Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Flintowi Larsenowi pozostało 41 dni, 9 godzin i 42 minuty życia.
Flint jako ośmiolatek poczuł ukłucie informujące o tym, że pozostała mu połowa życia. Wiedział więc, kiedy nadejdzie jego koniec. Przygotowuje się do swojej śmierci od dłuższego czasu – odcina się od przyjaciół, rezygnuje z ulubionych potraw i czyta przygnębiającą literaturę. Zamierza spędzić ostatnie dni z rodzicami w rodzinnym mieście.
Spotkanie z September Harrington, eksplozją energii i radości, zmienia jego plany. Dziewczyna bada fenomen połowy życia jako stażystka w Instytucie Półrozpadu, skrywa również własną przeszłość. Ich światy się zderzają i między tym dwojgiem budzi się miłość. Flint jednak nie potrafi wyznać September, co go czeka. Im bardziej się do siebie zbliżają, tym mniej czasu im pozostaje, a sekrety grożą zniszczeniem wszystkiego.
Czy September i Flint zdołają się nawzajem uratować? A może ich dni są już policzone?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 394
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MOJEJ BABCI, MARY JOSEPHINE MCDONALD.
GDY BYŁAM DZIECKIEM, PRZY TOBIE CZUŁAM SIĘ NAJSPOKOJNIEJ, NAJBEZPIECZNIEJ.
I W JAKIMŚ SENSIE PO TYLU LATACH TO SIĘ NIE ZMIENIŁO.
DZIĘKUJĘ.
41 DNI, 9 GODZIN, 42 MINUTY
TO JEST MIEJSCE, w którym umrę.
Wciśnięty między pękające w szwach walizki na tylnym siedzeniu dżipa wbijam posępny wzrok w ultranowoczesny „domek” na wprost mnie.
Wszędzie ostre kąty i drewno na wysoki połysk. I oczywiście szkło. Bardzo dużo szkła. Październikowe słońce wisi nisko i odbija się od olbrzymich, zajmujących całe ściany okien tak agresywnie, że kłuje mnie w oczy.
To jedyny dom w zasięgu wzroku, ukryty pośród lasów Pensylwanii i otoczony płonącymi pomarańczowymi liśćmi. Obrazek jak z czasopisma architektonicznego drukowanego na drogim błyszczącym papierze.
Niezupełnie tak sobie wyobrażałem miejsce, w którym spędzę swoje ostatnie czterdzieści jeden dni.
Czterdzieści jeden dni. Nie mogę uwierzyć, że to wszystko, co mi zostało.
Zaciskam powieki. Przełykam gulę, którą noszę w gardle przez pół życia. Okej, prawie pół.
Wokół samochodu w jesiennym słońcu wesoło ćwierkają ptaki. W środku nasza trójka – mama, tata i ja – milczy. Żadne z nas nie sięga do klamki swoich drzwi. To kolejny krok i nikt nie chce go wykonać.
– No, to jesteśmy na miejscu. – Mama przerywa ciszę z wymuszoną radością w głosie. Jej słowa z brzękiem odbijają się od membrany napięcia, jak igła rzucona w rycerską zbroję. Zmęczenie rozmywa jej rysy i wiem, że to nie tylko efekt długiej podróży.
Ciężka atmosfera nie wynika tylko z tego, że wkrótce umrę. Od ich rozwodu nie widziałem rodziców w jednym pomieszczeniu, a tu nagle mama siedzi w fotelu pasażera jak za dawnych czasów i częstuje tatę emenemsami. Jakbyśmy znów byli normalną rodziną.
To mama wpadła na ten pomysł. Powiedziała, że zrobimy sobie takie wakacje. Wakacje, moim zdaniem, ciut przygnębiające, ale postanowiłem być dobrym synem i zachować tę opinię dla siebie. Wiem, że tak naprawdę w tej podróży chodzi o to, żebym nie musiał spędzać ostatnich tygodni życia w samotności, kiedy oni będą pracować.
Zapytała, dokąd chciałbym pojechać, podsuwając mi listę malowniczych nadmorskich miasteczek i tętniących życiem metropolii, ale już to przerabialiśmy. Krótko po tym, jak poznaliśmy moją datę ważności, mama ciągała nas po najróżniejszych ekscytujących miejscach, żeby dać mi jak najwięcej życia w tym czasie, jaki mi pozostał. Ale weekendowe wypady do Nowego Jorku i nudne wycieczki samochodem do parków narodowych ani trochę nie poprawiły nam nastrojów – za to rodziców niemal doprowadziły do bankructwa. Już jestem dla nich ogromnym emocjonalnym ciężarem. Nie chcę stać się również ciężarem finansowym.
Dlatego zamiast pozwolić mamie zorganizować mi ostatnie wakacje z przytupem godnym pocztówki, wybrałem miejsce, które nie wpędzi moich rodziców w długi. Powiedziałem, że chcę pojechać do miasteczka, w którym dorastałem: Carbon Junction.
Tata burczy coś pod nosem i szarpnięciem wyjmuje kluczyk ze stacyjki.
– Przecież nie będziemy tu siedzieć cały dzień – tłumaczy. W takich chwilach jego zrzędliwe usposobienie zawsze działa na nas orzeźwiająco.
Wychodzimy na chłodne jesienne powietrze i rozciągamy zdrętwiałe kości. Mam na sobie czarną koszulkę i czarne dżinsy, mój stały zestaw, i od razu dostaję gęsiej skórki, która błyskawicznie rozlewa się od ramion po nadgarstki.
Podchodzi do mnie mama i przyciska mnie do swojego boku, jednocześnie podnosi na mnie twarz z pełnym otuchy uśmiechem. Patrzy na mnie z dołu nie dlatego, że jest jakoś wyjątkowo niska, to ja jestem nienaturalnie wysoki.
Oczywiście natychmiast dostrzega gęsią skórkę.
– Och, Flint, musi ci być…
– Nie marznę – przerywam jej. To też już przerabialiśmy. Jest to moja stała odpowiedź na pytanie, dlaczego nie chcę założyć kurtki.
Tyle że to nieprawda. Owszem, jest mi zimno, ale ja chcę cierpieć. Jeśli będę zziębnięty, głodny i nieszczęśliwy, to koniec będzie mniej bolesny. Może nawet przyjmę go z ulgą.
Człapiemy w stronę werandy, nasze buty dudnią głucho na drewnianej podłodze. Tego szklanego koszmaru tu nie było, kiedy mieszkaliśmy w Carbon Junction. Wtedy, w innym życiu, które wiedliśmy we trójkę w przytulnym domu po drugiej stronie miasta.
Tata sprawdza w telefonie kod, który dostał od Airbnb, i wstukuje go w klawiaturę na drzwiach. Zasuwka cofa się z mechanicznym zgrzytem i tata wchodzi jak do siebie. My z mamą wahamy się przez jedną, ciężką od emocji sekundę i wchodzimy za nim.
Ogromna przestrzeń jest boleśnie nowoczesna, podłogi wyglądają na twarde, a meble na jeszcze twardsze.
– Przepraszam, że tu jest tak mało… domowo – zaczyna mama, kiedy się rozglądamy. – Mogę kupić jakieś poduszki na tę kanapę. Dywaniki. Trochę ocieplić to miejsce.
