Pocałunki przy ognisku - Ćwichuła Sławek - ebook + audiobook + książka

Pocałunki przy ognisku audiobook

Ćwichuła Sławek

4,0

Audiobook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wakacje zmieniające życie, trzydziestu chłopaków, pierwsze zauroczenia i zawody miłosne

Amy to poukładana i nieśmiała nastolatka, która właśnie przeżywa kłótnię z najlepszą przyjaciółką, Mel. Dziewczyny dawno nie rozmawiały, ale Amy ma nadzieję, że pogodzą się na obozie skautowskim, na który obie się wybierają. Obóz ma wyglądać dokładnie tak samo jak w zeszłym roku: towarzystwo koleżanek, wspólne pływanie kajakami, imprezy na plaży i spanie w drewnianych domkach.

Niestety, po dotarciu nad jezioro Amy dowiaduje się, że Mel nie przyjedzie, a ona jest jedyną skautką wśród trzydziestu chłopaków. Będzie musiała udowodnić, że jako dziewczyna w niczym im nie ustępuje, zawalczyć o swoje miejsce w grupie i zjednać sobie uroczych chłopców z domku siódmego. Pozna także smak pierwszej miłości i pocałunków przy ognisku...

Szykujcie się na uroczy letni romans w duchu skautingu!

Książka dla czytelników powyżej czternastego roku życia.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 40 min

Lektor: Czyta: Klaudia Bełcik
Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Sławek Ćwichuła

Pocałunki przy ognisku

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.

Opieka redakcyjna: Barbara Lepionka

Redakcja: Hanna Simon

Korekta: Dominika Dziarmaga

Ilustracje na okładce wykorzystano za zgodą Shutterstock.

Helion S.A.

ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice

tel. 32 230 98 63

e-mail: [email protected]

WWW: https://beya.pl

Drogi Czytelniku!

Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres

https://beya.pl/user/opinie/pocogn_ebook

Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.

ISBN: 978-83-289-2079-8

Copyright © Sławomir Ćwichuła 2024

Kup w wersji papierowejPoleć książkę na Facebook.comOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » Nasza społeczność

Dla moich rodziców, którzy stworzyli mi przestrzeń na książki isnucie planów.

Drogie Osoby Czytające!

W trosce o Was informujemy, że w książce pojawiają się wątki takie jak: niecenzuralne słownictwo, homofobiczne zachowania, choroby w rodzinie, przyjmowanie substancji odurzających, które mogą być nieodpowiednie dla osób wrażliwych bądź tych, które przeżyły traumę. Zalecamy ostrożność przy lekturze.

Pamiętajcie – jeśli zmagacie się z problemami, trudnym czasem, smutkiem, porozmawiajcie o tym z kimś bliskim lub zgłoście się po pomoc do specjalistów.

Pisz do mnie listysrebrem potokówna srebrnożółtych kartach pól,pisz do mnie listygórskim poświstem;napisz mi, droga, kwiatów ból.W chmurnej otchłani skały płaczą.Na górskiej grani słońca krwiąnapisz mi, droga,napisz na nich,gdzie słońca myśli twoich są…

Krzysztof Kamil Baczyński, Pisz do mnie listy

Prolog

Serce podeszło mi do gardła, gdy poczułam, jak słuchawka wysuwa się z ucha. To była moja odwieczna obawa podczas noszenia ich w toalecie, jednak miałam piętnaście lat i podobnie jak u połowy moich rówieśników, AirPodsy były stałym elementem mojego outfitu.

To mogło się rychło zmienić, ponieważ koszmar senny o słuchawce bezprzewodowej tonącej w toalecie miał się za chwilę ziścić.

„Zamorduję Denisa z zimną krwią” – ta myśl przebijała się na wierzch mojej świadomości ponad wszystkimi „nie, nie, nie, nie!” i „co ja najlepszego zrobiłam?”.

Mój dwunastoletni brat notorycznie zapominał spuszczać po sobie wodę w toalecie, a ja w porannym pośpiechu zazwyczaj nie miałam czasu go nawracać. Prościej było go wyręczyć, co właśnie zamierzałam uczynić, lecz akurat dzisiaj, w dzień wyjazdu na obóz, świat postanowił się zemścić za moje pobłażliwe metody wychowawcze.

Czułam, że nie zdążę utrzymać słuchawki w uchu, i miałam rację, bo po milisekundzie musnęła mój policzek, lecąc wprost w odmęty muszli klozetowej. Na szczęście refleks mnie nie zawiódł, a umysł trafnie ocenił trajektorię lotu. Jakby bez mojego udziału ręce przecięły powietrze, a małe urządzenie wpadło w dłonie złożone na kształt koszyczka.

Co to była za ulga. Pomimo że latem w mieszkaniu dziadków klimatyzacja działała na okrągło, a ja miałam na sobie tylko cienki podkoszulek i ulubione dresowe szorty do spania, zrobiło mi się gorąco jak w saunie. Cofnęłam się gwałtownie, nie wierząc we własne szczęście. Podcast zatrzymał się automatycznie, kiedy wyciągnęłam drugą słuchawkę. I tak nie byłabym w stanie się na nim skupić. Przełożyłam AirPodsy do jednej dłoni, po czym zacisnęłam ją w pięść, kucnęłam i oddychając głęboko, osunęłam się po ścianie.

Był pierwszy sierpnia, lada moment rodzice mieli po mnie przyjechać, a podróż do Amherst w stanie Wisconsin miała zająć kilka godzin. Na pewno nie traciliby czasu na jeżdżenie po sklepach, o braku funduszy na nowe słuchawki nie wspominając.

Moje tętno i myśli zaczęły zwalniać. Docierało do mnie, że nie stało się najgorsze. To było upajające uczucie, dzięki któremu nawet chęć mordu na młodszym bracie odchodziła w niepamięć. Naprawdę nie chciałam się z nim kłócić, skoro wiedziałam, że nie zobaczę go przez prawie trzy tygodnie.

Nie byłam w stanie określić, jak długo tkwiłam w tej pozycji, jednak nogi zdążyły mi zdrętwieć. Czas uciekał, a ja wciąż miałam sporo do zrobienia.

Wstałam z kucek, nadal nie mogąc uwierzyć, że wszystko dobrze się skończyło. Byłam w połowie wyprostowana, kiedy telefon wysunął mi się z tylnej kieszeni spodenek. Wiedziałam, że nie będę mieć tyle szczęścia po raz drugi, a mimo to prawą ręką rozpaczliwie próbowałam sięgnąć za plecy i uchronić iPhone’a przed upadkiem na kafelki.

Tym razem refleks i zastrzyk adrenaliny nie wystarczyły. Gdy usłyszałam nieprzyjemne plaśnięcie, mimowolnie zacisnęłam powieki. Błagając wszechświat o jeszcze jeden malutki łut szczęścia, powoli się obróciłam.

Nawet nie zaskoczył mnie ten widok. Prawo kanapki spadającej masłem do dołu zadziałało i tym razem. Komórka upadła na ekran.

Rozdział 1.Sernik na pocieszenie

Łzy napływały mi do oczu, kiedy trzymając w dłoni rocznego iPhone’a, wpatrywałam się w pęknięty ekran. Przy czym „pęknięty” było srogim niedopowiedzeniem.

Telefon nie wyłączył się przy upadku, jednak podświetlenie tylko uwydatniało drobną siateczkę linii, obejmującą cały front urządzenia. Ledwo mogłam sprawdzić, która godzina. Od razu dało się stwierdzić, że ekran nadawał się do wymiany, a ja zostałam bez telefonu na kilka godzin przed oddaniem go opiekunom obozu.

