Pocałunki w Nowym Jorku - Anne-Sophie Jouhanneau - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Pocałunki w Nowym Jorku ebook i audiobook

Jouhanneau Anne-Sophie

3,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

23 osoby interesują się tą książką

Opis

Welcome to New York, it's been waitin' for you.

Powieść autorki bestsellerowych „Pocałunków i croissantów”.

Przenieś się z Paryża do… Nowego Jorku z bohaterami jej kolejnej książki!

Margot nie może przestać myśleć o Zachu. Uroczym chłopaku, którego poznała pewnej magicznej nocy w Paryżu. W jednej chwili zakochali się w sobie po uszy i spędzili idealny wieczór, przypieczętowany pocałunkiem i obietnicą: jeśli wszechświat chce, aby byli razem, los znajdzie sposób, by ich połączyć.

Rok później dziewczyna kończy szkołę i przyjeżdża do Nowego Jorku. Jest gotowa zakasać rękawy kucharskiego fartucha w tętniącej życiem restauracji na Manhattanie, świętować zbliżający się ślub ojca... i ponownie spotkać się z Zachem.

Ale wiele może się wydarzyć w ciągu roku, a obietnice złożone pod wieżą Eiffla wyglądają inaczej w blasku neonów Nowego Jorku. Margot spędza lato, desperacko próbując odnaleźć Zacha, i zwraca się o pomoc do Bena, kucharza pracującego w jej restauracji.

Margot jest przekonana, że tamtej nocy w Paryżu odnalazła bratnią duszę. Ale co, jeśli wszechświat ma inny plan?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 336

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 52 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Julia Łukowiak

Oceny
3,2 (10 ocen)
2
2
2
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tynka8

Z braku laku…

Ogromne rozczarowanie po "Pocałunkach i croissantach", którymi bardzo pozytywnie się zaskoczyłam. Tym razem główna bohaterka to mocna kandydatka w plebiscycie na najbardziej głupiutką i irytującą postać.
20
Ola84

Z braku laku…

Ledwo przebrnęłam, bardzo irytująca główna bohaterka.
00
Mizuna

Całkiem niezła

Całkiem niezłe, gdyby nie ta główna bohaterka...
00

Popularność




TYTUŁ ORYGINAŁU:

French Kissing in New York

Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska

Wydawczynie: Maria Mazurowska, Agata Ługowska

Redakcja: Marta Stochmiałek

Korekta: Anna Burger

Projekt okładki: © Andi Porreta 2023

Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski

DTP: pagegraph.pl

French Kissing in New York

Text copyright © 2023 by Alloy Entertainment

Produced by Alloy Entertainment, LLC

Published by arrangement with Rights People, London

Copyright © 2025 for the Polish edition by Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Regina Mościcka, 2025

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie I

Białystok 2025

ISBN 978-83-8371-675-6

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk

Aggie, mojej ulubionej nowojorczance

Prolog

Ta noc musiała się kiedyś skończyć, co nie znaczy, że jestem na to gotowa.

Nie jestem gotowa, żeby rozstać się z nim.

Latarnie migoczą przez chwilę i wszystkie jednocześnie gasną. Ich długie rzędy wyłączają się, choć jeszcze przed momentem oświetlały nam drogę przez nocne miasto. Nad Paryżem unosi się różowa poświata letniego poranka. W milczącym porozumieniu razem z Zakiem ruszamy w kierunku Pola Marsowego – rozległego wypielęgnowanego parku miejskiego prowadzącego do wieży Eiffla, gdzie spotkaliśmy się zeszłego wieczoru. Jeszcze przed momentem chodniki były prawie puste, ale teraz dostrzegam już pierwszych przechodniów z oczami nadal zmrużonymi od snu, spowitych wczesnoporanną mgłą niczym kocem. Wszystkie znaki dookoła mówią jedno. Paryż się budzi, a to oznacza, że nasz wspólny czas już prawie dobiegł końca. Na razie.

Jakby czytając mi w myślach, Zach sięga do kieszeni po komórkę i sprawdza, która godzina. Nachylam się, chcąc przekonać się o tym osobiście: 5.36. Rzeczywistość zagląda mi w oczy, stanowczo zbyt jaskrawa.

– Została nam już tylko niecała godzina – stwierdzam, usiłując stłumić przerażenie w głosie.

Docieramy na skraj parku – pustego o tej porze, nie licząc kilku osób wyprowadzających psy – i wtedy Zach bierze mnie w ramiona. Wtulam się w niego z całych sił i wciągam jego zapach – mieszankę piżma i świeżo skoszonej trawy. Jego bluza jest miękka jak poduszka, najchętniej położyłabym na niej głowę i zasnęła, nie zwracając uwagi na uwierający w policzek pasek plecaka.

– Będę za tobą tęsknić – szepcze mi do ucha. – Przyszły rok wydaje się wiecznością.

Moje serce przytulone do jego torsu bije jak oszalałe. Pamiętam, co ustaliliśmy, ale moje myśli i tak wyrywają się ku złudnej nadziei. A gdyby został w Paryżu jeszcze dzień dłużej, jeszcze jeden tydzień? Rozmawialiśmy o tym całą noc. Moje letnie warsztaty w Le Tablier – najbardziej prestiżowej akademii kulinarnej we Francji – właśnie dobiegły końca. Niedługo zacznę ostatni rok w szkole średniej w moim rodzinnym mieście nieopodal Tours. Zach w tym czasie będzie podróżował z plecakiem po świecie przez okrągły rok i przeżywał przygodę swojego życia. Paryż to pierwszy przystanek na jego trasie, ale już dzisiejszego ranka wsiada do pociągu i rusza do Berlina. Szalenie mu zazdroszczę, to oczywiste, ale z drugiej strony... nasze drogi przecięły się w tak niesprzyjającym momencie, że chce mi się krzyczeć. Dlaczego musieliśmy się spotkać dopiero w ostatnim dniu jego pobytu w Paryżu?

– Ja też będę za tobą tęsknić – zapewniam go. – A co, jeśli... – urywam i podnoszę głowę, żeby spojrzeć mu w oczy.

Zach przeciąga dłonią po moich gęstych falowanych włosach, a potem unosi mi brodę i mnie całuje, wywołując w moim ciele rozkoszny dreszczyk. Spędziliśmy całą noc pod gołym niebem, spacerując po mieście. Mijaliśmy po drodze Łuk Triumfalny, przemierzaliśmy kręte uliczki Saint-Germain i nawet dotarliśmy do Montmartre, zatrzymując się kilkakrotnie, żeby coś przekąsić.