Mama jest dekoratorką wnętrz, jest tą Leslie Larsen z maleńkiego, ledwie zipiącego filadelfijskiego biura projektowego Leslie Larsen Interiors. I wystarczy, że teraz skinę głową, a ona natychmiast rzuci się w wir działania i migiem zapcha to miejsce po sufit.
– Nie, mamo, jest w porządku. Nic tu nie trzeba zmieniać.
Moi rozwiedzeni rodzice wymieniają spojrzenie, które umacnia nas wszystkich w przekonaniu, że te „wakacje” będą dziwne.
Pocieram obolałe kolana. W samochodzie musiałem je dociskać do przednich foteli. Ale poza tym czuję się… okej.
To chyba w tym wszystkim jest najgorsze. To, że jestem zdrowy. Że absolutnie nic mi nie dolega. Nie zmagam się z żadną nieuleczalną chorobą, wszystkie narządy mam sprawne. Moje ciało powinno być w stanie pociągnąć jeszcze lata, a nawet dekady. Ale jest dwudziesty trzeci października, a ono czwartego grudnia o nieznanej godzinie po prostu się wyłączy, jak zegarek, w którym wyczerpała się bateria.
Ta data stała się dla mnie ważniejsza od daty urodzin. Wpisywałem ją w każdy formularz, jaki kiedykolwiek przyszło mi wypełnić. Standardowe pytanie brzmi: jesteś przed czy po? W szkole musiałem patrzeć, jak moi koledzy i koleżanki z klasy beztrosko zakreślali „przed” na swoich arkuszach. Ja rysowałem kwadrat wokół „po” niemal wyszarpując dziurę w kartce. I kiedy wszyscy wokół mogli pominąć następne pytanie, ja musiałem na nie odpowiedzieć.
Data śmierci: 4 grudnia.
Data narodzin i data śmierci. Nawias, który obejmuje życie każdego. I każdemu wskazuje jego własny początek półrozpadu. Ja po prostu jestem jednym z pechowców, którym ten początek ukazał się już w dzieciństwie.
Odsuwam od siebie to wspomnienie. Atak poprzedził ból głowy rozłupujący czaszkę, który pamiętam do dziś, choć ataku nie pamiętam. Tamten dzień był linią demarkacyjną biegnącą w poprzek mojego życia i dzielącą je na czas, zanim wiedziałem, kiedy umrę, i czas… po.
Tata drapie się po zaroście.
– Flint, może przyniesiesz nasze rzeczy z samochodu?
Mama energicznie odwraca do niego głowę.
– Mack, nie każ mu tego robić.
– Dlaczego nie? Przecież nic mu nie jest.
– Mamo, w porządku – zapewniam ją, zanim wywiąże się między nimi „różnica zdań”, jedna z tych, które kiedyś były ich specjalnością.
Poza tym rzeczywiście nie mam nic przeciwko przyniesieniu bagaży. Doceniam, że przynajmniej tata nadal traktuje mnie normalnie. Właśnie dlatego po ich rozwodzie postanowiłem zamieszkać z nim. Okej, również dlatego, że mama usilnie starała się pokazać mi, jak bardzo jest radosna i pozytywnie nastawiona, i to ją wykańczało. Udawała, że świetnie to znosi, ale niknęła w oczach. Nie mogłem na to patrzeć. I być tego powodem.
Kiedy krążę między samochodem a domem, taszcząc toboły, mama krząta się w kuchni i próbuje uruchomić kosmiczny ekspres do kawy, a tata, schowany do połowy w szafce pod zlewem, prawdopodobnie reguluje ciśnienie wody albo coś w tym stylu. Nazwać go złotą rączką to grube niedopowiedzenie. Tata wykonywał tyle przedziwnych zawodów, że jest wielofunkcyjny niczym szwajcarski scyzoryk. Zanim się urodziłem, gasił pożary na platformach wiertniczych, potem był przewodnikiem w firmie organizującej spływy raftingowe. Obecnie kieruje zespołem spawaczy przemysłowych i potrafi naprawić właściwie wszystko.
Powinienem się cieszyć, że rodzice chcą być przy mnie, ale szczerze mówiąc, wolałbym, żeby mnie tu zostawili i wrócili do miasta. Każde do swojej pracy, swojego kręgu przyjaciół i własnego, wolnego od Flinta życia. Nie są mi potrzebni. Dzięki, z umieraniem poradzę sobie sam.
Samochód w końcu jest pusty. Zamykam go z podwójnym piknięciem pilota i wracam do domu. Ale zanim dotrę do drzwi, coś każe mi przystanąć.
Widzę ich przez przeszkloną ścianę. Już nie kręcą się po kuchni. Zamarli nieruchomo. Mama przy ekspresie do kawy, jedną dłoń dociska do policzka, drugą trzyma na blacie, jakby musiała się podeprzeć. Tata ze swego miejsca po drugiej stronie kuchni patrzy na jej plecy, a na jego twarzy maluje się bezsilność, jakiej nigdy u niego nie widziałem.
Bardzo głośno otwieram drzwi i zamykam je za sobą.
Kiedy się odwracam, mama stoi prosta jak struna, wygładza na sobie sweter i mruga pośpiesznie. Ale widzę, że tłumi emocje jak na pogrzebie. I jak na pogrzebie powietrze jest gęste, bo na końcu pokoju w trumnie leżą zwłoki, więc trzeba chodzić na palcach i ważyć słowa. Tyle że tu akurat zwłoki nadal chodzą i mówią.
To od początku był głupi pomysł. Nie możemy udawać, że jesteśmy tą rodziną, którą byliśmy osiem lat temu.
Podchodzę do okna z drugiej strony domu i patrzę na las, żeby nie widzieli, jak zaciskam zęby. Upominam się, żeby nie wstrzymywać oddechu, żeby się skupić na liściach, które szeleszczą na wietrze.
Zza częściowo nagich gałęzi wyłania się zarys zabudowań po drugiej stronie potoku Maynard’s Creek, którego czarna, pofalowana nitka wije się w dole zbocza będącego naszym ogrodem. Znam ulicę biegnącą po drugiej stronie. To Harker’s Run. Niesamowite, że pamiętam to po tylu latach.
Tamto dawne życie w Carbon Junction wydaje mi się bardziej realne niż osiem lat przeżytych w mieście.
Chociaż nie wszystko jest tak jak dawniej – jeden z domów ktoś pomalował na jasny fiolet. Dziwnie to wygląda na tle płonących, umierających barw jesieni. Mrużę oczy. Nie pamiętam, żeby na tamtej ulicy stał fioletowy dom. Z drugiej strony chociaż jest krzykliwy, to nie on w widoku z okna drażni mnie najbardziej.
Powyżej linii drzew, na najwyższym pagórku w mieście pysznią się bowiem dwa architektoniczne koszmary. Zamek i Korona.
Zamek to stara elektrownia węglowa, której trzy kominy mają niby przypominać wieże zamkowe. Od lat nieczynna niszczeje i rdzewieje za lichym ogrodzeniem z siatki, ale z daleka nadal wygląda na potężną i dominującą. Swego czasu dawała zatrudnienie praktycznie całemu miasteczku. Gdy ją zamknięto, miasteczko mogło się pogrążyć w biedzie i zarosnąć chwastami, ale ocalenie przyszło w postaci drugiego budynku na wzgórzu – Korony. I teraz tam pracują wszyscy z Carbon Junction. Albo prawie wszyscy.