To miało być moje drugie lato nad jeziorem Emily. W zeszłym roku pierwszy raz pojechałam na obóz bez mojego zastępu skautów z Bolingbrook. W szkole podstawowej najpierw jako zuch, a później skautka Amy Cook, dobrze się bawiłam podczas wielkich letnich zjazdów. Jednak po czasie kolonie na kilkaset uczestników zaczęły mnie męczyć.

Żebym nie traciła okazji do obcowania z naturą i szlifowania swoich umiejętności, rodzice znaleźli kameralny obóz specjalizujący się w skautingu. Był otwarty również dla osób, które na co dzień nie należały do skautów.

Stresowały mnie zmiany i nigdy nie nazwałabym się osobą otwartą na nowe znajomości, więc raczej nie odważyłabym się pojechać tam sama. Na szczęście udało mi się namówić Mel, żebyśmy wspólnie odłączyły się od grupy, i klamka zapadła.

Co było do przewidzenia, Trixi, trzecia z naszej paczki, szybko uznała, że ma dosyć spania w namiotach z piętnastoma innymi dziewczynami i woli urocze drewniane domki nad jeziorem.

W ten sposób miałyśmy komplet i choć na co dzień skrycie pragnęłam, żeby nasza paczka ograniczyła się do mnie i Melanie, to w przypadku osiemnastodniowej kolonii w trzyosobowych domkach obecność obu znajomych współlokatorek stanowiła niewątpliwą zaletę.

Zmiana planów okazała się strzałem w dziesiątkę, a po świetnie spędzonym czasie uznałyśmy, że kolejne wakacje zaplanujemy tak samo. Gdybym tylko nie była tak pragmatyczna i od czasu do czasu wierzyła w „znaki”, może wzięłabym stłuczony telefon za przepowiednię, że nasz plan na idealne lato nie wypali. Tym samym oszczędziłabym sobie szoku i rozczarowania.

Nadal stojąc w łazience dziadków, starałam się zachować zimną krew. Przeanalizowałam sytuację: rodzice mieli być po mnie za pięćdziesiąt minut, babcia nie wypuści mnie bez śniadania, a ja z nerwów cała się spociłam. Okej, przede wszystkim potrzebowałam prysznica. Ułożyłam w głowie listę zadań do zrobienia i uznałam, że ze wszystkim się wyrobię. W końcu musiał też istnieć dzienny limit pecha, a ja prawdopodobnie już go wyczerpałam.

Punktualnie o ósmej rano byłam najedzona i gotowa do wyjazdu. Pakowałam się z listą, w którą mama koniecznie chciała mieć wgląd, i udało mi się odhaczyć wszystkie czterdzieści punktów.

Stałam w przedpokoju ubrana w dżinsowe ogrodniczki i białą koszulkę z motywem czereśni. Mundur na obozie był wymagany tylko podczas musztry, warty i specjalnych okazji. Ciemne, sięgające poniżej ramion włosy związałam w kitkę, a na głowę włożyłam różową czapkę z daszkiem.

Usłyszałam pisk windy świadczący o tym, że dojechała na wskazane piętro, i już po chwili rodzice weszli do mieszkania. Nie musieli tego robić, sama dotarłabym na parking. Po latach pieszych wędrówek byłam przyzwyczajona do dźwigania i nie potrzebowałam pomocy nawet z wypchanym po brzegi plecakiem turystycznym, mimo to pewnie uznali, że skoro podrzucili swoim rodzicom wnuki na pół wakacji, miło będzie wpaść i sprawdzić, jak się mają.

Nie mogłam dłużej odwlekać tej chwili, musiałam wyznać prawdę o telefonie. Byłam wdzięczna babci, której powiedziałam jako pierwszej, za zaciągnięcie dziadka i Denisa do kuchni, aby zapewnić mi trochę prywatności.

– Cześć, skarbie. Widzę, że nie możesz się doczekać, skoro już stoisz z założonym plecakiem. – Tata wyglądał na lekko zaskoczonego. Skąd mógł wiedzieć, że znajomy ciężar na plecach działał na mnie uspokajająco? – Daj nam odsapnąć po trasie. Pomyśleliśmy, że wejdziemy na parę minut.

Przedpokój był wąski, ciemny i duszny, a wrażenie miało się zaraz spotęgować, bo przez drzwi wejściowe już przepychała się mama z blachą ciasta. Uścisnęłam tatę i wzięłam od niego część siatek z jedzeniem, widać po drodze musieli jeszcze wstąpić na zakupy. Od mamy, która pocałowała mnie w policzek, odebrałam wciąż lekko ciepły sernik.

Przy mojej drobnej posturze (sto sześćdziesiąt sześć centymetrów wzrostu i mniej więcej pięćdziesiąt cztery kilogramy wagi) z wielkim plecakiem, siatkami w zgięciach łokci i blaszką na rękach musiałam wyglądać komicznie, ale dzięki tej „zbroi” poczułam się nieco pewniej. Pomyślałam sobie, że teraz albo nigdy.

– Zbił mi się telefon – mruknęłam pod nosem, choć w mojej głowie słowa zabrzmiały jak wystrzał z karabinu.

Rodzice przyjrzeli mi się uważniej. Ich dezorientacja prawdopodobnie wynikała z faktu, że tarasując drogę sobą i sernikiem, nie pozwalałam im przejść do salonu.

– Mówiłaś coś, kochanie? – dopytywała mama. „Oczywiście nie usłyszeli”, pomyślałam i gdybym miała wolną rękę, plasnęłabym się nią w czoło. Mama musiała wyczuć, że coś się święci, ponieważ jej twarz przybrała dobrze mi znany zatroskany wyraz. – Coś się stało? Stresujesz się wyjazdem na ob…

– Zbił mi się telefon – prawie krzyknęłam. Podświadomie nie użyłam słowa „zbiłam”. Najwidoczniej mój mózg musiał uznać zrzucenie winy na telefon za dobrą linię obrony. – Wysunął się z kieszeni i upadł na podłogę w łazience. – Wyrzuciłam te słowa jednym tchem, jakbym zdzierała plaster.

– Jest bardzo źle? – Tata postanowił zebrać fakty, zanim wyrazi opinię. Lubiłam to w nim.

– Raczej nie dam rady go używać w tym stanie. – Poczułam zbierające się łzy. Byłam przytłoczona emocjami związanymi ze zbitym ekranem i obozem, a nawet nie miałam siły wspominać, że na domiar złego prawie straciłam jedną słuchawkę z zestawu. – Przepraszam. Będę zbierać i oddam wam za naprawę. – Głos mi się załamał.

Tata zrobił krok w moją stronę, w jedną rękę chwycił blachę, drugą zabrał ode mnie torby, jakby nic nie ważyły. Wtedy mama mocno mnie przytuliła, a ja nie potrafiłam dłużej powstrzymać łez. Poczułam ulgę, a jednocześnie było mi głupio, że tak bardzo obawiałam się reakcji rodziców.

– Nic się nie stało – zapewniła mama swoim najbardziej kojącym głosem. – Wszystkim się zajmiemy pod twoją nieobecność.

– Ale mieliście rozkręcać firmę, kiedy z Denisem będziemy poza domem. – Załkałam żałośnie.

