Pływające krowy, czyli zdrowo zakręconego Podlasia i nie mniej zakręconej Suwalszczyzny część druga - Urszula Arter, Wojciech Koronkiewicz - ebook

Pływające krowy, czyli zdrowo zakręconego Podlasia i nie mniej zakręconej Suwalszczyzny część druga ebook

Urszula Arter, Wojciech Koronkiewicz

4,3

Opis

O KSIĄŻCE:

Kiedy oddawałem w Wasze ręce tom pierwszy Podlasia zdrowo zakręconego - opowieści Wojciecha Koronkiewicza o ludziach, którzy na Ścianie Wschodniej żyją z marzeń, w najśmielszych snach nie przypuszczałem, że cieszyć się ona będzie tak dużym zainteresowaniem... Patrzyłem ze zdumieniem, jak książka krąży po całej Polsce, jak na jej podstawie organizowane są wycieczki po Podlasiu oraz Suwalszczyźnie, jak w mediach społecznościowych krążą zdjęcia, na których bohaterowie tej książki, w książce, przy rozdziałach, których są bohaterami, składają autografy... Uśmiechałem się, bo nie było w zasadzie spotkania autorskiego, na którym Wojtkowi nie zadano sakramentalnego pytania: czy będzie część druga Podlasia zdrowo zakręconego? Przez długi czas nie mogłem zrozumieć, na czym polega fenomen tej książki, aż wreszcie do mnie dotarło: przecież to opowieść o Suwalszczyźnie i o Podlasiu przez pryzmat ludzi, którzy tam mieszkają... A żaden, nawet najbardziej misternie ilustrowany przewodnik, nie zachęci do odwiedzenia danej części świata bardziej niż zwykła ludzka opowieść... Bo Miejsce to przede wszystkim ludzie... Wojtek, który jak mało kto, umie i lubi (bo to nie zawsze idzie w parze) słuchać, już dawno to zrozumiał, zrozumieliście Wy, i w końcu do mnie to dotarło... Dlatego dostajecie to, na co tak długo czekaliście: część drugą opowieści o ludziach, którzy żyją z marzeń, autorstwa Wojtka i Urszuli Arter, bez której książki tej długo by jeszcze nie było... Przyjeżdżajcie na moją ukochaną Ścianę Wschodnią, posłuchajcie opowieści, dobrze zjedźcie, lecz wyjedźcie z uczuciem niedosytu i wracajcie... Zapraszam serdecznie do smakowitej podróży po zdrowo zakręconym Podlasiu i nie mniej zakręconej Suwalszczyźnie!
Piotr Brysacz, wydawca, dyrektor artystyczny festiwalu literackiego Patrząc na Wschód

O AUTORACH:

Urszula Arter - urodzona i wychowana w Lidzbarku Warmińskim. Mieszkała też w Poznaniu, Ciechanowie, Łodzi i Warszawie. Białystok sobie wybrała i wyprowadzała się z niego trzy razy. Aż została. Ma papiery na pedagoga-kulturoznawcę, socjoterapeutę i menadżera kultury. Oprócz tego była: zbieraczką owoców, sprzątaczką, prasowaczką czapek, pomywaczką, barmanką, dziennikarką, dyrektorką, korektorką, animatorką, sekretarką, redaktorką, recytatorką, przedstawicielką handlową, pieśniarką, konferansjerką, rzeczniczką. Obecnie pracuje w urzędzie. Jest matką dwóch córek. Wielbi książki, ludzi, głośną muzykę i długie rozmowy. Lubi rękodzieło i gotowanie "nawinie".

Wojciech Koronkiewicz, urodzony w Białymstoku w kwietniu 1969 roku, syn Janusza i Danuty. Mieszkał po pół roku w Paryżu, Nowym Jorku i Warszawie, ale zawsze wracał. W Białymstoku czuje się najlepiej. Rodzina katolicka, ale dziadek prawosławny. W dodatku maszynista! Na parowozie jeździł. Jak go Babcia zobaczyła, ślub w tydzień był! Wojciech Koronkiewicz jest dziennikarzem. Kiedyś pisał wiersze i malował po ścianach. Filmy kręcił. Teraz wyprowadza psy ze schroniska. Ma piękną żonę, dwoje dzieci i kota. Jeździ rowerem. Autor książek Z Matką Boską na rowerze. Podróż do cudownych obrazów, ikon i świętych źródeł Podlasia, Podlasie zdrowo zakręcone. Podróż po krainie niezwykłych ludzi i zapomnianych smaków oraz Nie zbiera się jabłek z tego sadu. Podróż do grobów, duchów i ukrytych skarbów Podlasia.

FRAGMENT KSIĄŻKI:
Jedziemy zobaczyć ostatnie pływające krowy. Osiem sztuk, które co rano przepływają rzekę w drodze na pastwisko. Niegdyś zjawisko bardzo popularne. Jeśli łąki znajdowały się na drugim brzegu rzeki, a do mostu było daleko, wganiało się krowy do wody i płynęły. 25 lat temu dla Telewizji Białystok nagraliśmy z Krzyśkiem Więckowskim krowy płynące przez Narew w Niwkowie pod Wizną. 10 lat temu widziano pływające krowy w Brzostowie nad Biebrzą. Czy nadal tam pływają? Tego nie wiem. Wiem, że nad Bugiem wciąż płyną.
Droga zwęża się coraz bardziej, asfalt zamienia się w szutrówkę i w końcu skręca do lasu. Jakieś domy. To tu. Dalej jest tylko rzeka. Szeroka, rozlana, podchodzi aż pod budynki.