Jedliśmy frytki z ketchupem z ulicznej budki. Kupiliśmy porcję koziego sera i bagietkę w nocnym sklepie. Potem były jeszcze czekoladowe crêpes, których Zach wcześniej nie próbował, chociaż spędził w Paryżu kilka dni. Dwie godziny później jego wargi nadal mają słodki smak.

Nigdy nie przeżyłam takiej nocy, na dodatek w Paryżu. Mieszkam dwie godziny drogi stąd na południowy wschód, w małym miasteczku, które jest jak inny świat. Brakuje mi w nim restauracji, sklepów, kafejek, ulicznej muzyki, tłumu, w który można się wmieszać, i tego specyficznego poczucia, że przebywam w naprawdę wyjątkowym miejscu. Jak wzorowa córka, co wieczór po skończeniu zajęć na kursie grzecznie wsiadałam do pociągu, żeby wrócić na noc do domu, za każdym razem wzdychając z żalu za wszystkimi bajecznymi atrakcjami, które mnie omijały.

To była jedyna noc, którą zaplanowałam spędzić w Paryżu. Miałam zatrzymać się u przyjaciół w internacie i pójść wieczorem na piknik organizowany na koniec lata. Ale nie dotarłam tam.

– Masz wątpliwości? – pyta Zach.

Serce zaczyna mi kołatać jeszcze mocniej – efekt braku snu w połączeniu z gorączkowym pragnieniem.

– A ty?

– Nie! – odpowiadamy oboje jednocześnie, o wiele za głośno jak na ciszę wczesnego poranka.

Chichoczę, ale zaraz znów dociera do mnie powaga sytuacji.

– Za rok o tej porze skończę szkołę średnią. Nareszcie. Koniec z małym miasteczkiem i moim nudnym życiem.

Paryż jest przepiękny, ekscytujący, wręcz cudowny. Ale to nie Nowy Jork. Żadne miejsce nie może się równać z Nowym Jorkiem.

Marzyłam, żeby w nim ponownie zamieszkać, odkąd wyjechałam stamtąd w wieku dwóch lat. Big Apple to nie tylko miasto, w którym będę mogła spełnić swoje marzenia, to także moje miejsce urodzenia. Miejsce, do którego należę.

– Będziemy razem – dodaję. – Będziemy.

Połączyło nas przeznaczenie. Nie da się tego inaczej nazwać. Niektórzy marzą o studiach na prestiżowej uczelni, ale ja chcę tylko jednego: spakować do walizki swoje noże kucharskie i mieć barwne życie. Takie, jakie prowadzili moi rodzice, dopóki moja mama nie zabrała mnie do Francji, gdzie stałam się prowincjonalną gęsią.

Kiedy Zach powiedział mi, że jest Amerykaninem i po powrocie z podróży ma załatwioną pracę jako kucharz w jednej ze znanych nowojorskich restauracji, moje serce zrobiło co najmniej tuzin fikołków. Jakie były szanse na to, że coś takiego nas spotka? Byliśmy sobie przeznaczeni.

Jesteśmy sobie przeznaczeni.

Ale najpierw musi minąć cały długi rok. Przez jakiś czas spacerujemy w ciszy, gdy nagle dostrzegam parę młodych ludzi całujących się na zacienionej ławeczce. Na ich widok serce jeszcze wyżej podchodzi mi do gardła. To Zach i ja zeszłego wieczoru. Podziwiałam widoki tuż przed pójściem na piknik, gdy do mojej ławki podszedł Zach i usiadł obok. Praktycznie od razu zaczęliśmy rozmawiać i aż do teraz nie przestaliśmy. Może tamta para będzie razem przez cały następny rok, podczas gdy ja będę mogła tylko pomarzyć, że znów trzymam Zacha w ramionach.

– Związki na odległość są najgorsze – stwierdza Zach. – Jeśli przez cały następny rok będziemy do siebie pisać i starać się, żeby... żeby... Sam nie wiem...

– To się nie uda.

Tego akurat jestem pewna.

Rozmawialiśmy na ten temat przez całą noc i wniosek ciągle był ten sam. Sama nie mam tego typu doświadczeń, ale pamiętam, z jaką determinacją niektóre moje koleżanki próbowały utrzymywać kontakt z chłopakami poznanymi w trakcie wyjazdów na narty w Alpy lub wakacji na plażach Lazurowego Wybrzeża. Korespondowały z nimi zapamiętale całymi tygodniami, snując śmiałe plany wspólnego życia, ale z czasem związki i tak umierały śmiercią naturalną.

– Zepsujemy to. Lepiej poczekajmy, aż będziemy mogli być razem. Naprawdę. Spotkaliśmy się nie bez powodu. To nie mógł być przypadek.

Zach przytakuje z poważną miną. Wiem tak samo dobrze jak on, że łączy nas coś wyjątkowego.

– Mhm, ale do tego czasu... – mówi, zacinając się.

– Zaczekam na ciebie – szepczę.

– Margot – odpowiada i ciężko wzdycha.

Przez nasze ciała przepływa prąd. Dzięki niemu mam wrażenie, że to bez znaczenia, czy będziemy daleko od siebie. Połączyło nas coś o wiele głębszego.

– Opowiedz mi jeszcze raz, co ci się najbardziej podoba w Nowym Jorku – proszę, chcąc rozluźnić atmosferę.

– Wszystko. Energia, ludzie, to specyficzne poczucie, że nie ma rzeczy niemożliwych. Rewelacyjne jedzenie... choć wiem, że francuskie też jest prawie genialne.

– Francuskie jedzenie jest genialne – poprawiam go z naciskiem, chociaż nie jestem o tym do końca przekonana. – To znaczy jest w porządku. W przeciwnym razie na pewno nie byłoby takie słynne. Ale przez całe życie nie jadłam też nic innego. W ten sposób gotuje moja mama w swojej restauracji – tylko tradycyjne potrawy – dlatego zaczęło mi się to wydawać takie... staromodne? Żeby nie powiedzieć „nudne”. – Posyłam mu uśmiech. – Pora spróbować czegoś nowego.

Zach mnie całuje.