Tata od lat prowadził agencję detektywistyczną, a mama, poza tym, że opiekowała się nami, była sekretarką i księgową w rodzinnej firmie. W sumie robiła wszystko, żeby agencja mogła funkcjonować, z wymianą papieru w toalecie dla klientów włącznie. Te wakacje miały to zmienić.

Mama uznała, że odchowała dzieci na tyle, by pomyśleć o swoich ambicjach zawodowych. Zapisała się na kurs detektywistyczny, po którym miała zostać wspólniczką w agencji oraz przejąć część spraw od taty. On na czas jej szkolenia musiał łączyć śledzenie niewiernych małżonków z papierkową robotą w biurze.

Byłam z niej dumna i miałam pewność, że Elena Cook, czterdziestoletnia księgowa z przedmieścia Chicago, będzie wspaniałą prywatną detektywką. Nieraz widziałam, z jakim zapałem angażowała się w śledztwa, które prowadził tata. Jednak to Douglas Cook zawsze podpisywał raport z zamkniętej sprawy.

– Amy, tym się nie przejmuj – powiedział tata zarówno łagodnie, jak i przekonująco. – Mam znajomego, który załatwi to po taniości. – Posłał mi pokrzepiający uśmiech, od którego robiło się lżej na sercu.

– Nawigacja pokazuje, że droga zajmie niecałe siedem godzin, więc trzydzieści minut opóźnienia nie zrobi różnicy. Wejdziemy napić się kawy z babcią i dziadkiem – zarządziła mama.

– I może zjemy po kawałku ciasta? – zapytał tata. – Mama przyniosła je do samochodu prosto z piekarnika i kusiło mnie przez całą drogę do Saint Louis – dodał na odchodne, bo już przepychał się obok mnie, żeby zostawić pakunki w kuchni i dobrać się do sernika. Czułam, jak ciasto bosko pachniało, a o czas się nie martwiłam. Nawet wliczając postój na lunch, w Amherst powinniśmy być około czwartej po południu.

Gdybym nie spędzała wakacji u babci i dziadka, na obóz udałabym się jednym samochodem z Mel. Nasze miasteczko, Bolingbrook, jest oddalone o czterdzieści minut drogi od Chicago. Stamtąd nad jezioro jechałoby się o połowę krócej niż od dziadków z Saint Louis. W sumie nie przeszkadzało mi, że dojadę jako druga, o ile współlokatorki poczekają na mnie z wyborem łóżek.

Rozdział 2.Najgorsza przyjaciółka na świecie

Wyjechaliśmy niecałą godzinę później. Tata prowadził, mama siedziała na miejscu pasażera, a ja cały tył miałam dla siebie. Jechaliśmy samochodem mamy, czyli rodzinnym minivanem, więc miejsca w nim było aż nadto.

Mieliśmy też drugi samochód, ale obiło mi się o uszy, że znajomi rodziców mieli pożyczyć go od nas na biwak. Jeśli ktoś wyobrażał sobie mojego tatę, prywatnego detektywa, jeżdżącego smukłym czarnym mercedesem czy innym batmobilem, to był w dużym błędzie. Tata również miał minivana, bo twierdził, że dziesięcioletnia toyota nie będzie się tak rzucać w oczy, i prawdopodobnie miał rację.

Siedziałam za fotelem kierowcy, obok mnie leżała torba z kanapkami spakowanymi przez babcię, która nie chciała, żebyśmy jedli te „świństwa ze stacji benzynowej”. Nie byłam fanką fast foodów, ale wydawało mi się, że na obozie zdążę za nimi zatęsknić, więc cheeseburger na postoju by nie zaszkodził.

Na szczęście Paraskauci, jak sama nazwa wskazuje, to nietypowy obóz skautowski. Przyjmowali również osoby spoza stowarzyszenia i nie mieli tak surowych reguł.

Spanie w drewnianych domkach już było luksusem, a w obozowej kuchni pełniliśmy raczej funkcję okazjonalnych pomocników niż niewolników obieraczki do ziemniaków. Zadania przydzielała przemiła kucharka, pani Moris. Jej jedzenie było naprawdę smaczne, więc miałam nadzieję, że w tym roku ponownie będzie zarządzać kuchnią.

Jechaliśmy od kilku godzin. Dawno opuściliśmy stan Missouri, jednak w drodze do Wisconsin musieliśmy przejechać mój rodzinny stan, Illinois. Tam zatrzymaliśmy się na tankowanie i… mojego wymarzonego cheeseburgera. Nie czułam się winna, bo tata zaoferował się, że kanapki od babci zje w drodze powrotnej.

Z pełnym brzuchem i słuchawkami w uszach (na szczęście wciąż miałam obie) patrzyłam przez okno na przesuwający się krajobraz. Mama na czas podróży pożyczyła mi telefon, żebym mogła zalogować się na Spotify. Piosenka akurat się kończyła, a ja wiedziałam, że kolejna na playliście jest Cruel Summer Taylor Swift.

Za chwilę miał nastać ten idealny moment, w którym poczuję się jak gwiazda teledysku. Powinnam się cieszyć powrotem do znajomego Amherst, jednak jakiś irracjonalny strach zatruwał mi myśli. Jakby masa obaw i wątpliwości tylko czekała, by wypłynąć na powierzchnię i zalać mnie jak powódź. Nie mogłam się skupić na muzyce, ponieważ czułam, jak z nerwów śmieciowe jedzenie przewraca mi się w żołądku. Potrzebowałam świeżego powietrza.

Już miałam prosić tatę, żeby się zatrzymał, kiedy mama zamknęła książkę o metodologii prowadzenia śledztw w internecie i zapytała:

– Na pewno wszystko spakowałaś? W najgorszym wypadku wyślemy ci brakujące rzeczy kurierem.

Uchwyciłam się jej pytania, a mdłości powoli odpuszczały. Zatrzymałam muzykę, zanim odpowiedziałam:

– Trudno czegoś zapomnieć z taką listą. – Rozbawiło mnie, że spytała dopiero w połowie drogi, jednak podczas wyjazdu od dziadków nie miała do tego głowy.

Mama solidnie się wzruszyła podczas pożegnania z moim bratem. W końcu widziała go tylko przez godzinę, a rozstawali się na kolejne tygodnie. Tata może nie pokazywał tego tak otwarcie, ale dobrze wiedziałam, że też wolał mieć rodzinę w komplecie.

Nawet ja zmiękłam, gdy Denis objął mnie swoimi chudymi ramionami, a tuląc go, prawie zapomniałam, że przyczynił się do incydentu w toalecie. Musiałam oddać bratu, że kiedy nie bywał małym obrzydliwcem, potrafił być słodziakiem.

Pożegnanie z dziadkami, których widziałam raz na kilka miesięcy, również nie było łatwe. Spędziłam u nich naprawdę super czas w te wakacje.

Gdy mknęliśmy sześciopasmową drogą na północ, popadałam w melancholijny nastrój. Chyba uderzyła mnie myśl, że całe lato spędzę poza domem. Po powrocie z obozu, zaraz po weekendzie, miałam zacząć rok szkolny.

Trzecia klasa liceum to nie przelewki i wiedziałam, że raczej nieczęsto będę miała okazję spać do późna czy poświęcać godziny na oglądanie dziesięciu odcinków serialu jednym ciągiem. Nagle zatęskniłam za wszystkim, co zostawiłam w domu: swoim pokojem, swoim łóżkiem i wakacyjną rutyną, której w sierpniu miałam już nie zaznać. Tęskniłam także za Melanie.