Przyjmuje nas pan Bolesław. Prowadzi do domku na skarpie. Rozsuwa okna. Bo nie wystarczy przecież patrzeć. To trzeba słyszeć, to trzeba czuć. Wielka rzeka płynie wprost na nas.
- 1 maja minie 22 lata, gdy zdecydowaliśmy się otworzyć agroturystykę - mówi pan Bolesław. - Ludzie pukali się w głowę. Nie dawali nam szans. Mówili, że przegramy. A ja dzisiaj wiem, że wygraliśmy. Dużo osób nam nawet zazdrości. Że się powiodło. Tymczasem nie ma co zazdrościć. Trzeba spróbować. We wsi jest kilka gospodarstw, które przyjmują gości.
Mówi zupełnie inaczej niż człowiek z miasta. Ale też inaczej niż reszta województwa. Jest w jego akcencie coś nowego. Czy to już wpływ pobliskiego Mazowsza?

- Jesteście na samym końcu Podlasia - mówię. - Albo na początku. Tymczasem wygraliście konkurs na najlepszą agroturystykę.
- Tak - uśmiecha się Bolesław. - Komisja przyjechała i powiedziała, że za sam widok. Nikt nie miał takiego widoku! Nikt! Już bliżej rzeki nie można mieszkać. Tymczasem widziałem, że niektórzy się reklamują, domek na Bugiem, 5 km od rzeki. A u nas wszędzie woda.
- O tych krowach chciałem - mówię.
- Och, krowy! - Bolesław łapie się za głowę. - My to już piąte pokolenie. Pradziadek, dziadek, ojciec, ja i moja córka Dominika. Piąte pokolenie, które nie przerwało przepędzania krów na drugą stronę rzeki. Pan nie znajdzie takiego miejsca w Europie. Z taką tradycją. 50 lat temu dużo osób się trudniło przepędzaniem bydła. Bo łąki są na drugim brzegu. I jakby krowy szły przez most, to 40 kilometrów musiałyby dziennie robić.

- Więc pan wpędza krowy do wody i one sobie płyną - mówię.
- No, to nie takie proste - śmieje się Bolesław. - Bo stado podstawowe już pływa. Ale są młode sztuki, więc trzeba je przyuczyć. Bo krowa umie pływać, ale za pierwszym razem jest stres, obawa. Boi się wody. Bariera taka. Potem jest to przyjemne. Ale pierwsze przepłynięcie, to czepiamy sznur do rogów i płyniemy powoli w pychówce. Kiedyś, jak mieliśmy stado 30 krów, to tak jak w westernie. We dwóch albo we trzech. Z obu stron.
- Teraz płynie osiem krów - mówię.
- Osiem, czasem dziesięć - mówi Bolesław. - Zrezygnowaliśmy z oddawania mleka do mleczarni. Teraz na własne potrzeby mamy. Przerabiamy je sami. Na sery, na masło.

- Widziałem, dwie krowy w szklarni stoją - mówię.
- Potrzebowałem trochę nawozu pod warzywa i pomidory - mówi Bolesław. - Zamiast nosić z obory, przyprowadziłem do środka krowy. Bardzo im się tam podoba. Ciepło mają i oglądają całe podwórko. Po kilku dniach je zabiorę, ziemię skopię i ogródek mam gotowy.
- To prawda, że krowy nie mogą się już doczekać pływania? - pytam.
- Prawda, już mi czasem uciekają - mówi Bolesław. - Widzą, że na drugim brzegu trawa zielona. I jak słońce zaświeci, to kąpać się chcą. Są ludzie, którzy mówią, że zwierzęta nic nie rozumieją. Tymczasem zwierzęta lepiej rozumieją jak ludzie. Tylko my ich nie rozumiemy. Prowadzam krowy do wodopoju, więc widzę ich radość. Tu była taka pani, która teledysk nagrywała. Pani Sanah. I ona mówi, że nie pije mleka. Ale od moich krów się napije. Bo one takie czyste. Jak mają być brudne, gdy kąpią się dwa razy dziennie? Mało który człowiek się kąpie dwa razy w ciągu dnia. Na pastwisku też się nie brudzą.

- Ludzie specjalnie przyjeżdżają, żeby zobaczyć pływające krowy? - pytam.
- Tak, to nasza największa atrakcja - śmieje się Bolesław. - Jedna pani aż spod Olsztyna przyjechała zobaczyć. Bo szukała wszędzie i nigdzie już nie ma. Nawet na Narwi. Tylko u nas. Jak zrobiła nam reklamę, to w zeszłym roku nazjeżdżało się fotografów z całej Polski!
- Więc kiedy rano idziecie przeganiać krowy, to najpierw budzicie gości: "Wstawajcie! Wstawajcie! Krowy idą pływać!" - mówię.
- Sami już na brzegu czekają! - śmieje się Bolesław. - Kajaki pożyczają, żeby mieć lepsze ujęcie. Na pychówkę wchodzą. Jedna pani zrobiła zdjęcie i wygrała konkurs na najlepsze zdjęcie wakacji. Na okładkę trafiło w "Gazecie Współczesnej". Przysłała nam potem tę gazetę. Reklamy nigdy za dużo!

- Słyszałem, że jedna krowa 20 lat ma, to prawda? - pytam.
- Tak, to prawda - mówi Bolesław. - Ten sezon jeszcze popływa. Już trochę odstaje. Najsłabiej płynie. Zostaje w tyle. Już trochę podupada.
- Bo krowy ile żyją? - pytam.
- W takich oborach specjalistycznych, w fabrykach mleka - zastanawia się Bolesław - to siedem lat. Góra dziesięć. Tak słyszałem od weterynarzy.
- Krówka całe życie przypięta do rury w oborze. - mówię. - Świata na oczy nie widziała, po trawce nie biegała, siedem lat i do widzenia! A u was i łąka, i sobie jeszcze popływa. Nic dziwnego, że formę ma!
- I na plaży poleży sobie jeszcze - mówi Bolesław. - Bo na drugim brzegu plaża jest. I jak jest ciepło, bo Polska to bardzo ciepły kraj teraz, to krówka podje trawy i wchodzi do rzeki się schłodzić. Potem znów podje. Na piasku się rozłoży. Jak w Grecji. Jak chcą się położyć, a mają trawę i piasek, to wybierają piasek.
- Nic dziwnego, że dożyła 20 lat - mówię.
- I osiemnaście cielaczków miała - śmieje się Bolesław.

