Podwodni kamikadze - Yokota Yutaka - ebook + książka

Podwodni kamikadze ebook

Yokota Yutaka

0,0

Opis

[PK] 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Yutaka Yokota, który sam zgłosił się do samobójczej jednostki, wprowadza nas do tajnego ośrodka, opisując toczące się tam życie codzienne, przebieg szkolenia i w końcu ataki z użyciem „żywych torped”. W swojej opowieści często sięga do relacji swoich kolegów-uczestników lub świadków wydarzeń - dzięki temu opowieść jest niezwykle barwna, pełna emocji i dramatycznych chwil. To także opowieść o tym jak łatwo jest umierać i jak trudno powrócić do świata żywych...

 

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 426

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PODWODNI

KAMIKADZE

YUTAKA YOKOTA JOSEPH D. HARRINGTON

PODWODNI

KAMIKADZE

FINNA

Gdańsk 2012

tytuł oryginału:

Suicide Submarine! The Story of Japan’s Submarine „Kamikaze of Manned Torpedoes!

Autorzy:

Yutaka Yokota with Joseph D. Harrington

Przekład:

Marek Jurczyński

Redakcja:

Artur Kawiński

© Copyright 1962 Yutaka Yokota oraz Joseph D. Harrington

© Copyright: Oficyna Wydawnicza FINNA

Rysunek na okładce:

Grzegorz Nawrocki

Skład i łamanie:

GroupMedia

ISBN: 978-83-62913-21-3

Oficyna Wydawnicza FINNA 80-768 Gdańsk, ul. Dziewanowskiego 5/6 tel.: 058 742 09 12 e-mail: [email protected]

Od Wydawcy

W powszechnej opinii japońscy kamikadze są znani przede wszystkim jako piloci samolotów. Wiedza o podwodnych kamika-dze-sternikach torped jest raczej mało rozpowszechniona.

Być może jest to wynikiem tego, że piloci samolotów zostali użyci do samobójczych ataków na skalę o wiele szerszą niż sternicy torped.

A może jest to wynikiem tego, że przygotowania do ataków kai-tenów - bo tak nazwano samobójcze torpedy - były objęte najściślejszą tajemnicą.

I oto o szkoleniu i udziale w misjach kaitenów pisze ochotnik-sa-mobójca, który pokazuje nam cały okres prób i treningów w ściśle tajnej bazie, a potem przebieg akcji żywych torped. Akcji, w których kilkakrotnie brał udział! A więc za każdym razem żegnał się z życiem, wypływając na pokładzie okrętu podwodnego w rejs, który miał być dla niego ostatnim... Jak to możliwe, że po powrocie z takiej misji, powrocie do świata żywych, był gotów podejmować wciąż na nowo samobójcze misje?! Autor nie stara się nam tego wytłumaczyć. Nawet nie próbuje. Po prostu stwierdza, że mentalność Japończyków jest zupełnie inna. Wiara w życie pozagrobowe u nich jest bowiem tak mocna, że swoje życie doczesne uważają jedynie za pewien etap przejściowy. I to jest właśnie klucz do zrozumienia fenomenu masowości jednostek samobójczych.

Koniec wojny zaskoczył sterników kaitenów. Nie mogli pogodzić się z myślą, że oto los podarował im drugie życie, że mogą wracać do domów. Oni przecież umarli za życia! Nic więc dziwnego, że powrót do normalnego życia trwał dla wielu całe lata, jak w przypadku autora. Innym ta sztuka nie udała się nigdy. Odbierali sobie życie albo żyli jak rośliny do końca swoich dni.

Drogi czytelniku! Zapraszam do tej pasjonującej lektury!

Andrzej Ryba

Słowo wstępne

Kilka lat przedtem nim poznałem pana Harringtona, który szukał kontaktu z byłymi marynarzami, napisałem już książkę po ja-pońsku. Joseph Harrington wywarł na mnie swoją dogłębną wiedzą o działaniach japońskiej marynarki wojennej w czasie wojny tak wielkie wrażenie, że zgodziłem się przekazać mu zawartość czterech dzienników, które prowadziłem, gdy odbywałem służbę. Cieszę się, że rezultatem naszej współpracy stała się niniejsza książka, która zapozna Amerykanów z japońską tajemnicą wojskową strzeżoną tak pilnie, że nawet wielu spośród moich rodaków do dziś nic o niej nie wie. Może nasza opowieść pomoże Amerykanom zrozumieć, z jakimi ludźmi walczyli na morzu ich synowie i bracia.

Yutaka Yokota

Chofu, Tokio-to, Japonia

Grudzień 1961

W zbieraniu materiałów do tej książki ogromną pomoc okazał mi pan Masaru Fujimoto, dyrektor zarządzający „Manichi Daily News” - wiodącej angielskojęzycznej gazety w kraju pana Yokoty. Nie jest łatwo tłumaczyć z japońskiego na angielski. Większość kwestii trzeba odpowiednio interpretować i wyjaśniać, wgłębiając się w poszczególne problemy. Jest to szczególnie ważne, kiedy próbuje się zrelacjonować historie ludzi oddanych swojemu krajowi tak bardzo, że dla jego dobra byli gotowi świadomie ofiarować swoje życie, a po podjęciu decyzji podtrzymywać w sobie płomień determinacji przez wiele miesięcy poprzedzających wejście do akcji. Taki sposób myślenia nie jest łatwo wytłumaczyć.

Masaru Fujimoto urodził się w Stanach Zjednoczonych i skończył Uniwersytet Kalifornijski (Kampus Berkeley). Był pracownikiem etatowym amerykańskiej ambasady w Tokio 7 grudnia 1941 roku, a potem przez niemal dwadzieścia lat pracował jako dziennikarz w Japonii, Stanach Zjednoczonych i Europie. Poruszając się nieustannie pomiędzy światem Wschodu i Zachodu, nabrał szczególnej umiejętności wyjaśniania obu stronom delikatnych kwestii.

Ta książka nie mogłaby powstać bez pomocy i zachęty ze strony ludzi takich jak Masaru Fujimoto. Z jednej strony dzięki niemu zdołałem nieco zrozumieć Japończyków i nabrać do nich szacunku. Z drugiej strony, może udało mi się zaszczepić w kilku spośród nich nieco zrozumienia dla mojego kraju i mentalności jego mieszkańców. Zyskałem przy tym przyjaciela, do którego czuję ogromne przywiązanie. Jeśli wielka przepaść pomiędzy Ameryką i Azją zostanie kiedykolwiek zasypana, cała zasługa przypadnie ludziom takim jak on.

Joseph D. Harrington

East St. Louis, Illinois

Grudzień 1961

Gini, która dostarczała mi kawę w wielkich ilościach, oraz Sheili i Polly, które pilnowały, by ich towarzysze zabaw nie plątali się w tym rogu naszej sutereny, gdzie notatki do tej książki leżały w wariackim bałaganie

ZGŁASZAM SIĘ DO MISJI BEZ POWROTU

„Wszyscy mają się stawić przed głównym hangarem na zbiórkę!”

Przeklęty głośnik. Zawsze kazał mi robić to czy tamto. Tylko jedna myśl pocieszała mnie przez wszystkie miesiące, kiedy stacjonowałem w bazie Sił Powietrznych Marynarki Wojennej w Tsuchiurze: jeszcze trochę i skończę szkolenie lotnicze i dostanę awans, po czym wreszcie będę mógł zapomnieć o tym przeklętym głośniku. Czekał mnie przydział na lotniskowiec i latanie na myśliwcu. Czekała mnie walka z nowym nieprzyjacielem: Amerykanami. Zawsze to lepiej niż wysłuchiwać komend z czarnego pudła zawieszonego na ścianie.

Wybiegłem z baraku i ustawiłem się w szeregu. Na placu zebrała się cała 13. Lotnicza Grupa Szkoleniowa, dwa tysiące młodych ludzi. Stanąłem sztywno na baczność i poruszałem oczami tylko na tyle, by obserwować komendanta naszej bazy, kapitana Kenjiro Watanabe, kroczącego w kierunku podestu. Trzymający się prosto mężczyzna o marsowym wyglądzie idealnie odpowiadał naszym wyobrażeniem o prawdziwym oficerze Cesarskiej Marynarki Wojennej.

Kiedy kapitan Watanabe zaczął mówić, zapanowała kompletna cisza. Początkowo pomyślałem, że będzie to kolejna dodająca animuszu przemowa, jakie bezustannie serwowali nam instruktorzy, ale poważny wyraz twarzy kapitana przekonał mnie, że tym razem usłyszymy coś innego, szczególnie że śniada twarz komendanta przybrała bledszy odcień. Stanął przed rzędami odzianych w białe mundury mężczyzn, którzy zbiegli się ze wszystkich zakątków bazy, i rozpoczął przemowę.

- Jestem wielce zasmucony, że muszę wam to powiedzieć - oznajmił. - Jednak wiadomości od naszych kolegów z frontu nie są najlepsze. Coraz bardziej powiększa się różnica pomiędzy naszymi siłami i możliwościami, jakimi dysponuje nieprzyjaciel.

Sierpniowe słońce, które sprawia, że równina Kanto robi się latem nie do zniesienia, paliło niemiłosiernie. Czułem strumień potu spływający mi po plecach, jednak słuchałem uważnie, starając się nie uronić ani jednego słowa. Było lato 1944 roku i słowa kapitana Watanabe nie były dla nas zaskakujące, ponieważ wiedzieliśmy już, że nasze siły dwa miesiące wcześniej poniosły klęskę na Wyspach Mariańskich. Na wyspach Guam i Saipan japońskie załogi zostały wycięte w pień, a w bitwie morskiej straciliśmy lotniskowce Sho-kaku, Taiho i Hiyo oraz czterysta samolotów. Po tym wszystkim zintensyfikowano nasze szkolenie i spodziewaliśmy się wszyscy, że awansujemy na długo przed wcześniej zaplanowanym terminem.

- Pomimo waleczności naszych żołnierzy, potęga nieprzyjaciela wciąż wzrasta - kontynuował kapitan Watanabe, smutniejszy z każdym wypowiadanym słowem. - W rękach Amerykanów znalazł się Saipan, a my mamy wielkie trudności z dostarczaniem zaopatrzenia naszym siłom w Rabaulu. Musimy teraz stawić czoła bolesnej prawdzie. Japonia doznaje porażek. Zbyt wielu porażek. Nasz kraj nie może sobie pozwolić na dalsze ustępstwa, na dalsze odwroty. Jeśli nadal będziemy ustępować pola, to jak myślicie, jaki czeka nas los? Dlatego nasza nadzieja spoczywa teraz na ludziach takich jak wy.

Liczymy na to, że odepchniecie wroga. Nadzieje każdego mężczyzny, kobiety i dziecka w Japonii spoczywają właśnie na was.

Kapitan Watanabe przerwał na dłuższą chwilę tak, jak to zazwyczaj czynią Japończycy, pragnąc skupić uwagę na słowach, które zamierzają wypowiedzieć.