– Nie ma drugiego takiego miejsca jak Nowy Jork. Zobaczysz, jak bardzo ci się spodoba. Nie mogę się doczekać, aż do mnie dołączysz.

Wprost drży na całym ciele z ekscytacji, kiedy opowiada mi o ulubionych miejscach i swoim nowojorskim życiu: przejażdżkach na deskorolce po parku, koncertach rocka alternatywnego w Brooklynie, specjałów zamawianych w słynnym barze, w którym kręcono film. Bardzo chciałabym sama jak najszybciej doświadczyć tych przyjemności.

Kiedy docieramy pod wieżę Eiffla, w to samo miejsce, gdzie wszystko się zaczęło, oboje z Zakiem wiemy, że nadszedł czas pożegnania. Mimo to żadne z nas nie może się na to zdobyć i przyjąć do wiadomości faktu, że nie zobaczymy się przez cały następny rok. Każde uderzenie serca jest jak zegar odmierzający sekundy dzielące nas od rozstania.

Zach nabiera głęboko powietrza w płuca.

– Jesteś pewna, że nie chcesz pojechać razem ze mną?

Wybucham śmiechem. Czyż nie byłoby wspaniale, gdybym mogła z dnia na dzień wszystko rzucić i razem z nim zobaczyć ruiny Aten, targowiska w Marakeszu czy piaszczyste plaże Chorwacji? Ale... szkoła. Ale... maman. Ale... pieniądze. Jestem marzycielką, lecz nawet mnie od czasu do czasu zdarza się przejawić odrobinę rozsądku.

To po prostu niemożliwe.

Kręcę przecząco głową, na co on wzrusza z rezygnacją ramionami.

– Musiałem przynajmniej spróbować.

Sięgam po komórkę i widzę, że Zach marszczy czoło.

– Myślałem, że nie wymieniamy się numerami telefonów.

To był mój pomysł, przyznaję. Jeśli poznamy swoje numery czy profile na Instagramie, będziemy do siebie pisać i obejrzę relacje z jego fantastycznych podróży. Wtedy poczuję się jeszcze gorzej, zmuszona przesiadywać w tym czasie w pracowni chemicznej. Fakt, jestem przyspawana do swojej komórki w takim samym stopniu co każda siedemnastolatka, ale na litość boską, technika i romantyzm nie mają ze sobą nic wspólnego. Jeśli Zach i ja mamy być razem – a to jest pewne – chcę, żeby było jak w bajce. Historię naszej miłości będziemy opowiadać przez resztę życia. Wspólnego życia.

– Nie wymieniamy się – zapewniam go, przekonana o swojej decyzji jeszcze bardziej niż na początku. – Musimy tylko ustalić datę spotkania. I miejsce.

– Ty wybierz – mówi z uśmiechem Zach. – Będę tam na ciebie czekał.

Otwieram aplikację kalendarza, w której – zero zaskoczenia – nie ma żadnych wpisów na następne lato.

– Powiedzmy, że pierwszego sierpnia.

Kiedy skończę szkołę, będę musiała przez jakiś czas popracować w restauracji maman, żeby zarobić trochę pieniędzy na wyjazd.

Zach naciska kilka klawiszy w swoim telefonie.

– W porządku. O czternastej?

Biorę głęboki oddech. Spotkanie za rok od teraz.

– Czternasta nie brzmi zbyt romantycznie. Co byś powiedział na północ?

– Masz rację. Czyli dwunasta w nocy. Jeszcze musimy ustalić gdzie.

Czuję, jak narasta we mnie nerwowość.

– Znasz Nowy Jork lepiej ode mnie – stwierdzam. – Może ty powinieneś wybrać?

Zach zastanawia się przez chwilę.

– Chyba będzie lepiej, jeśli to ty zdecydujesz. Pomyśl, które miejsce chciałabyś zobaczyć od razu po przyjeździe?

Mówiąc szczerze, więcej niż jedno. Chcę zobaczyć wszystko: Empire State Building, Central Park, Chinatown, Metropolitarne Muzeum Sztuki, urocze zaułki West Village...

– Times Square – wykrztuszam w końcu.

Zach parska śmiechem.

– Ekhm... dobra. Ale Times Square jest ogromny i wiecznie zatłoczony, w dzień i w nocy.

Zamykam oczy i widzę światła neonów, tłumy ludzi i sceny z filmów przedstawiające słynny plac jako jedyne miejsce na ziemi, w którym warto się znaleźć. Centrum świata. Wyobrażam sobie, jak Zach chwyta mnie w ramiona, okręca wkoło i całuje na oczach całego Nowego Jorku. Tak, to najwłaściwszy wybór.

– Pierwszego sierpnia o północy, na dole czerwonych schodów po prawej.

Plan jest gotowy. Klamka zapadła i Zach chyba wyczytuje to z mojej miny, bo pochyla się i mnie całuje. Przez moje ciało przebiega prąd. To się dzieje naprawdę.

Zach odsuwa się z głośnym westchnieniem.

– A co będzie, jeśli ostatecznie nie zdecydujesz się wyjechać do Nowego Jorku? Może dostaniesz dobrą pracę w restauracji w Paryżu i zostaniesz tutaj?

Widzę, że ma zamiar dalej tak gdybać, więc prędko wchodzę mu w słowo.

– A jeśli ty postanowisz nie wracać do Nowego Jorku? Poznasz inną dziewczynę w trakcie swoich podróży? Albo złamiesz nogę w drodze na Times Square i nie dotrzesz na czas?

Spoglądamy na siebie bez słowa, stojąc u stóp majaczącej nad naszymi głowami wieży Eiffla.

Przerywam milczenie.

– Sprawa wygląda tak: zawsze marzyłam, żeby się wyrwać ze swojego miasteczka, z tej dziury zabitej deskami. Przez ostatnie tygodnie, kiedy chodziłam na kurs, uświadomiłam sobie, że pora w końcu zacząć żyć. Dlatego nie ma szans, absolutnie żadnych szans, żebym nie poleciała za rok do Nowego Jorku. Będę tam, pierwszego sierpnia o północy na Times Square, nawet gdyby miał nastąpić koniec świata.

Pierś Zacha faluje i jego twarz rozpromienia się w uśmiechu.

– To tak jak ja. – Przyciąga mnie bliżej do siebie. – Do widzenia, Margot.