Korona to bezlitośnie nowoczesna wieża z białego betonu, wznosząca się trzydzieści pięter nad miastem i zwieńczona kręgiem wygiętych szpikulców wyglądających jak korona jakiegoś okrutnego władcy z kosmosu.
Jest coś boleśnie ironicznego w fakcie, że moje rodzinne miasto, miejsce, w którym się urodziłem i w którym umrę, stało się siedzibą Instytutu Półrozpadu, najważniejszego ośrodka badającego zjawisko, z którym ludzkość mierzy się od zarania dziejów.
Gdybym miał dość energii, pokazałbym mu środkowy palec.
Wydaje mi się, że mama tak naprawdę się ucieszyła, że chciałem tu wrócić. Głównym zadaniem instytutu jest znalezienie czynnika determinującego początek półrozpadu (choć wątpię, aby kiedykolwiek udało się poczynić jakiś postęp w tym obszarze), ale oferuje również najróżniejsze programy „wsparcia”. I jeśli mamie się wydaje, że zdoła mnie namówić na rozmowę z którymś z terapeutów instytutu, to czeka ją głęboki zawód.
Słońce chowa się za chmurą i przez moment widzę w szybie własne odbicie. Boże, wyglądam jak zombie. Jestem wykończony.
Coś uderza w szybę dokładnie na wysokości mojej twarzy. Zaskoczony odskakuję.
Mały szary ptak leży na boku na deskach podłogi. Obserwuję, jak ptaszek podrywa się jeden jedyny raz i wypuszcza powietrze, a jego maleńka pierś się zapada. I więcej się nie rusza.
Przez chwilę jestem jak sparaliżowany. Pierwszy raz widzę, jak umiera jakaś istota.
Gula w moim gardle rośnie.
– Mamo? Na tarasie jest martwy ptak.
– Co mówisz? – Zjawia się przy mnie natychmiast. – Och, skarbie, nie patrz tam. Powiem tacie, żeby go zabrał do śmietnika na podjeździe.
– Nie, zaczekaj. – Zdążyłem już poczuć więź z tym ptakiem. Przecież ja też tutaj umrę. – A nie mamy jakiegoś pudełka czy czegoś takiego?
Mama łagodnieje.
– Coś się znajdzie.
Kiedy znika w poszukiwaniu ptasiej „trumny”, ja przetrząsam szuflady w kuchni. Ponieważ nie pomyślałem o zabraniu łopaty na te wesołe rodzinne wakacje, będzie mi musiała wystarczyć chochla do zupy.
Mama wręcza mi pudełko po kapsułkach do ekspresu.
– Myślisz, że się zmieści?
Kiwam głową i wychodzę na taras.
– Flint, zaczekaj. Włóż kurtkę.
Gdy się odwracam, mama trzyma ją w wyciągniętej ręce.
– Proszę – nalega.
Biorę kurtkę, ale zamierzam ją zdjąć, kiedy tylko zniknę mamie z oczu.
A ona przytrzymuje mnie za łokieć.
– Masz ochotę porobić coś konkretnego dziś wieczorem? – pyta. – Pomyślałam, że moglibyśmy zamówić tajskie jedzenie, a tata mógłby uruchomić telewizor.
– Szczerze mówiąc, jestem trochę zmęczony. Chyba po prostu pójdę się położyć.
To oczywiście nie zostaje dobrze przyjęte. Wiem, jak sobie wyobrażała te ostatnie tygodnie. Żadne z rodziców nie może sobie pozwolić na półtora miesiąca wolnego, ale i tak zdołali wygospodarować taki kawał czasu na Pielęgnowanie Życia Rodzinnego. A mama dodatkowo będzie chciała, żebym ją na bieżąco informował o swoich odczuciach.
– Flint… – Odgarnia mi włosy z twarzy. – Wiem, że jest ci ciężko, ale wciąż możemy robić fajne rzeczy, mimo że…
Nie jest w stanie tego powiedzieć. Nawet po ośmiu latach życia z tą świadomością.
Bezradnie wyciąga ręce w moją stronę.
– Nie możesz nic nie robić. Powinieneś mieć coś z życia.
– Coś jest w tym zdaniu kluczowe.
Zraniłem ją, widzę to po jej twarzy.
Chcę przeprosić, przyciągnąć ją do siebie i przytulić jak wtedy, kiedy byłem dzieckiem. Ale nie mogę. Nie powinienem. Lepiej, żeby zbytnio za mną nie tęskniła, gdy mnie nie będzie.
Wzdycham.
– Okej, niech będzie tajskie.
Uśmiecha się. Mechanicznie, ale zawsze to coś.
– Zamówię od razu. Kocham cię.
– Taa.
Na tarasie kucam i trącając ptaka palcem, wtaczam go do pudełka. Potem idę w stronę drzew. Zatrzymuję się pod wysoką sosną i zdejmuję kurtkę. Kiedy wbijam chochlę w zimną ziemię, w głowie mam tylko jedną myśl. Czterdzieści jeden dni.
Zalewa mnie fala czegoś czarnego i bezgranicznie zjebanego.
Myślałem, że przywykłem do tego odliczania. A jednak teraz, kiedy do końca zostało sześć tygodni, coraz częściej przytrafiają mi się takie fale gorącej, lepkiej paniki. W niektóre dni jest gorzej, w inne ciut lepiej. Czasem nawet udaje mi się niemal całkiem ją zagłuszyć, ale odkąd tu przyjechaliśmy, ucisk w gardle nie słabnie.
Sporo przeszedłem w ciągu ostatnich ośmiu lat. Byłem dzieckiem, kiedy nastąpił u mnie początek półrozpadu. Takim zwykłym, lekko szurniętym trzecioklasistą, który z początku nie do końca rozumiał, co właściwie się stało. Potem, w Filadelfii, też nie było najgorzej, przynajmniej z początku. Nie przeszkadzało mi, że w nowej szkole nikt nie chciał się kumplować z dzieciakiem, który wkrótce kopnie w kalendarz. Ale kiedy poszedłem do liceum…
To był najgorszy rok w moim życiu. Z wielu powodów.
Kończę zasypywać ptasi grób i wycieram dłonie w dżinsy. Z tylnej kieszeni wyjmuję telefon. Ustawiłem sobie odliczanie na ekranie blokady i teraz przez chwilę tylko patrzę, jak przeskakują cyfry. Jak topnieją sekundy.
Następna sekunda przepadła.
Tik.
I następna.
Jak mogłem wykorzystać tę sekundę? Jak powinienem był ją wykorzystać? Czasem, gdzieś pomiędzy falami strachu, smutku i złości pojawia się poczucie winy. Jego nienawidzę najbardziej.
Śmierć będzie o niebo łatwiejsza niż ta męczarnia. Łatwiejsza niż bezradne czekanie na koniec.