Przyjaźniłyśmy się od trzech lat. Mel w ostatniej klasie szkoły podstawowej razem z rodziną przeniosła się na wschód. Wcześniej mieszkała w Kalifornii, gdzie aktywnie uczestniczyła w programach ekologicznych, jak sprzątanie plaży czy kampanie na rzecz segregowania śmieci. Po przeprowadzce do Bolingbrook dołączyła do najbardziej zbliżonej organizacji, czyli skautów.

Pamiętam, jak pierwszy raz zobaczyłam ją na szkolnym korytarzu. Wyglądała, jakby dopiero co zeszła z plaży: złotobrązowa opalenizna i długie blond włosy układające się w idealne fale. Była wysoka, a przy tym ruszała się z naturalną gracją kogoś, kto równowagi uczył się na desce surfingowej. Miała na sobie szorty i klapki, pomimo że lato już się kończyło.

W tamtym momencie moja uroda odziedziczona po mamie wydała mi się mało atrakcyjna. Miałam mleczną cerę, czarne włosy i niebieskie oczy, które uważałam za atut, dopóki się nie przekonałam, jaka głębia tkwiła w bursztynowych oczach Melanie Ashcroft. Ona nawet nazywała się jak główna bohaterka książki.

Była surferka wyróżniała się spośród małomiasteczkowych rówieśników, z których większość nigdy nie widziała oceanu. Nieco egzotyczna jak na Illinois uroda, śmiała ekspresja i pokłady charyzmy sprawiły, że ludzie do niej lgnęli.

Melanie nie łapała się wiekowo do zuchów, więc przyłączyli ją do starszej grupy. Tam, pomimo zapału i najlepszych chęci, miała spore braki w umiejętnościach. A ja nie mogłam być szczęśliwsza, gdy zastępowa Lizzie wyznaczyła mnie do pomocy nowej koleżance w nadrobieniu zaległości.

Szybko nawiązałyśmy nić porozumienia i z czasem się okazało, że czułam się lepiej przy jej boku, niż kiedy zostawałam sama. Była niepokorna, trochę szalona i w każdym calu wspaniała.

Niespodziewanie nasza paczka powiększyła się o Trixi Chan, która nie tyle dołączyła do grupy, co do niej wtargnęła. Poszłyśmy z Mel do jednego liceum, lecz ku naszemu niezadowoleniu miałyśmy zaskakująco mało wspólnych zajęć w planie. W przeciwieństwie do Mel i Trixi. Drobna Azjatka, która ubierała się jak główna bohaterka anime, postanowiła nie zostawiać nic przypadkowi i pomimo marnych chęci do obcowania z naturą w pierwszej klasie dołączyła do skautów.

Nie miałyśmy wiele wspólnego i choć nigdy nie przyznałyśmy tego otwarcie, zaczęłyśmy rywalizować o uwagę Melanie. Ta zdawała się nic nie zauważać, natomiast obie z Trixi czułyśmy, że coś było na rzeczy, przez co nasze stosunki raczej nie wychodziły poza koleżeńską uprzejmość.

Poprzedniego lata zawarłyśmy coś na kształt rozejmu i nawet spodobała mi się ta sytuacja. Jednak od drugiej klasy liceum konflikt znów się zaostrzył. Wydawało mi się, że po wakacjach Trixi przestał zadowalać dotychczasowy układ.

Chciała więcej czasu tylko dla nich dwóch i odsuwała mnie od Melanie. Po kilku brudnych zagrywkach straciłam do niej resztki sympatii i jako przyjaciółka Mel z dłuższym stażem zaczęłam wyraźniej zaznaczać swoją pozycję w grupie.

Spierałyśmy się aż do przerwy wiosennej, kiedy to Trixi powiedziała nam o chorobie swojej mamy. U pani Chan zdiagnozowano raka i na początku wakacji zaczynała drugi cykl chemioterapii. Wiedziałam, że Trixi potrzebowała wsparcia przyjaciółki, a Mel jak nikt stanęła na wysokości zadania, i już nie miałam im za złe długich rozmów telefonicznych czy wieczorków filmowych, na które nie byłam zaproszona. Sytuacja ciągnęła się tygodniami, a ja zdążyłam zatęsknić nie tylko za najlepszą przyjaciółką, lecz także za naszym trio.

Zaledwie kilka godzin w trasie dzieliło mnie od spotkania z Melanie, choć nie miałam pewności, czy będzie chciała ze mną rozmawiać.

Pokłóciłyśmy się okropnie przed moim wyjazdem do Saint Louis i to nie była jedna ze sprzeczek o pierdoły, po której w ciągu piętnastu minut następowała zgoda.

Zadzwoniła wieczorem w pierwszy dzień wakacji, kiedy pakowałam walizkę na wyjazd do dziadków.

– Hej. – Brzmiała na zmęczoną. – Nie przeszkadzam?

– Ani trochę, coś się stało? – zapytałam z troską. Wiedziałam, że dużo na siebie wzięła, bo była jedynym wparciem dla Trixi, poza jej rodziną.

– Wiem, że pakujesz się do dziadków – zaznaczyła, a mnie zrobiło się miło, że pomimo tylu spraw na głowie pamiętała o jutrzejszym wyjeździe. – Ale naprawdę potrzebuję na chwilę zająć myśli.

– Dobrze, że dzwonisz – zapewniłam. – A walizkę już dawno zapięłam. – To akurat nie była prawda, jednak ostatnio miałyśmy bardzo mało okazji do rozmów. – Możemy pogadać o głupotach. Myślisz, że Zayden Baranski będzie w tym roku na obozie?

– Zaraz. – Powstrzymała mnie. – Miałyśmy gadać o głupotach, a ty do Zaydena wzdychałaś przez całe minione lato. Nie mów, że przez jedenaście miesięcy tak stracił w twoich oczach.

– Może zmieniły się moje priorytety? – Droczyłam się, a weselsze nuty w głosie Mel podpowiadały mi, że byłam na dobrej drodze, by ją rozbawić. – Pamiętasz, ile lakieru do włosów zużywał naraz? Jako twoja przyjaciółka powinnam przedkładać dobro warstwy ozonowej ponad sześciopak i idealną fryzurę.

Czułam, jak Melanie uśmiecha się do telefonu, a ja uśmiechałam się razem z nią. Wyobrażałam ją sobie rozciągniętą na wielkim łóżku, w otoczeniu miliona poduszek. Jej rodzinie dobrze się powodziło, o czym świadczyła sypialnia dziewczyny, która była wielkości naszego salonu.

– Ames. – Tylko ona się tak do mnie zwracała. – Ale musisz przyznać, że włosy miał fajne.

– No fajne! – wyznałam, kładąc dłoń na gorącym policzku.

Obie zaczęłyśmy chichotać. Czułam się wspaniale, pierwszy raz od dawna słysząc jej głos w słuchawce. Jednocześnie ta rozmowa przypominała stąpanie po polu minowym.

Chciałam spełnić prośbę przyjaciółki i odwrócić jej uwagę od problemów Trixi, lecz bałam się, że jeśli spłoszę Mel niewłaściwym słowem, znów nastaną tygodnie ciszy. Ważyłam więc każde słowo i wyczuwałam jej reakcje. Nie czułam się przy tym swobodnie, a Melanie potrafiła przejrzeć mnie na wylot.

– Coś się stało? Jesteś dzisiaj jakaś inna – orzekła po dwudziestu minutach gadaniny o strojach kąpielowych i skautach z męskiej części obozu.