Jego wargi zawisają nieruchomo ledwie centymetry od moich ust. Rok to zaledwie ułamek tego, co nas czeka w wielkim planie naszego życia. Sposób, w jaki Zach na mnie patrzy, ten błysk w jego oczach... Widząc to, mam poczucie, że wszystko jest możliwe.

– À bientôt – odpowiadam. Na widok jego zmieszanej miny, tłumaczę: – Do zobaczenia niedługo. Już wkrótce.

Zach mnie całuje i w tym momencie, tak po prostu, nasz los zostaje przypieczętowany.

Rozdział 1

Rok później

Marzyłam o wyjeździe od zawsze, ale wciąż jestem lekko oszołomiona, że to się dzieje naprawdę. Jestem w Nowym Jorku. Teraz tu jest mój dom. To prawda. To dziwne. To... niesamowite.

Terminal lotniska wygląda jak galeria handlowa wielkości małego miasta, z pasażami wypełnionymi różnego rodzaju lokalami, od butików luksusowych marek po kafejki, oraz rzeszą ludzi. Mam wrażenie, że jest ich tu więcej, niż widziałam w całym swoim życiu. W moich słuchawkach rozbrzmiewa piosenka Taylor Swift, którą wybrałam specjalnie na tę okazję. Jej żywiołowa melodia zagłusza kakofonię dźwięków z terminala. Welcome to New York! It’s been waiting for you*.

Na pewno nie tak niecierpliwie, jak ja na niego.

Tuż po odprawie celnej rozglądam się za znakami wskazującymi odbiór bagażu, gdy nagle serce staje mi w gardle. Przy końcu taśmociągu stoi wysoki blondyn o barczystych ramionach i szczupłych nogach. Natychmiast rozpoznaję w nim tego jedynego. Chłopaka, o którym nieustannie myślę i który co noc pojawia się w moich snach, wymarzonego i wyjątkowego – Zacha.

Mieliśmy się zobaczyć za dwa dni, a ja w tym momencie jestem cała spocona, mam skórę przesuszoną od klimatyzacji i nieświeży oddech po paskudnym samolotowym jedzeniu. Nie tak sobie wyobrażałam nasze ponowne spotkanie, o którym fantazjowałam przez cały rok, ale nie mam innego wyjścia. Zach jest tu i teraz. A więc...

Przepycham się przez dzielący nas tłum podróżnych i zanim zdąży dopaść mnie stres, przywołuję na twarz swój najpiękniejszy uśmiech, po czym klepię go w ramię. Odwraca się. Wpatruję się w niego bez słowa, jakby mój mózg z lekkim opóźnieniem rejestrował rzeczywistość. To nie jest Zach. Nawiasem mówiąc, ani trochę go nie przypomina. Z bliska widzę, że nawet nie jest blondynem. To był tylko wytwór mojej wyobraźni. Przeklinając w duchu, zrzucam winę na jet lag.

– Ekhm... słucham? – odzywa się głosem, w którym pobrzmiewa irytacja.

Muszę coś powiedzieć.

– Cześć! Wiesz może, kiedy będzie można odebrać nasze walizki? Tata na mnie czeka.

Chłopak robi okrągłe oczy i bez słowa wskazuje na wyświetlacz nad taśmociągiem. Ten sam, na który wszyscy patrzą i który wskazuje dokładny czas – równe cztery minuty od teraz – kiedy nasze walizki pojawią się na taśmie.

– Doskonale! – odpowiadam z przesadnym entuzjazmem, choć w głębi czuję się zażenowana samą sobą. – Zaraz dam mu znać! Z płonącymi ze wstydu policzkami chowam się w tłumie.

Dwa dni to ile minut?

Momentalnie zapominam o wszystkim na widok rozpromienionych twarzy taty i Miguela, którzy uśmiechają się do mnie zza automatycznych drzwi terminala. Papa wyrzuca w powietrze ręce w geście, który – jak się domyślam – ma oznaczać powitanie, a tak naprawdę upodabnia go do dmuchanego ludzika tańczącego na wietrze, jakie czasami widuje się przed komisami samochodowymi pokazywanymi w amerykańskiej telewizji.

Gdy tylko się do nich zbliżam, wymieniamy la bise – po jednym całusie w każdy policzek – na francuską modłę. Zaraz potem amerykańskim zwyczajem ojciec zamyka mnie w uścisku. Kiedy byłam dzieckiem, zawsze mi powtarzał, że żyjąc w dwóch kulturach, zyskuje się to, co najlepsze. Czasami nawet podwójnie, na przykład grillowaną bagietkę z serem. Albo tarte aux pommes z chrupiącą skorupką na górze, czyli – tak, wiem – po prostu amerykańską szarlotkę.

Chłopak taty, a raczej jego fiancé, Miguel, także mnie ściska i całuje – jak widać, szybko się uczy.

Papa przez większość życia mieszkał na Manhattanie. Kilka razy do roku przyjeżdża służbowo do siedziby głównej swojej firmy – dystrybutora win – mieszczącej się w Paryżu, a poza tym spędza większość swojego urlopu razem z nami we Francji. Kilka razy nawet zabrał ze sobą Miguela. Jednak do tej pory nie miałam okazji odwiedzić ich w Nowym Jorku... aż do dzisiaj. Miguel wręcza mi przetłuszczone kartonowe pudełko z napisem „CIASTO”.

– Twój tata chciał ci przynieść na powitanie to – oznajmia, wskazując latające wysoko nad naszymi głowami balony – ale mnie przyszedł do głowy inny pomysł.

Otwieram pokrywkę i momentalnie ślinka cieknie mi do ust. W środku znajduje się sześć gigantycznych donutów, każdy oblany polewą w innym kolorze. Mówiąc „gigantyczne”, mam na myśli to, że są niewiele mniejsze od mojej głowy. Nie wiem nawet, czy zdołam tak szeroko otworzyć usta, żeby je ugryźć, ale z całą pewnością zamierzam spróbować.

– Wiem, że to nie croissanty – dodaje Miguel. Papa zerka na niego kątem oka, po czym domyślam się, że już wiele razy prowadzili dyskusję na temat ich wyższości nad donutami. – Ale właśnie o to chodziło. Bienvenue**, Margot! Nie jesteś prawdziwym Amerykaninem, jeśli nie nosisz ze sobą bez przerwy jedzenia.

Wybucham śmiechem.

– Podejmuję wyzwanie.