- Muszę poznać tę bohaterkę - powiadam. - Ale zanim pójdziemy, to o grzybach muszę wspomnieć. Podobno goście przyjeżdżają do Was z własnymi suszarkami.
- Przez te 22 lata oddałem może kilka przyczep grzybów - mówi Bolesław. - Lubię, gdy ludzie są zadowoleni. Więc prowadzę do grzybnych miejsc. Pokazujemy co i jak zbierać, bo niektórzy miastowi nie umieją. Nieraz i przebieramy razem grzyby, bo rozmaite goście zbierają. Są oczywiście grzybiarze zawołani, którzy biorą już własne suszarki, aby więcej grzybów wywieźć. Tylko mało kto pamięta, że ceny energii wzrosły i jak taka suszarka cały dzień pracuje, to my potem płacimy rachunek. Wystarczyłby napiwek. Ryba też ciągle w Bugu jest. Choć nie tak dużo jak kiedyś. Zabieram ludzi na wędkowanie. Na kajaki. Na bobrze tamy. Mamy też w ofercie pływanie w trzech rzekach. W Bugu, w Nurcu i Pychłówce. Wyprawa na cały dzień. Brodzimy, pływamy, moczymy się. Jedna pani, lat może 50, kiedy wróciła po południu z takiej wycieczki, powiedziała: "Ja pierwszy raz w życiu czuję głód". Dziwne, nie? Bo my bierzemy tylko wodę. I cały dzień na świeżym powietrzu. Pływał pan jednego dnia w trzech rzekach?
- Widzę, jak się pan uśmiecha - mówię. - Pan to lubi, prawda?
- To trzeba kochać - śmieje się Bolesław. - Inaczej pan pęknie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 155

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (15 ocen)
9
3
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MlodyTyp

Nie polecam

Bardzo tendencyjne, marketingowe pierdolenie
10
Emmanuelle

Nie oderwiesz się od lektury

Wiele adresów do wykorzystania w podróży po podlasiu i nie tylko. Skorzystam i polecam mieć na uwadze.
00

Popularność




Powiat augustowski

Jagodzianki Mistrza Polikarpa

Być w Augu­sto­wie i nie odwie­dzić cukierni Poli­karpa to tak, jakby w Rzy­mie nie odwie­dzić papieża! Piszę to zda­nie i za głowę się łapię, gdyż w poprzed­niej książce nie zna­la­złem wystar­cza­jąco dużo czasu, by mistrza Poli­karpa odwie­dzić. Moja wina, moja wina, moja bar­dzo wielka wina!

Poli­karp Augu­sty­niak. Czło­wiek legenda. Czło­wiek jago­dzianka.

Mistrza Poli­karpa zasta­jemy za ladą. W skle­pie ryb­nym.

– Co naj­słyn­niej­szy cukier­nik Augu­stowa robi w skle­pie ryb­nym? – wołam od progu.

– Pro­szę pana, ja mam prze­cież rybę w imie­niu – wyja­śnia mistrz Poli­karp. – Eks­pe­dientka dziś zacho­ro­wała, przy­sze­dłem na zastęp­stwo.

Pro­wa­dzi nas na zaple­cze. Jeste­śmy w Augu­sto­wie, więc ze ścian zer­kają na nas głowy zęba­tych szczu­pa­ków.

– Jago­dzianki – prze­cho­dzę od razu do rze­czy. – To pan spro­wa­dził je do Augu­stowa?

– Tak – odpo­wiada Poli­karp i w zasa­dzie roz­mowa mogłaby się już zakoń­czyć, ale ona dopiero się zaczyna i mamy przed sobą kwa­drans wspa­nia­łych opo­wie­ści. – Może po domach gospo­dy­nie coś tam robiły. Ale w nie­wiel­kich ilo­ściach i nie tego typu. Nie wiem, czy lep­sze, czy gor­sze, ale na pewno nie takie, jak my robimy. Praw­dziwe jago­dzianki, któ­rymi zasły­nę­li­śmy nie tylko w kraju, ale rów­nież dalej, dalej poza gra­ni­cami – opo­wiada cukier­nik z rybą w imie­niu.

– Jak to się zatem wszystko zaczęło? – pytam.

– Przy­pa­dek spra­wił – pan Poli­karp wzdy­cha głę­boko. – A może to tak miało być? Nie wiem. Ale na tutej­szych tere­nach odkry­łem praw­dziwe piękno. Naj­lep­szą jagodę! Takiej ni­gdzie indziej nie pró­bo­wa­łem. I nawet nie chcę. Ta tutaj, z naszych oko­licz­nych lasów, jest wprost nie­po­wta­rzalna!

– Rośnie w Pusz­czy Augu­stow­skiej – mówię. – I ma pan swo­ich ludzi, któ­rzy tam idą i zbie­rają.

– Tak jest, już trze­cie poko­le­nie dla mnie zbiera – potwier­dza mistrz Poli­karp. – Już 50 lat bez prze­rwy, nie ma jed­nego dnia, abym nie robił jago­dzia­nek. Codzien­nie u mnie są. Po sezo­nie w nie­du­żych ilo­ściach, to jest rzecz nor­malna. Ale w sezo­nie robimy wszystko, aby kto tylko przy­je­dzie, mógł jago­dziankę kupić. I każdy mi od razu opo­wiada o tej jago­dziance.