– Nie, nie. Po prostu brakowało mi tego. – Postanowiłam zdobyć się na szczerość. – Brakowało mi ciebie.

– Przecież byłam tu cały czas. Spotykałyśmy się w szkole, na zbiórkach i kiedy tylko mogłyśmy – wymieniała. Znów brzmiała na zmęczoną.

– Wiem. Mówię tylko, że było inaczej. Prawie codziennie po szkole chodziłaś do Trixi, często wspólnie opuszczałyście zbiórki. – Rozgoryczenie brało nade mną górę, więc postanowiłam porzucić niewygodny temat i na powrót skierować rozmowę na przyjemniejsze tory. – Zresztą nieważne. Na obozie spędzimy więcej czasu razem i będziemy miały okazję ponownie się zbliżyć. Dlatego tak się cieszę na ten wyjazd.

– Przepraszam, ale nie wiedziałam, że się od siebie oddaliłyśmy – rzuciła nieprzyjemnym tonem. – Ale może mnie oświecisz.

Postanowiłam, że nie dam się sprowokować, ponieważ ostatnie, czego chciałam, to kłótnia.

– Nie o to mi chodziło, ja…

– Cały czas tylko TY! – Zaakcentowała ostatnie słowo. Mel nigdy się na mnie nie złościła i ten jeden raz stanowczo mi wystarczył, aby się przekonać, że nie chcę tego powtarzać. – Dzisiaj tylko zgrywasz ofiarę, Amy, a nigdy taka nie byłaś.

– Nie o to mi chodziło. Starałam się poprawić ci humor. Sama powiedziałaś, że chcesz zająć czymś myśli. – Przybrałam defensywną postawę.

– W takim razie dlaczego, odkąd zadzwoniłam, starasz się mi udowodnić, jak beznadziejną przyjaciółką jestem? To cholernie samolubne, że jako temat rozmowy wybrałaś swoje zranione uczucia albo to, jak cieszysz się na obóz, na który Trixi nie jedzie! – Nie wiedziałam o tym. Zaskoczenie odebrało mi mowę, więc Melanie kontynuowała: – Cały dzień byłam u niej, bo lekarz nie skierował jej mamy na chemioterapię. Dzięki temu przez resztę lata pani Chan pozostanie w domu, jednak brak skierowania na leczenie oznacza, że chemia przestała działać. Postanowili spędzić ten czas rodzinnie, a Trixi jest przerażona myślą, że to może być ich ostatnie wspólne lato. – Melanie wyrzuciła te słowa drżącym głosem, a ja odczułam każde z nich jako siarczysty policzek. – Nawet nie zapytałaś, co u niej.

– Przepraszam, nie pomyślałam. – Słowa ugrzęzły mi w gardle, a z oczu popłynęły gorące łzy.

– Oczywiście, że nie pomyślałaś. – Ona też płakała. Wiedziałam, że emocje kumulowane przez cały dzień w końcu znalazły ujście, a maska spokoju i opanowania, którą zakładała przy Trixi, pękła z niemal słyszalnym trzaskiem.

– To nie fair, obracasz moje słowa przeciwko mnie. – Z trudem wzięłam haust powietrza.

– Twierdzisz, że się od siebie oddaliłyśmy, a jednak ani razu nie odwiedziłaś Trixi – zarzuciła mi Mel. – Przykro mi, że czułaś się samotna w skautach, ale opuszczałyśmy zbiórki, kiedy miała gorsze dni, i gdybyś się jeszcze nie domyśliła, ja też czułam się samotna we wspieraniu jej. Byłam bezradna, kiedy wtulona we mnie wypłakiwała sobie oczy, i nawet sobie nie wyobrażasz, jak mi cię wtedy brakowało… – Nie była w stanie dłużej mówić.

Ostatnie, co usłyszałam na linii, to jej szloch, a później się rozłączyła. Nie musiała dodawać nic więcej, ponieważ w tamtym momencie już i tak czułam się jak najgorsza przyjaciółka na świecie.

Uderzyłam czołem o szybę, kiedy samochód zakołysał się na drodze. Musiałam przysnąć lub przynajmniej na tyle zatopić się we wspomnieniach, że znalazłam się gdzieś poza jawą.

Nie rozmawiałyśmy od tamtego wieczoru, ale przynajmniej obie miałyśmy czas, żeby ochłonąć. Gorzkie słowa, które usłyszałam, nadal bolały, jednak postanowiłam nie roztrząsać dłużej kłótni z Mel. Pierwszą poważną sprzeczkę miałyśmy już za sobą, a obóz był idealną okazją, by zatrzeć negatywne wspomnienia.

Rozmowa z Melanie uświadomiła mi, że niepotrzebnie odcięłam się od Trixi. W obecnej sytuacji żadna z nas nie miała ochoty na rywalizację, a odpuszczając sobie dziecinne przepychanki o względy Mel, nareszcie miałyśmy szansę na przyjaźń. Obiecałam sobie, że po powrocie postaram się poprawić nasze stosunki i okazać jej wsparcie w trudnych chwilach.

Intensywne procesy myślowe zachodzące w mojej głowie musiały oddziaływać na moją mamę, bo nagle sama nabrała ochoty na wspominki.

– Pamiętasz, jak płakałaś, kiedy w pierwszej klasie podstawówki bałaś się zostać sama na lekcjach? Przez dwa tygodnie musiałam siedzieć z tyłu sali. Nie minęło kilka lat, a ze skautami wyjeżdżałaś na pół wakacji pod namiot. – Skręciła się na siedzeniu pasażera, żeby położyć mi rękę na kolanie. – Moja dzielna dziewczynka.

– Dzięki, mamo – odparłam poirytowana i zażenowana tym wspomnieniem. – Po pierwsze, byłaś jednym z pięciorga rodziców, którzy siedzieli wtedy z tyłu sali, a po drugie, bałam się tak samo na początku drugiej i trzeciej klasy, jednak przed wybuchnięciem płaczem powstrzymywała mnie świadomość, że jestem na to za duża. – To skutecznie zamknęło temat.

Tata wykorzystał moment niezręcznej ciszy i uraczył nas porcją swojego najsuchszego humoru, poczynając od żartów typu „przychodzi skaut do lekarza…” i tym podobnych. Z deszczu pod rynnę.

Rozdział 3.Testosteron

Wjechaliśmy do lasu. Zbiórka była zaplanowana na 15.00, a my mieliśmy ponadgodzinne opóźnienie. Najbliżej obozu można było zaparkować na sporym placu, który w zeszłym roku cały był zastawiony samochodami. Teraz pole ubitej ziemi, otoczone wielkimi drzewami lasu mieszanego, wydawało się puste bez kilkudziesięciu obozowiczów trącających się plecakami, gwaru podekscytowanych głosów i opiekunów starających się zapanować nad tym małym chaosem.

Pod ogrodzeniem stało kilkanaście samochodów, część należała do opiekunów i pracowników ośrodka. Parking pomieściłby kilka autokarów, jednak Paraskauci zbierali nastolatków z różnych stanów, więc dojazd był na własną rękę.

Wysiadłam z auta. W końcu mogłam rozprostować nogi i odetchnąć świeżym powietrzem, które pachniało lasem i wspomnieniami cudownych wakacji. Spojrzałam na moich rodziców. Chciałam chłonąć ich widok, jakbym miała nie widzieć ich znacznie dłużej niż trzy tygodnie.