Bo widzicie, z tym półrozpadem jest tak, że nic, absolutnie nic nie może cię zabić przed wyznaczonym dniem twojej śmierci. Mógłbym się rzucić pod ciężarówkę albo przywiązać się do torów kolejowych i bym nie umarł. Byłbym górą mięsa, ale żywą. Aż do czwartego grudnia. Ciarki mnie przechodzą, gdy pomyślę o tych na wpół sekciarskich grupach, które pojawiają się znikąd w dziwnych momentach historii, kiedy szukanie mocnych wrażeń staje się modne. Skakanie ze skał bez przeszkolenia, pływanie z płaszczkami i aligatorami, wyścigi równoległe. Mówi się, że chodzi o zastrzyk adrenaliny albo odzyskiwanie kontroli i próbę przechytrzenia śmierci, ale zbyt wiele razy widziałem, czym to się kończy. Te obrażenia są makabryczne. Kończyny oderwane od ciała, oparzenia trzeciego stopnia, paraliż. Straszliwy, rozdzierający ból jest powodem, dla którego większość ludzi woli się nie wygłupiać. Po prostu odliczamy.
Patrzę na chochlę sterczącą z ziemi jak kamień nagrobny.
I wtedy uderza mnie ta myśl: moi rodzice będą musieli mnie pochować.
Zważywszy, ile czasu poświęcam na rozmyślanie i czekanie, aż nadejdzie mój dzień śmierci, to niepojęte, że wcześniej o tym nie pomyślałem.
Rodzice mają zagwarantowaną starość. Tata doznał ataku dwa lata temu, gdy miał czterdzieści dwa lata, a osiemdziesiąt cztery lata to naprawdę niezły wynik. Mama z kolei jeszcze nie przeżyła swojego początku półrozpadu, a jest to coś, co sprawdza się zawsze. Któregoś dnia dożyją moich urodzin, od których liczba lat, jakie przeżyli beze mnie, przewyższy tę, którą przeżyliśmy razem.
Broda zaczyna mi drżeć. Boże, znowu to samo. Chcę tylko przetrwać te ostatnie tygodnie i umrzeć, nikogo nie raniąc. Czy proszę o zbyt wiele?
Podnoszę wzrok na nasz dom. Kiedy tam wrócę, mama będzie chciała mnie przytulić, pocieszyć po śmierci ptaka. Tata się za mną wstawi; robi to zawsze, gdy mama traktuje mnie, jakbym był z kruchej porcelany. A potem w nocy może usłyszę jej płacz, jak w każdy weekend, gdy u niej jestem.
Przyciskam nadgarstki do oczu. Nie mogę tam wrócić. Nie potrafię tam oddychać.
I tak w mojej głowie formuje się pewna myśl.
Muszę znaleźć sobie miejsce, w którym spędzę ostatnie dni. W ten sposób rodzice nie usłyszą, jak po raz ostatni wypuszczam powietrze i nie zobaczą, jak gaśnie światło w moich oczach.
Nie mogę pozwolić, żeby patrzyli, jak umieram. To ich złamie.
Wciągam w nozdrza zapach lasu. Mokrej kory i sosnowych igieł, słodki, pekanowy zapach gnijących liści.
Chyba nawet znam takie miejsce.
Zamiast wracać do domu, odwracam się i idę głębiej w las.
CHCĘ TU ZOSTAĆ na zawsze.
Mam skurcze w dłoni od kopiowania wzorów izotopowych i algorytmów genetycznych, ale ledwie to zauważam. To jedyne miejsce na ziemi, w którym nie muszę mieć się na baczności i mogę swobodnie oddychać: dyspozytornia z widokiem na laboratorium biochemiczne na ostatnim piętrze Instytutu Półrozpadu.
Samo laboratorium to wart grube miliony cud technologiczny – ogromna rotunda z wysokim sklepieniem zastawiona sekwencerami genomu, systemami do przetrzymywania płynów, spektrofotometrami i stanowiskami do badań klinicznych. Wszystko jest zalane chłodnym białym światłem, ale w równych odstępach na zaokrąglonych ścianach zapalają się kinkiety z łagodniejszym, niebieskim i fioletowym światłem, przez co wygląda tu jak wewnątrz nowoczesnego statku kosmicznego.
Po latach obsesyjnej harówki zasłużyłam sobie, aby codziennie jeść lunch właśnie tutaj, trzydzieści pięter nad Carbon Junction, patrząc, jak tworzy się historię nauki.
Nie mogę oderwać oczu od doktor Emilii Egebe Jackson, jednej z czołowych badaczek zjawiska półrozpadu, która w swoim nieskazitelnie białym kitlu przechadza się po szczelnie zamkniętym pomieszczeniu. Od dwóch miesięcy jestem tu stażystką, a wciąż muszę się szczypać, żeby uwierzyć, że naprawdę mogę być tak blisko jej niezwykłego umysłu.
Zbieram włosy i splatam w ciężką, grubą linę koloru miedzi, która wisi wzdłuż moich pleców i sięga najniższego kręgu. W takich chwilach czuję się prawie jak dawna September. Spokojna i spełniona, z sercem świecącym fluorescencyjną słusznością. W każdym innym miejscu z wszystkich sił muszę się pilnować, żeby nie myśleć o tym, co straciłam pół roku temu.
Kogo straciłam.
Doktor Jackson podchodzi do ściany ze słynną tablicą. Pochylam się, ciekawa, czy znajdzie błąd, który wypatrzyłam dziesięć minut temu. Zastyga w miejscu jak cząstka zawieszona w polu kinetycznym poruszanym turbiną i ocenia wzory i diagramy molekularne.
Minutę później chwyta suchościeralny mazak i poprawia błąd.
– Wiedziałam – szepczę, choć poza mną nie ma tu nikogo.
Doktor Jackson znajduje kawałek pustego miejsca na tablicy i zaczyna coś pisać. Przeszklona ściana kabiny tłumi dźwięki, ale domyślam się, że jej flamaster piszczy wściekle. Notuję każdą cyfrę i symbol, jakie stawia. Otwieram szerzej oczy, gdy zaczyna mi świtać, dokąd ona zmierza.
Wszystko, co robi doktor Jackson, jest przełomowe. Stanowisko naszej szefowej objęła dwa miesiące temu i od tamtej pory w instytucie aż iskrzy, jakby nam wszystkim wstrzyknięto adrenalinę, C9H13NO3. Daje się wyczuć jakieś zbiorowe buzowanie, poczucie, że zbliżamy się do poznania prawdziwej istoty półrozpadu. I do jego skutecznego leczenia – być może.
To z kolei – znalezienie leku na półrozpad – jest powodem, dla którego tu jestem. Dwa i pół roku temu stało się to jedynym sensem mojego życia.
W ciche buczenie klimatyzacji wdziera się głos.
– September. Nie mogę powiedzieć, że jestem zaskoczony twoją obecnością tutaj.
Podrywam się na krześle. Bezpieczna przestrzeń mojej przerwy na lancz rozpada się w proch.
W drzwiach stoi Wkurzający Percy. Jest drugim stażystą w dziale badań zaawansowanych. Szczerzy się triumfalnie, a dłonie ma splecione na plecach, niczym książęcy dziedzic.
Oczywiście Wkurzający Percy to nie jest jego prawdziwe nazwisko, tak naprawdę nazywa się znacznie gorzej: Percival Bassingthwaighte. Serio. I jest zmorą mojego życia.
Teraz unosi brodę, żeby mnie widzieć na końcu własnego nosa.
– Czy nie miałaś przypadkiem asystować naszej nieustraszonej liderce w punkcie rekrutacyjnym?