– Co opo­wia­dają? – pytam.

– Same super­la­tywy – mówi mistrz Poli­karp. – Nie ma złego słowa. Choć czę­sto też mówią: „Przy­da­łaby się więk­sza”. Teraz taki czas nastał, że każdy chce duże i tanie. Ale to już nie będzie ta jago­dzianka.

– Pan jago­dzianki spró­bo­wał w War­sza­wie i przy­wiózł ją tutaj – mówię.

– Tak, ale to było przy­pad­kiem – odpo­wiada mistrz Poli­karp. – Na baza­rze Różyc­kiego panie han­dlo­wały pyzami i fla­kami. Gospo­dy­nie domowe wołały: „Pyzy, pyzy gorące!”. W koszycz­kach nosiły, bo to nie można było prze­cież han­dlo­wać, przy­kryte ście­reczką. Na boku się to kupo­wało. Z jago­dzianką było podob­nie. Zawi­nięte gdzieś w gazetę. Bo ganiano sprze­daw­czy­nie. Śle­dzono, aby tylko ukró­cić ten han­del. Nie wolno było tak po pro­stu. Zare­je­stro­wać trzeba. Warunki stwo­rzyć. Ale taka bab­cia, jak miała 60 czy 70 lat, będzie zakład otwie­rała?

Spró­bo­wa­łem i zoba­czy­łem, że to jest dobre. I gdy przy­je­cha­łem do Augu­stowa, pomy­śla­łem: „Spró­buję i ja”. Tym bar­dziej, że w mie­ście i oko­li­cach jest dostępny pro­dukt. I te bab­cie star­sze z wnucz­kami swo­imi zbie­rały i przy­no­siły do mnie. Za szkla­neczkę jagód pła­ci­łem dwa złote. Ile z tej szklanki można zro­bić? No, ale nie było dnia, abym kilku szkla­nek nie kupił. Te bab­cie, które dla mnie począt­kowo zbie­rały, to już nie żyją. Cza­sem się modlę za nie, niech im zie­mia lekką będzie, że mi poma­gały. Potem zbie­rały ich córki i wnuczki. Gdy teraz przy­cho­dzą sprze­dać jagody, to jak rodzina. Jak przy­nie­sie w koszyczku, to aż chce się patrzeć. Czy­ściut­kie, nie­roz­ma­zane, bo ręcz­nie zbie­rane. Takie, jak się należy. Bo jak się zbiera takimi pod­bie­ra­kami, grze­bie­niami takimi, to jagoda jest roz­gnie­ciona. Albo już 25 czerwca przy­no­szą. I są jesz­cze nie­doj­rzałe. Prze­bie­rać trzeba. Tym­cza­sem ja mam cer­ty­fi­kat mini­stra. I bar­dzo recep­tury prze­strze­gam! Syn chciał tro­szeczkę to zmie­nić: „Tata, a może to czy tamto?”. Nie! Dopóki żyję, ona taka zosta­nie. Przy tej recep­tu­rze, którą mam. Nie można nic zmie­niać. Nic! Jesz­cze jest jeden argu­ment do tej jago­dzianki, że ona jest taka, a nie inna. To bar­dzo dobre zboże. A ze zboża – bar­dzo dobra mąka. No i jajka. I przede wszyst­kim serce. Ja serce mam chore, ale bez serca jago­dzianka nie wyj­dzie. Musi być ser­duszko wło­żone. To w każ­dej jed­nej dzie­dzi­nie. Jeśli odda­jesz całego sie­bie, to na pewno wyj­dzie.

– To pana zdję­cie? – poka­zuję na foto­gra­fię na ścia­nie.

– To mój ojciec – odpo­wiada mistrz Poli­karp. – Obok moje zdję­cie ślubne. Pod kościo­łem Świę­tej Anny w War­sza­wie. Bo ja nie jestem stąd. Flan­co­wany augu­sto­wiak. Ale teraz nie zamie­nił­bym tego mia­sta na żadne inne. Jak przy­je­cha­li­śmy tu po raz pierw­szy, to były takie papi­loty do cia­stek. I posta­no­wi­li­śmy z żoną, że wyra­biamy te papi­loty i wra­camy do War­szawy. Ale papi­lo­tów może sto zro­bi­li­śmy i zosta­li­śmy. Mia­sto przy­ja­zne jest dla nas, a my też chyba jeste­śmy dla mia­sta potrzebni. Augu­sty­niak w Augu­sto­wie! Mnie naprawdę wszy­scy znają. Jak przy­jeż­dżają, to pytają nie o jago­dzianki, tylko o moje zdro­wie. W rodzi­nie nie­raz nikt się nie spyta, a klient przy­cho­dzi i mówi: „Jak dobrze, że pana widzę!”. I to mnie buduje!

Pra­cow­nia cukier­ni­cza– Poli­karp Augu­sty­niak ul. Nowo­miej­ska 1, Rynek Zyg­munta Augu­sta 13, Augu­stów tel.: 87 644 67 31, 87 643 36 83

Powiat białostocki

Kawiarnia Zachodnia

Trzy­krotna Zdo­byw­czyni Zło­tego Widelca. Ogól­no­pol­skiej akcji pro­mu­ją­cej pol­ską kuch­nię. Tytuł „Kawiarni Roku” i tytuł „Mana­ger Roku” dla wła­ści­cielki Gra­żyny Zalew­skiej. Kawiar­nia Zachod­nia. Ulica Zachod­nia. Daleko poza cen­trum Bia­łe­go­stoku.

