał mnie za rękaw bluzki, po czym delikatnie pociągnął w cień stojącej niedaleko budki. – Tak w ogóle, jestem Vin. – Wyciągnął przed siebie rękę.

– Soleil. – Uścisnęłam jego dłoń. Spodziewałam się, że będzie delikatna, gdyż nie wyglądał na osobę pracującą fizycznie, ale pod palcami dało się wyczuć twarde zgrubienia od odcisków. – Dziękuję za pomoc.

Znów posłał mi uśmiech.

– Berno już taki jest. Żeby coś od niego kupić, trzeba albo zgodzić się na jego niebotyczną kwotę, albo – nachylił się lekko w moim kierunku – mieć na niego haczyk.

Oparłam się o ścianę budki, żeby zwiększyć dystans między nami, bo poczułam się odrobinę nieswojo, i założyłam ręce na piersi.

– A ty, jak widać, masz taki haczyk. – Spojrzałam mu prosto w oczy, ale on nie odwrócił wzroku. Wręcz przeciwnie, ze stoickim spokojem patrzył na mnie intensywnie. Zrobił krok do przodu i bez drgnięcia powieki powiedział:

– Jeśli chcesz żyć na własnych zasadach, musisz znać sekrety innych.

Zjeżyły mi się włoski na karku. Spróbowałam jednak nie dać tego po sobie poznać.

– W takim razie pewnie znasz wiele tajemnic.

– Więcej, niż możesz sobie wyobrazić. – Kolejny krok naprzód. – Mogę ci zdradzić jedną o kimkolwiek chcesz, jeśli ty powiesz mi coś o sobie.

– Nie potrzebuję takich informacji. Sekrety to własność osobista. Nie powinny być tematem rozmów.

– Fakt. Nie jest to zbyt moralne, ale uwierz mi, często przydatne.

Stanął pod przeciwległą ścianą, dzięki czemu dzieliło nas teraz kilka metrów. Wyglądało, jakbym trafiła go w czuły punkt. Przyjrzałam mu się dokładnie – jasną koszulę, rozpiętą do połowy klatki piersiowej, włożył w czarne skórzane spodnie. Pasek i buty były zrobione z tej samej ciemnej skóry, a złota klamra paska przypominała głowę węża.

– Kim ty jesteś?

Zaśmiał się gardłowo. Znów dało się wyczuć bijący od niego luz i nonszalancję, które zniknęły na krótko.

– Czyli chcesz poznać moją tajemnicę. Niech będzie. Ale panie mają pierwszeństwo. – Wskazał na mnie ręką.

– To ty mnie tu zaciągnąłeś i zacząłeś rozprawiać o ludzkich tajemnicach. W takim wypadku ty pierwszy.

– Ale to ja pomogłem ci kupić mapę, więc jesteś mi coś winna.

Powoli się irytowałam, ale ciekawość zżerała mnie od środka, zwłaszcza że Vin był wyraźnie chętny do mówienia.

– Zróbmy tak: ty powiesz mi, kim jesteś, a ja, w zależności od tego, jak bardzo wyda mi się to interesujące, powiem ci co nieco o sobie. Postaraj się więc, bo możesz dostać pikantną tajemnicę lub jakiegoś suchara.

– Hm. Przyznaję, że mnie zaintrygowałaś. – Przygryzł w zamyśleniu wargę. – Jestem synem jednego z najbardziej szanowanych handlarzy. – Rzucił mi pytające spojrzenie.

– Za mało. Postaraj się bardziej.

Znów się zaśmiał.

– Mieszkałem w tylu miejscach na świecie, że nie jestem w stanie tego zliczyć. Poznałem ludzi z najróżniejszych stanów: od biedaków żebrzących o kawałek chleba po szlachcianki noszące bieliznę szytą złotą nicią. A to wszystko jeszcze przed dwudziestką.

Zapadła cisza. Vin patrzył na mnie wyczekująco. Ja za to nie miałam najmniejszej ochoty powiedzieć mu czegokolwiek. Wystarczyło, że znał moje imię.

Od dziecka byłam bardzo nieufna. Podobno gdy miałam cztery lata, ugryzłam w palec koleżankę rodziców, która chciała mnie tylko wziąć na ręce. Później z płaczem pobiegłam do mamy.

Zerwał się lekki wiatr, a niebo powoli ciemniało. Spędziłam tu prawie cały dzień, co nie było planowane.

– Soleil! Tu jesteś! Masz pojęcie, ile się ciebie naszukałam? – Mae podbiegła do mnie, trzymając w jednej ręce wodze, za które prowadziła Demona, a w drugiej torbę z owocami. Dopiero gdy podeszła bliżej, zauważyła mojego towarzysza. – A to kto?

Omal nie wybuchłam śmiechem. Cała ona – bez ogródek mówiła to, co jej ślina na język przyniosła. Zazwyczaj ludzie doznawali szoku, natykając się na jej bezpośredniość, lecz Vin w odpowiedzi ukłonił się teatralnie.

– Mam na imię Vin. Od dziś jestem przyjacielem Soleil. – Puścił do mnie oko.

– Ja bym tak tego nie ujęła – odparowałam.

– Szczerze mówiąc, mało mnie to obchodzi – powiedziała Mae. – Musimy się zbierać.