Moja mama wyglądała jak nieco wyższa i starsza wersja mnie, choć według chronologii to ja byłam młodszą wersją jej. Po tacie odziedziczyłam niewiele. Jego karnację można było określić jako muśniętą słońcem, ja natomiast opalałam się wyłącznie na czerwono. Był rosłym mężczyzną, któremu pomimo wielu godzin spędzonych na prowadzeniu obserwacji z samochodu udało się zachować szczupłą sylwetkę. Charakterystyczną cechą wspólną naszej rodziny były niebieskie oczy.

Mama poprawiła błyszczyk, nachylając się do samochodowego lusterka, a tata wyciągnął mój plecak z bagażnika, po czym wolną ręką przygładził sobie włosy. Był blondynem i dzięki temu nie imała się go siwizna. Czego nie można było powiedzieć o zakolach.

Dla kogo się tak stroili, skoro za pięć minut mieli ruszać w drogę powrotną? Rodziny nie miały wstępu na teren obozu, tak samo nie można było się z nimi kontaktować przy użyciu własnych komórek. Na piętrze stołówki znajdował się telefon stacjonarny i każdemu z nas przysługiwało dwadzieścia minut rozmowy – najpierw po sześciu, a następnie dwunastu dniach pobytu.

Tata pomógł mi założyć plecak. Obróciłam się i mocno go przytuliłam.

– Moja dzielna skautka – powiedział, klepiąc mnie po plecach. – Dokop im tam.

– Doug! – skarciła go mama. – Teraz moja kolej wyściskać naszą córcię. – Wyplątałam się z uścisku jednego rodzica, żeby zaraz wpaść w kolejny, krótszy i dużo mocniejszy. – Pamiętaj, żeby w razie nagłych sytuacji poprosić o dostęp do telefonu. Jeśli tylko coś się stanie, kilka godzin i po ciebie jesteśmy. – Wiedziałam to wszystko, aczkolwiek takie zapewnienie z ust mamy dawało pewne poczucie komfortu.

– Kocham was. Tylko się nie martwcie, jeśli odpuszczę sobie telefon za sześć dni i zadzwonię za dwanaście, kiedy naprawdę się stęsknię.

– Ani mi się waż! – fuknęła mama, gniewnie ściągając brwi. – Bo w przyszłym roku w mundur wszyję ci podsłuch i będę wiedzieć, co się tam dzieje przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. – Groźba zabrzmiała całkiem realnie, ale nie potrafiłam powstrzymać uśmiechu.

Tata objął mamę ramieniem, a ja ruszyłam przez plac pod wielki ozdobny łuk stanowiący wejście na teren obozu. Drewniane pale zwieńczono szyldem, który, obdrapany i zdany na łaskę pogody, przybrał rustykalny wygląd. Podobał mi się, więc nie protestowałam, kiedy rodzice kazali mi zapozować pod nim do zdjęcia.

Do domków i stołówki wiodła leśna droga, która rozgałęziała się na dwie odnogi. Dłuższa z nich docierała do południowego obozu. Na rozwidleniu stała wieża obserwacyjna. Drewniana stróżówka wznosiła się na kilka metrów, a prowadząca do niej drabina rozpaczliwie potrzebowała wymiany.

Cała droga była przejezdna, lecz wprowadzono zakaz ruchu, który nie obejmował jedynie dostawców. Wychodziło więc na to, że parking był ostatnim punktem dostępnym dla wszystkich. Brama, pod którą stałam, niczym szafa do Narnii stanowiła łącznik pomiędzy terenem obozu a światem zewnętrznym, który właśnie miałam opuścić.

Pomachałam rodzicom na odchodne. Odmachali zbyt energicznie, ze zbyt optymistycznymi minami. Chcieli dodać mi otuchy, choć już jej nie potrzebowałam.

Oczywiście czułam lekki stres. Po ostatnim obozie chciałam, żeby ten wypadł równie dobrze, jednak to nie zależało tylko ode mnie. Dlatego postanowiłam nie przejmować się tym, na co nie miałam wpływu, i cieszyć z nowej przygody w starym miejscu. Pewnym krokiem przeszłam przez bramę i już więcej nie spojrzałam za siebie.

Las pachniał naprawdę intensywnie. Było gorąco i plecak trochę mi ciążył, ale do przejścia miałam już niecałe pięćset metrów. Szłam więc dziarsko, wsłuchując się w śpiew ptaków.

Jezioro mieściło się w granicach parku hrabstwa Portage. Był to nieporównywalnie mniejszy teren niż wielkie parki narodowe, jak na przykład Yellowstone czy Redwood. Wokół zbiornika wodnego znajdowały się miejsca na biwak i ogólnodostępne plaże.

Paraskauci dzielili się na dwa mniejsze obozy: męski zajmował starsze domki na południowym brzegu jeziora, dziewczyny za to okupowały niedawno wyremontowane chatki na północy.

Droga, którą szłam, kończyła się przy wejściu do stołówki, pełniącej także funkcję świetlicy i centrum dowodzenia obozem. Na poddaszu mieściły się pokoje opiekunów i dyrektora, gabinet pielęgniarki oraz składzik. Za stołówką znajdowała się połać ziemi wykorzystywana do porannej musztry, gier i ognisk, a wokół niej na kształt litery U rozstawionych było dziesięć domków, w których mieszkali obozowicze, oraz jeden dla pracowników kuchni.

Przydzielenie do tych po wschodniej stronie placu było błogosławieństwem, ponieważ za nimi mieściły się toalety. Obóz w duchu skautingu musiał mieć jakieś elementy szkoły przetrwania, więc luksus łazienki w domku nie był nam dany. Południowe chatki też były w porządku, zaraz za nimi zaczynała się plaża. Za to te po zachodniej stronie obozowiska nie przewidywały żadnych udogodnień.

Byłam ciekawa, gdzie trafimy tym razem. Ostatnio miałyśmy łazienki dosłownie za naszą chatką i zawsze udawało nam się ustawić na początku kolejki do kąpieli. Trzy prysznice i cztery ubikacje na dwadzieścia sześć dziewczyn to nie przelewki, choć podejrzewałam, że tego lata nie będzie aż tylu uczestniczek.

Coraz mniej nastolatek marzyło o wakacjach na łonie natury i wolało przeznaczyć ten czas na zdobywanie nowych obserwujących na TikToku. Trixi szlag by trafił, gdybym wyraziła swoją opinię na głos, bo z pewnością uznałaby to za atak na jej osobę.

Dziewczyna z zapałem uczyła się choreografii do k-popowych hitów, żeby później zaprezentować nowe układy kilkunastotysięcznej rzeszy obserwatorów. Choć rzadko korzystałam z TikToka, kilka razy widziałam, jak Trixi tańczy, i musiałam przyznać, że była niezła. „Ciekawe, czy gdyby musiała wybierać pomiędzy tańcem a skautingiem… NIE!” – przerwałam te rozmyślania, upominając samą siebie, że przecież miałam zakopać topór wojenny.

Zamiast tego zaczęłam się zastanawiać, czy dołożą nam inną lokatorkę, skoro wpisywałyśmy się z Mel i Trixi do jednego domku, a tej drugiej miało nie być. Liczyłam, że jednak nie.

Rozpoznałam co najmniej trzy gatunki ptaków po ich odgłosach. Zawdzięczałam tę umiejętność podcastom ornitologicznym ze ścieżką dźwiękową jak z National Geographic.