– Nie prze­sa­dzajmy – śmieje się Gra­żyna Milew­ska. – Nowe Mia­sto to w zasa­dzie dru­gie cen­trum. Wybra­li­śmy je z pełną świa­do­mo­ścią. Prze­my­śle­li­śmy tę decy­zję. Liczymy na sta­łych gości. Firmy, które nas ota­czają i miesz­kań­ców oko­licz­nych domów. Tych, któ­rzy nas znają i do któ­rych my zwra­camy się po imie­niu.

– No dobra, policzmy zatem sto­liki – roz­glą­dam się po wnę­trzu peł­nym obra­zów. Bo Kawiar­nia Zachod­nia to miej­sce, które orga­ni­zuje wystawy pod­la­skich twór­ców, spo­tka­nia autor­skie i pokazy fil­mowe. – Raz, dwa, trzy, cztery… dzie­więć. Nali­czy­łem dzie­więć.

– Sto­li­ków jest jede­na­ście – uśmie­cha się Gra­żyna Milew­ska. – Latem otwie­ramy też pary­ski ogró­dek.

I nagle wszystko staje się jasne. Paryż. Tu każda dziel­nica ma swoje cen­trum. Tu w każ­dej dziel­nicy dzieje się coś cie­ka­wego. I nie ma sensu pchać się do zatło­czo­nego śród­mie­ścia. Sma­ko­sze zaś poko­nują nie­raz dzie­siątki lub setki kilo­me­trów, by zjeść w miej­scu wska­za­nym przez prze­wod­nik Miche­lin.

– „Gościmy natu­ral­nie” to nie jest tylko fra­zes – mówi Gra­żyna Milew­ska. – My naprawdę poszu­ku­jemy pro­duk­tów zdro­wych i lokal­nych. Nasi dostawcy są jawni. Czę­sto zachę­cam gości, by pytali, skąd pocho­dzi dany skład­nik. Warzywa dostar­cza pani Jagoda. Moja sąsiadka zza płotu. Wiem, bo widzę na wła­sne oczy, jak pro­wa­dzi swój ogró­dek. Ogórki kiszone prze­cho­wuje na przy­kład w studni. Kisi dla nas też kapu­stę. W tym roku obro­dziły buraki, więc mamy w menu sporo bura­ków. Ale sok z bura­ków, też kiszo­nych, przy­wozi pani Ania z Czar­nej Wsi Kościel­nej, która dostała za ten sok ogól­no­pol­ską nagrodę.

– Opi­sa­łem ją w poprzed­niej książce – mówię z dumą.

– Wiem, czy­ta­łam. Parę miejsc wspo­mnia­nych nawet odwie­dzi­łam – mówi Gra­żyna Milew­ska. – Ale wszyst­kiego pan nie opi­sał. Agnieszka Pry­maka robi zna­ko­mite her­batki. Maliny mamy spod Szczu­czyna od pań­stwa Orłow­skich. Mąkę bie­rzemy pro­sto z młyna. Nie było jesz­cze przy­padku, byśmy kupo­wali mąkę w skle­pie. Jeź­dzimy po nią do braci Gór­skich. Jest ze sta­rych odmian zbóż. Zero jakich­kol­wiek dodat­ków. I robimy na niej wszystko. Cia­sta, nale­śniki i pie­rogi. Można też ją u nas kupić. W wor­kach 5 i 10 kg. Tak się sprze­daje we mły­nie. Szybko scho­dzi, bo jest po pro­stu dobra. Sałatę i jajka mamy od Radka. Firma „Stwo­rzone z natury”. Prze­no­śne kur­niki – sły­szał pan?

– Sły­sza­łem, kur­nik jest na kół­kach i po pew­nym cza­sie prze­suwa się w dru­gie miej­sce, gdzie na­dal jest trawa – mówię.

– Wła­śnie tak, kury wydzio­bują trawę raz na łące, raz w cie­niu pod lasem – mówi Gra­żyna Milew­ska. – Takich dostaw­ców do naszej kawiarni mam chyba ze czter­dzie­stu.

– Ale żeby wodę spro­wa­dzać aż z Cie­cho­cinka?! – pytam.

– Wodę solan­kową głę­bi­nową – wyja­śnia Gra­żyna Milew­ska. – Począt­kowo pan z Cie­cho­cinka myślał, że to żart i nie za bar­dzo chciał ją wysy­łać. Ale ona bar­dzo dobrze u nas scho­dzi. Sporo osób bie­rze ją do domu. Po cho­ro­bach lub po wysiłku fizycz­nym, kiedy spada potas lub magnez, to wszystko nią sobie uzu­peł­nimy. Albo w sezo­nie zimowo-wio­sen­nym, gdy jeste­śmy osła­bieni. Ona na cie­pło jest tro­chę słona. My ją poda­jemy schło­dzoną z sokiem z lokal­nego pigwowca. Sma­kuje zna­ko­mi­cie.

– Pigwo­wiec z Gra­jewa? – dopy­tuję.

– Tak jest. Od pana Pośled­nika – uśmie­cha się Gra­żyna Milew­ska.

– No to zaj­rzyjmy do karty – mówię. – Flaczki wege? Tatar z mar­chewki?

– Nasze dania nie są kla­sycz­nie tra­dy­cyjne. Chcemy je poka­zy­wać w nowej odsło­nie. Flaczki są z bocz­niaka – wyja­śnia Gra­żyna Milew­ska. – Nato­miast tatar… Mar­chewki naprawdę są orzeź­wia­jące i chru­piące. Pole­cam!