Burczy mi w brzuchu, więc sięgam po pierwszy donut, który wpada mi w oko – z jasnoróżową polewą – i odgryzam kawałek. Ma niewiarygodną konsystencję – zbitą, ale nie suchą, puszystą, a zarazem chrupiącą za sprawą kryształków cukru na wierzchu. Subtelny aromat hibiskusa zaskakuje mnie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Pączek ma smak lata – pełny, a jednocześnie lekki, i to wszystko zaledwie w jednym kęsie. Momentalnie się zakochuję.

– Mam jedno szybkie pytanie – zwracam się do ojca. – Co byś powiedział, gdyby to Miguel od dziś został moim ulubionym tatą?

Na początku, gdy planowałam przeprowadzkę do Nowego Jorku, zakładałam, że zamieszkam z ojcem i jego partnerem, dopóki nie znajdę sobie jakiegoś lokum. Nie spodziewałam się, że do mojego przyjazdu zdążą się zaręczyć, po czterech latach związku. Teraz Miguel to mój przyszły ojczym, a ich ślub odbędzie się już za niecałe cztery miesiące. Nie mogłabym sobie wymarzyć lepszej okazji na rozpoczęcie nowego życia w wielkim mieście.

Papa się krzywi.

– Przepraszam, ma fille***, ale możesz mi przypomnieć, kto przekonał maman, żeby pozwoliła ci do nas przyjechać?

– Racja – przyznaję i odgryzam kolejny kęs donuta, a ojciec w tym czasie łapie za uchwyt mojej walizki.

Na wzmiankę o mamie wyjmuję telefon i odczytuję wiadomość, która dotarła do mnie zaraz po wylądowaniu.

Bien arrivée? J’espère que tu ne vas pas te perdre dans l’aéroport. C’est vraiment grand.

Doleciałaś? Mam nadzieję, że się nie zgubisz na lotnisku. Jest naprawdę ogromne.

Pff! Zirytowała mnie, chociaż przed chwilą faktycznie obawiałam się, że zaraz się tu zgubię. Ale oczywiście nie zamierzam się do tego przyznawać. Wolę nie dodawać kolejnego punktu do długiej listy jej argumentów, dlaczego nie powinnam była przyjeżdżać do Nowego Jorku. Takie wielkie miasto! Takie nieprzyjazne! A jakie głośne! Zdecydowanie nie dla osiemnastolatki z prowincji, takiej jak ja. Maman nawet nie próbowała ukryć, że uważa moją przeprowadzkę za wyjątkowo kiepski pomysł.

Ale byłam nieugięta. Przez ostatnie miesiące, kiedy szkoła już prawie się kończyła, wysłałam swoje CV do nawet nie wiem ilu nowojorskich restauracji. Żadna mi nie odpowiedziała. Aż w końcu ojcu przypomniał się artykuł poświęcony nowemu lokalowi o nazwie Nutrio, który otworzył słynny szef kuchni Franklin Boyd. Można sobie wyobrazić moje zaskoczenie, gdy odkryłam, że maman pracowała razem z nim przed laty, w czasach gdy mieszkała w Nowym Jorku, i są przyjaciółmi.

Poprosiłam, żeby napisała do niego maila, ale broniła się przed tym w każdy możliwy sposób. Miała mnóstwo wymówek. „Nie kontaktowaliśmy się od lat. Jakoś nie widzę tego, że u niego pracujesz. Margot, wierz mi, nie spodoba ci się gotowanie w nowojorskiej restauracji”. Wciąż perorowała, jak bardzo biznes restauracyjny w wielkim mieście różni się od naszego. To było wyjątkowo irytujące.

Jasne, że w Nowym Jorku jest inaczej niż we Francji. Właśnie dlatego tu przyjechałam. Maman w kółko gotuje te same klasyczne francuskie potrawy z krótkiego menu, a podstawowy wystrój jej restauracji nie zmienił się od czasów mojego dzieciństwa. Wiem, że ona to kocha, ale ja chcę czegoś więcej. Czegoś innego.

Dopiero gdy zarezerwowałam lot i do maman wreszcie dotarło, że naprawdę wyjeżdżam, zgodziła się odnowić kontakty z dawnym znajomym. Błyskawicznie jej odpisał, a ja na dodatek podskoczyłam z radości, czytając jego odpowiedź.

Bien sûr****, Nadia! Przekażę namiary na Margot Raven, jednej z moich zastępczyń, i ona się do niej odezwie, kiedy coś się zwolni, a na pewno tak będzie. Powiedz też Margot, że może się w każdej chwili z nami skontaktować, kiedy przyleci do Nowego Jorku.

Czyż to nie cudowne? Co prawda, nadal wysyłałam swoje CV, ale w głębi duszy wiedziałam, że to jest to miejsce – moja nowa kuchnia. Przeczytałam co tylko się dało na temat Nutrio i wszystko wskazuje na to, że to mój ideał. Nowatorska wegetariańska restauracja we Flatiron District, która niedawno dorobiła się pochwalnej recenzji w „New York Times” i do której mogłabym dojść pieszo z mieszkania taty. Oczyma wyobraźni już się w niej widzę. Skontaktuję się z zastępczynią szefa w poniedziałek, jak tylko się rozpakuję. Moje bajkowe życie w Nowym Jorku już prawie się rozpoczęło!

Miguel wyprowadza nas z terminala.

– Poza tym, Bella – tak zwraca się do mnie pieszczotliwie Miguel – nie sądzę, żebym był gotowy zostać czyimkolwiek ojcem.

Staram się przybrać najbardziej niewinną minę, jaką tylko potrafię.

– Okej, czyli nie chcesz się poczęstować donutem, tak?

Powietrze na zewnątrz jest gęste. Parne. Do tego stopnia, że natychmiast zaczynam odczuwać na sobie ciężar ubrań – dżinsów i T-shirtu. Zupełnie się tego nie spodziewałam.

Kilka minut później nasza trójka wciska się na tylne siedzenie żółtej taksówki. Siedzę w środku z kartonem z donutami na kolanach. Dojadłam hibiskusowego, ale mam ochotę na jeszcze jednego. Może zwykły lukrowany oczyści mi kubki smakowe przed następnym. Miguel rzuca tęskne spojrzenie na pudełko, więc odwracam się i podsuwam mu je pod oczy, żeby sobie wybrał, którego chce. Dobra, wszyscy doskonale wiemy, dlaczego je dla mnie kupił. Ze mną jest tak samo – kiedy piekę tort na urodziny swojego najlepszego kumpla, Juliena, robię to zarówno dla niego, jak i dla samej siebie.