Droga nie była w żaden sposób utwardzona, jednak samochody dostawcze i ciężarówki pracowników parku wyżłobiły dwa pasy ziemi, którymi dobrze się szło w tak suchy i gorący dzień jak ten. Gdy zbliżałam się do ośrodka, zaczęło docierać do mnie coraz więcej głosów. Jeden – wysoki i przenikliwy – słyszałam całkiem wyraźnie.

– Ubierzcie pościele i rozpakujcie plecaki przed kolacją. To nie hotel! Mamusie też was nie wyręczą – wołała jakaś kobieta. Miała rację, to nie był hotel. Jednak ścielenie łóżek i brak klimatyzacji można było uznać za drobne niedogodności, jeśli miało się porównanie z rozkładaniem namiotu i spaniem na wąskich pryczach polowych.

Aż się uśmiechnęłam na myśl o pogaduchach przed snem, bitwach na poduszki i dzieleniu się śmieciowym jedzeniem przywiezionym z domu. Mel wiedziała, że lubię spać blisko okna, a sama zawsze mówiła, że jej to obojętne, więc w tej kwestii się dogadywałyśmy. Było mi spieszno, żeby rozpakować plecak i może jeszcze popływać przed kolacją.

Kiedy minęłam łagodny łuk drogi, znalazłam się na ostatniej prostej i ujrzałam wielki drewniany budynek stołówki z podwójnymi oszklonymi drzwiami. Na końcu drogi zaparkował biały dostawczak, z którego dwie osoby wypakowywały kartony i skrzynki.

Byłam dość blisko, żeby rozpoznać panią Moris, przemiłą kucharkę, którą pamiętałam z zeszłego roku. Nic się nie zmieniła. Była ciemnoskórą kobietą średniego wzrostu. Musiała być po czterdziestce, jednak szeroki uśmiech i młodzieńcza energia ujmowały jej lat.

Uścisnęła dłoń mężczyzny, który skierował się do samochodu, po czym ruszył ostrożnie i ominął mnie na wąskiej ścieżce. Kiedy furgonetka odjechała, pani Moris mnie zauważyła.

– Oczy mnie nie mylą? To Amy Cook? – zapytała donośnym, głębokim głosem, kojarzącym się z matczynym ciepłem i autorytetem. – Jak się masz, skarbie? Jak podróż?

– Dobrze, dziękuję. Cieszę się, że panią widzę – powiedziałam zupełnie szczerze. – Przez cały rok wspominałam pani chili con carne.

– Niektórzy twierdzili, że było za ostre, ale czułam, że ty się poznasz na dobrej kuchni. Dogadałabyś się z moją córką, obie lubimy ludzi gustujących w pikantnym południowym jedzeniu. Zazwyczaj wiąże się to z temperamentem i wyrazistym charakterem. – Pogłaskała mnie po ramieniu, a ja zastanawiałam się, czy w przypadku mojego charakteru ta reguła również się sprawdzała. – Mam prośbę. Mogłabyś odłożyć plecak i pomóc mi z paroma siatkami? Większość zamówionych produktów zanieśliśmy z dostawcą do kuchni, jednak garnki, które wybrał Roger, mają za cienkie dno. Jakby nie wiedział, że pichcę na mocnym ogniu. – Puściła do mnie oko.

Roger Hodges był dyrektorem obozu i jedynym opiekunem po dwudziestce. Nie znałam się na przepisach, choć pewnie wymagały, żeby poza nastoletnimi drużynowymi opiekę nad nami sprawował także ktoś starszy. Mężczyzna zawsze sprawiał wrażenie oschłego i surowego. Rzadko wychodził ze swojego gabinetu na piętrze stołówki, jednak lubił porządek i bacznie obserwował, czy nikt go nie narusza.

– Nie ma sprawy. Chętnie pomogę – odpowiedziałam i przeszłam przez drzwi, które otworzyła dla mnie pani Moris.

Wszystko wyglądało tak, jak zapamiętałam. Wysokie pomieszczenie z drewnianymi ścianami i plakatami przedstawiającymi różne gatunki zwierząt w ich naturalnych środowiskach. Część lamp pod sufitem była zapalona, ponieważ budynek nie miał zbyt wielu okien.

Przy dwóch długich stołach ciągnących się po obu stronach pomieszczenia mieściło się co najmniej pięćdziesiąt osób, dlatego podczas posiłków nie panował ścisk i można było zbić się w mniejsze grupki.

Na prawo od kuchennych drzwi przemysłowych znajdowało się okienko do wydawania jedzenia. Już prawie czułam te cudowne aromaty wydobywające się przez otwór w ścianie. W rogu sali były drewniane schody prowadzące na górę.

Cała świetlica została utrzymana w ciemnej kolorystyce i, o dziwo, nawet bez klimatyzacji panował w niej względny chłód. Gorzej było na piętrze, gdzie słońce nagrzewało dach.

Zostawiłam plecak pod ścianą, obok drzwi wejściowych. Na ławie bliżej kuchni leżały torby z wystającymi rączkami garnków.

– Weźmiemy po dwie, ty może tamte. Nie powinny być zbyt ciężkie – powiedziała, a ja już chwytałam wskazane siatki. – Z tyłu budynku, pod kuchnią, jest mała piwniczka. Ułożymy tam gary, bo nie chcę, żeby zagraciły mi szafki. – Wzięła z blatu dwie ewidentnie cięższe siaty i dodała pod nosem: – Przecież mówiłam, że wolę mój zaprawiony w boju sprzęt, a Hodges zrobił po swojemu i wyszło jak zawsze.

– Pamiętam, że na tyłach była taka klapa. Myślałyśmy z dziewczynami, że to schron lub piwniczka na wino. – Nie dodałam, że odgrywała ona istotną rolę w co drugiej strasznej historii opowiadanej przy ognisku.

Skrzydło drzwi na tyłach stołówki było w większości oszklone. Gdy popchnęłam je ramieniem, poczułam przez szybę gorąco panujące na zewnątrz. Przytrzymałam je dla kucharki. Pani Moris skinęła mi głową i energicznym krokiem skierowała się na schodki prowadzące na plac za stołówką.

– Ile testosteronu! – rzuciła rozbawiona.

Jej komentarz wydał mi się dziwny. Zaciekawiona, co takiego zobaczyła, od razu ruszyłam jej śladem.

Wychodząc na drewniany taras, rozglądałam się dookoła. Liczyłam, że w zamieszaniu panującym na placu poniżej uda mi się wypatrzyć Melanie.

Szybko zrozumiałam, że coś się nie zgadza. Wystarczył rzut oka na domki i otoczenie, aby sens słów pani Moris do mnie dotarł. Z wrażenia aż wypuściłam torby, które z porównywalnym do gromu hukiem upadły na deski tarasu. Garnki poturlały się na wszystkie strony, metal błyskał w pełnym słońcu, a wszyscy obecni na zewnątrz skierowali na mnie wzrok.

Pani Moris aż podskoczyła na schodach i gwałtownie się obróciła, żeby sprawdzić, czy nic mi się nie stało. Patrzyła na mnie z zatroskaną miną, a im dłużej stałam jak wryta, tym bardziej zaniepokojona się wydawała. Jednak nic nie mogłam na to poradzić, bo czas się dla mnie zatrzymał, kiedy zdałam sobie sprawę, że byłam jedyną dziewczyną na obozie.

Rozdział 4.Pobite gary

– Coś się stało, kochanie? – Kucharka wyciągnęła ręce, jakby chciała mnie podtrzymać. Nogi miałam jak z waty, jednak nie chciałam robić jeszcze większego zamieszania, dlatego odsunęłam się nieznacznie. – Pobladłaś.