Zachod­nia Kawiar­nia&Bistro– Gra­żyna Milew­ska ul. Zachod­nia 2F, Bia­ły­stok tel. kom.: 570 580 773, 791 919 158 FB: Kawiar­nia Zachod­nia – restau­ra­cja – obiady i śnia­da­nia

Wełniane czary

Dorota mieszka w pięk­nym domu w miej­sco­wo­ści Waliły Sta­cja. Dom aku­rat zasy­pało śnie­giem. Od furtki przez ogród ścieżki pro­wa­dzą pośród zasp. Ścieżki tak wąskie i tak kręte, jakby je jakieś skrzaty robiły. Albo muminki. Dom cały kolo­rowy. Kolo­rowe kafelki na pod­ło­dze. Kolo­rowe ściany. Kolo­rowe gobe­liny na ścia­nach. Tak jakby tu zawsze świe­ciło słońce. Jakby zawsze kwi­tły tuli­pany. Jest pie­sek. I kot o śmiesz­nym pyszczku. Córki odra­biają lek­cje przy stole w kuchni. Mąż Jurek robi her­batę. A Dorota się cią­gle śmieje. I pro­wa­dzi nas – mnie i córkę – scho­dami w górę do pra­cowni. Kró­le­stwa peł­nego kolo­rowych włó­czek i skraw­ków mate­riału.

– Co ty tu robisz?! – woła rap­tem. – Nie masz prawa tu być!!!

Kogo wyga­nia Dorota? Psot­nego kra­sno­ludka? Tego, co zamiast spi­sy­wać bajki przy kominku, nici plą­cze i nożyczki ze stołu zrzuca? Nie wiem, czy wie­rzy­cie w kra­sno­ludki. Może uwa­ża­cie, że to tylko bajki. Ale w domu Doroty i Jurka jest tro­chę jak w bajce. Zaś w pra­cowni jest już jak w bajce zupeł­nie. Tu zwy­kły szal wygląda jak łąka pełna kwia­tów.

– Wojtku, to jest szal bar­dziej kobiecy – mówi Dorota. – Myślę, że tobie bar­dziej paso­wałby ten nie­bie­ski, jak morze.

– Dobrze jest – mówi córka. – Tata wygląda jak król.

Oczy­wi­ście – Król Lul. Oglą­damy kolejne prace Doroty. Szale mor­skie. Szale liścia­ste. Szale pióra. Kominy jak witraże. Mitenki. O rany, nie wie­dzia­łem, że tak się nazy­wają ręka­wiczki bez pal­ców! Pró­buję pod­py­tać Dorotę, jak się robi te wszyst­kie rze­czy. Jak zamie­nia włóczkę w kwiaty? Dorota się tylko śmieje. Cza­rów nie da się opo­wie­dzieć.

Doty­kam jej dłoni. Szu­kam zgru­bień i odci­sków.

– Uży­wam naj­mięk­szych mydeł – mówi Dorota. – Muszę czuć bar­dzo dokład­nie. Każdą, naj­mniej­szą nawet niteczkę.

Jurek przy­nosi gorącą her­batę. Pod drzwiami czai się kot. To jego wyga­niała Dorota ze swo­jej pra­cowni. Znowu chce się zaszyć pośród mięk­kich tka­nin.

Za oknem pada śnieg. Ale w tym domu wciąż świeci słońce. W tym domu stale kwitną kwiaty. Czary. Praw­dziwe czary.

Sun­duk– Pra­cow­nia filcu Doroty Sul­żyk ul. Krótka 8, Waliły Sta­cja tel. kom.: 600 051 441 FB: Sun­duk Pra­cow­nia Doroty Sul­żyk

Świniożerca na parkingu

Mia­łem zły dzień. Naj­pierw jakiś stary dzia­dyga sto­jący tuż przede mną wyku­pił całą sło­ninę!

– Panie, uli­tuj się! – mówię. – Ja też po sło­ninę. Zostaw pan tro­chę dla mnie.

Takiego! Wziął trzy połcie! 1,8 kilo­grama na wadze wysko­czyło! Na nic moje bła­ga­nia! Że to dla siko­rek. A żeby mu ta sło­nina zjeł­czała!

Posze­dłem więc kupić pestki sło­necz­nika. Pestki pięk­nie popa­ko­wane. Worki po 5 kg stoją przed skle­pem. Biorę worek, wcho­dzę do środka, a tam kolejka. Nawet nie­duża. Ale same stare baby i dziady. „Uspo­kój się! Uspo­kój! Będzie dobrze!” – powta­rza­łem w myślach.

Idę z zaku­pami przez par­king. Na samym końcu widać napis: „Bur­ger pod­la­ski od Master­chefa”. Toż ja wła­śnie tutaj! I w tym wła­śnie celu!

– Pan sobie życzy? – pyta Mariusz z food trucka.

– Pan co poleca? – odpo­wia­dam, któż bowiem, jak nie kucharz, zna naj­le­piej swoje potrawy?

– Ja to jestem kla­syczny świ­nio­żerca – uśmie­cha się Mariusz. – Pole­cam bur­gera z podwój­nym beko­nem.

– Ja jed­nak popro­szę kla­sycz­nego bur­gera – odpo­wia­dam, bo przy­je­cha­łem tu na woło­winę.

– Będzie za 10 minut – uśmie­cha się Mariusz. – Aku­rat zdąży zro­bić pan zakupy.

O matko, ciotko i wujku! Tylko nie to! Dość już tych upo­ko­rzeń! Dość już walk ze sta­rymi dzia­dami! Ale 10 minut stać na wie­trze też się nie uśmie­cha. Posze­dłem do ogrod­ni­czego po nasiona bazy­lii. Gdy wró­ci­łem, Mariusz koń­czył wła­śnie dwa bur­gery. Tuż przed okien­kiem z nogi na nogę prze­stę­po­wał jakiś facet w czapce.

– Zaje­bi­ste sosy! Pró­bo­wał pan? Praw­dziwa petarda! – eks­cy­to­wał się.

Czło­wieku, nie dziś! Pro­szę! Nie każ mi dziś odpo­wia­dać!