W Ameryce wszystko jest większe. Tak się zawsze mówi. Nie zdawałam sobie jednak do końca sprawy, o co chodzi w tym stwierdzeniu, dopóki nie wjechaliśmy na zatłoczoną autostradę, która ma więcej pasów ruchu, niż jestem w stanie policzyć. Zaciskam pięści, gdy taksówka lawiruje między autami, raz w prawo, raz w lewo, próbując nadrobić kilka minut na trasie.

– A jak było w domu przez ostatnie dni? – pyta z pełną skruchy miną papa. Świetnie sobie zdaje sprawę, że mama jest bardzo niezadowolona z mojej przeprowadzki.

– Wiesz, jaka jest maman – odpowiadam, przewracając oczami. – Niewylewna, ale też nie niewylewna.

Zaśmiewa się nerwowo i tym razem to mnie ogarnia poczucie winy.

– Jakoś to przeżyje. Jestem teraz tutaj i będzie musiała się z tym pogodzić.

– Wiem, ale była przeciwna...

– Przeciwna temu, żebym spełniła swoje marzenie, mhm, wiem. Ale mam już osiemnaście lat. I tego właśnie chcę. Przeniosłabym się tutaj, nawet gdybyś mi nie pomógł.

Moi rodzice nigdy nie byli parą, ale bardzo się kochają. Tyle że nie łączy ich romantyczna relacja. Poznali się, kiedy maman zaraz po ukończeniu szkoły gastronomicznej przeprowadziła się do Nowego Jorku. Niezła hipokryzja, prawda? Niedługo potem spotkała innych Francuzów osiadłych w Big Apple – najwyraźniej pełno ich w tym mieście – w tym mojego ojca, który tu dorastał. Jego rodzice pochodzą z Francji, ale przez trzydzieści lat mieszkali w Stanach i tutaj urodzili się ich dwaj synowie. Papa wychował się w Upper East Side. W domu mówiono po francusku, a angielskiego nauczył się w szkole. Zawsze chciał przenieść się do Francji, lecz zaraz po studiach dostał pracę i został w Ameryce na stałe.

W tamtych czasach maman, wtedy dwudziestoparoletnia, pracowała chyba wszędzie gdzie tylko się dało, aż w końcu doszła do wniosku, że chce rozwijać swoją pasję do gotowania. Rodzice zaprzyjaźnili się kilka miesięcy po jej przyjeździe do Nowego Jorku i szybko stali się nierozłączni. Pamiętam ich opowieści o wariackich imprezach i spontanicznych wypadach do Hamptons czy Chicago, gdzie mieszka brat ojca, a mój wuj.

Miesiące zmieniły się w lata. Maman doszła do wniosku, że raczej już nie będzie miała nikogo na poważnie, ale chciała mieć dziecko. Papa też zawsze o tym marzył. Nie chcę myśleć o sobie jak o dziecku z probówki – o ile w ogóle tak to się odbyło – dlatego nigdy ich nie pytałam, w jaki sposób gej i kobieta hetero zrobili moi. Niezbyt romantyczna historia miłosna, ale jedno wiem na pewno, i to od najmłodszych lat: byłam chcianym dzieckiem. Maman i papa wcale się nie przejmowali, że jesteśmy dosyć nietypową rodziną.

Zmieniam temat, zanim papa znów wspomni o matce.

– W ostatnią noc urządziłam imprezę dla przyjaciółek, Juliena i paru znajomych ze szkoły. Podarowali mi album z naszymi wspólnymi fotkami, a potem spędziliśmy parę godzin na karaoke. Szło nam fatalnie, ale było super.

– A teraz w końcu jesteś tutaj – stwierdza z uśmiechem ulgi papa.

– I niedługo Dzień Zacha! – dodaje Miguel.

No cóż, taka już z nas rodzina. Niby nie zwierzamy się sobie nawzajem ze wszystkiego, ale nie potrafimy utrzymać języka za zębami, gdy chodzi o jakiś smaczek. Jak na przykład ten, że pewnego wieczoru poznałam w Paryżu chłopaka i umówiłam się z nim na spotkanie za rok w Nowym Jorku. Maman wpadła w furię, kiedy się dowiedziała, że spędziłam calutką noc na mieście w towarzystwie obcego mężczyzny, ale po co były te nerwy? W końcu wróciłam w jednym kawałku, prawda? Naładowana endorfinami po spotkaniu z Zakiem nawet się specjalnie nie przejęłam, że dostałam od niej szlaban na cały miesiąc.

Wzdycham przesadnie głośno.

– Denerwuję się.

Papa posyła mi zmieszane spojrzenie.

– Denerwujesz się, bo niedługo się z nim zobaczysz czy z powodu tego, co się może wydarzyć albo nie wydarzyć?

Nie muszę się zastanawiać nad tym ani sekundy. Wszystko, co przyrzekliśmy sobie z Zakiem tamtej nocy, było na poważnie. W głębi serca wiedziałam, że to prawda, i nic się dla mnie przez ten rok nie zmieniło. Jestem gotowa na miłość. Taką, która odmienia życie. Taką, bez której nie da się oddychać. Romantyczną, przez duże „R”. Tamtej nocy Zach w pewnym momencie zajrzał mi głęboko w oczy i przyznał się, że nigdy dotąd nie był zakochany. Nadal pamiętam, że ugięły się pode mną nogi, kiedy dotarło do mnie, co zasugerował.

– Dlatego, że się z nim zobaczę – odpowiadam i zerkam na wyświetlacz telefonu, żeby sprawdzić godzinę. – Zostało już tylko półtora dnia.

Miguel zaśmiewa się między jednym a drugim kęsem donuta.

– Lepiej, żeby was dwoje nie skradło nam show podczas naszego ślubu.

– Tego nie mogę ci zagwarantować – odpowiadam z szelmowskim uśmieszkiem.

– Spójrz – odzywa się papa.