- W tych czasach poważnego kryzysu nasi naukowcy z Marynarki Wojennej skonstruowali nową broń - oznajmił wreszcie. - Nigdy wcześniej nie istniało nic podobnego. Kiedy zostanie użyta, może doprowadzić do pokonania nieprzyjaciela i uratowania naszej ukochanej ojczyzny. Broń przeszła już próby i jesteśmy przekonani, że okaże się skuteczna. Teraz potrzebujemy ludzi do jej obsługi.

Znowu przerwał na dłuższy czas, po czym mówił dalej:

-Zdaję sobie sprawę z tego, że wszyscy uwielbiacie latanie. Długo i ciężko pracowaliście z myślą o konkretnym celu: zwalczać w powietrzu wrogów Japonii. Dlatego tak trudno jest mi prosić was o przerwanie szkolenia lotniczego i zgłoszenie się na ochotnika do obsługi nowej broni. Ani przez chwilę nie rozważałbym nawet możliwości zwrócenia się do was z prośbą o takie poświęcenie, gdybym nie był przekonany o kolosalnym znaczeniu nowej broni. Ona jednak może zmienić los całej wojny, kiedy jej użyjemy!

Ścisła dyscyplina wpajana nam w trakcie szkolenia w Tsuchiu-rze uległa na kilka sekund rozluźnieniu i wśród rekrutów rozległ się szmer zaciekawienia. Mężczyzna stojący obok mnie obrócił się i zapytał: -Nadai, Yokota? Co to jest, Yokota?

Ale głęboki, czysty głos kapitana Watanabe przykuł zaraz na powrót naszą uwagę.

- Każdy, w kim płonie pragnienie ocalenia swojego kraju, przejścia do nowej jednostki i wzięcia udziału w wielkiej ofensywie przeciwko nadciągającemu nieprzyjacielowi, może zgłosić się na ochotnika. Nie mogę wam zdradzić nic poza tym, że broń ta będzie potężniejsza od każdego samolotu, jaki moglibyście pilotować. Teraz posłuchajcie uważnie, co mam wam do powiedzenia. Dowódcy eskadr rozdadzą wam kartki papieru. Jeśli naprawdę szczerze pragniecie wstąpić do nowej jednostki, wpiszcie na górze kartki swoje nazwisko i numer eskadry, a poniżej narysujcie niju maru, dwa koła.

Powtarzam, dwa koła, jeśli naprawdę chcecie się tam zaciągnąć. Jeżeli jednak nie odczuwacie prawdziwie głębokiego pragnienia by się zgłosić, ale jesteście gotowi poświęcić się dla ojczyzny gdybyście dostali taki rozkaz, narysujcie tylko jedno koło. To naprawdę sprawa wielkiej wagi. Powtarzam... Dwa koła, jeśli macie silne poczucie, że musicie się zaciągnąć do nowej broni, ale tylko jedno, jeśli jedynie uważacie to za swój obowiązek. Ci, którzy w ogóle nie chcą odejść i woleliby kontynuować szkolenie lotnicze, niech zniszczą swoje kartki.

Pomruk dwóch tysięcy mężczyzn ustawionych na placu przypominał szmer fali uderzającej łagodnie w piaszczysty brzeg przy świetle księżyca. Ze zdumienia wyrwał nas znowu szorstki głos kapitana Watanabe.

- Muszę was powiadomić jeszcze o czymś, zanim wręczymy wam kartki - oznajmił. - Muszę wam powiedzieć, z czym wiąże się użycie tej broni. Kiedy już ktoś wyruszy z nią przeciwko wrogowi, to nie wróci żywy. Z całą pewnością zdoła zadać nieprzyjacielowi wielkie straty, ale w trakcie wykonywania zadania odda swoje życie. Dlatego przemyślcie to wszystko, zanim podejmiecie ostateczną decyzję. Upewnijcie się najpierw, czy naprawdę chcecie się zgłosić. A przede wszystkim zastanówcie się, czy nie będziecie się niepokoili o kogoś, kogo będziecie musieli pozostawić. Konieczne będzie zachowanie czystości umysłu, by w pełni skoncentrować się na zadaniu.

Rozdano kartki i rekruci rozeszli się powoli do zajęć, które przerwała zbiórka. Niektórzy skierowali się na pas startowy, inni do sal szkoleniowych, w których przez dwadzieścia godzin w tygodniu słuchaliśmy wykładów. Ja udałem się w stronę baraków i przemierzając kilkaset metrów dzielących mnie od placu przed hangarem, słuchałem rozmów moich kolegów.

- Kapitan musi być kichigai\ Oszalał, jeśli myśli, że zgłosimy się na ochotnika do czegoś, o czym nic nie wiemy, poza tym, że wszyscy zginiemy!

- Czy od razu skierują nas na linię frontu?

- Co za okazja do okrycia się chwałą! Twoi rodzice i przyjaciele byliby z ciebie dumni!

- Zaraz podrę tę kartkę! Mam dziewczynę i chcę się z nią ożenić, kiedy tylko skończy się ta wojna!

- Ile mam zaznaczyć kółek, jedno czy dwa? Nie chciałbym, żeby ktoś pomyślał, że nie mam Yamato damashii\ Mój patriotyzm nie jest mniejszy niż u kogokolwiek innego.

- A ja zaznaczę dwa kółka! Pomyśl, co to za przygoda! Moje nazwisko może się pojawić w książkach historycznych. A Tenno-Heika12 może nawet wyśle matce i ojcu list z osobistym wspomnieniem. Wiecie, to już się zdarzało.

Wokół mnie rozlegały się nieustannie rozmowy, ale ja już wiedziałem. Podjąłem decyzję już wtedy, gdy kapitan Watanabe kończył swoje wystąpienie. Gdy przemawiał, czułem, jak krew zaczęła się we mnie burzyć. Poruszyły mnie jego słowa o klęskach, jakie ponosiła Japonia. Okrągłookie kreatury z Ameryki, Anglii i Holandii usiłowały zadławić mój kraj! Zmusiły nas do podjęcia działań wojennych. Dla Anglii i Ameryki wszystko było w porządku, gdy wysyłały swoje wojska do Chin dla ochrony swoich narodowych interesów, ale kiedy Japonia zrobiła dokładnie to samo, stała się nagle największym wrogiem. Wzmianki kapitana Watanabe o tym, że los mógł się odwrócić na korzyść Japonii, natchnęły mnie wielką otuchą i odwagą. Nikt jeszcze nie wygrał z moim narodem i nikomu się to nie uda, jeśli będę mógł jakkolwiek na to wpłynąć. Spalona ziemia, zniszczona kultura - nigdy! Zdecydowałbym się na służbę w nowej broni nawet bez nadziei na pośmiertne wspomnienie ze strony cesarza. Postanowiłem, że gdy tylko dotrę do baraku, zakreślę dwa koła i wręczę kartkę dowódcy mojej eskadry. Na tę myśl przyspieszyłem kroku. Przy odrobinie szczęścia mógł mi przypaść zaszczyt zgłoszenia się jako pierwszy ochotnik w mojej eskadrze.

Przez pozostałą część dnia i w nocy w barakach wrzało jak w ulu. Każdy z nas próbował zgadywać, co to za nowa broń. Wszyscy byli zgodni, że skoro trzymano to w tajemnicy, musiało chodzić o coś o wielkiej sile rażenia. W Tsuchiurze, tak jak w każdej bazie wojskowej, tajemnice w taki czy inny sposób zawsze w końcu wyciekały. Ale nie tym razem. Nie mieliśmy o niczym pojęcia, dopóki nie zwołano zbiórki przed hangarem. Przypuszczaliśmy, że tajemnica mogła być tak pilnie strzeżona, że nawet kapitan Watanabe nie wiedział wszystkiego o nowej broni.

Tego wieczora w barakach nikt nie miał ochoty na zapasy, ćwiczenie dżudo czy opowiadanie dowcipów. Nawet przemądrzalcy, zanudzający nas swoimi przyszłymi wyczynami w walkach powietrznych z nieprzyjacielskim lotnictwem, siedzieli cicho i zachowywali się poważniej niż zwykle. A ci, którzy na co dzień niewiele mówili, teraz w ogóle zamilkli.

Leżałem w hamaku i wpatrywałem się w sufit, nie biorąc udziału w rozmowie, choć koledzy kontynuowali dyskusję jeszcze długo po zgaszeniu światła. Moja kartka z dwoma wielkimi, czarnymi kołami została złożona u dowódcy. Teraz przyszła pora na refleksję.

Od dziecka chciałem zostać pilotem Cesarskiej Marynarki Wojennej. Wspaniałe lotniskowce kotwiczące w Zatoce Tokijskiej zawsze stanowiły dla mnie najpiękniejszy widok. Tak jak tysiące japońskich chłopców, marzyłem o tym, by zostać oficerem floty wojennej, stojącym władczo, z marsową miną na pokładzie okrętu w białym mundurze i z symbolizującym władzę mieczem u boku. Dlatego zdawałem egzaminy wstępne do Etajimy, Akademii Marynarki Wojennej, i to dwukrotnie. Za pierwszym razem zdałem egzamin pisemny, ale oblałem test sprawnościowy. Nie poddawałem się jednak i spróbowałem jeszcze raz w następnym roku, ale odrzucono moją kandydaturę, ponieważ brakowało mi kilku zębów. Wymagania w stosunku do kandydatów do Etajimy były wyśrubowane i każdego roku odrzucano wielką liczbę młodych mężczyzn o niemal idealnym zdrowiu z powodu pomniejszych, niewiele znaczących fizycznych defektów. Moim był brak zaledwie trzech zębów. W ogóle nie rozpatrywano kandydatur osób, które nosiły okulary. Wśród młodzieży powszechnie zazdroszczono wszystkim, którzy choćby zakwalifikowali się do egzaminu.

W 1943 roku, kiedy skończyłem osiemnaście lat, porzuciłem już nadzieję na dostanie się do Etajimy. Zostałem przyjęty do szkoły kadetów lotnictwa i wysłano mnie do bazy Tsuchiura położonej na północny wschód od Tokio w odległości godziny jazdy pociągiem. Nie zwrócono uwagi na braki w uzębieniu, a wzrok miałem idealny. Teraz, po niemal rocznym szkoleniu, w jednej chwili zdecydowałem się porzucić marzenie o zostaniu pilotem myśliwca morskiego i zgłosiłem się na ochotnika do obsługi tajemniczej nowej broni. Co mnie czekało? Czy zdołam wykorzystać możliwości tej broni? I czy rzeczywiście będę w stanie uczynić dla mojego kraju więcej, niż siedząc za sterami samolotu? Takie myśli kłębiły się w głowie, kiedy pogrążyłem się w końcu we śnie.