Wzią­łem swoje pudełko. Bur­ger w bułce z warzy­wami zawi­nięty w papie­rek, obok frytki. Grube i zestru­gane niczym dłu­tem. Wszystko stąd, z giełdy. Legenda głosi, że Mariusz, gdy przy­cho­dzi rano do pracy, to odwie­dza sto­isko z mię­sem z Turo­śni Kościel­nej, odbiera tam świeżo zmie­loną woło­winę, potem idzie do stra­ganu z warzy­wami. Sałata, cebula, pomi­dory. Ziem­niaki – zawsze irga. Umyte. Nie obie­rane. Będą podwój­nie blan­szo­wane i dopiero potem sma­żone. Co zapewni im chrup­kość.

Sia­dam przy sto­łach zbi­tych z euro­pa­let.

– Może poduszkę? – pyta Mariusz.

– I koł­derkę też popro­szę – odpo­wia­dam.

W dni takie jak ten naj­le­piej zawi­nąć się w koł­derkę i po pro­stu prze­cze­kać. Koł­dry jed­nak nie dostanę. Sie­dzę zatem na poduszce i wci­nam bur­gera.

– Dobry? – pyta Mariusz, ale nie czeka na odpo­wiedź. – Prze­pra­szam, muszę sko­czyć po ogórki.

Wsiada do auta i odjeż­dża. Sie­dzę sam pod food truc­kiem na wiel­kim asfal­to­wym par­kingu peł­nym aut. Z wido­kiem na beto­nową halę, gdzie spo­tkało mnie dziś tyle nie­przy­jem­no­ści.

Sie­dzę i się uśmie­cham. Nie­przy­jem­no­ści? Daj­cież spo­kój! Cza­sem tak w życiu bywa. Sie­dzę i jem soczy­stą woło­winę. Przy­po­mina mi się bar na baza­rze La Boqu­eria w Bar­ce­lo­nie. Ileż tam ludzi było od samego rana! Na miej­sce przy barze trzeba było cze­kać i wal­czyć o nie łok­ciami. Owoce morza przy­go­to­wy­wane wprost na oczach klien­tów. Wino musu­jące pite z samego rana. Ach! Paryż na Zachod­niej, Bar­ce­lona na Andersa! Czy ja cza­sem nie prze­sa­dzam? W Bar­ce­lo­nie i morze, i palmy. Tymcza­sem tu asfal­towy par­king pełen aut. Skąd wzią­łeś to porów­na­nie?! Skąd?! Bo co robi na tym par­kingu tak zna­ko­mity kucharz? Zwy­cięzca jed­nego z pro­gra­mów kuli­nar­nych? Widzia­łeś jego uśmiech pełen szczę­ścia? No, skąd się wziął? Skąd?!

Sosy spły­wają mi po wąsach. Z tymi wąsami sam wyglą­dam jak ten dziad od sło­niny. Wraca Mariusz.

– Nie dałem ser­wetki? Ale wio­cha! – mówi.

– Ogórki kupił pan na gieł­dzie? – pytam.

– Nie, w Sel­gro­sie – Mariusz otwiera słoik. – Pro­szę spró­bo­wać. Prak­tycz­nie nie czuć octu. Chcia­łem sam robić, ale to jest food truck. Sane­pid mógłby się przy­cze­pić.

– Ale buraka sam pan pie­cze do burak­bur­gera? – pytam.

– Tylko niech pan nikomu nie mówi – Mariusz roz­gląda się z nie­po­ko­jem.

Sane­pid czuwa!

Master­truck by Mariusz Kisiel ul. Gen. W. Andersa 40, Bia­ły­stok tel. kom.: 790 211 901

Podlasie jak malowane

Jak się zaczęło? W szkole pod­sta­wo­wej nary­so­wa­łem ołów­kiem poczet kró­lów pol­skich. Myśla­łem więc o supra­skim Liceum Sztuk Pla­stycz­nych. Ale mama mówi: „Dobrze się uczysz. Gdzie tam będziesz do Supra­śla jeź­dził?”. No to posze­dłem do liceum bia­ło­ru­skiego w Biel­sku. Lubi­łem bar­dzo histo­rię, więc chcia­łem do klasy ogól­nej. Ale znów mówią, że tam same spady idą. Więc tra­fi­łem do klasy mate­ma­tyczno-fizycz­nej. O rany, jak ja się tam wymę­czy­łem! Ale zda­łem. I po matu­rze mówię sta­now­czo: „Nie! Chcę iść na ASP do Kra­kowa”. Ale się nie dosta­łem. Więc ucie­kłem przed woj­skiem do stu­dium nauczy­ciel­skiego w War­sza­wie. Po dwóch latach wra­cam do Biel­ska Pod­la­skiego. Sie­dzę w parku i kum­pel mnie pyta: „Co robisz?”. „Nic. Pew­nie zostanę nauczy­cie­lem” – odpo­wia­dam. A on mi na to, że Aka­de­mia Sztuk Pięk­nych w Miń­sku pro­wa­dzi nabór. Poje­cha­łem zatem ze swo­imi pra­cami do Miń­ska. Chcia­łem na wydział aran­ża­cji wnętrz, bo tam moi kum­ple stu­dio­wali. Ale powie­dzieli: „Coś za dużo Pola­ków na jed­nym wydziale” i tra­fi­łem na gra­fikę, design i reklamę. Po powro­cie do Pol­ski zro­bi­łem rajd po bia­ło­stoc­kich agen­cjach rekla­mo­wych. Był rok 1998, agen­cji praw­dziwy wysyp. Ale kum­pel namó­wił mnie na dru­kar­nię Cezar. Mieli wów­czas dział gra­ficzny. I jak zoba­czyli moje prace, powie­dzieli: „Odstaw kom­pu­ter. My potrze­bu­jemy gra­fika, który nam będzie ryso­wał ręcz­nie”.