Przeszywa mnie ładunek elektrostatyczny z komunikatem „o kurde”. Biorę laptop, torbę listonoszkę i wybiegam z dyspozytorni. Aż warczę pod nosem, gdy w korytarzu słyszę za sobą stukanie obcasów półbutów Percy’ego.
Jestem przekonana, że obrał sobie za osobistą misję wisieć mi stale nad głową wyłącznie po to, żeby móc mi wytknąć każdy najmniejszy błąd. Co być może ma jakiś sens. Ostatecznie jestem dla niego konkurencją. Oboje aplikowaliśmy na staż w programie biochemii i genetyki przy Uniwersytecie Carbon Junction, a zgodnie z polityką uczelni przyjmuje się tylko sześciu studentów rocznie i muszą to być osoby z sześciu różnych krajów. W styczniu jedno z nas otrzyma list potwierdzający przyjęcie na powiązaną z instytutem uczelnię, a drugie nie.
Wciskam guzik windy. Kiedy zjeżdżamy, zwijam włosy w kok i spinam klamrą, a z kitla strzepuję kilka okruszków. Staram się w miarę możliwości wyglądać profesjonalnie. Co prawda nigdy nie pokonam Percy’ego w kategorii najbardziej podręcznikowego przykładu naukowca – czyli zimnego, sterylnego i pozbawionego emocji – ale to nie on trzy lata temu zdobył Krajową Nagrodę dla Młodego Naukowca za badania nad mutacją genetyczną powiązaną ze zwiększonym ryzykiem wystąpienia choroby Alzheimera. Poza tym moja umiejętność zapamiętywania wzorów jest… ciut dziwaczna. Większość naukowców nie potrafi z głowy wyrecytować wzoru chemicznego każdej substancji, o jakiejkolwiek usłyszeli, a ja owszem. Pamiętam również w najdrobniejszych szczegółach każdy zrecenzowany artykuł naukowy, jaki przeczytałam. Szkoda tylko, że ta supermoc najwyraźniej ma zastosowanie wyłącznie w przypadku nauk ścisłych – w zeszłym roku ledwie zdałam angielski.
– Masz już tę prezentację o historii półrozpadu? – pyta Percy. Bo poza asystowaniem naukowcom musimy również co miesiąc oddawać projekty zadane przez Dział Edukacyjny instytutu.
– Prawie. Muszę ją tylko doszlifować. A ty?
– Wczoraj złożyłem – oznajmia z uśmieszkiem.
W tym miesiącu mamy przygotować pokaz slajdów przedstawiający historię badań nad półrozpadem. Coś, czego dzieci uczą się w piątej klasie. Każdy wie, że pierwsze wiarygodne dane na temat zjawiska półrozpadu zaczęli gromadzić włoscy myśliciele epoki renesansu, z Leonardem da Vinci na czele. To oni wykazali, że ukłucie – atak, który następuje w momencie rozpoczęcia półrozpadu – ma bezpośredni związek ze śmiercią. Wcześniej raportowanie narodzin i zgonów było zupełnie nieusystematyzowane. Choć oczywiście gdy w Egipcie brytyjscy archeologowie zaczęli wykopywać mumie, szybko wyszło na jaw, że starożytni Egipcjanie również wiedzieli o półrozpadzie.
O ile nam wiadomo, u ludzi to zjawisko występowało od zawsze. Nauczyliśmy się żyć w cieniu śmierci.
Czasem gdy jestem w tłumie ludzi, wyobrażam sobie setki zegarów tykających nam nad głowami.
Kiedy winda się zatrzymuje, kolejno zbliżamy twarze do skanera tęczówek. Nikt nie może się przemieszczać po budynku bez odpowiednich upoważnień, nawet czołowi naukowcy. Skaner pika i drzwi się rozsuwają, wpuszczając nas na drugie piętro. Asystujemy po sześć tygodni w każdym dziale instytutu i od początku wiedziałam, że punkt rekrutacyjny będzie najgorszy. To tutaj przyjmujemy ludzi do naszych badań nad datą śmierci.
Szefowa oddała nam dwojgu do dyspozycji dokładnie trzydzieści centymetrów kwadratowych swojego pozbawionego okien biura, więc rzucam laptop i torbę na aktówkę Percy’ego (ilu siedemnastolatków chodzi z aktówką?) i ruszam szybkim marszem w dół długiego krętego korytarza.
Pod drzwiami pokoju I-37 upewniam się, czy dobrze zapięłam fartuch. Nie chcę powtórki z zeszłego tygodnia.
Tuż przed wejściem zamykam oczy. „Jestem świetną naukowczynią. Jestem świetną naukowczynią”. Może jeśli będę tę mantrę powtarzać dostatecznie często, moja szefowa też w to uwierzy?
Pukam dwukrotnie i po cichu wchodzę do środka. Pomieszczenie ma rozmiar niewiele większy od stojącego pośrodku łóżka, a białe ściany są pikowane – jak w pokoju bez klamek. Leżąca w łóżku pacjentka wygląda na wycieńczoną. Jest przeraźliwie chuda i krucha. Ma w sobie coś ptasiego. Jej twarz w kształcie serca pobielała ze strachu. Wygląda na młodszą ode mnie, chociaż wiem, że to niemożliwe. Żeby się zapisać do programu, trzeba mieć skończone osiemnaście lat.
Obok niej na taborecie na kółkach siedzi moja szefowa, doktor Uta Juncker.
Doktor Juncker związała siwoblond włosy w ciasny koczek na karku, a głębokie zmarszczki na pozbawionej makijażu twarzy nadają jej wiecznie niezadowolony wygląd. W sumie jeszcze nie widziałam, żeby ta kobieta się uśmiechnęła.
Wita mnie skinieniem głowy i ponownie odwraca się do kobiety na łóżku.
– Pani Vásquez, to jedna z moich stażystek, September Harrington – wyjaśnia. Jej niemiecki akcent zwykle jest ledwie słyszalny, ale w moim nazwisku zawsze się uwidacznia, gdy „g” wymawia twardo: Harrinkton. – Będzie mi asystować, kiedy będę panią podłączała do aparatury i pobiorę kolejne próbki krwi.
Przez twarz pani Vásquez przemyka grymas.
– Jeszcze więcej krwi.
– To ważne, aby na bieżąco monitorować wszelkie zmiany, dlatego dziś będziemy pobierać krew co cztery godziny, a jutro co godzinę. – Doktor Juncker mówi jak zwykle tonem szorstkim i beznamiętnym.
Biorę podkładkę do pisania i zajmuję swoje stałe miejsce u wezgłowia szpitalnego łóżka. Wiem, co robić, i jestem w tym niezła.
– Pani Vásquez, czy może się pani odrobinę przysunąć? – pytam.
– Proszę mi mówić Aubrey – proponuje kobieta i uśmiecha się słabo.
– Jasne – przytakuję, ale gdy zerkam ukradkiem na szefową, widzę, że tego nie pochwala.
Kiedy przystępujemy do działania, Aubrey milknie, patrzy tylko na swoje dłonie. Ma na sobie szpitalną koszulę z logo instytutu, bransoletkę z kolorowych koralików i swoje własne jasnoniebieskie skarpetki.
Czuję, jak wzbiera we mnie sympatia, ciężka i wysysająca tlen. Zawsze tak jest, gdy zbyt długo przyglądam się pacjentom.