Następnego dnia rano przez głośnik ogłoszono, że wystawiona została tablica z nazwiskami przyjętych ochotników. Natychmiast popędziłem tam wraz z kolegami. Znalazłem na liście moje nazwisko i aż mi się gorąco zrobiło z radości. Dostanę nową broń! Będę walczył z nieprzyjacielem! Co do tego nie miałem wątpliwości. Stałem wyprostowany i dumny, a koledzy z baraku klepali mnie po ramionach i wykrzykiwali: - Yokattana\ Yokota! Gdy przyjmowałem od nich gratulacje, ogarnęło mnie dziwne uczucie. Nie potrafiłem go potem nigdy dokładnie opisać. Czułem się tak, jakbym opuścił własne ciało i spoglądał na siebie z zewnątrz. Może to typowe dla ludzi, którzy dowiadują się, iż nie zostało im już wiele życia w tym ciele, w którym zamieszkiwali od narodzin. Ale to dziwne poczucie szybko ustąpiło miejsca niecierpliwości. Kiedy zobaczymy tę nową broń? Ile czasu potrwa szkolenie? Kiedy wyślą mnie do walki z nieprzyjacielem? Nie chciałem długo czekać.

Spośród ochotników wybrano tylko setkę mężczyzn, co mnie mocno zdumiało, ponieważ pośród kadetów w Tsuchiurze panował taki duch bojowy, że byłem pewien, iż musiało się zgłosić co najmniej kilkakrotnie więcej ochotników. Przez prawie rok poddawani byliśmy wyczerpującemu szkoleniu i indoktrynacji, co miało zwiększyć nasz zapał do walki. Ćwiczenia fizyczne były długie, żmudne

3 Yokattana lub Yokatta-na - kolokwialny zwrot, w luźnym tłumaczeniu oznaczający: „Świetnie!” (przyp. tłum.)

i wytężone, wszyscy wykazywali znakomitą formę. Nie robiliśmy sobie nic z tego, że musieliśmy wykonywać szwedzką gimnastykę na śniegu, ubrani tylko w fundoshi, białe przepaski biodrowe, noszone w Japonii w charakterze bielizny. Rozwijaliśmy kondycję w biegach przełajowych i sześciomilowych regatach wioślarskich. W tych konkurencjach mogłem się pokazać z dobrej strony, ponieważ w szkole średniej bardzo aktywnie zajmowałem się sportem. To właśnie uwielbienie dla sportu kosztowało mnie trzy wybite zęby.

Na każdym etapie szkolenia instruktorzy przypominali nam o powinności wobec ojczyzny. Byli bardzo wymagający i niemal wszyscy dokręcali śrubę do granic fizycznej i psychicznej wytrzymałości. Kiedy do Tsuchiury przedostały się złe wieści o losie Połączonej Floty, głosy instruktorów stały się jeszcze bardziej szorstkie. Coraz częściej przez zaciśnięte zęby wykrzykiwali:

- Samo wygranie wojny to jeszcze nie wszystko! Trzeba zmiażdżyć nieprzyjaciela i całkowicie go zniszczyć!

Udzielał nam się ten nastrój, szczególnie że oficerowie mieli coraz bardziej ponure miny. Oto co od nich słyszeliśmy:

- Gdyby zaszła taka potrzeba, mężczyzna powinien z radością oddać życie za Cesarstwo!

-Jeśli wahasz się, czy masz żyć, czy zginąć, zawsze lepszym wyborem jest śmierć!

- Nie marnuj życia! Śmierć musi mieć cel. Nie wolno wam umierać, dopóki nie upewnicie się, że wasza śmierć przysporzy nieprzyjacielowi poważnych strat!

Takie i inne zdania wygłaszane wielokrotnie każdego dnia przez instruktorów i oficerów, powtarzane przez radiowęzeł, powielane w biuletynach informacyjnych i wywieszane w łaźniach i toaletach pomagały nam nabrać twardości. Równie często słyszeliśmy powtarzane nieustannie słowa Meijiego, dziadka naszego cesarza, powtarzane z wielkim żarem: „Śmierć jest lekka jak piórko, ale obowiązek waży tyle co góra!”.

Starsi rangą oficerowie ślęczeli nad listą ochotników całą noc -tak nam później powiedziano. Aby przejść selekcję, należało spełnić trzy warunki. Kandydat powinien wykazywać:

1. wyjątkową kondycję fizyczną i siłę woli;

2. ducha bojowego oraz wielkie poczucie odpowiedzialności za los kraju;

3. brak obciążenia rodziną.

Nie wybrano ani jednego żonatego mężczyzny - selekcję przeszli tylko ci, którzy nie musieli się oglądać za siebie. Byłem pewny, że czynnik rodzinny odegrał istotną rolę przy przyjęciu mojej kandydatury. Moja matka umarła kiedy miałem pięć lat, nie musiałem więc martwić się o jej przyszłość. A mój ojciec miał dwóch synów oraz dwie córki. Ja byłem najmłodszy z rodzeństwa i moja pozycja w rodzinie nie była znacząca. Gdybym zginął, ród miałby kontynuatora w osobie mojego starszego brata Hiroshiego. A gdyby i jemu coś się stało, to zawsze istniała jeszcze możliwość, że moje siostry, Chiyoe i Tosie, wyjdą za mąż i ich mężowie wyrażą chęć poddania się adopcji przez mojego ojca. Tak adoptowany zięć stałby się Yokotą i nazwisko rodu przetrwałoby. Miałem pewność, że oficerowie, którzy wybierali kandydatów spośród ochotników, musieli wziąć pod uwagę fakt, iż utrata najmłodszego syna nie byłaby skrajnie wielkim poświęceniem dla ojca, który miał jeszcze trójkę innych dzieci - i to w sytuacji, gdy chodziło o śmierć za Cesarza.

Po ogłoszeniu nazwisk ochotników, którzy przeszli weryfikację, w bazie zapanowało ożywienie. Jednak nie wszyscy koledzy złożyli mi gratulacje. Wielu z nich pospieszyło natychmiast do dowódcy eskadry, by zaprotestować przeciwko odrzuceniu ich kandydatur. W trakcie kilku ciągnących się potem w nieskończoność długich tygodni wciąż powtarzali prośby o dopisanie ich na listę. Byłem dumny z moich kolegów i z poziomu szkolenia w Tsuchiurze, które napełniało mężczyzn takim duchem bojowym, że wykłócali się, kiedy odmawiano im możliwości oddania życia za ojczyznę. Ale prośby nic im nie dały. Wyższe dowództwo zadecydowało, że lista ma liczyć tylko sto nazwisk, i tak pozostało.

W dniu promocji, kiedy reszta kadetów została uznana za gotowych do rozpoczęcia szkolenia na samolotach marynarki wojennej, nasza grupa stu wybrańców przemaszerowała dwójkami pomiędzy ustawionymi w szeregach przyszłymi pilotami. Prowadził nas porucznik Komatsu. Gdy ich mijaliśmy, pozdrawiali nas głośnymi okrzykami. Do hałaśliwych pozdrowień przyłączyli się nawet ci, z którymi niektórzy z nas mieli zadawnione porachunki i z którymi nieraz się pobili. Wsiedliśmy w końcu do pociągu i pojechaliśmy na południe, mijając w drodze stolicę. Nie mieliśmy pojęcia, dokąd jedziemy. Kiedy mijaliśmy Yokohamę, wciąż panowała atmosfera tajemnicy. Gdy pociąg nie skręcił w półwysep Miura w stronę wielkiej bazy marynarki wojennej w Yokosuce u wejścia do Zatoki Tokijskiej, zaczęliśmy snuć różne przypuszczenia. Minęliśmy położony nad zatoką Sagami kurort Atami i po prawej wyłoniła się święta góra Fuji, uznaliśmy więc, że kierujemy się do Kurę - gigantycznego Arsenału Marynarki Wojennej usytuowanego nad Morzem Wewnętrznym -lub do wielkiej bazy w Sasebo, na południowej wyspie Kyushu.

Jechaliśmy pociągiem przez półtorej doby i nie spaliśmy przez całą drogę, cały czas zastanawiając się, o jaką to tajną broń chodziło. Kiedy w końcu kazano nam opuścić pociąg i wsiąść do wojskowych ciężarówek, zrobiło się ciemno. Po krótkiej jeździe zatrzymaliśmy się przed barakami i w parę minut później zasypialiśmy już w hamakach, wyczerpani podróżą i nerwowym napięciem. Następnego dnia przekonaliśmy się, że rzeczywiście znaleźliśmy się w Arsenale Marynarki Wojennej w Kurę, gdzie zlokalizowane było również dowództwo VI Floty, czyli japońskich sił podwodnych.

Ten dzień spędziliśmy jak turyści, rozglądając się po bazie. Następnego dnia około południa pojawił się porucznik Komatsu i zebrał nas wokół siebie.

- Chcę wam wszystkim podziękować za to, że w trakcie podróży byliście tak zdyscyplinowani - odezwał się. - Muszę teraz wracać do Tsuchiury i chciałem się z wami pożegnać. Nikt tutaj nie zdradził mi, jakiego typu broń macie obsługiwać, ale wiem, że będziecie dzielnie i odważnie bronić Japonii. Jeszcze stu ludzi przyjeżdża z bazy sił powietrznych marynarki wojennej w Nara - dodał. - Po-każcie im więc własnym przykładem, jak wzorowo szkoli się kadetów w Tsuchiurze. Wasz przyszły dowódca to oficer, którego dobrze znam. Wiąże z wami wielkie nadzieje, a ja powiedziałem mu, że stanowicie elitę kadetów bazy w Tsuchiurze.

Wypowiedział te słowa bardzo cichym głosem. Kiedy skończył, w jego oczach pojawiły się łzy; niektórzy z nas po prostu rozpłakali się. Porucznik Komatsu był naszym ostatnim łącznikiem z bazą Tsu-chiura, w której stacjonowali najlepsi piloci na świecie.

Tego popołudnia polecono nam zabrać nasze rzeczy na pokład dwóch szalup. Pierwszy raz znalazłem się na pokładzie jednostki pływającej, nie licząc łodzi wiosłowych, na których ścigaliśmy się w bazie w Tsuchiurze. Oficer, który płynął z nami - chorąży Miy-ake - zachowywał uparte milczenie przez ponad godzinę. Atmosfera tajemniczości, która zapanowała od przemowy kapitana Watanabe, jeszcze bardziej zgęstniała. W końcu chorąży Miyake wstał.

- Wszyscy uwaga! - wykrzyknął pełnym głosem, choć szalupa nie była duża i doskonale go słyszeliśmy. - Płyniemy na wyspę Otsujima, niedaleko miasta Tokuyama.

Wiedzieliśmy wszyscy, że to w prefekturze Yamaguchi.

- Byłem w Otsujima tylko raz - wykrzykiwał dalej chorąży piskliwym głosem. - To specjalna baza, wyposażona w tajną broń! Od trzech tygodni szkoli się tam kilkunastu oficerów marynarki wojennej! Niedługo do nich dołączymy i oni będą waszymi instruktorami! Zostaniemy podzieleni na specjalne grupy szturmowe! To oznacza, że wszyscy będziemy braćmi!

„Ten chorąży musiał dopiero co skończyć akademię w Etajima” - pomyślałem. Zachowywał się jak typowy, świeżo upieczony oficer, jakich wielu spotkałem w trakcie rocznej służby. Można było pomyśleć, że stał przed wielkim audytorium w samym Tokio, tak głośno krzyczał.

- Rozmiecie wszystko!?

- Tak jest, rozumiemy! - padła odpowiedź.