Przejeżdżamy przez most – Williamsburg Bridge, jak mnie informuje – i moim oczom ukazuje się panorama miasta. W pierwszej kolejności dostrzegam Empire State Building, najbardziej ikoniczny drapacz chmur na świecie. Niedługo potem mijamy kremowo białe budynki i kamienice z czerwonej cegły, z których większość ma zamontowane na zewnątrz metalowe schody. Przeciwpożarowe, wyjaśnia Miguel. Z każdej strony otaczają nas auta, taksówki, autobusy i rowery. I ludzie! Chodniki są zatłoczone i wszyscy poruszają się w tym samym tempie, niczym łososie płynące w górę rzeki.

Gardło ściska mi się z ekscytacji.

Jestem. W. Nowym. Jorku.

Nareszcie!

– Na początku miasto może być trochę przytłaczające – zauważa papa. – Nie jesteś już w Turenii – dodaje, puszczając do mnie oko.

Turenia to region, z którego pochodzi maman. Moje rodzinne strony, nie da się ukryć. Ojciec ma rację. To zupełnie inny świat niż łagodne pagórki i ciche miasteczko, w którym się wychowałam.

– Ogromnie mi się tu podoba – zapewniam go. – Ten gwar, te tłumy, cały ten dreszczyk emocji. Tego właśnie mi było trzeba.

Miasto, które nigdy nie zasypia. Gdzie światła świecą jaśniej i spełniają się marzenia. Takie jak praca w jednej z popularnych nowych restauracji. I życie u boku Zacha, na zawsze. To górujące nade mną miasto już wydaje mi się moje: pełne nowych możliwości i przygód. Oraz, rzecz jasna, miłości.

W końcu zaczynam żyć.

*Welcome to… (ang.) – Witaj w Nowym Jorku! Czekał na ciebie (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
** Bienvenue (fr.) – witaj.
*** Ma fille (fr.) – córko.
****Bien sûr (fr.) – oczywiście.

Rozdział 2

Z mieszkaniem ojca wyraźnie jest coś nie tak. A raczej z jego kuchnią. Weźmy na początek lodówkę. Ogromna metalowa szafa, prawie tak duża jak średniej wielkości auto, i jeszcze ma dwoje drzwi. Troje, jeśli doliczyć przepastną zamrażarkę, na dodatek w komplecie z kostkarką do lodu. Przy okazji drzwi są tak ciężkie, że muszę zaprzeć się jedną ręką o ścianę, żeby mieć siłę je otworzyć. Gumowa uszczelka opiera się moim wysiłkom, ale w końcu poddaje się z przeciągłym sykiem. Kiedy zaglądam do środka, okazuje się, że blaszane monstrum jest katastrofalnie, zaskakująco i w sposób niedopuszczalny... puste. No prawie puste.

Wczoraj wieczorem papa oprowadził mnie na szybko po swoim mieszkaniu na piątym, najwyższym piętrze kamienicy bez windy w West Village. Jedna ze ścian jest przeszkolona od góry do dołu – okna wychodzą na sąsiednie budynki, stojące tak blisko, że można zobaczyć, czym właśnie zajmują się ich mieszkańcy. Salon sprawia wrażenie przytulnego, z dużym welurowym kompletem wypoczynkowym w nasyconym błękicie oraz wiszącymi tuż za nim na ścianie współczesnymi obrazami w odcieniach bieli i beżu. Kuchnię urządzono w stylu określanym przez Francuzów jako une cuisine américaine – korytarz otwarty z jednej strony, do którego przylega kącik jadalny. Na drugim końcu mieszkania znajdują się dwie sypialnie, każda z własną łazienką bez okna.

Byłam wczoraj tak wykończona po podróży, że wzięłam tylko długi prysznic, wygrzebałam z walizki koszulę nocną i położyłam się do łóżka o dziewiątej wieczorem, czyli o trzeciej nad ranem czasu francuskiego. Nawet nie wiem, co podano na kolację. Możliwe, że tata i Miguel tak jak ja nadal jeszcze byli najedzeni donutami. Budziłam się kilka razy w środku nocy, zastanawiając się, skąd ten hałas. Samochody. Syreny. Piskliwe głosy z ulicy. Nowy Jork zdecydowanie nie jest cichy.

Kiedy wreszcie się obudziłam, przez cienkie zasłony do pokoju sączyło się światło dzienne. Podniosłam się wolno z łóżka, zamroczona i nieco zdezorientowana. Miałam suche jak pergamin usta i czułam wilczy głód. Przekradłam się na palcach do kuchni, wypiłam duszkiem dwie szklanki wody i zaczęłam rozglądać się za czymś, co mogłabym zjeść, albo zrobić z tego coś do jedzenia. Moje pierwsze śniadanie w Nowym Jorku. Musi być wyjątkowe.

Po przejrzeniu zawartości kuchennych szafek czuję się jeszcze bardziej zniechęcona. Postanawiam dać drugą szansę lodówce. W środku są karton mleka owsianego, prawie już pusty, plastikowa butelka z ketchupem i sos sojowy. Jedyne, co da się podciągnąć pod kategorię „jedzenie”, to sześć jajek w kartonowym pudełku, ale kto je rano jajka? Dobra, wiem. Wiem. Amerykanie. Pod tym względem nie ma we mnie nic z Amerykanki – śniadanie musi być bez dwóch zdań nieprzyzwoicie słodkie, lecz nawet przy takim warunku możliwości jest całe mnóstwo.

Najbardziej oczywisty wybór to naturalnie tartines. Rozkrawasz wzdłuż długi kawałek bagietki, smarujesz każdą połowę grubo masłem, a na wierzch kładziesz ulubiony dżem. Żadne tam bezsensowne tosty! Bagietki je się świeżo po upieczeniu, prosto z piekarni, a najlepiej jeszcze gorące, dopiero co wyjęte z pieca.

Następne w kolejności są croissanty, klasyka klasyki, najbardziej popularne wśród viennoiseries*, chociażby dlatego, że ich nazwę kojarzy chyba każdy. Inne rodzaje francuskiego pieczywa to pains au chocolat, pains aux raisins, brioche**, a także pains au lait***. Każdą z nich można – i powinno się – moczyć w kubku z czarną kawą lub gorącą czekoladą. I co z tego, że ich krople spływają na brodę, kiedy wdycha się cudowny aromat namoczonego kawałka ciasta. To jedyny słuszny sposób.

Moje marzenia o smakowitych śniadaniach przerywa odgłos otwieranych drzwi wejściowych. Chwilę później przy kuchennym barku staje papa w sportowym ubraniu. Jego siwiejące włosy są mokre od potu, a policzki zaczerwienione z wysiłku.