Jej parametry życiowe są idealne. Elektrokardiograf i wszystkie pozostałe maszyny, do których ją podpięłyśmy, pikają zgodnym, wesołym rytmem. Ale Aubrey jutro umrze i ani ja, ani doktor Juncker nie możemy temu zapobiec.
Piętnaście lat temu założyciel instytutu, doktor Elias Blumenthal, dokonał pierwszego przełomowego odkrycia. Otóż, osoby całkowicie zdrowe, takie, których stan nie jest pogorszony przez chorobę czy zaawansowany wiek, można odizolować i podłączyć do całej aparatury podtrzymującej życie, jaka tylko istnieje, a one i tak umrą w dniu swojej śmierci. Doktor w swoich wytłumionych salkach podłączał pacjentów do najróżniejszych maszyn, żeby się dowiedzieć, co naprawdę się z nimi dzieje, i wtedy znalazł mechanizm będący elementem półrozpadu – spontaniczne pęknięcie tętniaka, które pacjenta zabija.
Pęknięcie tętniaka, występujące zawsze w innej części mózgu i zawsze jest zbyt gwałtowne, aby dało się je opanować. Doktor próbował nazwać to zjawisko efektem Blumenthala, ale wszyscy nazywają je po prostu odcięciem zasilania.
Możliwość uchwycenia tego momentu na rezonansie magnetycznym pozwoliła rozpocząć próby powstrzymania go. I nagle z całego świata do doktora Blumenthala zaczęły płynąć miliardy dolarów. W jego rodzinnym mieście Carbon Junction postawiono imponujący gmach Instytutu Półrozpadu i zewsząd zjechali się naukowcy pragnący w nim pracować. Od piętnastu lat próbują się dowiedzieć jak najwięcej o tych tętniakach i testują kolejne terapie mające na celu powstrzymywanie ich pękania. Jak dotąd wszystkie okazały się nieskuteczne, ale doktor Jackson przywiozła kilka niesłychanie nowatorskich pomysłów i czuć w powietrzu, że zbliżamy się do przełomu.
Choć oczywiście dwudziestoletnia Aubrey Vásquez z San Antonio w Teksasie już się na niego nie załapie.
Doktor Juncker poprawia elektrodę na lewym ramieniu Aubrey i dopiero teraz zauważa bransoletkę. A powiedzieć, że moja szefowa to służbistka, to nic nie powiedzieć.
– Przykro mi, ale muszę panią poprosić o zdjęciecałej biżuterii. – W jej głosie pobrzmiewa irytacja.
Na twarzy Aubrey pojawia się panika.
– Ale to od mojej… – Głos więźnie jej w gardle. – Naprawdę nie mogę jej zatrzymać?
– Obawiam się, że nie. – Doktor Juncker nie zaszczyca jej nawet spojrzeniem.
Aubrey dotyka bransoletki i łzy stają jej w oczach.
Zerka na mnie, jak sądzę w nadziei, że zaprotestuję. Błagalny wyraz w jej oczach, milcząca prośba „zrób coś, spraw, żeby znów było dobrze”, wydają się dziwnie znajome.
– Dam ci woreczek – słyszę własne słowa. To dziwne, ten nagły atak nostalgii. Jakby budził się we mnie jakiś głęboko ukryty instynkt. Z szuflady 4C wyjmuję mały strunowy woreczek na próbki biologiczne i staram się ignorować palący wzrok doktor Juncker. Uśmiecham się do Aubrey. – Przyczepimy go do wezgłowia twojego łóżka. W ten sposób będziesz ją miała przy sobie, kiedy pojedziesz piętro wyżej.
Jej twarz marszczy się z wdzięczności. Zsuwa bransoletkę i mi podaje. Koraliki są nawleczone na cienką gumkę, bransoletka wygląda, jakby zrobiło ją dziecko. Są na niej jakieś litery, ale bez odwracania bransoletki widzę tylko część z nich.
STERS♥FOREV
Nie.
Podłoga przechyla się pod moimi stopami. Mam wrażenie, jakby pokój nagle wypełnił podtlenek azotu, N2O, i bieg wszystkich procesów w moim ciele spowolnił do pełzania.
Wiem, dlaczego jej wzrok wydał mi się znajomy.
Tak patrzy młodsza siostra na starszą.
A instynkt, który ten wzrok we mnie uruchomił, jest czymś, czego nigdy więcej nie spodziewałam się poczuć. Ostatni raz czułam go pół roku temu.
Wtedy, gdy moja siostra jeszcze żyła.
Podkładka do pisania wysuwa mi się z rąk i z łoskotem spada na podłogę.
– Przepraszam – mówię cicho i schylam się, żeby ją podnieść spod łóżka. To daje mi okazję, żeby ukryć twarz. Cała się trzęsę.
Kiedy znów się prostuję, doktor Juncker patrzy na mnie, jakbym była okazem pod jej mikroskopem.
– Pani Harrington, niech pani wraca do mojego biura. – Jej głos przedziera się przez chaos panujący w moim ciele. – Zaraz do pani przyjdę.
Nie trzeba mi tego powtarzać.
Na korytarzu udaje mi się przejść jakieś dziesięć kroków, zanim muszę się oprzeć o ścianę; z trudem łapię w płuca powietrze, które nagle wydaje mi się krystalicznie czyste.
Muszę wziąć się w garść. Czasem, gdy nauka pochłania mnie bez reszty, udaje mi się nie myśleć o niej przez cały dzień. Ale wystarczy jakiś drobiazg, słowo, bransoletka, spojrzenie – i cała chwiejna konstrukcja, która trzyma mnie w ryzach, się zawala.
Otwierają się drzwi pokoju I-37. Natychmiast się prostuję. Doktor Juncker wychodzi i z cichym kliknięciem zamyka je za sobą.
– Pani Harrington. Wydawała się pani dziwnie poruszona podczas przyjmowana pacjentki.
Chcę potrząsnąć głową, zaprzeczyć, powiedzieć, że nic mi nie jest. Ale czuję się, jakby ktoś wstrzyknął mi truciznę uniemożliwiającą wszelkie ruchy. Na myśl przychodzi mi strychnina, C21H22N2O2.
– Przychodzą do nas pacjenci w stanie emocjonalnego rozchwiania – ciągnie. – Naszym zadaniem jest ich przyjąć, pozyskać potrzebne nam próbki i dane, i się wycofać.
Wstyd mnie pali, roztapia niczym jądro komórkowe w procesie mitozy. Bycie naukowczynią jest moim marzeniem, odkąd filmik na YouTubie o prostym doświadczeniu z wulkanem przypadkiem przełączył się na zaawansowany wykład o genetyce, którego jako dziesięciolatka nie miałam prawa rozumieć.
Doktor Juncker marszczy brwi.
– September. Wielu pracujących tu badaczy ma osobiste doświadczenia z półrozpadem. Proszę, abyś nie wnosiła swoich emocji do punktu rekrutacyjnego. One mogą zaburzać naukową perspektywę.
Kiwam głową. Muszę się bardziej starać. Muszę bardziej udawać. Tego, co spotkało moją rodzinę, nie da się zapomnieć – mogę jedynie upchnąć to gdzieś i trzymać kciuki, żebym zdołała utrzymać to w zamknięciu. I zwykle mi się udaje. Nie wiem, co się ze mną dziś stało.