Kilku dowcipnisiów wywrzeszczało odpowiedź nawet głośniej niż chorąży swoje pytanie. Oficer nie powiedział już nic więcej w trakcie dalszej podróży łodzią. Zatopiłem się w rozmyślaniach. Tak więc poświęcę życie za ojczyznę. Ale nie żałowałem mojej decyzji. Wszystko, co od tej pory miało mnie spotkać, mogło tylko przepełnić dumą moją rodzinę, gdy otrzyma wiadomość, w jaki sposób zginąłem. Japońska historia, muzyka i literatura jest pełna opowieści o bohaterach, którzy polegli broniąc swojego kraju i rodziny panującej. Każdy uczeń znał na pamięć ich imiona, tak jak każdy amerykański chłopak potrafi wymienić sławnych pionierów z pogranicza. Samuraj, którego cechuje niezmącony niczym umysł w połączeniu z nieprzewyższoną odwagą znaczył dla nas tyle samo, co legenda kowbojów i traperów dla młodzieży w Ameryce.

Nie żałowałem szczególnie opuszczenia bazy w Tsuchiurze. Byłem dobrym kadetem i szło mi świetnie, ale panowała tam bardzo napięta atmosfera. Mimo wielkiego zapotrzebowania na nowych pilotów, nie złagodzono standardów szkolenia. Tylko najlepsi byli tam wystarczająco dobrzy. Instruktorzy latania i wykładowcy stawiali przed kadetami tak samo ostre wymagania, jak w czasie pokoju, kiedy tylko niewielkiemu odsetkowi kadetów udawało się ukończyć szkołę pilotów. W trakcie szkolenia najmniejszy gest czy niewłaściwe słowo mogło stanowić wystarczający powód do natychmiastowego wydalenia kadeta z kursu. Większość ledwo sobie radziła z takim stresem, nie martwiłem się więc zbytnio tym, że opuściłem to miejsce; szkoda mi tylko było rozstawać się z przyjaciółmi.

Zanim dotarliśmy do Otsujimy, minęło kilka godzin. Pierwsze wrażenie nie było zachęcające. Za falochronem stały dwa przestarzałe okręty podwodne, a gdy zbliżyliśmy się do nabrzeża, dostrzegliśmy dwa wielkie, czarne budynki przypominające lotnicze hangary. Gdy łodzie zostały zacumowane, zebraliśmy się na nabrzeżu w dwuszeregu. Z jednego z budynków wyszedł oficer i podszedł do nas.

- Czy to wy jesteście kadetami z Tsuchiury? - zapytał, kiedy już stanął przed naszą grupą.

Byliśmy wciąż rozgrzani słowami porucznika Komatsu i chorążego Miyake.

- Tak jest! - odkrzyknęliśmy chórem.

- Bardzo dobrze, widzę entuzjazm! - oznajmił. - Jestem waszym nowym dowódcą - komandor porucznik Itakura. Od teraz znajdujecie się pod moją komendą. Powiedziano mi, że wybrano was z ponad tysiąca ochotników, jacy zgłosili się w Tsuchiurze. To dobrze. Chcę, żebyście poświęcili się nowemu zadaniu ze wszystkich sił.

Następnie zwrócił się do chorążego Miyake, powiedział mu parę słów na osobności i odszedł w kierunku budynku.

„Jak podobnie zachowują się oficerowie marynarki wojennej” - pomyślałem. Każdy z nich, poczynając od kapitana Watanabe, kończył każdą przemowę do kadetów w niemal identyczny sposób: „Pracujcie ze wszystkich sił!” albo: „Dajcie z siebie wszystko!”.

W jego słowach odczuwaliśmy jednak napięcie, nowy dowódca wydawał się inny niż oficerowie w Tsuchiurze. Tam podlegaliśmy instruktorom, a tu mieliśmy już do czynienia z oficerami, którzy byli w boju. Właściwie sami już staliśmy się żołnierzami frontowymi. Potrafiliśmy dostrzec znaczące różnice pomiędzy instruktorami i weteranami już w pierwszych chwilach spędzonych w Otsujimie. Emanował od nich spokój i jednocześnie sprawność, czuło się to w każdym ich ruchu i słowie. Ze sposobu, w jaki na nas patrzyli domyślaliśmy się, że traktowali nas już jak równych sobie. W Tsuchiurze do dowódcy eskadry zwracaliśmy się per Oyaji, „ojcze”, do jego zastępcy: Ofukuro, „matko”. A najstarszy rangą podoficer był określany mianem Aniki, czyli „starszy brat”. Choć w bazie panowała ścisła dyscyplina, przełożeni traktowali nas tak, jak robiliby to surowi rodzice. Karali nas srogo za nieuwagę lub błędy, ale dbali o zaspokajanie naszych osobistych potrzeb, szczególnie kiedy ktoś zachorował albo się zranił. Nie było nic niezwykłego w tym, że dowódca eskadry spędzał noc w ambulatorium przy łóżku jednego ze swoich podwładnych. Tak samo normalne było to, że w dwa tygodnie później podoficer potrafił mocno poturbować tego samego kadeta za to, że podwładny coś zrobił źle. Komandor porucznik Itakura swoim dystansem sprawiał wrażenie przeciwieństwa dawnego dowódcy eskadry. Upłynęło trochę czasu, zanim zorientowaliśmy się, że nie traktował nas jak młodszych braci, lecz jak żołnierzy, z którymi niedługo będzie walczył ramię w ramię.

Dwójkami ruszyliśmy wzdłuż nabrzeża i przeszliśmy pięćdziesiąt metrów do jednego z budynków. Na drzwiach widniało ostrzeżenie wymalowane wielkimi ideogramami Kanji: „Zakaz wstępu bez specjalnego zezwolenia Ministra Marynarki Wojennej”.

Więc to tutaj znajdowała się nowa broń! Byłem tego pewien. Chorąży Miyake wszedł do środka i obrócił się, gdy zorientował się, że nikt nie poszedł w jego ślady.

- Czemu się ociągacie? - wykrzyknął. - Pojedynczo za mną, marsz!

Nikt się nie poruszył, wszyscy wpatrywali się w groźnie brzmiące ostrzeżenie. Chorąży Miyake roześmiał się i po raz pierwszy, od kiedy go spotkaliśmy, odezwał się normalnym tonem:

- Nie przejmujcie się tym napisem. Gdybyście nie mieli pozwolenia Ministra Marynarki Wojennej, żaden z was nie mógłby postawić nogi na tej wyspie.

Rzuciliśmy się teraz w wąskie drzwi, przepychając się jeden przez drugiego. Kiedy znalazłem się w środku pierwszą rzeczą, jaką dostrzegłem, był długi, pękaty kształt przypominający cygaro, spoczywający na dwóch wielkich legarach. Po peryskopie od razu zorientowałem się, co to było: kierowana przez człowieka torpeda. A więc to była nasza ściśle tajna nowa broń! Ja, Yutaka Yokota, zgłosiłem się na ochotnika do formacji żywych torped!

UCZĘ SIĘ NOWEJ BRONI

W hali wrzała gorączkowa praca. Wszędzie krzątali się umazani smarem mechanicy. Uderzył mnie widok młodych oficerów, których oczy rozjaśniały się, gdy ich wzrok padał na torpedy, niektórzy przechodząc nawet głaskali je czule. Większość oficerów nosiła brody, co mnie wielce zdumiało. Niewielu Japończyków, poza Ajnami zamieszkującymi najbardziej na północ wysuniętą wielką wyspę Hokkaido, jest w stanie wyhodować porządny zarost. Zwykle brody noszą jedynie starcy. Pomyślałem, że te bródki, rzadkie i poskręcane, muszą stanowić jakiś rodzaj oznaki przynależności do braterstwa -symbol więzi pomiędzy mężczyznami, którzy mieli skierować tę straszliwą broń na nieprzyjaciela. Potem przyszło mi na myśl, że wszyscy musieli być podwodniakami, jako że tajną bronią okazały się torpedy. Najprawdopodobniej podczas długich patroli morskich zarzucili zwyczaj codziennego golenia.

Kiedy nasza setka znalazła się w budynku, zawezwał nas do siebie komandor porucznik Itakura.

- Zbierzcie się wokół mnie! - rozkazał i machnął ręką w kierunku najbliższej torpedy. - Już niedługo wsiądziecie do tych torped - oznajmił. - Będziecie ćwiczyć, aż nabierzecie wprawy w ich prowadzeniu. A wtedy ruszycie w morze, by dla ojczyzny pokonać nieprzyjaciela.

Nasz nowy dowódca urwał i po dłuższej chwili podjął:

- Nazwaliśmy tę nową broń kaiten - powiedział nam. - Ale ze względu na konieczność zachowania absolutnej tajemnicy określamy ją maru roku kana-mono - „okrągły element sześciopierście-niowy”. W ten sposób nikt, poza kilkoma osobami z najwyższego dowództwa i personelu VI Floty, nie będzie miał pojęcia o co chodzi. Jeśli nazwa ta pojawiłaby się w wykazach zapotrzebowania czy meldunkach, niewtajemniczeni uznają, że jest to najpewniej jakaś część zamienna albo element wyposażenia pokładowego. Nikt nie dowie się, czym się tu zajmujemy, nasza tajemnica nie przedostanie się do nieprzyjaciela. Jak już niewątpliwie się domyśliliście, jest to żywa torpeda, wyposażona w miejsce dla jednego człowieka, który będzie nią sterować. Jest szybsza od każdego okrętu i żadna jednostka wroga nie jest w stanie jej uciec.

Itakura przesunął powoli po nas wzrokiem.

- Wszyscy zgłosiliście się na ochotnika - zauważył. - Musieliście zatem wiedzieć, czego możecie się spodziewać. Wszyscy szkoliliście się jednak na pilotów i możecie się czuć rozczarowani, że wasza nowa broń nie ma związku z lotnictwem. Potrafię to zrozumieć, więc jeśli któryś z was chce zmienić zdanie, niech do mnie przyjdzie przed końcem dnia. Dopilnuję, aby takie osoby mogły wrócić na kurs pilotów i by nikt nie zadawał im żadnych pytań.

Niektórzy z nas popatrzyli po sobie. Nikt nic nie powiedział, ale wiedziałem, że wszyscy myśleli to, co ja: czy ten oficer oszalał? Czy on myśli, że przyjechaliśmy tu z Tsuchiury na wycieczkę krajoznawczą? Zgłosiliśmy się na ochotnika, by oddać życie za ojczyznę! Nie obchodziło nas, w jaki sposób mamy zginąć, jeśli tylko - tak jak nam to obiecał kapitan Watanabe - pomoże to zmiażdżyć nieprzyjaciela.

Już wcześniej, kiedy tylko stało się jasne, że naszym celem miała się stać baza Kurę, przeczuwałem, że nowa broń musi mieć coś wspólnego z walką na morzu. Mimo tego nie mogłem się już doczekać, by rozpocząć szkolenie.

-1 jeszcze jedno - dodał komandor porucznik Itakura. - Chcę, abyście wiedzieli, że chociaż jestem waszym dowódcą, to ja także jestem sternikiem kaitena. Ja również wyruszę do ataku na nieprzyjaciela jedną z tych torped. Niektórzy z was mogą zostać wysłani do boju razem ze mną.

Dowódca zniżył głos.

- Kilka dni temu w wypadku podczas szkolenia zginął Hiroshi Kuroki, jeden z wynalazców tej broni - powiedział. - Kiedy wydobyliśmy jego kaitena na powierzchnię, znaleźliśmy przy nim jego testament. To bardzo inspirujący dokument, źródło nadziei i wiary dla nas wszystkich. Ufam, że będziecie ciężko trenować i że wasza praca, tak jak praca Kurokiego, nie pójdzie na marne.

Znowu to samo! Typowe zakończenie oficerskiej przemowy. Ale tym razem słowa oficera niosły więcej treści niż kiedykolwiek wcześniej. Dowódca mówił do nas spokojnym głosem; nie pokrzykiwał, by nas „podkręcić” - jego głos zarażał raczej wiarą niż entuzjazmem. Teraz stali przed nim mężczyźni, którzy tak jak my, przyrzekli oddać swoje życie za ojczyznę. Nie było potrzeby wzywać nas, byśmy dali z siebie wszystko. Komandor porucznik Itakura chciał od nas tylko jednego: abyśmy starali się z całych sił opanować nową broń i potrafili kierować nią, gdy przyjdzie czas, by jej użyć. Dzięki temu pewna śmierć spotkałaby również nieprzyjaciela.

Komandor porucznik Itakura zamilkł i przesunął kolejno wzrokiem po naszych twarzach. Najwyraźniej chciał się przekonać, czy ktoś z nas nie zaczął się wahać, przekonawszy się, czym jest nowa broń. Popatrzyłem po twarzach kolegów i zauważyłem, że wszyscy zachowali kamienny spokój. Kiedy dowódca omiótł mnie wzrokiem, postarałem się, by również okazać opanowanie. To co zobaczył, musia-ło go jednak usatysfakcjonować, ponieważ uśmiechnął się i oznajmił:

- To na razie wszystko. Chcę wam jeszcze tylko przedstawić dowódcę waszej eskadry.

Niewysoki, lecz potężnie zbudowany oficer wystąpił naprzód.

- Jestem podporucznik Chosa - powiedział. - W trakcie szkolenia będę odpowiedzialny za kadetów z Tsuchiury. - Mężczyzna wywarł na mnie wielkie wrażenie. Chociaż był niski, to miał niezwykle szerokie ramiona, co sprawiało, że wyglądał jak miniaturowa wersja zapaśnika sumo. Trzeba było widzieć jego potężne mięśnie prężące się pod materiałem koszuli i spodni! On także zwracając się do nas, nie podniósł głosu. Jednak już sama jego postawa wymuszała uwagę. Przypominał skałę i odniosłem wrażenie, że pozostali tak samo jak ja ucieszyli się, że ten mężczyzna miał być naszym dowódcą. Nic tak nie dodaje żołnierzowi pewności siebie jak przywództwo człowieka emanującego autorytetem. Wiedziałem, że bezzwłocznie wypełnię każdy jego rozkaz i że zawsze będę robił wszystko w taki sposób, aby swoim postępowaniem nie przyczyniać mu problemów. Był to taki człowiek, jakim sam chciałbym się stać, gdybym miał zostać oficerem.

Oczywiście, teraz nie było na to cienia szansy. Moje życie niedługo miało dobiec końca. Gdybym miał zostać oficerem, mogłoby to nastąpić jedynie w drodze systemu podwójnego awansu, stosowanego w Cesarskiej Marynarce Wojennej pośmiertnie w stosunku do tych, którzy dokonali wyjątkowych czynów dla swojej ojczyzny. Tak było z załogą miniaturowego okrętu podwodnego, która zginęła trzy i pół roku wcześniej w ataku na Pearl Harbor. Poza tym nikt w Cesarskiej Marynarce Wojennej nie dostał medalu za życia. Taka była tradycja. Byli tacy, którzy sprzeciwiali się temu zwyczajowi, pewnego razu wybuchły nawet protesty, ponieważ najwyższe dowództwo odmówiło rozważenia przyznania specjalnego wyróżnienia pilotom, walczącym kolejno w Indiach Wschodnich, na Malajach, Filipinach i Nowej Gwinei oraz Wyspach Salomona. Uzasadnieniem odmowy był fakt, że nigdy wcześniej nie uczyniono tego w stosunku do ży-jącej osoby, wobec czego tak ma pozostać. W trakcie całej wojny na Pacyfiku ani jeden japoński marynarz czy oficer marynarki wojennej nie został odznaczony za odwagę. Oczekiwano, że wszyscy, czy to admirał, czy prosty marynarz pokładowy, będą walczyć, i - jeśli zajdzie taka potrzeba - zginą za swój kraj przede wszystkim dlatego, że taki jest ich obowiązek. Mieli walczyć, aby zgnieść wroga broniąc ojczyzny, a nie dla medali czy chwały. Samą możliwość podjęcia walki i ewentualność śmierci za ojczyznę uważano za wystarczającą nagrodę i przywilej. Jest to jedna z rzeczy, przez którą ludziom Zachodu trudno chyba zrozumieć nas, Japończyków. Jednak taka właśnie zawsze była Japonia.

W ten sposób zaczął się mój pierwszy dzień w Otsujimie, jednej z najtajniejszych japońskich baz morskich w czasie wojny. Nigdy nie nazywano jej inaczej niż „Baza P”, a że, jak wspomniano, wielką torpedę określano mianem „okrągłego sześciopierścieniowego elementu”, bardzo niewielu spośród siedemdziesięciu pięciu milionów naszych rodaków wiedziało, gdzie stacjonowaliśmy i jakie było nasze zadanie. Moja korespondencja, przychodząca i wychodząca, przekazywana była poprzez pocztę Marynarki Wojennej w Kurę, tak samo jak poczta pilotów z eskadr bojowych i marynarzy z okrętów wojennych. W swoich listach pisałem, że wciąż przechodzę szkolenie lotnicze gdzieś poza bazą Tsuchiura. Nigdy nie zdradziłem ani słowem, gdzie i po co się teraz znalazłem.

Na resztę pierwszego dnia zostaliśmy zwolnieni z obowiązków, abyśmy mogli rozejrzeć się po bazie. Mogliśmy robić, na co nam przyszła ochota pod warunkiem, że nie będziemy nikomu przeszkadzać. Z zaskoczeniem stwierdziłem, że nasze kwatery zostały wyposażone w tatami, maty z sitowia, używane w niemal każdym japońskim domu. Nie było jednak futonów, czyli grubych materacy służących do wyściełania łoża, zwijanych rano w rulon i chowanych na dzień do szafy. W trakcie dotychczasowego szkolenia przez cały czas spałem w hamaku, dlatego aż uśmiechnąłem się na widok tatami. Niełatwo będzie znowu przyzwyczajać się do spania na ziemi.

Już od pierwszego dnia zapoznawaliśmy się z genezą nazwy naszej broni. Słowo „kaiten” dosłowne tłumaczone oznacza „powrót do niebios”. Terminem tym określa się jednak także „doprowadzenie do drastycznej zmiany przebiegu zdarzeń” czy „radykalne odwrócenie losu”.

Nazwa broni pochodzi od jej twórców, warto więc wyjaśnić pokrótce jak doszło do skonstruowania japońskiej żywej torpedy.

W czasie bitwy o Midway, w czerwcu 1942 roku, chorąży Sekio Nishina i podporucznik Hiroshi Kuroki byli sternikami miniaturowych okrętów podwodnych. Wszyscy Japończycy, dzięki nagłośnionym pośmiertnie awansom załóg tych utraconych w Pearl Harbor okręcików, mieli świadomość, że takie jednostki odgrywały ważną rolę w pierwszej fazie wojny. Uważane były za bardzo wartościową broń. Admirał Isoroku Yamamoto, głównodowodzący Połączoną Flotą, płynąc na Midway z armadą blisko dwustu okrętów, zabrał ze sobą wiele miniaturowych okrętów podwodnych. Zostały one załadowane na tendry Chiyoda i Nisshin, przystosowane do przewożenia wodnopłatów. Po przejęciu kontroli nad atolem, okręciki miały być wyładowane z transportowców i zacumowane na Midway albo pobliskiej wyspie Kurę (której nazwę po angielsku pisze się tak samo jak nazwę naszej wielkiej bazy morskiej na Morzu Wewnętrznym, ale wymawia się odmiennie). Chiyoda i Nisshin nie wzięły udziału w walkach o Midway, ponieważ w trakcie bitwy znajdowały się za daleko na północny zachód od atolu, towarzysząc głównym siłom admirała Yamamoto, wśród których znalazł się superpancernik Yamato, największy okręt, jaki kiedykolwiek zbudowano na świecie.

Wszyscy wiedzą, że w bitwie o Midway Japonia straciła cztery bardzo wartościowe lotniskowce. Były to Soryu, Hiryu, Kaga i Akagi, z których dwa ostatnie zostały pod koniec lat dwudziestych, przebudowane z krążowników - tak jak i amerykańskie lotniskowce USS Lexington i Saratoga. Gdybyśmy zajęli Midway, miniaturowe okręty podwodne zostałyby włączone w skład linii obronnych atolu. Ponad dwadzieścia takich okręcików byłoby w każdej chwili gotowych stawić czoła nieprzyjacielskim jednostkom, gdy tylko zbliżyłyby się do wyspy, by ją odbić z naszych rąk.

Ale zatopienie czterech lotniskowców zniweczyło plan zajęcia Midway. Porażka tak przeraziła dowództwo naszych sił morskich, że podjęto próbę całkowitego ukrycia informacji o wyniku bitwy przed japońskim społeczeństwem. Nikomu z członków załóg biorących udział w walce - oprócz kilku najwyższych oficerów - nie pozwolono po powrocie do Japonii zejść na ląd. Wszyscy - w tym nawet kilku admirałów - musieli pozostać na pokładach swoich okrętów

przez następne dwa miesiące. Przez ten czas wieści o miażdżącej porażce przedostały się jednak na zewnątrz i były przekazywane z ust do ust po całym kraju. Nasz rząd mimo tego zwlekał długo z ujawnieniem prawdy - mimo że amerykańskie stacje nadawcze nieustannie podawały informacje o bitwie o Midway.

Kuroki i Nishina ogromnie przejęli się utratą czterech lotniskowców. Byli to ludzie wielkiej inteligencji i wielkiego ducha. Choć pełnili służbę w siłach podwodnych, to zdawali sobie sprawę, że Cesarska Marynarka Wojenna pokładała wiarę raczej w lotnictwie. Całą strategię prowadzenia tej wojny oparto na przekonaniu, że nasi lotnicy Marynarki Wojennej - najlepiej wyszkoleni piloci bojowi na świecie, zdolni prowadzić działania nawet w najciemniejszą noc i przy najgorszej pogodzie - będą kontrolować przestrzeń powietrzną podczas działań na morzu lub desantu. I tak się właśnie działo we wczesnej fazie wojny, gdy Cesarska Marynarka Wojenna odnosiła zwycięstwa. Ale teraz inicjatywa została utracona wraz z zatonięciem tych czterech lotniskowców. Amerykańskie stocznie mogły w krótkim czasie nadrobić różnicę w liczebności jednostek obu stron i trzeba było wymyślić coś, co pozwoliłoby szybko uzupełnić potencjał bojowy czterech zatopionych jednostek.

Nishina i Kuroki zdawali sobie sprawę, że miniaturowe okręty podwodne, którymi sami pływali, miały niewielkie możliwości działania. Posiadały napęd elektryczny, co ograniczało ich zasięg i prędkość. Ich rozmiary pozwalały na przewożenie tylko dwóch torped. Wykryte okręciki łatwo było zniszczyć, ponieważ nie mogły szukać schronienia w głębinach jak normalne jednostki podwodne, ani płynąć na tyle szybko, by uniknąć bomb głębinowych. Nie były zatem w stanie ani uciec przed nieprzyjacielem, ani go ścigać. Takich jednostek można było używać właściwie tylko u wybrzeży Japonii lub nieopodal brzegów nieprzyjacielskich. Prócz tego, mnóstwo czasu zajmowało załadowanie miniokrętu na okręt podwodny i przetransportowanie go w pobliże celu. Należało zatem wynaleźć morską broń dużo szybszą, łatwiejszą do zwodowania, o większej sile rażenia i dającą większe szanse na zadanie nieprzyjacielowi poważnych strat. Trzeba było zatopić wiele lotniskowców wroga, aby przywrócić przewagę japońskiej Cesarskiej Marynarki Wojennej.

Dwaj młodzi oficerowie przez długi czas zastanawiali się nad tym wszystkim, zanim doszli do właściwego wniosku. Żywa torpeda! To była odpowiedź! Odpalenie takiego pocisku z pokładu łodzi podwodnej byłoby dużo łatwiejsze, niż zwodowanie miniaturowego okręciku obsługiwanego przez dwóch lub trzech ludzi. A do tego na okręt podwodny można było załadować nawet sześć żywych torped, do których dostęp byłby możliwy bezpośrednio z wnętrza jednostki poprzez specjalne śluzy. Okręt podwodny mógł niepostrzeżenie podkraść się w pobliże kotwicowisk nieprzyjaciela i wystrzelić pociski do cumujących burta w burtę wrogich okrętów. Przy odrobinie szczęścia wspartego umiejętnościami sterników, takie ataki powtarzane raz po raz mogłyby spowodować zatopienie wystarczającej liczby lotniskowców i pancerników, by przywrócić na Pacyfiku równowagę sił. Trzeba było spełnić dwa podstawowe wymogi: precyzję trafienia - tę mógł zapewnić kierujący pociskiem człowiek - oraz dużą prędkość. Nieprzyjaciel - nawet gdyby w jakiś sposób zdołał dostrzec torpedę - nie mógłby wówczas wykonać uniku ani uciec przed sterowanym pociskiem. Oficerowie wiedzieli, że znalezienie ochotników do kierowania torpedami nie będzie stanowiło problemu, ponieważ morale wśród Japończyków było bardzo wysokie. Czyż cały naród nie otaczał czcią osławionych Trzech Bombardierów - żołnierzy armii lądowej, którzy we wczesnej fazie konfliktu chińskiego rzucili się naprzód i wysadzili się granatami w powietrze, by uczynić wyłom w liniach obronnych wroga? Ich poświęcenie pozwoliło siłom japońskim wedrzeć się i przełamać linie silnie okopanego przeciwnika. Marynarka Wojenna z pewnością była w stanie uczynić to, co zrobiła już armia lądowa! Nishina i Kuroki, określiwszy już, jaka broń powinna zostać zastosowana, zaczęli badać możliwości jej zaprojektowania i zbudowania.

Na ich szczęście japońska Marynarka Wojenna dysponowała w tym czasie największą, najszybszą i najpotężniejszą torpedą na świecie. Żadnemu innemu krajowi nie udało się zbudować niczego, co mogłoby się równać z napędzanym tlenem, samobieżnym pociskiem morskim Model 93, prawdziwym postrachem mórz. Torpeda, siejąca przerażenie wśród amerykańskich marynarzy w trakcie późniejszych walk o Wyspy Salomona, została zaprojektowana przez japońskich konstruktorów. Tak, wynaleźli ją nasi inżynierowie, uznawani na Zachodzie za zdolnych tylko do kopiowania zagranicznych rozwiązań! Tymczasem ani w Wielkiej Brytanii, ani w Stanach Zjednoczonych, dysponujących dużo bardziej rozwiniętą technologią, nie powstało nic, co miałoby choćby zbliżone osiągi do naszej torpedy. Jej historia zasługuje na dygresję.

W 1922 roku, kiedy Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Japonia, Francja i Włochy podpisały Waszyngtoński traktat o rozbrojeniu flot wojennych, nasi stratedzy morscy wpadli w rozpacz. Dyplomaci z Tokio zgodzili się utrzymywać całkowity tonaż naszych okrętów na poziomie sześćdziesięciu procent tonażu przyznanego Wielkiej Brytanii czy Stanom Zjednoczonym. Nasze dowództwo uznało, że takie ograniczenie, dające naszym dwóm największym rywalom morskim trzykrotną przewagę w przypadku wojny, nie pozwoli w razie konieczności skutecznie bronić ojczyzny. Mało kto jednak współczuł strapionym admirałom. Na świecie panował pokój, a Japonii przyznano wszak zwierzchnictwo nad wyspami Pacyfiku. Mogło to rozwiązać problem przeludnienia kraju i stanowiło znaczące źródło przychodów, potrzebnych Japonii do sprowadzania towarów istotnych dla gospodarki kraju. Japonia przeżywała okres wielkiego wzrostu ekonomicznego i we wszystkich sektorach gospodarki panowało wielkie ożywienie. Nikt nie wykazywał chęci płacenia wyższych podatków tylko dlatego, że należało zwiększyć siłę naszej marynarki wojennej - i pogląd taki był wówczas powszechny wśród moich rodaków. Ludzie mówili, że wielkie armie i floty prowadziły do wielkich wojen. A Japonia zachowywała przyjazne stosunki z niemal wszystkimi krajami. Po co wprowadzać zamieszanie? Protesty starszych oficerów marynarki wojennej zostały więc zagłuszone przez pomruki zadowolenia.

Ale nasi stratedzy nie złożyli broni. Skoro nie mogli rozbudować floty, postanowili postawić na jej jakość. Najwyższą jakość. Zamierzali zmodernizować Cesarską Marynarkę Wojenną do takiego stopnia, by każdy okręt i każdy marynarz przewyższał wszelkie światowe standardy. Każda jednostka miała mieć wartość bojową dwóch okrętów! Rozpoczęto zatem program modernizacji. Stare pancerniki zaholowano do stoczni i kompletnie przebudowano. Hiei, Maruna, Kirishima i Kongo zostały unowocześnione, ich prędkość maksymalna wynosiła teraz ponad trzydzieści węzłów - więcej niż mogły wycisnąć ze swoich maszyn najszybsze amerykańskie pancerniki. Wiele uwagi poświęcono lotnictwu morskiemu i szkoleniu w nocnej walce. Nieustannie przeprowadzano manewry w całkowitych ciemnościach, choć często dochodziło do kolizji, co kosztowało życie wielu pilotów i utratę mnóstwa maszyn. Opracowany i wdrożony został pierwszy na świecie system świetlny, pozwalający lądować w nocy na lotniskowcu (do szkolenia pilotów wykorzystano stary lotniskowiec Hoshó). Zanim Brytyjczycy zdołali stworzyć podobny system - który potem pozwolili skopiować Amerykanom - zakończyła się II wojna światowa.

Zrobiono wszystko, co było możliwe, ale oficerowie ze Sztabu Generalnego Marynarki Wojennej uważali, że trzeba jeszcze czegoś, co dałoby przewagę nad nieprzyjacielem, zbliżającym się nieustępliwie ku brzegom Japonii.

Nasi inżynierowie od uzbrojenia stali na stanowisku, że rozwiązanie stanowią torpedy napędzane tlenem. Eksperymentowali z takimi torpedami w trakcie I wojny światowej i w pierwszych latach powojennych. W tamtych czasach torpedy miały napęd parowo--gazowy i panowało powszechne przekonanie, że taka konstrukcja stanowi szczyt możliwości tej broni. Ale użycie tlenu do napędu to zupełnie inna sprawa. Specjaliści od uzbrojenia zdawali sobie sprawę, że wykorzystanie tlenu mogło znacząco powiększyć zasięg i prędkość torpedy w stosunku do napędu parowo-gazowego. Taka torpeda nie pozostawiałaby za sobą spienionego kilwateru; mogłaby też przenosić dużo większą głowicę bojową. Byłaby to idealna broń do walki podwodnej.

Jednak idea wykorzystania tlenu rodziła poważne problemy. Eksperymentalne torpedy - zarówno japońskie, jak i brytyjskie -eksplodowały nieraz bez ostrzeżenia, powodując śmierć torpedystów i techników. Ten brak stabilności paliwa oraz ciągłe ograniczanie funduszy na badania doprowadziły do przerwania projektu wykorzystania tlenu do napędu torped. Po 1924 roku przez trzy następne lata nie prowadzono w tym kierunku żadnych prac.

Ale w 1927 roku pewien nadesłany do Tokio meldunek całkowicie zmienił sytuację. Zgodnie z Traktatem Waszyngtońskim, eksperci państw-sygnatariuszy porozumienia przeprowadzali co jakiś czas wzajemne inspekcje stoczni i okrętów, aby upewnić się, że postanowienia traktatu są przestrzegane. Właśnie w 1927 roku japoński inspektor dokonywał przeglądu uzbrojenia brytyjskich okrętów w Portsmouth i z zadowoleniem stwierdził, że Brytyjczycy dotrzymywali słowa. Jednak w trakcie inspekcji pancernika HMS Rodney zauważył na pokładzie dziwnie wyglądające urządzenie. Natychmiast rozpoznał generator tlenu, ale udał, że nie zwraca na nie uwagi. W kilka dni później usłyszał, że Rodney, posiadający wyrzutnie torped umieszczone - jak w wielu ówczesnych pancernikach - poniżej linii wodnej, miał przeprowadzić próby torpedowe. Japoński inspektor postarał się, by w dniu wyznaczonym na testowanie broni znaleźć się w bazie Royal Navy w Portsmouth. To co zobaczył, skłoniło go do przesłania pilnego meldunku do Ministerstwa Marynarki Wojennej w Tokio.

„Na pancerniku Rodney - napisał w meldunku - testowano torpedy o napędzie tlenowym!”. To jedno zdanie wystarczyło, by skłonić japoński sztab marynarki wojennej do natychmiastowego działania. Przekierowano fundusze z innych źródeł i zaskoczeni inżynierowie od uzbrojenia dostali rozkaz jak najszybszego podjęcia przerwanych prac, co zmusiło ich do odkurzenia starych planów.

W 1933 roku specjaliści zdołali doprowadzić projekt do fazy testowej. Skonstruowali gigantyczną torpedę o przekroju sześćdziesięciu jeden centymetrów i długości niemal dziewięciu metrów, ważącą trzy tony. Torpeda była zdolna do przenoszenia ponad pół tony silnych środków wybuchowych - dwukrotnie więcej niż zabierały torpedy amerykańskie i brytyjskie. W trakcie prac konstrukcyjnych pojawiły się poważne problemy, ale w miarę upływu czasu rozwiązano je co do jednego. Linia paliwowa, która początkowo miała liczne załamania, została poprowadzona łagodnymi łukami, ponieważ odkryto, że tlen potrafi się sprężać na ostrych skrętach przewodów i zaczyna się wówczas nagrzewać. Problem występowania oleju w linii paliwowej, powodowany przez brak staranności przy składaniu torpedy, został wyeliminowany przez oczyszczanie przewodów specjalnym związkiem potasu w trakcie montażu i uszczelnienie całego systemu. To właśnie sprężanie i przegrzewanie się tlenu powodowało - według naszych specjalistów - że torpedy potrafiły niespodziewanie eksplodować. Rozgrzany tlen podnosił temperaturę oleju, który inicjował z kolei wybuch sprężonego tlenu. Najwyraźniej mieli rację, ponieważ Brytyjczycy nigdy nie rozwiązali problemu, jaki sprawiały nagłe eksplozje takich torped. Zaprzestali eksperymentowania z napędem tlenowym i mniej więcej w czasie, gdy Japończykom udało się rozwiązać problem, oni pozostali przy powolniejszych, ale stabilnych torpedach parogazowych. Amerykanie, śledzący porażki brytyjskich inżynierów, w ogóle nie poświęcili napędowi tlenowemu większej uwagi.

Torpeda model 93 przeszła mnóstwo prób, zanim dowództwo japońskiej marynarki wojennej uznało wyniki za zadowalające. W tajnych testach, przeprowadzanych na pełnym morzu, z dala od wścibskich oczu, zatopiono dziesiątki wycofanych ze służby okrętów i statków handlowych. Próby te dostarczyły danych o skuteczności, prędkości i zasięgu torped. Akweny wokół wyspy Oshima, daleko na południe od Zatoki Tokijskiej, okazały się idealnym miejscem do wypróbowania mechanizmu regulującego zanurzenie pocisku. Choć Oshima była popularnym kurortem wypoczynkowym - znanym szczególnie z aktywnego wulkanu Miara, w którego czeluść często rzucali się zawiedzeni kochankowie - to część wybrzeża wyspy, ze wznoszącym się wysoko klifem, była zupełnie wyludniona. Eksplozje torped uderzających o wznoszący się pionowo brzeg nie były w ogóle słyszalne na pozostałej części Oshimy. Nurkowie marynarki wojennej po każdej próbie schodzili pod wodę w miejsce, w które uderzyła torpeda, by sprawdzić, czy pocisk utrzymał zadaną głębokość.

Najbardziej spektakularną próbą był test z użyciem jako celów dwóch wycofanych ze służby pancerników: Aki i Satsuma. W czasie, gdy amerykański pilot Billy Mitchell udowadniał wyższość lotnictwa nad tradycyjną marynarką wojenną, zatapiając na Oceanie Atlantyckim bombami dwa wielkie niemieckie okręty zarekwirowane jeszcze podczas wojny, nasi specjaliści od broni torpedowej wykorzystali dwa podobne okręty do wywarcia wrażenia na japońskich strategach wojennych. Japonia skorzystała na doświadczeniach Mitchella; moi rodacy zawsze byli otwarci na nowe idee i pomysły, lekceważone niekiedy przez inne narody.

Trzeba było dokładnie trzech torped, by zatopić Aki i Satsumę i udowodnić siłę modelu 93. Wydano rozkaz, by wszystkie niszczyciele i krążowniki wyposażyć w „długie lance”, za pomocą których można było atakować pancerniki, pozostając poza zasięgiem ich dział. Maksymalny zasięg nowych torped wynosił dwadzieścia jeden mil, prędkość dochodziła do nieosiągalnej do tej pory wartości czterdziestu dziewięciu węzłów! Do końca 1938 roku wszystkie japońskie niszczyciele oraz lekkie i ciężkie krążowniki zostały wyposażone w „długie lance”; jednocześnie nikt na świecie nie próbował podjąć prób, by opracować broń o podobnych parametrach. Podoficerowie i oficerowie torpedowi byli zobowiązani do dochowania absolutnej tajemnicy, do tego stopnia, że nawet urządzenia do wytwarzania tlenu przedstawiano marynarzom i gościom wizytującym okręty jako kompresory powietrza.

Pierwsze użycie „długiej lancy” w warunkach bojowych spowodowało poważne straty we flotach czterech państw. W trakcie bitwy na Morzu Jawajskim w lutym 1942 roku zniszczone zostały połączone siły Amerykanów, Brytyjczyków, Holendrów i Australijczyków. Ich okręty usiłowały przejąć osłaniany konwój płynący na południe w celu dokonania inwazji na Jawę. Z czternastu nieprzyjacielskich jednostek osiem zostało zatopionych przez „długie lance”.

W starciu przy wyspie Savo - które my, Japończycy, nazywamy pierwszą bitwą o Wschodnie Salomony - nasze siły pod dowództwem kontradmirała Gunichi Mikawy zaskoczyły i zatopiły cztery ciężkie krążowniki: USS Quincy. USS Vincennes. USS Astoria oraz HMAS Canberra, i to mimo przewagi liczebnej i ogniowej nieprzyjaciela. Trzy z tych jednostek zostały unieruchomione przez „długie lance”, które zniszczyły maszynownie okrętów; następnie krążowniki posłano na dno za pomocą artylerii i kolejnych torped. Torpedy model 93 w pierwszych dwóch latach wojny zatopiły i ciężko uszkodziły łącznie niemal trzydzieści nieprzyjacielskich krążowników i niszczycieli oraz zadały ostateczny cios lotniskowcowi USS Hor-net3. Mogłyby zadać nieprzyjacielowi dużo większe straty, ale nasza marynarka wojenna stopniowo traciła okręty, na których montowano tę broń. Większość tych jednostek padła ofiarą wrogich bombowców.

Kiedy zatem Nishina i Kuroki zaczęli poszukiwać rozwiązań technicznych dla swojej broni, znaleźli je niemal w zasięgu ręki. Skonsultowali swój pomysł w Arsenale Marynarki Wojennej w Kurę z bardzo pomysłowym inżynierem, Hiroshi Suzukawą - obecnie głównym inżynierem w Canon Camera Company w Tokio. Pan Suzakawa, wówczas pracownik kontraktowy marynarki wojennej - obejrzał prowizoryczne szkice przedstawione przez Nishinę i Ku-rokiego i natychmiast zainteresował się ich koncepcją. Cała trójka, wspólnie pracując nad projektem w wolnych chwilach, pod koniec 1942 roku opracowała szczegóły konstrukcji jednoosobowej torpedy, zaprojektowanej tak, by można ją było szybko wypuścić z pokładu zanurzonego okrętu podwodnego. Z każdym ruchem ołówka na desce kreślarskiej umacniały się ich nadzieje, ponieważ Japonia w tym czasie dysponowała ponad dziewięćdziesięcioma okrętami podwodnymi. Cóż za zniszczenia mogłyby spowodować w szeregach wroga, gdyby każdy zabrał na pokład pięć czy sześć kaitenów! Ostateczna wersja torpedy, opracowana przez Kurokiego, Nishinę i Suzukawę, została zasadniczo oparta - tak jak wstępne koncepcje -na modelu 93. Projekt zakładał wstawienie pośrodku pocisku kabiny sternika. W dodatkowym przedziale miałoby się znaleźć miejsce dla sternika torpedy, peryskop i stery.

W styczniu 1943 roku projekt był już gotowy. Żywa torpeda była większa niż model 93. Miała znacznie większą średnicę, przekraczając sześćset dziesięć centymetrów; wzrosła też długość torpedy - z dziewięciu do szesnastu i pół metra. Teraz sterowany pocisk mógł przenosić potężny ładunek półtorej tony materiałów wybuchowych, czyli pięć razy więcej, niż zawierały głowice bojowe torped stosowanych przez nieprzyjaciela. Według wyliczeń, kaiten mógł osiągać prędkość czterdziestu węzłów i utrzymywać ją przez całą godzinę. Zasięg można było zwiększyć kosztem części materiałów wybuchowych, ale Kuroki i Nishina w ogóle nie brali pod uwagę takiego rozwiązania. Uznali zasięg czterdziestu mil za wystarczający dla operacji samobójczych, szczególnie że półtoratonowa głowica bojowa powinna zatopić okręt dowolnej wielkości. Żadna jednostka pływająca nie będzie w stanie przetrwać tak silnego wybuchu. Skoro eksplozja głowicy modelu 93 łamała stępkę ciężkiego krążownika - co wydarzyło się zaledwie dwa miesiące wcześniej w bitwie pod Tassafarongą na Wyspach Salomona - to nowa broń, o trzykrotnie większej sile rażenia, powinna uczynić to samo z pancernikiem czy lotniskowcem.

Kuroki i Nishina, uszczęśliwieni możliwościami kierowanej torpedy, nazwali ją „kaiten”, ponieważ wierzyli mocno, że ich wynalazek pomoże dokonać wielkiego przełomu w przebiegu wojny na Pacyfiku. Amerykanie dokonali inwazji na Guadalcanal i chociaż ich flota poniosła w starciu z naszymi okrętami wielkie straty, to uchwycili się tego skrawka ziemi i nie chcieli go puścić. W ostatnich pięciu miesiącach 1942 roku Japonia straciła dwa pancerniki, wiele krążowników i niszczycieli, jak również lotniskowiec Ryuho, usiłując odzyskać kontrolę nad Wyspami Salomona. Nie można było pozwolić, by rozwój wydarzeń nadal szedł w takim kierunku. Amerykański przemysł stoczniowy był w stanie budować okręty bojowe w dużo szybszym tempie i większej liczbie niż przemysł japoński. Dlatego musieliśmy zacząć zatapiać więcej jednostek niż Stany Zjednoczone będą w stanie zbudować - tylko to mogło powstrzymać pochód Amerykanów ku brzegom Japonii. Szczególnie należało skupić się na lotniskowcach, ponieważ ich brak pozbawiłby desanty Amerykanów osłony lotniczej.

Ale młodzi wynalazcy nie zdołali przeforsować realizacji swego projektu. Sztab Generalny Marynarki Wojennej odmówił nawet zapoznania się z wykresami i szkicami nowej broni. Kuroki i Nishina przekonywali do swojego projektu każdego, kto zechciał z nimi rozmawiać. „Nie rozumiemy, dlaczego odrzuca się nasz projekt”, mówili. „Przecież wpasowuje się precyzyjnie w wielki ogólny plan, który nasza flota realizuje od conajmniej dziesięciu lat! Czyż nie przewidywaliśmy, że nieprzyjaciel będzie musiał zająć kolejno Wyspy Marshalla, Karoliny i Wyspy Gilberta, by założyć tam swoje bazy? To przecież oczywiste, że amerykańska flota potrzebuje baz w tych atolach, ponieważ ich najdalej na zachód wysunięty port wojenny znajduje się w Pearl Harbor!

A teraz, kiedy amerykańskie okręty kotwiczą w atolach, czy istnieje broń lepsza od kaitena, by zaatakować Amerykanów? Wystarczyłyby cztery okręty podwodne niosące po cztery kaiteny: Podeszłyby w pobliże wysp, wypuściły żywe torpedy z dużej odległości, po czym niezauważone znikły w głębinie. A tymczasem kaiteny przekradły-by się niepostrzeżenie do atolu i po jednym potężnym, grupowym uderzeniu zatonęłoby 16 nieprzyjacielskich okrętów. Spróbujcie sobie wyobrazić sterowaną torpedę, która jest szybsza od każdego okrętu - szczególnie na zatłoczonym kotwicowisku. Nasza broń mogłaby odwrócić losy tej wojny. Wciąż jeszcze możemy ją wygrać!”

Ale to wszystko nie przyniosło żadnych rezultatów. Wysocy urzędnicy i oficerowie nie dali konstruktorom szansy na wyjaśnienie idei ich projektu. Mimo tego Nishina i Kuroki kontynuowali współpracę z panem Suzukawą, wprowadzając nieustannie różne techniczne udoskonalenia swojej broni i śląc do władz kolejne pisma. W końcu ogarnęła ich taka desperacja, że zastosowali środek wielokrotnie wykorzystywany w dziejach mojego kraju - złożyli petycję napisaną własną krwią! Japończycy są bardzo romantyczni i sporządzenie pisma własną krwią - czy chodzi o petycję, groźbę, czy też wiersz miłosny - stanowi dowód najwyższej szczerości. Dopiero ta metoda poskutkowała. W osiem miesięcy po wysłaniu do dowództwa kompletu dokumentacji, wydana została specjalna zgoda na zbudowanie prototypu kaitena, ale pod jednym warunkiem: nie mogła to być broń samobójcza! Żywa torpeda musiała być wyposażona w luk, którym sternik mógłby się wydostać po nakierowaniu kaitena na cel. W lutym 1944 roku Sztab Generalny Marynarki

Wojennej ostatecznie zatwierdził projekt prototypu; niemal dwu-dzieścia miesięcy upłynęło od chwili, gdy dwaj młodzi oficerowie wpadli na pomysł nowej broni, a trzynaście miesięcy od czasu, gdy po raz pierwszy poprosili o zgodę na zajęcie się pracami nad nią.

Wszystko odbywało się w najściślejszej tajemnicy. Zbudowano potajemnie bazę na Otsujimie i wydelegowano kilku oficerów do pomocy Nishinie i Kurokiemu. Jednak do czerwca 1944 roku zbudowano niewiele kaitenów. Sztab Generalny Marynarki Wojennej, całkowicie pochłonięty wielkim planem zakończenia wojny jednym druzgocącym uderzeniem, nie wykazywał już zainteresowania tą bronią.

Jednak kampania na Wyspach Mariańskich diametralnie zmieniła nastawienie admirałów. Na Nowej Gwinei szło nam też bardzo kiepsko, ponosiliśmy ogromne straty za każdym razem, gdy usiłowaliśmy wzmocnić garnizon na wyspie. Wyspy Salomona utraciliśmy już dużo wcześniej, nieprzyjaciel był już na Wyspach Marshalla i Gilberta. W końcu, 15 czerwca 1944 roku, Amerykanie dokonali inwazji na Saipan. Była to chwila, na którą czekał nasz Sztab Generalny Marynarki Wojennej: admirałowie opracowali plan sprawienia amerykańskiej flocie łaźni tak krwawej, że gdyby wszystko się powiodło, obywatele Stanów Zjednoczonych wyszliby na ulice, żądając natychmiastowego zawieszenia broni.

Plan nosił kryptonim „Naprzód”. Zakładał, że olbrzymia flota lotniskowców, pancerników i krążowników wyruszy z Filipin, kiedy tylko nieprzyjaciel postawi stopę na Saipanie. Nasze samoloty startujące z lotniskowców miały zniszczyć osłonę powietrzną i lotniskowce nieprzyjaciela w nieustannych nalotach. Myśliwce i bombowce miały po każdym ataku uzupełniać paliwo i amunicję na Marianach i znowu uderzać - aż do skutku.

Ale cały plan się zawalił, kiedy nieprzyjacielskie okręty podwodne posłały na dno dwa nasze lotniskowce, Taiho i Shokaku, zanim te w ogóle zdołały się zbliżyć do amerykańskiej floty. Trzeci lotniskowiec Hiyo został zatopiony następnego dnia w kontrataku przeprowadzonym przez samoloty z amerykańskiego lotniskowca. Utrata przez Japonię łącznie ponad czterysta samolotów w bitwie o Saipan nazwana została przez Amerykanów „mariańskim strzelaniem do rzutków”, przy czym zasługę zniszczenia tych maszyn Amerykanie mylnie przypisali swojemu lotnictwu. Tymczasem niemal połowa samolotów została zniszczona w nalotach na lotniskowce i poszła na dno wraz z nimi. Duża część maszyn została utracona dlatego, że nie miały już gdzie wylądować, gdy skończyło im się paliwo. A kiedy straciliśmy samoloty znajdujące się na pokładach storpedowanych lotniskowców Taiho i Shokaku, Amerykanie uzyskali tak wielką przewagę w powietrzu, że łatwo poradzili sobie z naszymi pozostałymi maszynami.

Wspominam o tym, gdyż znakomita robota, jaką wykonali wówczas amerykańscy podwodniacy, skłoniła w końcu japoński Sztab Generalny Marynarki Wojennej do rzucenia w bój naszych specjalistów od wojny podwodnej. Wydano pilny rozkaz podjęcia produkcji kaitenów, i to natychmiast! W szaleńczym tempie przeprowadzono też rekrutację sterników. I tak nasza setka ochotników z Tsuchiury znalazła się w Otsujimie. Rzecz jasna nie dowiedzieliśmy się tego wszystkiego od razu pierwszego dnia. Nie mieliśmy na to czasu, bowiem skorzystaliśmy z przyjemności, której od dawna byliśmy pozbawieni: niespiesznej kąpieli w gorącej japońskiej łaźni. W bazie Tsuchiura łaźnie były zbyt małe wobec wielkiej liczby rekrutów przyjętych na szkolenie lotnicze, kąpać się tam trzeba było w wielkim pośpiechu. Długa, gorąca kąpiel była czymś, czego kadetom, którzy przedłożyli służbę w Marynarce Wojennej nad wygodę domowego życia, chyba najbardziej brakowało w koszarach.

Rozebraliśmy się, weszliśmy pod niemal wrzącą wodę, po czym namydliliśmy się obficie. Następnie znowu polaliśmy się wodą, by zmyć pianę. Gdy już wszyscy byli dokładnie umyci, zanurzyliśmy się w ofura wypełnionej parującą wodą, zagłębiając się powoli aż po brodę. Aaach, co za rozkosz! Do wieczora byliśmy zwolnieni ze służby, więc zgodnie z poleceniem porucznika Chosy leniwie spędzaliśmy ten dzień, gawędząc i podśpiewując w łaźni.

Skończyliśmy kąpiel dopiero o 8.30 wieczorem, kiedy nadszedł czas kłaść się spać. Położyłem się i zatopiłem w rozmyślaniach. A więc to kaiten był bronią, która miała stanowić moje przeznaczenie! W ostatnich paru dniach mój świat przewrócił się do góry nogami. Od kiedy wstąpiłem do Marynarki Wojennej, często myśla-łem o tym, że mogę zginąć. Każdy Japończyk miał takie przemyślenia. Ale teraz, gdy zobaczyłem już stalową trumnę, zacząłem rozmyślać o przyjaciołach. Tanaka, Okamura, Miyamoto, Kozumi i inni wybrali kontynuowanie szkolenia lotniczego w bazie Tsachiura.

Co teraz porabiał mój ojciec w Tokio? I moje siostry, które przez ponad dwanaście lat zastępowały mi matkę? Tak wiele wysiłku włożyły w moje wychowanie! Co by powiedziały, gdyby dowiedziały się, że spędzam tę noc w tajnej bazie na Morzu Wewnętrznym, oczekując na rozpoczęcie szkolenia w oddziale samobójców?

Ile czasu zajmie przygotowanie do prawdziwej akcji? Cóż za wspaniałe poczucie mocy! Gdybym zdecydował się zostać w Tsuchiurze, zostałbym pilotem myśliwskim i w bitwie powietrznej zestrzeliłbym pewnie jeden czy dwa samoloty wroga. Ale jako sternik kaitena będę w stanie zniszczyć cały wielki okręt! Zatem moja siła była równa potędze pancernika! Uderzenie mojej torpedy zabije setki Amerykanów.

Ale w tej samej chwili zginę wraz z wrogiem. Części mojego ciała będą fruwać w powietrzu... Ta perspektywa mnie przerażała.

Jednak odrzuciłem takie myśli. Mój kraj znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Nasze oddziały na Attu na Aleutach zostały doszczętnie wybite. Rodacy ginęli od kul wroga, z głodu, od chorób i wyczerpania na wyspach Południowego Pacyfiku. Amerykanie zajęli Saipan i zbliżali się do mojej ojczyzny. Co stanie się z Japonią, jeśli nie nastąpi kaiten, wielki przełom? Zniszczeniu ulegnie kultura licząca sobie trzy tysiące lat. Dlatego trzeba pokonać obcych! Japonia nie może się znaleźć pod obcasem gaijin\

Kiedy już zacznie się szkolenie, będę się starał do perfekcji opanować prowadzenie kaitena, postanowiłem. Poznam każdy, najdrobniejszy nawet mechanizm. Będę ciężko pracował, aż zwierzchnicy uznają, że jestem najlepszym specjalistą od kaitenów w całej Otsu-jimie. A potem ruszę w bój i zniszczę okręt wroga. Obrona ojczyzny jest dla mnie najważniejsza. A zatopienie nieprzyjacielskiego pancernika ma w tym dopomóc. Moja śmierć nic tu nie znaczy. Będzie drobnostką wobec świadomości, że ofiarowując życie, uczynię wszystko, co jestem w stanie, by przetrwała Japonia.

1

Yamato damashii - „Duch Japonii, duch Yamato”. Hasło to wyraża treści rasistowskie i nacjonalistyczne, podkreślając wyższość Japończyków nad innymi narodami (przyp. tłum.)

2

Tenno-Heika - dosłownie: „Jego Wysokość Niebiański Cesarz” - tak tytułuje się w Japonii aktualnie władającego cesarza (przyp. tłum.)

3

W czasie bitwy koło wysp Santa Cruz lotniskowiec został poważnie uszkodzony w czasie nalotu lotnictwa japońskiego, w wyniku którego został opuszczony i dobity później torpedami wystrzelonymi z japońskich niszczycieli (przyp. tłum.)