– Wszystko w porządku, musiałam się potknąć. – Byłam fatalną kłamczuchą. Na szczęście pani Moris wielkodusznie nie wytknęła mi, że nie miałam się o co potknąć na płaskim tarasie. Musiałam znaleźć lepszą wymówkę. – Albo to odwodnienie.

– Zostaw te garnki natychmiast – zarządziła. – Przepraszam, że cię zaangażowałam. Nie wiedziałam, że słabo się czujesz. – Skrucha w jej głosie dokarmiała moje wyrzuty sumienia.

– Nic się nie stało. Naprawdę chciałam pomóc – przekonywałam dziarskim tonem, chcąc jej pokazać, że to nic poważnego i że już wszystko dobrze. Tylko że nic nie było dobrze, odkąd zobaczyłam ponad dwudziestu chłopaków krzątających się po terenie DAMSKIEGO obozu.

– Wejdź do środka, tam jest chłodniej – poleciła. – Dowiem się, kto jest twoim opiekunem, i powiem mu, żeby do ciebie zajrzał.

– Nie trzeba. Właściwie już mi lepiej – zapewniłam, choć byłam rozdarta pomiędzy świadomością, że powinnam pozbierać rozrzucone garnki, a potrzebą ucieczki i ukrycia się. Nie miałam siły na to pierwsze, więc przyjęłam propozycję. – Albo pójdę na chwilę usiąść.

Wpadłam przez drzwi tarasowe z powrotem w bezpieczny mrok i kojący chłód świetlicy. Oddychałam gwałtownie, a w głowie czułam tępe pulsowanie.

Rozpatrywałam możliwe wyjaśnienia. „Czy to był sen? A może ukryta kamera? Czy moi rodzice byli w to zaangażowani? Jak mogli mi to zrobić? I gdzie, do cholery, podziewa się Melanie?”.

Gonitwę myśli przerwało skrzypnięcie drzwi prowadzących na taras. Przeszedł przez nie młody mężczyzna. Miał hebanową skórę, kręcone włosy i bardzo ciemne oczy. Musiał mieć tylko kilka lat więcej ode mnie, lecz kiedy usłyszałam głęboki tembr jego głosu, pomyślałam, że pasuje on do kogoś jeszcze starszego.

– Pani Moris powiedziała mi, że prawie zemdlałaś na widok tej hołoty – odezwał się, gdy tylko mnie zobaczył, a jego oczy wyrażały lekkie rozbawienie. Czyli kucharka bezbłędnie mnie rozszyfrowała. – Nie dziwię się. Trzydziestu chłopaków rozpakowujących walizki to jak trzydziestu przedszkolaków walczących o zabawki. Jestem Vinnie, ale wszyscy poza rodzicami wołają na mnie Da Vinci. Moim zadaniem jest trzymać pieczę nad tobą i jedną trzecią obozowej gromadki.

– To jest obóz dla dziewczyn. – Nie wiedziałam, kogo właściwie chciałam przekonać, siebie czy jego. Doceniałam, że był taki wyluzowany i starał się rozładować atmosferę, jednak nie było mi do śmiechu. Potrzebowałam odpowiedzi.

– Paraskauci powstali kilka lat temu jako obóz koedukacyjny i nic się od tego czasu nie zmieniło. To moje szóste lato nad jeziorem Emily, drugie w roli opiekuna i jeśli mnie pamięć nie myli…

– Nie o to mi chodziło! – Przerwałam mu gwałtownie, bo miałam wrażenie, że się ze mną droczył. Zrobiło mi się wstyd z powodu wybuchu, jednak mój rozmówca nie wyglądał na urażonego. – Dotychczas trzymaliście się swojej części obozu, na południowym brzegu, z wyjątkiem kilku wspólnych zbiorek. – Starałam się spokojnie to wyjaśnić. – Z tego, co słyszałam od starszych koleżanek, było tak od zawsze.

– Masz rację. – Opiekun musiał zrozumieć, że zależało mi na faktach, bo nareszcie spoważniał. – Tę zmianę wprowadzono w tym roku. Kompleks na południu został przejęty przez obóz muzyczny. Jezioro stało się popularnym celem wakacyjnym, a zarząd parku postanowił na tym skorzystać i podniósł opłatę za wynajem. – Mówił do mnie jak do dorosłej osoby, a ja pomyślałam, że mogłabym go polubić. – Poza tym Hodges… – Speszony przejechał dłonią po krótko przystrzyżonych kędziorach i się poprawił: – Pan Hodges musiał połączyć uczestników, żeby obóz na siebie zarobił. Licząc z tobą, zgłosiły się trzy dziewczyny. Dlatego przeniósł wszystkich tutaj.

– Wybrał północny brzeg, bo przed zeszłym latem wyremontował ten kompleks. – Domyśliłam się.

– Właśnie – potwierdził Vinnie. – Mamy pełne obłożenie chłopaków, ale nie musisz się martwić, wyznaczyliśmy wam domek, który w zeszłym roku zajmowali pracownicy – oznajmił. Próbowałam przyswoić wszystkie informacje, choć byłam zdruzgotana tym, jak bardzo to lato miało się różnić od poprzedniego: łączony obóz, ja i Melanie jako jedyne dziewczyny, a na domiar złego w domku położonym najdalej od łazienek. Obiecałam sobie, że nie załamię się tutaj, nie, kiedy ktoś patrzy. – To miła chatka na uboczu. – Starał się znaleźć plusy tej beznadziejnej sytuacji. – I nie będzie ścisku, bo dostaliśmy informację od państwa Ashcroftów, że ich córka nie dojedzie.

– Trixi ma na nazwisko Chan – sprostowałam odruchowo, lecz złe przeczucie już zaczęło bić na alarm. Myśl, że Da Vinci się nie pomylił, była jak cios pięścią w żołądek. Błagałam wszechświat o przeczącą odpowiedź na pytanie, które właśnie miałam zadać. – Czy Melanie Ashcroft również zrezygnowała?

– Tak, dzisiaj rano – potwierdził, a ja nie mogłam pojąć, jak mógł oznajmić to tak spokojnie, skoro mówił o największej katastrofie w moim życiu. – Nie znam szczegółów, ale podobno chodziło o sprawy rodzinne. Byłyście razem na wcześniejszych obozach?

– Na jednym – wydusiłam ledwie słyszalnie. Gardło miałam ściśnięte jakby imadłem. – Ale znamy się też ze szkoły i przyjaźnimy na co dzień.

– Rozumiem, że nie spodziewałaś się obecnej sytuacji. – Nie mógł rozumieć. – Przykro mi. Mam nadzieję, że szybko się zaaklimatyzujesz.

– To nie jest kwestia oswojenia się z sytuacją. Zostałam sama. Bez przyjaciółek, nawet bez drugiej dziewczyny w moim wieku – mówiłam bardziej do siebie niż do niego.

Nakręcałam się, dociskając paznokcie do wnętrza dłoni i ryzykując, że przebiję je na wylot. Tylko ten ból pozwalał mi myśleć racjonalnie, bo gdyby nie on, już błagałabym opiekuna, aby zadzwonił po moich rodziców. Nie mogli być dalej niż godzinę drogi stąd i na pewno by zrozumieli, jednak wiedziałam, że pieniądze za obóz przepadną, a rodzice opłacili mi go, pomimo że kurs detektywistyczny mamy solidnie nadszarpnął rodzinny budżet. Uświadomiłam sobie, że oddycham coraz szybciej.