– Wracam do głównego laboratorium – oznajmia doktor Juncker i wygładza swój kitel. Na którym nie ma najmniejszej fałdki. – Widzimy się jutro.
Wstrzymuję oddech, dopóki nie zamkną się za nią drzwi windy, a cyfry u góry zaczną rosnąć. Wtedy wracam do biura po swoje rzeczy.
– Domyślam się, że przyjęcie pacjentki nie poszło najlepiej?
Podskakuję spłoszona.
– Cholera, Percy.
Miałam nadzieję, że będzie w sali przygotowań. Policzki mi płoną, kiedy chwytam swoją torbę. Muszę stąd wyjść.
Jestem przy drzwiach, kiedy znów się odzywa:
– Wiesz, że doktor Juncker prędzej czy później wszystkiego się domyśli, prawda?
Zwalniam kroku. Ciemnieje mi w oczach, gdy się odwracam.
– O czym ty mówisz?
– To – macha ręką w stronę mojego kitla i identyfikatora z logiem instytutu – to nie jesteś ty. Wiem, jaka naprawdę jesteś.
Przez chwilę kołyszę się w miejscu, oniemiała.
– Do widzenia, Percy – mówię wreszcie najspokojniej, jak potrafię, chociaż w środku jestem w rozsypce.
Tylko się nie rozpłacz, nie rozpłacz się!
Kiedy szybkim krokiem przemierzam korytarz, piszę do dwójki moich najlepszych przyjaciół, Dottie i Bo.
Sytuacja kryzysowa. Spotkajmy się w ruinach ASAP.
W windzie zrywam z siebie kitel i wpycham do torby. „To nie jesteś ty”.
Z szafki dla personelu wyjmuję pomarańczowe sznurowane kozaki w stylu retro, a nudne baleriny, które noszę tylko w pracy, również chowam do torby. Rozpuszczam włosy, zdejmuję z wieszaka swój ukochany płaszcz w kolorze czerwonego wina, a wokół szyi owijam gruby żółty szalik. Na koniec w skrzydełko nosa ponownie wsuwam maleńki srebrny kolczyk. Moja mama, od której dzieli mnie pół kraju, nosi identyczny. Kupiłyśmy je razem na jej ulubionym bazarze boho. Przez jedną krótką chwilę mogłabym przysiąc, że czuję nutkę szałwii muszkatołowej i jaśminu z jej perfum.
Styl, w jakim się ubieram poza murami tego budynku, to jedyne, co sprawia, że wciąż czuję się jak ja z czasów przed. Jak September, która fascynowała się nauką tak zwyczajnie i po prostu. Jak September, która była wiecznie zabiegana, tryskała energią i kochała dobrą zabawę.
Jak September, która była starszą siostrą.
Wypadam z instytutu na zimne, rześkie popołudnie. Schodami z białego marmuru zbiegam do miejsca, w którym kończy się lśniący kamień, a zaczyna Main Street, najmodniejsza ulica w Carbon Junction.
Do domu, w którym mieszkam z babcią, jest stąd pieszo jakieś pięć minut, ale ja się odwracam i biegnę w przeciwną stronę.
W głąb lasu.
41 DNI, 9 GODZIN, 10 MINUT
MASZERUJĘ PRZEZ LAS, rozmiękłe brązowe liście kleją mi się do butów. Zaczynam żałować, że zostawiłem kurtkę przy ptasim grobie, ale idąc, przynajmniej nie zmarznę w nogi.
Niebo nade mną przecina samolot ze świstem, od którego drży ziemia. Po odgłosie obstawiam samolot bojowy, najprawdopodobniej F-16. I od razu się ożywiam. Mógłbym podnieść wzrok i bez trudu rozpoznać model. Znam wszystkie. Dziadek jest pilotem i na pierwszy pokaz lotniczy zabrał mnie, gdy miałem cztery lata. Zamiast tego zaciskam dłonie i nie odrywam wzroku od nierównego podłoża. Ruiny powinny już być gdzieś blisko.
Drzewa się przerzedzają i nagle jestem na jakiejś ulicy na przedmieściach.
Cholera. Myślałem, że zagłębiam się w las, a nie wracam do miasta. Z frustracją potrząsam głową, a potem się rozglądam, usiłując rozpoznać teren.
Po jednej stronie drogi stoją schludne jednopiętrowe domy, każdy w nieco innym odcieniu beżu. Jest tak cicho, że słychać, jak wiewiórka biegnie w górę najbliższego drzewa, a kilka domów dalej ktoś grabi liście.
Zaraz. Rozpoznaję te domy. To Steeplechase. Moja najlepsza przyjaciółka z dzieciństwa mieszkała na tej ulicy. Kto wie, może nadal mieszka.
Przeczesuję dłonią włosy. Palce mi zgrabiały z zimna. Nie ma jeszcze mrozu, ale jest nieprzyjemnie. Wydaje mi się, że jeśli na końcu tej ulicy skręcę w lewo, minę warsztat samochodowy i z powrotem wejdę do lasu, to dotrę do ruin.
Im dłużej o tym myślę, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że ruiny stanowią doskonałą kryjówkę. Kiedy byłem mały, nikt tam nie zaglądał. Muszę tylko pamiętać, żeby kupić śpiwór i jakiś tani namiot.
Zaczynam iść w dół Steeplechase. Dłonie wciskam głęboko w kieszenie i patrzę, jak chodnik przesuwa się pod moimi długimi nogami. Zbliża się Halloween i z każdego ganku szczerzą się do mnie po dwie albo trzy wydrążone dynie. Czuję chwilową satysfakcję – one wszystkie zostaną zutylizowane na parę tygodni przed moją datą końcową. Chociaż to chyba ciut żałosne porównywać własną przewidywaną długość życia z gniciem roślin.
W głębi duszy miałem nadzieję, że nie będę pamiętał, w którym dokładnie domu mieszkała przyjaciółka, ale gdy się do niego zbliżam, pamięć mięśniowa zwycięża. Właściwie nie powinienem być zaskoczony. Przychodziłem tu setki razy.
Z każdym krokiem czuję większy ucisk w klatce piersiowej. Staram się nie patrzeć w kierunku tego domu, kiedy go mijam, ale coś mnie zatrzymuje dokładnie na końcu ścieżki biegnącej do drzwi. Stoję jak głupek i tylko się gapię.
Zalewają mnie wspomnienia. Jak na tym podjeździe ćwiczyliśmy jazdę na jednym kole, jak w ogrodzie za domem toczyliśmy bitwy pistoletami na wodę, jak wyjadaliśmy z zamrażarki wszystkie minipizze, jakie tylko udawało nam się znaleźć.
Stoję tak na tyle długo, że zaczynają mi drętwieć wargi.
I wtedy. Twarz w oknie.
Cholera.
Odwracam się i oddalam szybkim marszem, ale jest już za późno. Zza pleców dobiega mnie czyjś głos. Brzmi piskliwie w rześkim, czystym powietrzu.
– Ej, koleś, zaczekaj! No stój, mówię!
Mam ochotę przeskoczyć przez najbliższy żywopłot, ale jak znam swoją dawną przyjaciółkę, ani trochę jej to nie zniechęci. A ja wyjdę na idiotę.
Dłoń zaciska się na moim łokciu.
– Do ciebie mówię, frajerze. Co się gapisz na mój dom?
Zanim się odwracam, biorę głęboki wdech. Mój mózg gorączkowo usiłuje wymyślić wiarygodne wytłumaczenie, powód, dla którego jakiś czubek mógłby nienaturalnie długo patrzeć na konkretny dom. Oczywiście wiem, że to na nic.
Mrugam pośpiesznie. Bo choć minęło osiem lat, nie mam wątpliwości, że osoba, która przede mną stoi, to Aerys.
Jest niska. Zawsze byłem od niej wyższy, ale odkąd skończyłem osiem lat, urosłem jakieś pół metra, a ona… nie urosła pół metra. Ma na sobie workowate dżinsy, koszulkę z obciętymi rękawami i właśnie zakłada bluzę z kapturem, kilka rozmiarów za dużą. Włosy koloru słomy ma krótko obcięte.
Zaciskam zęby, licząc, że mnie nie pozna.
– Przepraszam – zaczynam. – Chciałem tylko…
Szczęka jej opada.
– O jasna cholera. Flint?
Odkasłuję.
– Nie wiem… Chyba mnie z kimś…
– Daruj sobie – przerywa mi, a w jej policzkach pojawiają się dołeczki. – Zdradziło cię znamię.
Zawstydzony dotykam pieprzyka nad górną wargą. Mogłem się domyślić, że prędzej czy później ktoś w tym mieście mnie rozpozna. Chociaż nie sądziłem, że stanie się to w niespełna dwie godziny po przyjeździe ani że tym kimś będzie moja najlepsza kumpela z dzieciństwa. Bezradnie zwieszam ramiona.
– Dlaczego tak się gapiłeś? – pyta. Trąca mnie w ramię, całkiem mocno. – O cholera, aleś się zrobił wysoki! Czekaj. – Nagle jej twarz poważnieje. – Pamiętasz mnie, prawda?
Wzdycham.
– Jasne, że cię pamiętam, Aerys.
Jak mógłbym zapomnieć? Zjeździliśmy na rowerach całe miasto wzdłuż i wszerz, budowaliśmy twierdze w lesie, w korze wiązu rosnącego za jej domem wycinaliśmy inicjały dziewczyn, które nam się podobały.
Nagle przywiera do mnie i mocno mnie przytula. Jest jak mała kula armatnia.
Na koniec klepie mnie po plecach jak w szatni po meczu, a ja nieporadnie odwzajemniam ten gest. Zazwyczaj nie pozwalam na przytulanie.
Wreszcie się odsuwa.
– Okej. Gadaj, gdzieś ty się podziewał?
– W Filadelfii. Fajnie ci w tych włosach.
– Mówisz? A patrz tu. – Odwraca się, żeby mi pokazać ekstrawagancko podgolony tył, który rzeczywiście wygląda szałowo.
– Nieźle – przyznaję.
W jej oczach błyskają iskierki zadowolenia.
– Twoi rodzice też tu są? Co u nich?
– Oni… yyy… się rozstali. Krótko po tym, jak stąd wyjechaliśmy.
– Uch, no to lipa. Przykro mi, stary.
Odwracam wzrok.
– Jest jak jest. Zamieszkałem z ojcem.
– Naprawdę? Obstawiałabym raczej, że zostaniesz z mamą. Zawsze byłeś maminsynkiem. Okej, a do Carbon Junction wróciłeś, bo… O kurczę.
No właśnie. Zaczyna się.
Oczywiście umie liczyć.
Aerys wie o moim ataku. Była ze mną tamtego dnia. Potem mieszkaliśmy w mieście jeszcze kilka miesięcy i ten czas wystarczył, aby ta wiadomość wszystko nam zatruła.
– Wiesz co? Cieszę się, że wróciłeś – oznajmia Aerys, siląc się na hardość. – Tyle jest do nadrobienia! Mam na warsztacie dwa rowery crossowe. Możesz mi pomóc postawić je na nogi. A pamiętasz tamten skatepark, do którego chodziliśmy, żeby udawać przekozaków?
– Ten, w którym złamałaś nadgarstek, popisując się przed Ellie Jenkins?
– Do dziś mam bliznę. – Z dumą pokazuje mi ramię. – Opłaciło się, bo w pierwszej klasie przez chwilę się spotykałyśmy. W każdym razie teraz mają tam zajebisty tor dla rowerów.
Mrugam pośpiesznie.
– Wydajesz się zagubiony – niepokoi się nagle. – Za dużo informacji? No tak, gadam jak najęta.
– Wybacz. Po prostu… nie jestem przyzwyczajony, żeby tyle mówić.
– Jak to? Nie chodzisz do szkoły?
Wzruszam ramionami.
– Rzadko. Albo wcale, jeśli mogę tego uniknąć.
– Aha. Serio?
– Serio.
W zeszłym roku pobiłem swój rekord i na zajęciach byłem tylko przez czternaście dni. Kilka lat temu przegłosowano ustawę łagodzącą wymagania dotyczące minimalnej frekwencji w szkole dla osób po rozpoczęciu półrozpadu, których data śmierci przypada na wiek poniżej dwudziestego pierwszego roku życia. I gdy tylko podpisano ustawę, właściwie przestałem chodzić do szkoły, bo w sumie po co?
Aerys patrzy na mnie, nie rozumiejąc.
– Ale czekaj. To co ty właściwie robisz? W sensie co cię kręci?
Kolejne wzruszenie ramion z mojej strony.
A ona gwiżdże i potrząsa głową.
– Okej. Zdecydowanie musimy cię trochę rozruszać. Ile mamy czasu?
– Sześć tygodni – mamroczę.
– Od teraz możesz mnie uważać za swoją skrzydłową. W sumie nieźle się składa, bo właśnie rozstałam się z dziewczyną. Stary, niniejszym ślubuję uczynić twoje ostatnie sześć tygodni wyjebanymi w kosmos. Nawet się nie zorientujesz, gdy znów będę twoją najlepszą kumpelą. – Aerys ciągnie swój wywód. – No chyba że już jakąś masz? Albo się z kimś spotykasz?
– Zdecydowanie z nikim się nie spotykam.
– Świetnie. To znacznie ułatwia planowanie, tak mi się zdaje. Masz ochotę na coś konkretnego? Bo chyba nie chcesz iść w ekstremalne doznania, co?
– Zdecydowanie nie chcę – zapewniam ją. – Są rzeczy gorsze od śmierci.
– Kumam. A jak twoja bucket list? Bo chyba masz jakąś, co?
– Nie.
– Co? Jak można nie mieć listy?!
Wzruszam ramionami. Kiedy byłem dzieciakiem, krótko po ataku kilka razy zabierałem się do jej zrobienia, ale myślenie o tym wydawało mi się zbyt przytłaczające. Za każdym razem pisałem kilka tytułów gier, po czym gniotłem kartkę i ją wyrzucałem.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:
The Half-Life of Love
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik
Wydawczyni: Monika Rossiter
Redakcja: Magdalena Wołoszyn-Cępa
Korekta: Anna Burger
Projekt okładki: Maeve Norton
Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski
Copyright © 2023 Brianna Bourne
Cover photo © Shutterstock.com
Copyright © 2024 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Edyta Stępkowska, 2024
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-262-8
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Aneta Vidal-Pudzisz