Odwraca głowę i spogląda na wiszący za jego plecami zegar. Jest 10.33.

– Wstałaś!

– Nie masz nic do jedzenia. – Mój oskarżycielski ton jest jak najbardziej zamierzony.

– Przeczuwałem, że to powiesz. – Rozpina zamek sportowej torby i wyjmuje z niej zatłuszczone papierowe zawiniątko. – Mam dla ciebie coś prosto z domu – oznajmia z uśmiechem. – Na wypadek gdybyś się już za nim stęskniła.

– Nie tęsknię – oznajmiam i wyrywam mu torebkę z dłoni. Zapach masła zdradza, co jest w środku, jeszcze zanim zdążę do niej zajrzeć: croissanty. Te złociste, kruszące się i puszyste. Szczyt szczęścia. – Teraz tutaj jest mój dom. Chcę spróbować bajgli. I cronutów. I tych waszych mrożonych kaw sprzedawanych w ogromnych kubkach, na widok których od razu mam pewność, że przez cały dzień będzie mi się chciało sikać.

Papa marszczy czoło.

– Ale ty przecież uwielbiasz croissanty! Zawsze mówisz, że nie ma lepszego śniadania niż francuskie.

Zupełnie nie o to mi chodzi, ale byłoby zbrodnią pozwolić się zmarnować takim pysznym croissantom. Kto normalny tak robi? Oczywiście odgryzam kęs. Ku mojemu zaskoczeniu ciasto rozpływa się na języku identycznie jak u nas we Francji. Są naprawdę dobre.

– Niezłe, co? Powinnaś na nich przetrwać do momentu, aż przyjedzie Luz.

Wydaję z siebie pisk radości, mimo że mam zapchane usta. Luz to nie tylko siostrzenica Miguela. Jest moją siostrą z innej matki – rodziną, a zarazem jedną z najbliższych sercu przyjaciółek. Jedyny mały szczegół to to, że nigdy się nie spotkałyśmy osobiście. Aż do dzisiaj.

– Muszę się przebrać!

Pędzę do swojej sypialni, ślizgając się bosymi stopami po gładkiej drewnianej podłodze.

Mniej więcej pół roku po tym, jak zostali parą, papa wybrał się do Miami razem z Miguelem. Twierdził, że chce sobie zrobić słoneczne wakacje, ale wszyscy wiedzieliśmy, dlaczego tak naprawdę tam poleciał. Zależało mu, żeby poznać rodzinę Miguela: jego rodziców i siostrę, Amelię, a także jej córkę, Luz, rok starszą ode mnie. Któregoś dnia Miguel, papa, Amelia, Luz, maman i ja połączyliśmy się wszyscy na FaceTimie – wirtualny zlot krewnych i najbliższych. Od tamtej pory Luz i ja pozostajemy praktycznie non stop w kontakcie, głównie za sprawą częstych czatów wideo i intensywnej korespondencji na Instagramie. Jesteśmy ze sobą tak blisko, jak tylko mogą być blisko dwie osoby oddzielone oceanem. Kiedy przyjaciółka powiedziała mi, że będzie studiować projektowanie na uczelni Parsons – ukończyła już pierwszy rok – zyskałam kolejny powód, żeby przenieść się do Nowego Jorku, chociaż i bez niego miałam ich wystarczająco dużo.

* * *

– Tu es ici! – wykrzykuje ze śmiechem Luz, gdy tylko wchodzi do środka. Ton jej głosu jest pogodny i błyskotliwy, tak jak i ona sama. – Naprawdę tu jesteś!

– Estoy aqui! – odpowiadam, zrywając się z kanapy, żeby przywitać się z przyjaciółką. – Jestem tu! Ty też! Obie tu jesteśmy!

Przez sześć lat uczyłam się w szkole hiszpańskiego, a Luz przez cztery francuskiego, więc zdarza się nam wtrącać do naszych rozmów un poquito de español, un peu de français****. Powtarzamy sobie zawsze, że chcemy podszkolić języki, ale i tak za każdym razem kończy się na tym, że gadamy po angielsku.

Rzucamy się sobie w ramiona i podskakujemy z radości, mocno się ściskając i prawie krzycząc sobie do ucha. Miguel i papa wycofują się na drugi koniec pokoju, jakby trochę się nas bali.

Kiedy wreszcie odrywamy się od siebie, przyglądam się uważniej przyjaciółce. Jej włosy na żywo wydają się jeszcze bardziej lśniące. Jest wyższa, niż się spodziewałam, choć i tak odrobinę niższa ode mnie. I zdecydowanie bardziej opalona niż ostatnim razem, gdy widziałyśmy się na wideoczacie. W porównaniu z nią mam teint de navet – cerę bladą jak rzepa.

Spędzamy resztę popołudnia i wieczór w domu, nie mogąc się nagadać. Miguel wyszedł na jakąś ważną kolację służbową, więc papa proponuje, że zostanie z nami – to moja pierwsza noc z prawdziwego zdarzenia w Nowym Jorku! – ale nie da się ukryć, że czuję się naprawdę przemęczona. Ostatnie tygodnie szkoły, praca w rodzinnej restauracji, żeby zarobić na wyjazd, pakowanie bagaży i lot samolotem sprawiły, że praktycznie jadę na oparach. A przecież muszę wyglądać i czuć się perfekcyjnie, bo jutro jest Dzień Zacha.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

*Viennoiseries (fr.) – słodkie wypieki.
**Pains au chocolat, pains aux raisins, brioche (fr.) – bułeczki z czekola dą, bułeczki z rodzynkami, brioszki.
*** Pains au lait (fr.) – bułeczki mleczne.
****Un poquito de español, un peu de français (hiszp., fr.) – trochę hiszpańskiego, trochę francuskiego.

Rozdział 3

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 4

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 5

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 6

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 7

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 8

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 9

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 10

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 11

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 12

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 13

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 14

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 15

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 16

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 17

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 18

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 19

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 20

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 21

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 22

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 23

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 24

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 25

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 26

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 27

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 28

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 29

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 30

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 31

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 32

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 33

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 34

Dostępne w wersji pełnej

Od autorki

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

Wywiad z autorką, Anne-Sophie Jouhanneau

Dostępne w wersji pełnej

O autorce

Dostępne w wersji pełnej