– Już 24 lata tam pra­cu­jesz. Nie myśla­łeś, aby pójść na swoje i utrzy­my­wać się z obra­zów?

– No tak. Pierw­szą wystawę zro­bi­łem razem z Jur­kiem Fie­do­ru­kiem, który też w Miń­sku Aka­de­mię koń­czył. Nosiła tytuł: „Mińsk Bia­ły­stok 22:00”. Myśla­łem. Ale tro­chę się bałem. Mia­łem już kre­dyty. Trzeba utrzy­my­wać dom, rodzinę. I wtedy zna­la­złem w sza­fie mamy kawa­łek ręcz­nika obrzę­do­wego. Ktoś odciął wyszy­wany koniec od bia­łego płótna. Zabra­łem i powie­si­łem na ścia­nie mojej malut­kiej pra­cowni. Cho­dzi­łem koło tego ręcz­nika kilka lat. Patrzy­łem na Niego i mija­łem. Aż pew­nego dnia zaczą­łem malo­wać. Ale bez prze­ko­na­nia. No bo ręcz­nik jest wyszy­wany. Malo­wa­nie ręcz­nika? To było zbyt pro­ste. Zbyt banalne.

Ale któ­re­goś dnia przy­szli zna­jomi i bar­dzo im się to spodo­bało. Kiedy się zatem nada­rzyła oka­zja i odby­wał się zjazd absol­wen­tów bia­ło­ru­skiego liceum, i kiedy w biel­skim ratu­szu była wystawa ręcz­nika obrzę­do­wego, zapro­po­no­wa­łem, by zro­bić wystawę moich obra­zów. I tak się stało. I muzeum w Biel­sku zaku­piło całą moją wystawę. I poja­wiły się pro­po­zy­cje, abym nama­lo­wał murale. W restau­ra­cjach. I na Muzeum Bia­ło­ru­skim w Haj­nówce. Posy­pały się zamó­wie­nia. Pani Alina Dębow­ska, która jest naj­więk­szą znaw­czy­nią ręcz­nika na Pod­la­siu, zamó­wiła kolejne obrazy. O tema­tyce obrzę­do­wej. Więc tu masz kolęd­ni­ków, któ­rzy idą z gwiazdą. Tu masz sanie jadące do cer­kwi. To my z dziad­kiem. Wieś Sta­ce­wi­cze. Bo ja, cho­ciaż mia­stowy, z Biel­ska Pod­la­skiego, to wszyst­kie waka­cje i ferie na wsi. Tu masz wio­senne roz­topy na Narwi i rybaka w łódce. Most w tle pozna­jesz?

Zawsze naj­le­piej malo­wało mi się zimą. Wów­czas mniej trzeba cho­dzić wokół domu. Tym­cza­sem przy­szedł covid i tro­chę przy­du­sił. Leża­łem dobrych kilka tygo­dni. Potem wybu­chła wojna na Ukra­inie. Też mnie to pod­ła­mało. Ludzie ucie­kają, nie mają co jeść, giną, a ja mam obrazki poka­zy­wać? Ale życie toczy się dalej. Koń­czę zatem przy­go­to­wa­nia do wystawy. Na szta­lu­gach mam Matkę Boską Pod­la­ską. W rękach, zamiast prze­zro­czy­stego całunu, trzyma wyszy­wany ręcz­nik. Na dole wierzby i pod­la­skie świą­ty­nie. Meczet w Boho­ni­kach, kośció­łek i cer­kiewka. Wszystko drew­niane. I sznur dom­ków. Znów drzewa. I jesz­cze wplo­tłem w to sznur powra­ca­ją­cych pta­ków. I drew­niane zdo­bie­nie domów. Tak to wła­śnie wygląda.

Mirek Zdraj­kow­ski ul. Wypo­czyn­kowa 38, Gra­bówka tel. kom.: 607 795 706 FB: Pod­la­sie jak malo­wane

Ser dnia

Ten dzień zaczął się naprawdę potwor­nie. Śnieg z desz­czem. Zimno. Ponuro. Woj­tek też nie w humo­rze, bo już o 7.00 rano musiał odwie­dzić jeden z urzę­dów.

Sta­li­śmy z Ulą na chod­niku i z nadzieją wpa­try­wa­li­śmy się w świa­tełko wewnątrz sklepu. Do otwar­cia zostało 15 minut. I nagle stał się cud. Poja­wił się Dawid. Uśmiech­nięty, szczę­śliwy. Otwo­rzył drzwi, zapro­sił do środka.

– Nie prze­strasz­cie się – powie­dział. – Muszę przy­go­to­wać sklep na przy­ję­cie klien­tów.

W skle­pie zaś skarby! Sery we wszyst­kich kolo­rach i wzo­rach. Od twa­rogu, po ple­śniowe.

– Dla­czego ten ser nazywa się Zawi­sza Czarny? – zapy­ta­łem, gdyż pamię­tam, że na sło­wie har­ce­rza pole­gaj jak na Zawi­szy!

– Z racji na swój czarny kolor – odpo­wie­dział Dawid. – Uzy­skuje się go dzięki popio­łowi spo­żyw­czemu. Ponadto sero­war pocho­dzi z miej­sco­wo­ści, gdzie był chrzczony Zawi­sza Czarny.

O matko! Gdzie był chrzczony Zawi­sza? Gdzie był bierz­mo­wany? Czy ktoś to jesz­cze pamięta? Pan Dawid pamięta wszystko. O serze mógłby roz­ma­wiać godzi­nami. Swój sklep „Que sera sera” pro­wa­dzi od ponad roku. Podobno każ­dego dnia opi­suje jeden ser. Ser dnia! I tych opi­sów nagro­ma­dziło się już ponad 500!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki