Pogranicze wszystkiego. Podróże po Wołyniu - Natalia Bryżko-Zapór - ebook

Pogranicze wszystkiego. Podróże po Wołyniu ebook

Bryżko-Zapór Natalia

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wyjazdy zarobkowe na Zachód – legalne i nielegalne – to codzienność mieszkańców Wołynia. Z ich punktu widzenia wymarzonym Zachodem jest Polska, tymczasem Polacy mają z Wołyniem przede wszystkim ponure skojarzenia. A przecież od tragicznych wydarzeń minęło już ponad siedemdziesiąt lat, narodziły się kolejne pokolenia i – mówiąc najzupełniej banalnie – życie toczy się dalej. Życie, o którym wiemy zdecydowanie za mało.

Natalia Bryżko-Zapór prowadzi nas więc przez Wołyń dzisiejszy i przeszły. Wołyń arian i współczesnych protestantów, Wołyń przemytników papierosów i emigrantów, Wołyń żyjący w cieniu Donbasu i krwawej historii, Wołyń urzekających krajobrazów i lasów zdewastowanych przez rabusiów bursztynu, Wołyń Ukraińców, Żydów i Polaków. Wreszcie Wołyń przedwiecznych bogów, boginek i upiorów.

„Pogranicze wszystkiego” to przewodnik po krainie położonej tuż za miedzą, na ukraińskim brzegu Bugu, żyjącej własnym życiem i poszukującej, trochę po omacku, nowej tożsamości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 380

Oceny
4,0 (39 ocen)
11
20
6
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Natalia Bryżko-Zapór

Copyright © by Natalia Bryżko-Zapór, 2021

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Ewa Charitonow

Mapa Piotr Urbański

Korekta Małgorzata Tabaszewska, Anna Zygmanowska

Skład Alicja Listwan / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-185-6

CZĘŚĆ I

Mały Wołyń

Między Bugiem, Prypecią a Styrem

„Po co pisać książkę o Wołyniu, skoro on już nie istnieje?” – pytano mnie, gdy zaczynałam zbierać materiały do tego reportażu.

Odpowiedź jest prosta: Wołyń istnieje i żyje własnym życiem. Tuż za miedzą. Przy granicy z Polską. Po ukraińskiej stronie Bugu. Ale w polskiej świadomości pozostaje głównie nostalgicznym mitem z okresu dawnej świetności Rzeczypospolitej oraz pamięcią o wojennym koszmarze. Choćby dlatego warto przyjrzeć się temu miejscu bliżej i zobaczyć, czym jest obecnie. Poznać dzisiejsze troski i radości jego mieszkańców. Dowiedzieć się, co pozostawił im wczorajszy dzień.

Lud wołyński, jako „na pół-pogański” i „od wieków w jednym i nieporuszonym trwający bycie”, opisywał sto sześćdziesiąt lat temu ówczesny znawca tych stron Józef Ignacy Kraszewski.

Na barkach tego ludu spoczywa wyżywienie kraju, rola, gospodarstwo, praca materialna, nie było więc dlań czasu odwrócić się ku czemu innemu, a nikt ku temu nie pociągał1.

Stare dzieje. Minęło półtora stulecia. Wołyń przetrwał wiele dziejowych nawałnic. Postaram się przyjrzeć bliżej, czy zmieniły one jego „nieporuszony byt”.

Współcześnie na Ukrainie „Wołyniem” nazywany jest obwód wołyński, położony między Bugiem, Prypecią a Styrem, znacznie okrojony w stosunku do historycznej krainy i przedwojennego województwa wołyńskiego[1]. Ten dzisiejszy ma swoje pogranicza: nadbużańskie i poleskie, oraz stolicę w starym Łucku. Zjeździłam go wzdłuż i wszerz, by dotknąć trudnej i pełnej tragicznych splotów historii oraz równie niełatwej teraźniejszości.

Przeo rany przez wojny i kryzysy, wyludniony, pozbawiony etnicznej i kulturowej różnorodności. Jak cała Ukraina poszukujący nowej tożsamości, trochę po omacku. Najbardziej oddalony od wschodnich, objętych konfliktem zbrojnym ukraińskich granic, jednak dotkliwie nim naznaczony. Przeżywający zmiany polityczne, religijne, społeczne. Przyrodniczo bogaty, gospodarczo słaby.

Mały Wołyń.

Poruszony byt

Obwód wołyński

Zaczęłam zagłębiać się w jego codzienność na przełomie 2017 i 2018 roku, kiedy w Polsce słowo „Wołyń” równało się „rzeź”. Taki był klimat polityki historycznej. Natomiast na Wołyniu ludzie żyli własnymi zmartwieniami. W innej, złożonej i niepewnej jutra rzeczywistości. Na Ukrainie, z jej nową państwowością oraz rodzącym się w jej granicach narodem politycznym drugiej dekady XXI wieku. W kraju z całkiem innymi niż kiedyś politycznymi ambicjami, religijnymi podziałami, gospodarczymi zapaściami, geopolitycznymi złożonościami. Kraju, którego częścią jest Wołyń ze swoim zarówno historycznym, jak i teraźniejszym bagażem.

Od momentu, kiedy zaczęłam tam bywać, do zakończenia tej książki wiele się wydarzyło. Pełen niespodziewanych zwrotów okazał się dla całej Ukrainy rok 2019. W życiu Wołynia odbijały się one jak w zwierciadle poleskich jezior, czasem trafiały na „od wieków nieporuszony” tutejszy grunt, tracąc swój przełomowy wymiar. To zapewne efekt miejscowego klimatu. A może zaklęcia rzuconego przez pogańskich bogów? Wprawdzie stare wierzenia dawno zostały stąd wyparte przez wschodnie chrześcijaństwo, lecz chyba niezupełnie, jakoś nie do końca. Choć może to tylko moje, całkiem subiektywne odczucie…

By sięgnąć do szerszego i bardziej aktualnego kontekstu, w którym toczy się wołyńska współczesność, trzeba wspomnieć o aspiracjach i nadziejach całej Ukrainy na powrót do politycznej Europy i wyrwanie się spod rosyjskich wpływów. I o tym, że kilka lat temu – w końcu 2013 roku – dążenia te wylały się na ulice ukraińskich miast w proteście przeciwko hamowaniu procesu zjednoczenia z Unią Europejską. Potem zmieszały się z obawami o trwałość państwa i zwyczajnym lękiem o życie. Uruchomiony wskutek postimperialnej polityki Rosji konflikt na wschodzie kraju przeszedł w chroniczne stadium lokalnej walki zbrojnej. Poprzedziły go tragiczna śmierć ostrzelanych w Kijowie pokojowych manifestantów, aneksja Krymu przez Rosję, zmiana władzy i pokładane w tym nadzieje. Kalejdoskop zdarzeń i przemian. Próby reform, gospodarczy chaos, zabiegi o autonomię narodowej Cerkwi, kolejne polityczne wstrząsy, wciąż kiełkująca i gasnąca raz za razem wiara w lepsze jutro.

Z zachodnioukraińskiego Wołynia od samego początku wojny w Donbasie trafiało na wschód wielu żołnierzy. U początków mojej bytności w obwodzie wołyńskim, w lutym 2018 roku, obchodzono akurat czwartą rocznicę tak zwanego czarnego wtorku, czyli strzelaniny na kijowskim Majdanie Niezależności. Wtedy, w apogeum konfrontacji przeciwników i zwolenników ówczesnego prezydenta Wiktora Janukowycza, oddział specjalny Berkut otworzył ogień do protestujących. A poszło o odmowę podpisania przez prezydenta – pod naciskiem Rosji – umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską. Świat obiegły zdjęcia ofiar okrytych unijnymi flagami.

Na głównym placu Łucka, pod instalacją Niebiańskiej Sotni ze zdjęciami poległych w Kijowie – i Wołynian zabitych w następnych latach w Donbasie – piętrzyły się stosy kwiatów. Gabloty z portretami w czarnych ramkach są w każdym ukraińskim mieście. Zdjęć na tablicach wciąż przybywa. Żałobę widać nie tylko przy okazji rocznic, chociaż w wołyńskiej codzienności nie rzuca się ona w oczy.

– Coraz częściej słuchamy komunikatów o kolejnych ofiarach jak prognozy pogody. Przywykliśmy, bo wojna jest daleko od nas – mówią miejscowi. I od razu dodają: – To jednak ogromna cena za niezależność.

Ogromna i niejedyna. Od 2014 roku drastycznie pogorszyła się sytuacja gospodarcza Ukrainy. Wiele z zapowiadanych reform nie spełniło oczekiwań. Obwód wołyński odczuł to dotkliwie; wskaźnik dochodów jest tu jednym z najniższych w kraju. Migracja zarobkowa stała się zjawiskiem masowym. Na Wołyniu sprzyja jej bliskość zachodniej granicy państwa, dostarczającej również innych okazji do poprawy bytu.

Granica to dobrodziejstwo i bolączka. Możliwość uzyskania dodatkowego dochodu, w tym nielegalnego. Obszar kontrabandy, korupcji i szarej strefy. Sprzyja im wciąż niezmieniony, utrwalony w pierwszym dwudziestoleciu ukraińskiej niepodległości system oligarchiczny, który generuje społeczne i gospodarcze patologie, gdyż zasadniczy wpływ na politykę ma zaledwie garstka ludzi z ogromnym kapitałem.

Kraj, który proklamował niezależność w procesie rozpadu Związku Radzieckiego w 1991 roku, pozostaje nieustannie w oku cyklonu wielkich geopolitycznych rozgrywek. A chciałby, jak mówią Wołynianie, po prostu się rozwijać, „po europejsku”. Co oznacza: żyć spokojnie i dostatnio.

Na razie to nieziszczalne marzenie.

Ale latem, gdy bujna wołyńska przyroda przysłania cywilizacyjną szarzyznę, trochę łatwiej to sobie wyobrazić.

Pogranicze światów

Adamczuki, Pulmo, Ostriwia, Piszcza, Świtaź

Pojezierze Szackie, część Polesia Wołyńskiego. Przyrodnicza kraina marzeń: rozedrgane odbicia pni i konarów w wodnych zwierciadłach, dzikie uroczyska, bezludne wysepki szackich jezior. Niegdyś natchnienie bajarzy i mistyków.

– Moja babcia znała setki wierzeń, legend, przypowieści, prawdziwych i zmyślonych, modlitw, zielarskich receptur, poleskich wróżb – mówi mi pewnego razu wołyński pisarz Wołodymyr Łys. – Wspominałem rozmowy z nią i pomyślałem, że przecież kiedyś literaturą światową zawładnęły magiczne historie z życia południowoamerykańskich wiosek. Dlaczego świat nie miałby poznać opowieści naszych lasów, skoro działo się tu tyle niezwykłych rzeczy? – pyta. – Może kiedyś tak właśnie się stanie?

W ostoi wodnych, leśnych, domowych i polnych duchów, rusałek i wilkołaków zapanowały dziś inne demony. Wierzenia zanikły, choć wiele wątków i słów ocalało w ukraińskim języku codziennym. Czasami oznaczają biedę, czasami radość, niebezpieczeństwo albo niesprawiedliwość. Czasami szczęście. Słowem: skutki działań mitycznych stworzeń, które dawniej rządziły tutejszym światem.

Wiele z nich przetrwało w ludzkiej pamięci.

Na przykład błud – zrzucony przez Boga z nieba zły duch, sługa szatana. Błud nie zdążył wylądować, zanim Bóg wyrzekł „amen”, więc błąka się po ziemi. I tak to z błudem jest, że potrafi zmienić się w człowieka, ptaka, zwierzę. A jak już przyczepi się do kogoś, wiedzie go na manowce. „Chyba ich błud opanował!” – mówią Wołynianie, komentując kolejne polityczne wstrząsy.

Berehyni – w ukraińskiej mitologii bóstwo niższe, duch w postaci kobiety. Związana leksykalnie z berehem (brzegiem) i kojarzona z rusałkami. Współcześni jednak łączą to słowo z czasownikiem berehty (strzec, pielęgnować). W tym rozumieniu berehyni to kobieta opiekuńcza i troskliwa.

Didko – inaczej czort – to zła i nieczysta siła, podstępna człekopodobna istota żyjąca w miejscach odosobnionych: pustych domach, ruinach, uroczyskach i oczeretach. A że lepiej nie przywoływać imienia czorta, by nie kusić losu, nazywana didkiem.

Łycho – duch uosabiający wszelkie nieszczęścia, biedę i niesprawiedliwość losu. Wiadomo: „A niechże to wszystko licho porwie!”.

Lisowyk – albo hajowyk – człekokształtny duch lasu, opiekun wilków. I obecnie na Wołyniu lasów nie brakuje, ale nadmiaru ich opiekunów raczej nie widać.

Mara – bóstwo ciemnej nocy i zimy, strasznych snów, chorób i śmierci. Inaczej Marena, której kukłę palono na pożegnanie zimy.

Mawka – inaczej nawka albo miawka – leśna istota w postaci pięknej nagiej dziewczyny o długich włosach. W mawki przeistaczały się topielice i nieochrzczone dziewczynki.

Skarbnyk – pilnuje skarbów swojego gospodarza, łapie złodziei, pomaga właścicielowi, ale po jego śmierci zabiera duszę, bo została sprzedana diabłu. „Skarbników ci u nas dostatek” – powiada się tu dzisiaj.

Wij – jeden z najbardziej znanych duchów ukraińskiej demonologii, zgubna, rujnująca siła zdolna porwać nawet budynek. Albo i całą wieś. Duch wiatru. Ma długie włosy i rzęsy, które zasłaniają mu twarz, przez co nic nie widzi na swojej drodze. Dzięki temu można przed nim uciec. Postać znana też z ukraińskich opowieści Gogola.

Złydni – pomocnicy łycha, złe, głodne duszki mieszkające w kącie za piecem. Pojawiają się zarówno w literaturze, jak i w języku powszednim, jako popularne określenie na złe dni, marne życie albo po prostu powszedniość.

I wreszcie zmij – iście wołyński stwór – odpowiednik smoka. Żmijopodobna istota z cechami płaza, gada i człowieka, czasem jeszcze atrybutami innych zwierząt lub ptaków. Inaczej również hadiuka albo hadyna.

Nieprzypadkowo znawca Wołynia J. I. Kraszewski wspominał tutejszą gadzinę.

Często zdarza się słyszeć na Rusi i Wołyniu połajanie u pospólstwa zwyczajne – Hadyna. (Gadzina). Ciekawym zapewne będzie, jak Rzączyński opisuje tę Hadynę, dając jej Wołyń za ojczyznę: „Dziób ma zielonawy, wielkość gęsi, nogi i język czarny, z resztą podobna do nietoperza, z ogonem wężowym, w końcu strzałą zakończonym”2.

„Ciekawym zapewne będzie”, czy wśród dzikiej przyrody pojezierza ktoś jeszcze pamięta zwierzę aż tak dziwaczne.

– W życiu nie słyszałem! – śmieje się napotkany przechodzień. – Tyle mamy prawdziwych trosk na co dzień, że zmyślać nie musimy. Czorty rogate i złydni się tu same panoszą!

W ukraińskiej telewizji istnieje jednak całodobowy kanał poświęcony mistyce i zjawiskom paranormalnym. Można się z niego dowiedzieć o różnych dziwach. Całkiem na serio albo z przymrużeniem oka. W cyklu o tajemniczych istotach, które raz po raz objawiają się ludziom, zmij ma, jak się okazuje, wysokie notowania. A najczęściej, jak twierdzą znawcy spraw tajemnych, spotyka się go właśnie na Wołyniu.

Tak czy inaczej, lepiej na wszelkie zmije i hadyny uważać, bo wiadomo – licho nie śpi.

Podróżuję wśród jezior tam, gdzie zbiegają się trzy granice: ukraińska, polska i białoruska. „Europejskie Dni Dobrosąsiedztwa” 2018 w Adamczukach. Sierpniowy upał. Piesi i rowerzyści, po odczekaniu na odprawę w długich kolejkach, wędrują pieszym mostem w obie strony, z Włodawy do Adamczuków i z powrotem. Pojezierze Szackie u szczytu turystycznego sezonu, kanikuła. Prowizoryczne polsko-ukraińskie przejście jest otwierane jedynie na sierpniowy festyn. Przestrzeń ze stoiskami handlowymi zajmuje spory placyk. Oprócz stolików z papierosami i alkoholem gnieżdżą się tu punkty gastronomiczne z szaszłykami oraz sklepiki z tanimi pamiątkami. Wokół rozbrzmiewają dźwięki hałaśliwej ukraińskiej estrady, rosyjskiej popsy i polskiego disco polo. Ktoś kupuje dziecku tandetną lalkę typu Barbie. Nie uświadczysz tu ani tradycyjnych laleczek motanek z włóczki, ani wołyńskich słomianych oberihów (amuletów), ani ukraińskiej ceramiki. Oferta mizerna, ale ruch duży. Dobrze, że nie zamiera. Mogłoby być barwniej i ciekawiej? Może kiedyś będzie. Na razie dobrosąsiedztwo jest, jakie jest.

W pobliżu przejścia mężczyźni zaczepiają przechodniów i dyskretnym, wymownym szeptem proponują wymianę pieniędzy. Cinkciarze, gatunek u nas już wymarły. Handlują, bo nie ma kantorów? Nie tylko dlatego. Spotykam ich także w miastach, tuż obok oddziałów banków. Wszyscy wiedzą, gdzie ich szukać. Jaki ma to sens, skoro jest tyle legalnych punktów wymiany?, zastanawiam się. Bez wahania odpowiadają mi wołyńscy dziennikarze: handlarze walutą funkcjonują na Ukrainie nadal, bo dają odrobinę lepszy kurs niż kantory. I nie ma u nich limitów, czyli ustawowych ograniczeń wymienianych kwot, które obowiązują w oficjalnych placówkach. Poza tym pracują całodobowo.

– Są kontrolowani przez grupy przestępcze. To jest ich rewir – wytłumaczy mi później łucka dziennikarka Marija Domańska.

Droga od przejścia w Adamczukach prowadzi wprost nad jeziora.

„Najczariwniszyj kutoczok Ukrajiny” – reklamuje się Szacki Park Narodowy. Kutoczok, czyli zakątek, kącik. Najczariwniszyj, czyli najbardziej urokliwy. Rzeczywiście: pełen uroków przyrody i naprawdę kącik. Na mapie dzisiejszego Wołynia rejon szacki zajmuje dokładnie lewy górny róg. W historycznych źródłach jest o nim niewiele, ukraińscy archeolodzy twierdzą jednak, że dzieje pojezierza mogą sięgać nawet czasów kultury pomorskiej. Świadczą o tym podobno ostatnie znaleziska w okolicach Szacka. Być może właśnie tutaj, przypuszczają odkrywcy, znajdowała się znana ze starych kronik miejscowość Raj.

Wydany w 1929 roku w Łucku Ilustrowany przewodnik po Wołyniu Mieczysława Orłowicza opisuje, jak tereny te wyglądały dziewięćdziesiąt lat temu3. Pulmo, Ostriwia, Piszcza. Dzisiaj są tu te same jeziora, te same nazwy miejscowości, stare drogi, ale inna epoka. Inny kraj.

Szosa wąska i straszliwie dziurawa. Miejscami zanika asfalt. Prędkość jazdy dodatkowo spowalnia nieprzerwana zabudowa. Długie wsie ulicówki ciągną się kilometrami. Tam, gdzie się kończą, po lewej wyrasta las iglasty, a za drzewami srebrzy się woda Jeziora Pulemieckiego. Wycieczkowicze na rowerach skręcają ku brzegowi. Po prawej teren bagienny. Pniaki i krzewy odbijają się w stojącej płytkiej wodzie niby mityczne leśne didka i wodne mawki.

Przez drogę, w kierunku jeziora, jakiś wędkarz popycha na wózku ponton. Zagadnięty o połowy, uśmiecha się.

– Ryb mamy dużo, ale miejsca trzeba znać i intuicję mieć. W ubiegłym tygodniu złowiłem piętnaście kilo! A największy był taaaki szczupak!

Wędkarstwo to jedno z bardziej popularnych ukraińskich hobby. Zwłaszcza w okolicach prawdziwego wędkarskiego eldorado. Są podobno na Pojezierzu Szackim takie miejsca, gdzie można złapać ogromne amury, kanadyjskie sumy, szczupaki, sandacze. A nawet węgorze, choć z nimi sprawa nie jest do końca jasna. Miejscowi twierdzą, że tylko oni wiedzą, gdzie je znaleźć. Węgorz jest kulinarną wizytówką pojezierza. Przywieziony tu w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku z Francji, rozmnożył się i występował obficie, sceptycy twierdzą jednak, że dzisiaj prawie wyginął. A to, co można kupić na straganie lub dostać w restauracji, jest sprowadzane z Chin. Prawda czy nie, tutejsza juszka z węgorza wciąż pozostaje lokalnym rarytasem.

Dla przyjezdnych wędkarstwo to odpoczynek i turystyczna atrakcja. Dla tubylców – jeden ze sposobów na życie. Ryby to nie tylko pożywienie, ale także dodatkowy dochód. Z samych gospodarstw wyżyć trudno: upraw mało, głównie niewielkie łąki między podmokłymi zagajnikami, trochę warzyw, jakiś sad, jeden koń w polu. W przydomowych obejściach w sierpniu trwa krzątanina, młócka, zbieranie jabłek. Przygotowania do jesieni. Widać głównie starszych mieszkańców. Niegdyś rolniczy region nie rozwija swojej tradycyjnej gałęzi.

Wołyńska wioska przypomina te z dziewiętnastowiecznych pejzaży. Tradycyjne kopy siana tuż przy drewnianych, małych wiejskich chatach. Na podwórzach kosy i brony. Brakuje jedynie pulchnych rumianych gospodyń i rosłych parobków. Wokół chat krzątają się niemal wyłącznie staruszkowie. Kombajnów i kosiarek nie mają. Państwo o rolnictwo nie zadbało. Brak rozwiązań pozwalających na unowocześnienie gospodarstw.

Ziemia rolna jest tutaj problemem od upadku komunizmu. Kołchozy się rozpadły, ale wolny rynek w ich miejsce nie wszedł. Obowiązywało całkowite moratorium na sprzedaż gruntów rolnych, przedłużone w grudniu 2017 roku przez ukraiński parlament, mimo zaleceń Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Zwolennicy ograniczenia twierdzili wówczas, że wojna na wschodzie kraju nie sprzyja jego odwołaniu. Uzasadniali, że Ukraina nie jest jeszcze gotowa do wolnego obrotu ziemią, a uwolnienie tego rynku przysłuży się wyłącznie oligarchicznym holdingom rolnym i wielkiemu biznesowi i zahamuje napływ inwestycji zagranicznych do kraju w i tak ciężkiej sytuacji gospodarczej. Przeciwnicy przedstawiali dokładnie te same argumenty à rebours. Sprawę zamrożono do 2018 roku, później na kolejny rok. Ponad czterdzieści milionów hektarów ziemi rolnej, podzielonej na niewielkie działki, własność byłych kołchoźników, pozostawało poza obrotem, bo nie można jej było ani sprzedać, ani korzystnie uprawiać z braku możliwości inwestycyjnych. Parcele albo leżały odłogiem, albo dzierżawiły je od właścicieli agroholdingi.

W końcu 2019 roku, po zmianie władzy, na Ukrainie rozgorzała kolejna debata o ziemi. Tym razem rządzący wykazali się determinacją, aby uwolnić rynek, tyle że zaproponowana ustawa zakładała możliwość wyłącznie jednorazowego wykupienia ogromnych obszarów, z limitem aż do dwustu tysięcy hektarów. Pojawiło się zatem wiele wątpliwości co do intencji projektodawców. I odwieczne pytanie: kto na tym skorzysta?

Na razie żyzne niegdyś ziemie, w czasach komunizmu umęczone kołchozową gospodarką, trwają pozbawione właściwej opieki. Przydomowe gospodarstwa to dokładnie tyle ziemi, ile starsi mieszkańcy są w stanie obsłużyć na własny użytek. Emerytury są symboliczne.

– Jak się nam tu żyje? A co to za życie! Póki hrywnę dają, to i żyjemy jeszcze. Na chleb ledwie starcza. Krowę jedną trzymamy dla siebie, parę kur… – mówią mi wiekowi gospodarze spod Pulma. Narzekają, utyskują na mizerię i ciężki kawał rolniczego chleba.

Mają setki powodów do złorzeczenia na system i władzę. I trudno to nazwać malkontenctwem, skoro według oficjalnych państwowych statystyk wysokość średniej emerytury na Ukrainie wynosiła w 2018 roku około 2650 hrywien (87 euro). Koszyk minimalny dla osób niezdolnych do pracy szacowano na 1497 hrywien, zaś oficjalny współczynnik inflacji wynosił 9,8 procent i był wyższy od wzrostu emerytur. Ceny podstawowych produktów rosły jeszcze szybciej, bo na przykład kilogram żytniego pieczywa zdrożał w ciągu roku z 15 do 20 hrywien.

Starsi ludzie zostają na wsi, bo nie mają wyboru. Młodsi i sprawniejsi, mimo problemów, jakoś sobie radzą: wyjeżdżają na zarobitki do dużych miast albo za granicę. Najczęściej do Polski. Potem na chwilę wracają do siebie, coś remontują, reperują płoty, przywożą parę groszy dla rodziny i znowu jadą tam, gdzie daje się zarobić i trochę odłożyć. Dlatego tutejsza wieś to nie obraz prawdziwej biedy, lecz świadectwo zubożenia i stagnacji. Wioski starzeją się i wyludniają. Prowincja, w odróżnieniu od dużych miast, nie doświadcza przemian, nawet tych powolnych. Wsie i małe miasteczka sprawiają wrażenie, jakby czas się w nich zatrzymał, bo opanowały je złydni – kiedyś nieprzyjazne duszki, obecnie znój codziennej pracy i życia bez widoków na przyszłość.

Na pojezierzu perspektyw upatruje się głównie w turystyce, choć widać to niemal wyłącznie w okolicy największego i najbardziej znanego jeziora Świtaź. Nad Jezioro Pulemieckie zapuszczają się wyłącznie pojedynczy wędkarze i rowerzyści. W Pulmie domów do wynajęcia nie ma, pensjonatów i baz turystycznych tym bardziej.

Podobnie jest w Ostriwii. Kilka chat, porośnięty tatarakiem brzeg. Tuż przy nim jaskrawoniebieska drewniana cerkiew, zwrócona przodem do jeziora. A na jej tyłach dwa szeregi równie błękitnych starych nagrobków-krzyży, w kształcie liści koniczyny.

Ostriwiański cenotaf. Gdzie tylko nie ginęli mieszkańcy malutkiej wioski?

„Wieczna pamięć zabitemu na wojnie Sawwie Uljanowyczowi Cekotowi w m. Łucku w 1915 roku. Ten krzyż ustanowiono przez chłopa z Ostriwii Nikitę Uljana Cekota na pamięć o drogim bracie, 1925 r.”.

„Szaczanicz Mykita Parfiriowycz, ur. 1922, zm. 1944, zginął na froncie w Czechosłowacji. Pamięć od matki, 1960 r.”.

„Wieczne odpoczywanie dla Eustachia i Natalii Oksentiuków zmarłych w Rosji w 1921 roku”.

Napisy po ukraińsku i po rosyjsku. Wokół żywej duszy. Obok pomnik żołnierzy z lat 1941–1944, „którzy polegli za wolność i niezależność naszą”. Z radziecką pięcioramienną gwiazdą, przepasany ukraińską żółto-błękitną wstęgą.

Nic więcej.

Droga zmierza ku białoruskiej granicy. Im jej bliżej, tym bogatsze domy. Niektóre nowe, murowane i zdobione. Tu i ówdzie oferty pokojów do wynajęcia. W Piszczy nad Jeziorem Piszczańskim dla przyjezdnych z Białorusi ogłasza się kilka małych pensjonatów, bo na końcu głównej drogi gnieździ się niewielkie ukraińsko-białoruskie przejście graniczne. A na jej poboczu, obok siebie, prawosławny drewniany krzyż oraz strzelisty pomnik żołnierzy radzieckich.

Sprzeczne w istocie świadectwa kultu w bliskim sąsiedztwie to częsty tutaj widok.

Trakt od przejścia z Białorusią do Szacka bardziej niż ukraińską przypomina równą i uporządkowaną białoruską szosę. Przy nim altanki na parkingach i niezliczone plakaty nawołujące, by nie śmiecić i kochać lasy, szanować przyrodę, nie płoszyć zwierzyny. Prowadzi nad Świtaź, najgłębsze jezioro Ukrainy.

Naturalnego odpływu jezioro nie ma, jedynie kanał wykopany przed kilkunastu laty ku dorzeczu Prypeci, który o kilka metrów obniżył poziom wód. Na jego południowym brzegu, wśród piasków, duża wieś ruska Świtaź, o 2 000 m.[ieszkańców], z cerkwią prawosławną przerobioną z unickiej. To dawne dobra Branickich, które po konfiskacie rząd rosyjski nadał generałowi Dragomirowi4.

Po rozpadzie Imperium Rosyjskiego była tu II Rzeczpospolita. A po II wojnie światowej ZSRR. Teraz niezależna Ukraina.

Dziś w miejscowości Świtaź nad Świtaziem kończy się strefa ciszy. Słychać rytmy dyskoteki z wielkiego ośrodka o tej samej nazwie. Plakaty reklamują lokalne atrakcje: świeże raki z dostawą, wycieczki piesze, rowerowe, autokarowe. Żaglówek na jeziorze prawie nie ma, co dziwi przyzwyczajone do mazurskich klimatów polskie oko. Rozległą taflę przecinają natomiast rowery wodne i kajaki. Nad brzegiem namioty, piski i śmiech dobiegające z kąpieliska.

– Kiedyś Świtaź słynął z jakości wody. Była nie tylko zdatna do picia, ale i lecznicza, bo zawierała dużo srebra – opowiada mi stały bywalec i miłośnik szackich jezior. – Dzisiaj jest tu coraz więcej turystów, ale niestety wciąż brakuje podstawowych wygód i zaplecza gospodarczego. Niewiele ośrodków stać na własną infrastrukturę, tymczasem zajmują one niemal cały brzeg. Tyle że Ukraina ma ogrom problemów. Z ich perspektywy ten wydaje się błahy.

Brzeg Świtazia rzeczywiście szczelnie pokrywa turystyczna zabudowa: ośrodki, sanatoria, campingi, w lepszym lub gorszym stanie. Spora część jeszcze z czasów radzieckich, relikty socjalistycznej turystyki. Między nimi ciągi sklepików, placyków zabaw, wypożyczalni sprzętu, barów. Billboardy kuszą nurków „wyjątkowo atrakcyjnym divingiem”, bo nawet nieco przybrudzony latem Świtaź to nadal czyste i przejrzyste jezioro. W rekordowym miejscu jego głębokość wynosi blisko sześćdziesiąt metrów. A nad głębią unosi się wyspa.

Legenda głosi, że Polesie Wołyńskie było kiedyś oceanem, pływały w nim wieloryby. Ocean wysechł, zaś w jego miejscu powstały jeziora, dwadzieścia pięć połączonych kanałami akwenów. Wieloryby wyginęły, pozostał tylko jeden i zamienił się w wyspę.

Tak właśnie zaistniał pośrodku Świtazia Ostriw, z daleka kusząco rozedrgany. To unosząca się ponad nim mgiełka daje taki efekt optyczny. Siedem hektarów powierzchni wyspy stanowi ścisły rezerwat przyrodniczo-ornitologiczny, kolonia kormoranów zamieszkana przez liczne inne gatunki wodnego ptactwa. Legendarny wieloryb już dawno porósł gęstym lasem. Na samym środku ostrowa fundamenty innej, bardziej współczesnej legendy – rozebranej przed paroma laty daczy wykorzystywanej w czasach radzieckich przez partyjną nomenklaturę. Piętrowy drewniany budynek przeniesiono do jednej z szackich miejscowości, by otworzyć w nim niewielkie muzeum miejscowej fauny.

Dawni partyjni bywalcy gościli na wyspie różnych ówczesnych VIP-ów, w tym również radzieckich kosmonautów Pawła Popowicza i Jurija Artiuchina. O przyjazdach tych ostatnich wiedzieli tu, oczywiście, wszyscy. Powstał mit, że daczę zbudowano specjalnie dla nich, bo dostrzegli przejrzystość Świtazia i położoną na nim wyspę aż z kosmosu i zamarzyli, by odpoczywać w tym właśnie miejscu. Mitologia z czasów ZSRR, ale niektórzy mieszkańcy pojezierza wierzą w nią do dziś.

U zbiegu trzech granic

Mielniki, Szack, Adamczuki

Wołyń, czyli rubieże. Ponad sto czterdzieści kilometrów granicy z Polską i dwieście z Białorusią. Niewielki sektor przemysłowy, trochę górnictwa i wydobycia torfu. Bogactwem są wielkie połacie teoretycznie chronionych przez prawo, ale eksploatowanych rabunkowo lasów. Sami Wołynianie mówią o sobie, że żyją w regionie tradycyjnie rolniczym, tyle że rolnictwo od lat przeżywa stagnację. Wspomniana już bliskość granicy jest z jednej strony dobrodziejstwem, z drugiej to generator problemów. W nieuporządkowanym systemie gospodarczym kwitną nielegalny handel, drobny i wielki przemyt oraz inne patologie, wśród nich masowa migracja, czyli drenaż mózgów i rąk do pracy. Miejscowi przedsiębiorcy narzekają na problemy z pracownikami, bo „za Bugiem płacą o niebo lepiej”.

Wołyń w znacznym stopniu żyje z bliskości z Polską. Tutaj polsko-ukraińskie polityczne zgrzyty są ważne. Na przykład gdy w Polsce w 2018 roku przyjmowano ustawę o IPN z zapisem o prawnym ściganiu za zaprzeczanie zbrodniom ukraińskich nacjonalistów, mówili tu o tym wszyscy.

– Nasza wspólna historia pierwszej połowy XX wieku jest tak złożona, że wzajemnym oskarżeniom mogłoby nie być końca – powiedział mi wówczas młody wołyński dziennikarz Dmytro Bezwerbnyj. – Mamy na wschodzie wroga zainteresowanego prowokowaniem polsko-ukraińskich sporów. Miejscowi wiedzą, że wojna to zdziczenie i brak szacunku dla ludzkiego życia – przekonywał. – Stąd, z Wołynia, prawie każdy był kiedyś w Polsce. Widzimy, jak się rozwija, mamy dla współczesnej Polski wiele uznania. Nieprzyjazne gesty, płynące czasem z obu naszych stolic, podchwytują lokalni radykałowie, dlatego są szkodliwe.

Radykałów tu zresztą nie brakuje, choć Bezwerbnyj wyraża opinię liczniejszej części swoich krajanów.

Do Polski rzeczywiście jeżdżą wszyscy – ktoś handluje, ktoś pracuje, ktoś wyjeżdża na studia. Polski dyplom otwiera absolwentom różne drzwi. Ich rodzice boją się gestów mogących pogłębiać konflikty. „Chcemy być Zachodem, tylko czy damy radę?” – spoglądają na zachód, pragnąc zrozumienia u najbliższego sąsiada. „Dobrze wiemy, kto chce naszej klęski” – zwracają oczy na wschód.

W marcu 2018 roku ukraińskie służby zatrzymały grupę prowokatorów, którzy według ich danych działali na rosyjskie zlecenie. Malowali agresywnie nacjonalistyczne napisy w okolicach Kijowa. Na Wołyń ze stolicy przekazano wiadomość, że ci sami ludzie byli sprawcami incydentu w przygranicznych wołyńskich Mielnikach (Melnyki). Chodziło o sprawę sprzed kilku miesięcy, kiedy to „nieznani sprawcy” oblali farbą i zniszczyli część nagrobków w kwaterze polskich żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza, którzy dostali się do sowieckiej niewoli w bitwie pod Szackiem we wrześniu 1939 roku i zostali tam rozstrzelani. Na grób osiemnastu ofiar natrafiono w 2002 roku; przedstawiciele Polski i Ukrainy uhonorowali ich pomnikiem. W 2014 roku pochowano tu jeszcze siedmiu żołnierzy, których szczątki odnaleziono później. Kwatera, na co dzień utrzymywana w bardzo dobrym stanie, pozostaje pod opieką szackich władz rejonowych. Lokalni samorządowcy cieszą się, że to nie miejscowi wandale zbezcześcili polski cmentarz.

– Natychmiast wszystko uprzątnęliśmy. Bardzo nie chcemy, żeby się psuły relacje, bo dla nas sąsiedztwo z Polską jest racją bytu – mówi pracownik miejscowej administracji. – Wiadomo, kto chce nas skłócić. Moskwa robi, co może, żeby polsko-ukraińskie sąsiedztwo podburzać. Staramy się przeciwdziałać, ale to naprawdę nie jest proste. Mamy multum wewnętrznych problemów, społecznych podziałów. I jeszcze teraz ta wojna…

Mielniki leżą na obrzeżach kompleksu Pojezierza Szackiego, niedaleko od zbiegu granic polsko-ukraińskiej i ukraińsko-białoruskiej. Od aneksji Krymu nad jeziora przyjeżdża więcej ukraińskich turystów, którzy szukają tu miejsca na wakacje. Latem jest też sporo Polaków i Białorusinów, zaczęli pojawiać się inni Europejczycy. Rejonowy Szack marzy o prawdziwym rozwoju turystyki, choć takie marzenia w ukraińskich warunkach rzadko się spełniają.

Wołyńscy samorządowcy próbowali przyśpieszyć otwarcie stałego punktu granicznego w Adamczukach. Zainicjowali budowę drogi Jahodyn–Adamczuki, która miała ułatwić ruch. Mieszkańcy regionu wykazywali sporo determinacji w tej kwestii.

– Chcieliśmy pokazać Europie, że potrafimy działać, a nie tylko narzekać – opowiada wołyński radny Jurij Hupało.

Początkowo inicjatywę poparła jedna z nowo powstałych przygranicznych gmin[2]. Przeznaczyła na to około trzystu tysięcy euro. To dla gminy duży wydatek. Lecz dalsze losy drogi były już mniej optymistyczne: rada obwodowa w Łucku dołożyła się do przedsięwzięcia symboliczną kwotą, Kijów po dłuższych naciskach przekazał jakieś środki. Prace ruszyły, wybudowano siedemnaście kilometrów, ale potem zmienił się na Wołyniu gubernator i finansowanie przedsięwzięcia wstrzymano. Decyzja zapadła gdzieś wysoko. Pozostała obietnica kontynuacji i prowadzący donikąd odcinek szosy.

Podobny los spotkał wiele spraw. Tak samo jak niedokończona adamczucka droga buksowały ledwie rozpoczęte ukraińskie reformy. Zwłaszcza te dotyczące wymiaru sprawiedliwości, policji, walki z korupcją i wiele innych. W osłabionej wojną gospodarce, w obliczu zewnętrznego zagrożenia i wielorakich wewnętrznych podziałów, przy mało przejrzystej polityce dobrze czuje się chaos.

– Taką tu mamy rzeczywistość! – mówili Wołynianie na początku moich wędrówek do różnych zakątków obwodu.

Podzielone prawosławie

Wołyń, Kijów

Pisarz i badacz społeczny Mykoła Riabczuk (urodzony, nawiasem mówiąc, w wołyńskim Łucku) opublikował w 2003 roku, to jest rok przed masowymi protestami pomarańczowej rewolucji, które dobitnie ujawniły wewnątrzukraińskie podziały, znaczącą dla zrozumienia współczesnych procesów społeczno-politycznych rozprawę pod znamiennym tytułem Dwie Ukrainy5. Dowodzi w niej, że popularne myślenie o podziale kraju na część wschodnią i zachodnią (albo prorosyjską i proeuropejską) to duże uproszczenie. Wskazuje na szereg społeczno-kulturowych linii podziałów wynikających z wielowiekowej złożoności historii narodu oraz postsowieckiego syndromu wyjałowienia narodowej tożsamości.

Część z tych linii zaciera się lub przesuwa (na przykład bardzo silnie zaznaczone na Ukrainie podziały językowe stopniowo zmieniają granice na korzyść języka ukraińskiego w stosunku do dominującego przed rozpadem ZSRR rosyjskiego), inne pogłębiają się i zaznaczają na nowych obszarach. Jednym z nich jest religia.

Podział językowy ani wtedy, ani dziś dla zachodniej Ukrainy, w tym Wołynia, istotny nie był. Tu podkreślają, że obwód jest jednym z najbardziej ukraińskojęzycznych w kraju. Większość jego mieszkańców posługuje się rodzimym językiem na co dzień, zarówno w pracy, jak i w domu. Rosyjski, znany tutaj również wszystkim, wolą nieliczni.

Co innego religia. Stosunkowo nowym – na postsowieckim obszarze dawnego wojującego ateizmu – elementem architektonicznego pejzażu Wołynia są liczne prawosławne cerkwie. Nawet w całkiem małych miejscowościach czasem bywa ich kilka. Niektóre stare, odrestaurowane po upadku komunizmu, inne nowo wybudowane, malowane na kolorowo, ze złoconymi zdobieniami. Prawosławie było tu przez wieki silne; tej tradycji nie zdołał do końca zwalczyć nawet represyjny sowiecki system. Ale podział w ukraińskiej Cerkwi odcisnął swoje piętno. Bo tutejsze prawosławie to ścieranie się wpływów Moskwy z aspiracjami Kijowa.

W sierpniu 2018 roku nastąpiło apogeum konfliktu. Właśnie wtedy trwał bój o oficjalne uznanie Cerkwi Prawosławnej Ukrainy i jej niezależność od Patriarchatu Moskiewskiego.

Uzyskana w 1991 roku niezawisłość najpierw wywołała na Ukrainie spektakularny powrót do religijności i szybkie odzyskiwanie wielowiekowego cerkiewnego dorobku materialnego i rządu dusz. Z czasem jednak proces ten zamienił się w rywalizację między metropolią kijowską a jej moskiewskim zwierzchnictwem. W 1992 roku ówczesny metropolita kijowski, późniejszy patriarcha Filaret, odszedł z Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej, by stworzyć nieuznawany przez światowe prawosławie Patriarchat Kijowski. Od tamtego czasu na Ukrainie toczył się spór o cerkiewny majątek i – co ważniejsze – o dusze wiernych. We władaniu Moskwy pozostawała bowiem nie tylko większość parafii, ale także główne ośrodki kultu i pielgrzymek – ławry: Kijowsko-Peczerska w Kijowie oraz Poczajowska, na graniczącej z obwodem wołyńskim Tarnopolszczyźnie.

Rywalizacja obu patriarchatów to również przedmiot rozgrywek politycznych, a od kwietnia 2018 roku jeden z obszarów ukraińsko-rosyjskiego starcia o być albo nie być. Właśnie wtedy do ekumenicznego patriarchy Konstantynopola o udzielenie autokefalii (a mówiąc prościej: o uzyskanie ostatecznej niezależności od moskiewskiego patriarchatu) Cerkwi Prawosławnej Ukrainy zwrócił się ówczesny prezydent kraju Petro Poroszenko. Jego zwolennicy odczytywali w tym działaniu determinację, by ograniczyć rosyjskie wpływy, przeciwnicy mówili natomiast, że chodzi o przedwyborczy marketing.

W Rosji zawrzało. W trakcie ukraińskich zabiegów o tomos[3] w niezliczonych rosyjskich kanałach nieprzerwanie trwały histeryczne ataki na Ukrainę jako zarzewie wszelkiego zła. Moskwa robiła wszystko, by nie dopuścić do wydania aktu potwierdzającego niezawisłość i kanoniczność ukraińskiego narodowego Kościoła prawosławnego. Rzecz w tym, że autokefalia na Ukrainie to nie tylko cios w pozycję moskiewskiej Cerkwi, ale i podważenie jednego z najważniejszych rosyjskich religijno-politycznych mitów – idei trzeciego Rzymu, która stała się dogmatyczną podstawą dla hegemonii Moskwy nad narodami wschodniosłowiańskimi. Sprawa wykroczyła zatem poza religijne spory, a nawet poza kwestię niezależności Ukrainy od Rosji. W perspektywie historycznej może się to okazać jednym z ważniejszych wydarzeń w światowej grze geopolitycznej i cywilizacyjnej konfrontacji między Wschodem a Zachodem. Może, choć nie musi, bo brak uznania kanoniczności przez większość światowych prawosławnych autokefalii oznaczałby pyrrusowe zwycięstwo, podczas gdy wewnątrzukraiński spór wśród prawosławnych dodatkowo zaostrzyłby się i pogłębił podziały.

Współczesny Wołyń stał się jednym z ważnych teatrów tego starcia.

– To szczególny region. Część zachodniej Ukrainy, która w odróżnieniu od Galicji, Zakarpacia czy Bukowiny przed I wojną światową znajdowała się na terenie Imperium Rosyjskiego. Od centralnej i wschodniej Ukrainy dzielą nas natomiast międzywojenne czasy, kiedy my byliśmy w Polsce, a reszta żyła już w ZSRR. Właśnie o te dwadzieścia lat krócej nas sowietyzowano. Może dlatego Wołyń pozostał bardzo religijnym regionem – tłumaczy mi tutejszy historyk-krajoznawca, w czasie gdy Kijów występuje o autokefalię. – Większość dzisiejszych Wołynian pochodzi ze wsi, to ludzie wierzący, w ogromnej większości prawosławni. Podziały w Cerkwi niepokoją ich bardziej niż wiele innych, bo religijność przetrwała tu mimo wysiłków z okresu sowietyzacji. To wielowiekowy kod zbiorowej mentalności.

Istotnie, spotkanie kogoś, kto deklaruje się jako niewierzący, jest na Wołyniu prawdziwą rzadkością. Ateizm kojarzy się wyłącznie z komunizmem, który budził sprzeciw. Zachodnie trendy światopoglądowe na razie tu nie dotarły.

– Religia jest ważnym tematem – przekonuje mój rozmówca. – Spór między patriarchatami bardzo go upolitycznia. Czasem nawet wulgaryzuje. Zdarzało się, że w jakimś miejscu jeden patriarchat ustanawiał swój krzyż, a drugi go niszczył i stawiał własny. Dlatego, między innymi, coraz większe wpływy zdobywa na Wołyniu protestantyzm. Mimo to prawosławie pozostaje niezwykle istotne i odgrywa kluczową rolę zarówno w życiu religijnym, jak i politycznym.

Na początku lata 2018 roku, gdy Konstantynopol zaczął dawać do zrozumienia, że jest gotów przychylić się do ukraińskich oczekiwań, Moskwa z sukcesem dokładała starań, by pozostałe prawosławne Cerkwie kanoniczne torpedowały starania Kijowa. Również Polski Autokefaliczny Kościół Prawosławny sprzeciwił się niezależności Cerkwi na Ukrainie. Proces negocjacji Kijowa z Konstantynopolem nieco wyhamował, ale ruszył ponownie we wrześniu. Konstantynopolitański patriarcha ekumeniczny Bartłomiej poparł wreszcie otwarcie ukraińskie aspiracje. Ostatecznie cały proces zakończył się w grudniu wyborem przez Sobór Zjednoczeniowy Kościołów Prawosławnych Ukrainy nowego autokefalicznego zwierzchnika i otrzymaniem przez niego w Konstantynopolu 6 stycznia 2019 roku tomosu. Zanim jednak to nastąpiło, w środowisku Patriarchatu Kijowskiego trwała zaciekła walka o wyłonienie kandydata.

Jednego z głównych bohaterów tej rozgrywki poznałam właśnie na Wołyniu, nad jeziorem Świtaź, w całkiem świeckich okolicznościach. Potem z uwagą śledziłam jego losy i efekty sporu hierarchów. Ale od początku. Od wspomnienia zupełnie niereligijnej i dosyć charakterystycznej dla wpływowych środowisk Wołynia uroczystości.

Mały Spas, wielkie oczekiwania

Nad Świtaziem

W ukraińskiej tradycji 14 sierpnia to święto zwane Makowijem albo Małym Spasem[4].

Na Wołyniu wszędzie widać wtedy rodziny zmierzające do cerkwi z koszykami, żeby święcić wodę, naręcza kwiatów i główki maku. Patriarchaty – czy to Kijowski, czy Moskiewski – tak samo celebrują ten ludowo-cerkiewny obyczaj świętowania dnia Wszechmiłościwego Zbawiciela i Najświętszej Matki Bożej, poprzedzający Dzień Przemienienia Pańskiego (Wielki Spas), czyli jedno z dwunastu wielkich świąt dorocznych Kościoła prawosławnego, obchodzony 19 sierpnia. Religijny to zwyczaj czy bardziej świecki, stary obrządek czy uwspółcześniony – nikt się raczej nie zastanawia. To po prostu okazja, by zasiąść potem wspólnie do stołu. Spas – usiomu czas!

Zachowały się nieliczne pieśni i zabawy przejęte przez prawosławie, ale sięgające korzeniami pogańskich obrzędów związanych z porami roku. Dziś już są rzadkością, choć nawiązuje do nich sam kalendarz świętowania. Święcenie maku pozostało jeszcze z czasów, gdy na Wołyniu wierzono w moc Peruna. Poświęcony mak gotuje się i robi z niego rozmaite przysmaki. Jego siła, według starych wierzeń, ma chronić przed złymi mocami oraz przynosić szczęście i dobrobyt.

W ośrodku wypoczynkowym łuckiego Wschodnioeuropejskiego Uniwersytetu Narodowego imienia Łesi Ukrainki, nad Świtaziem, gospodarzem, panem i władcą jest latem 2018 roku rektor uczelni Ihor Kocan. Poznałam go w 2005 roku, tuż po wydarzeniach pomarańczowej rewolucji, jako świeżo mianowanego na to stanowisko. Uniwersytet jako taki nie miał znaczących osiągnięć, zasłynął natomiast tym, że jego kadra i studenci od razu poparli ówczesny społeczny sprzeciw.

Kocana zapamiętano jako orędownika zmian w kraju, mimo że wcześniej na Wołyniu mówiło się o nim różnie. Budził kontrowersje. Kiedyś robił karierę w biznesie, zajmował się polityką, a biznes i polityka na Ukrainie to w powszechnym przekonaniu wyjątkowo grząski grunt. Dzisiaj jest w Łucku postacią bardzo znaną. W rankingach najbardziej wpływowych ludzi w mieście od lat zajmuje miejsce w pierwszej dziesiątce. Należy do warstwy możnych i prominentnych.

W młodości uprawiał sport, potem uczył w szkole geografii. Doktoryzował się z wychowania fizycznego. Jednocześnie prowadził interesy, co w ukraińskich warunkach oznaczało układy i omijanie prawa. Szefował państwowej agencji nieruchomości, był też deputowanym do wołyńskiej rady obwodowej. Uniwersytetem rządzi nieprzerwanie od kilkunastu lat. Uważa się go tam przede wszystkim za dobrego menedżera.

Opowiada mi przy kolacji o przebudowie uczelnianego ośrodka nad Świtaziem, w którym ma swój oddzielny, „rektorski” dom letniskowy.

– Żeby unowocześnić to miejsce, musiałem złamać multum przepisów, narazić się prokuraturze. Wytaczano mi nawet sprawy. Taką mamy rzeczywistość… – wzdycha znacząco. Znad jeziora powiewa bryza, a wokół rektorskiego domku biega obsługa, ustawiając stoliki i parawany. Spotykamy się w wigilię Małego Spasa, rektor nazajutrz spodziewa się gości. – Będziemy Makowija świętować, przyjadą znamienici ludzie. Kto? Ktoś od gubernatora, władyka, mer Włodzimierza Wołyńskiego, inni moi przyjaciele. Przychodźcie!

Przychodzę. 14 sierpnia. W południe.

W pobliżu rektorskiej daczy, mimo krzątaniny, nie słychać pieśni makowijowych, chociaż naręczy kwiatów stopniowo przybywa. Gospodarz tłumaczy, że uroczystość rozpocznie się po południu. Wielki Spas, ten drugi, ważniejszy, będzie w niedzielę. Wtedy się plony poświęci. A dzisiaj mak, miód, wino i goście.

Dwóch pierwszych pojawia się, gdy do popołudnia jeszcze daleko. Jeden to ukraiński generał, w przeszłości wysoki funkcjonariusz radzieckich służb, drugi – były zastępca Prokuratora Generalnego Ukrainy. Zresztą nieważne, gdzie i komu służyli, bo to szkolni koledzy. Wyjmują prezent: zdobiony ręcznie i na bogato przycisk do papieru (czy może po prostu drogą ozdobę na biurko?). Na podstawce, oprócz różnych ornamentów, złoty tryzub, godło Ukrainy.

– Dla wielkiego państwowca! – mówią.

Dzwoni telefon, słychać głos przepełniony uprzejmościami. To dyrektor głównego obwodowego szpitala składa życzenia wszelkiej pomyślności, zdrowia, szczęścia i sukcesów zawodowych. No tak, pan rektor plasuje się wysoko wśród wpływowych na Wołyniu ludzi. Ale życzenia i prezenty? Na Makowija?

Po chwili rozumiem jednak, z jakiej okazji te stoły i kwiaty. Rektor ma urodziny.

Przyjeżdża władyka Mychaił, metropolita łucki i wołyński Ukraińskiego Kościoła Prawosławnego Patriarchatu Kijowskiego, pięćdziesięciodwuletni, postawny, jak przystoi prawosławnemu duchownemu, brodaty, uśmiechnięty mężczyzna. Wszyscy gromadzą się przy jego stoliku. Robi się wesoło. Żona Ihora Kocana wnosi miskę z makiem w miodzie, podaje na łyżeczkach kolejnym przybywającym.

Obsługa ośrodka biegiem donosi juszki, bogracze, raki, węgorze, potrawki z kurczaków i kaczek. Na mangale grillują się szaszłyki.

Pani rektorowa wznosi toasty, wszystkie na cześć jubilata. Za każdym razem podkreśla, w duchu niczym nieskrępowanej rodzinnej autopromocji, jak wiele mąż zrobił dla kraju, dla miasta i uczelni.

Na razie wszyscy siedzą przy osobnych stolikach. Główny wspólny stół pod zadaszeniem czeka, aż zjedzie się większość tych, którzy zostaną do końca. Bo niektórzy wpadają tylko na chwilę, by złożyć życzenia. Kelnerzy uwijają się, biesiadnicy rozmawiają o Ukrainie.

Wołyński biznesmen podkreśla swoje patriotyczne przekonania: niechęć do Rosji i obawy, że „Putin wszystko kupi, bo zbliżają się wybory, a Moskwa ma pieniądze, żeby sfinansować wielu kandydatów, zmanipulować każdy wyborczy proces. Zrobiła to już nawet w Ameryce, a co dopiero tutaj, gdzie wszystko tonie w korupcji!”. Nie lubi, gdy się przy nim mówi po rosyjsku, ofukuje innych, gdy przechodzą na „wrażą” mowę. Nie zapomina też wspomnieć o kapitale własnym, choć wystarczy spojrzeć na jego dyskretnie szykowne ubranie, obuwie i oczywiście – niezbywalną oznakę materialnego statusu – zegarek. Z pewnością jest bardzo bogaty.

– Na co komu tytuły naukowe? – grzmi. – Skoro ja zawsze mogę zapytać, ile masz milionów? Dwa, trzy? Ja mam więcej. Co mi na to odpowiesz?

Niby żart, ale nie do końca. Pozycja materialna to dla tutejszych elit władzy i biznesu podstawa. Uczestnikom imprezy nad Świtaziem nędza ewidentnie nie grozi. Wille, drogie samochody, nieruchomości na Ukrainie i poza nią, sieci sklepów, prywatne kliniki, wielki świat. Wszyscy się tutaj znają. Krytykują korupcję, ale nikt nie kwestionuje, że w kraju układy i kumoterstwo to klucz do sukcesu, pozycji i władzy. „Taką mamy rzeczywistość”.

Goście rektora parkują swoje limuzyny na osobnym, zadaszonym parkingu. Bogatym nie wypada spoufalać się z gawiedzią. Różnica między tymi, którzy nie mają nic, a tymi, których stan posiadania liczy się w milionach, to prawdziwa otchłań. Gdzieś w tej przestrzeni raczkuje klasa średnia, która jednak szybciej rozwija się i upomina o głos w wielkich aglomeracjach i rozwiniętych regionach. Bo na Wołyniu świat często sprawia wrażenie, jakby był urządzony według ukorzenionego przez wieki i spiętego niewidzialną klamrą tutejszej mentalności porządku hierarchicznego. By nie powiedzieć: feudalnego. Czasy się zmieniły, a porządek został.

Wołyń i był, i dzisiaj jest jeszcze krajem panów i możnych – opisywał tutejsze dziewiętnastowieczne życie J. I. Kraszewski. – Jadąc, widzisz wszędzie pałace, parki, modne powozy, piękne zaprzęgi, a tuż obok lud dosyć biedny i uciśniony, który tylko żyzność ziemi ratuje, i to mimo wiedzy panów, o dobry byt wieśniaka rzadko dbałymi się okazujących. Niewiele z tego wyjątków6.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Przedwojenne województwo wołyńskie to obecne obwody: wołyński, rówieński i częściowo tarnopolski. Historyczny Wołyń to również część Żytomierszczyzny, która po I wojnie światowej znalazła się po stronie sowieckiej Ukrainy, i dzisiejszego obwodu chmielnickiego (wszystkie przypisy i tłumaczenia pochodzą od autorki, chyba że zaznaczono inaczej).

[2] Zjednoczona terytorialna gmina (ukr. Objednana Terytorialna Hromada), struktura powstała w ramach trwającej reformy samorządowej z kilku wsi lub dzielnic pod wspólnym zarządem. Istotą reformy jest zwiększenie samodzielności finansowej samorządów.

[3] We wschodnim prawosławiu termin tomos oznacza dekret. W końcu drugiej dekady XXI wieku Ukraina wystąpiła do patriarchy Konstantynopola o zadekretowanie Kijowowi autokefalii i uniezależnienie go tym samym od moskiewskiego zwierzchnictwa.

[4] Związane z nim zwyczaje wywodzą się z dawnej pogańskiej tradycji żniwnej. W mitologii przedchrześcijańskiej, jak wyjaśnia Wałerij Wojtowicz w Mitach i legendach dawnej Ukrainy, Spas to nie Zbawiciel, lecz bóstwo łanów i zbóż, czczone w sierpniu, czasie żniw i dożynek. Makowieja zaś to nadniebna władczyni, która obdarza mak szczególną magiczną siłą, gdy nadchodzi Spas. Mak odstrasza złe duchy i wiedźmy. W żniwa oddawano cześć również bogini wody Danie.

Przypisy końcowe

Część I

1 Józef Ignacy Kraszewski, Wieczory wołyńskie, Lwów 1859, s. 111.

2 Tenże, Wspomnienia z Wołynia, Polesia i Litwy, Wilno 1840, t. 2, s. 97.

3 Mieczysław Orłowicz, Ilustrowany przewodnik po Wołyniu, Łuck 1929, s. 177–179.

4 Tamże, s. 179.

5 Mykoła Riabczuk, Dwi Ukrajiny. Realni mezhi, wirtualni wijny, Kijów 2003 (polskie wydanie: Mykoła Riabczuk, Dwie Ukrainy, Wrocław 2004).

6 Józef Ignacy Kraszewski, Wspomnienia z Wołynia…, dz. cyt., s. 99.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2021

Wydanie I