– Cóż, mnie też wzywają obowiązki. – Vin zaczął się oddalać. – Do zobaczenia, drogie panie. – Przystanął obok mnie i szepnął mi do ucha: – Kiedyś jeszcze poznam twoje sekrety.

Wpatrywałam się zszokowana w jego plecy, gdy znikał między budynkami. Co to niby miało być? I o co mu chodziło z tym tekstem?

Dopiero Mae przywołała mnie do rzeczywistości.

– Ziemia do Soleil! Powinnyśmy się ruszyć, bo zapada noc, a nie gapić się z wywieszonym jęzorem na jakiegoś obcego typka.

– Wcale się nie gapiłam!

– Dobra, dobra. Już nieważne. Masz mapę?

– Tak.

Sięgnęłam do torby i wyjęłam papier. Zanim jednak podałam go przyjaciółce, coś błysnęło w jednej z kieszonek. Dotknęłam przedmiotu.

Trzymałam w dłoni złotą monetę z wygrawerowanym po obu stronach wężem. Na awersie zjadał swój ogon, na rewersie widniała tylko jego głowa.

– Uroboros – powiedziałam sama do siebie.

– Skąd to masz?

– Obstawiam, że Vin zostawił po sobie ślad.

– Ten koleś ci to dał? – dopytywała Mae.

– Nie osobiście. Wyjęłam to z bocznej kieszeni plecaka. Pewnie mi ją podrzucił. – Obracałam monetę w palcach. Miała w sobie coś hipnotyzującego.

– Jesteś pewna, że to od niego?

– Tak sądzę. Widzisz to? – Wskazałam na rewers. – Jego klamra przy pasku była identyczna. Może to jakiś jego symbol.

– Jeśli nie możemy nią zapłacić, to na nic nam się nie przyda – skwitowała.

 

*

 

Księżyc w pełni oświetlał mapę rozłożoną na trawie przed nami.

– Bashija znajduje się tutaj. – Mae wskazała palcem. – Żeby się tam dostać, będziemy musiały przepłynąć rzekę Cumbe promem.

– Mogą nas wypytywać, czemu tam płyniemy. – Próbowałam mówić wyraźnie, ale policzki miałam wypchane winogronami. Po całym dniu na targu byłam głodna jak wilk i z chęcią zjadłabym całe nasze zapasy.

– Dlaczego by mieli? Całe rodziny tam podróżują.

– Tak dla bezpieczeństwa warto mieć jakąś historyjkę. Wojsko możemy napotkać w każdej chwili, a oni lubią zadawać niewygodne pytania.

Mae zamyśliła się na moment.

– Nie wiem. Może po prostu przyjmiemy wersję, że chcemy zwiedzić miasto?

– Wątpię, żeby to przeszło.

– To jaki masz pomysł? Ej, zostaw! To moja porcja! – Wyrwała mi z ręki bułkę na parze, którą miałam zamiar w całości wsadzić do ust. – Ty swoją już zjadłaś!

Serio? Ciekawe, co jeszcze pochłonęłam przez ten czas.

– A może powiemy, że chcemy świętować Diamentową Noc właś­nie w stolicy? W końcu to jedno z najważniejszych świąt, więc należy je godnie uczcić.

W odpowiedzi tylko ciężko westchnęła.

– Co jest?

Wyglądała, jakby nagle opuściły ją wszystkie siły.

– Myślisz, że zdążymy do Diamentowej Nocy? To już za dwa tygodnie, a my nadal jesteśmy niedaleko domu. Jeśli każdy rynek, na który pójdziemy, żeby zrobić zakupy, będzie wyglądać tak jak ten dzisiaj, to wątpię, żebyśmy dotarły do Bashii przed końcem lata.

– Przyznaję, ten dzień nie wypadł najlepiej, ale kupiłyśmy wszystkie potrzebne przedmioty i dużo jedzenia.

Mae popatrzyła na mnie z lekkim uśmiechem.

– Które ty już prawie zeżarłaś – przekomarzała się.

Przybliżyłam się do niej i oparłam głowę na jej ramieniu.

– Nie martw się. Zdążymy.

– Naprawdę tak uważasz czy próbujesz mnie pocieszyć?

– I jedno, i drugie.

Przez kilka minut siedziałyśmy w ciszy. Ja wsłuchiwałam się w odgłosy dobiegające z kolejnego miasteczka, do którego się zbliżałyśmy. Według mapy było to ostatnie, jakie spotkamy w ciągu następnych dwóch dni, zatem należało się przygotować na spanie pod gołym niebem, wśród najróżniejszych robaków czy magicznych stworzeń.

– Mae.

– Mhm.

– Wiesz, że to nie droga jest najtrudniejszym punktem, prawda?

Nie odpowiedziała od razu. Czułam, jak napięły jej się wszystkie mięśnie.

Oczywiście, że zdawała sobie z tego sprawę.

Wdarcie się do pałacu siłą nie miało sensu. Nie byłyśmy zbuntowaną armią, a nawet jej by się nie udało. Buntownicy ginęli w walce, a jeśli nie w trakcie, to po niej, jako że odważyli się podnieść rękę na władzę. Ci, którym się poszczęściło, trafiali na zawsze do więzienia, ale co to za życie za kratami.

Orlica nie przejmowała się rozlewem krwi. W końcu sama w ten sposób zdobyła władzę.