Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pomniejsze uczucia to emocje odczuwane przez osoby niebiałe, spychane na dalszy plan jako nieistotne i przesadne, nieprzystające do amerykańskiego neoliberalnego etosu. Towarzyszy im przekonanie, że twoje codzienne bolączki nikogo nie interesują. Albo wpisujesz się w stereotyp „dobrej Azjatki”, albo nie ma dla ciebie miejsca w powszechnej wyobraźni.
Cathy Park Hong, poetka i akademiczka, córka koreańskich imigrantów, ukuła ten termin, aby opisać swoje przeżycia i doświadczenia w godzeniu się z własnymi korzeniami. Dzieli się z nami opowieściami o dorastaniu, przyjaźniach, depresji, o uprzedzeniach i dyskryminacji, o politycznym wstydzie i kobietach ze świata kultury, które przetarły szlaki.
Pomniejsze uczucia. O doświadczeniu azjoamerykańskosci to jej autobiografia, zbiór esejów o kulturze i radykalnej historii, ale przede wszystkim próba odpowiedzi na pytanie: czym jest dzisiaj azjoamerykańska tożsamość?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 260
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Meret
Moja depresja zaczęła się od wyimaginowanego tiku. Przez godzinę gapiłam się w lustro i czekałam, aż zatrzepocze mi powieka albo drgnie kącik ust.
— Widzisz, jaki mam tik? — spytałam męża.
— Nie.
— A teraz?
— Nie.
— A teraz?
— Nie!
Niedługo po dwudziestce naprawdę dokuczał mi tik w prawej powiece, który potem rozlał się na mięśnie twarzy, tak że czasami mrużyłam oko jak Popeye. Odkryłam, że cierpię na połowiczy kurcz twarzy — rzadkie zaburzenie nerwowo-mięśniowe, w moim przypadku spowodowane splątaniem się dwóch nerwów czaszkowych. W 2004 roku, gdy miałam dwadzieścia sześć lat, lekarz w Pittsburghu rozdzielił je, umieszczając pomiędzy jednym a drugim nerwem maleńką gąbeczkę, i w ten sposób wyleczył mnie ze spazmów.
I oto siedem lat później byłam święcie przekonana, że gąbka jakimś cudem się wysunęła i kurcz powrócił. Twarz zmieniła mi się w maskę drgających nerwów, w każdej chwili gotowych wszcząć bunt. W maszynerii mojego organizmu coś się zacięło. Czułam, że w każdej chwili ten czy inny nerw może wystrzelić i zacząć wić się w spazmach jak wypuszczony z rąk wąż ogrodowy, który tryska dookoła strumieniami wody. Myślałam o własnej twarzy tak dużo, że wręcz czułam pod skórą nitki nerwów, aż mnie łaskotały i swędziały. Żadna część ludzkiego ciała nie jest tak obnażona jak twarz, lecz uświadamiamy sobie to dopiero, gdy coś nam się z nią stanie. Wtedy zaś nie możemy już myśleć o niczym innym, tylko o tej absolutnej nagości.
Wróciły moje dawne lękowe nawyki. Wymyślałam coraz osobliwsze sposoby, żeby tylko nie pokazywać twarzy publicznie. Przykładałam dłoń do policzka, jakby wiecznie mnie coś trapiło, albo odwracałam głowę, niby zamyślona nad pytaniem o pogodę, kiedy tak naprawdę skupiałam się wyłącznie na łaskoczących nerwach, gotowych w każdej chwili zafundować mi atak spazmów.
Żadnych spazmów nie miałam.
To mój umysł groził puczem. Wpadałam w paranoję, w obsesję. Marzyłam, żeby ktoś mi odkręcił głowę i zamocował inną, mniej neurotyczną.
— Zamyślisz się przez to na śmierć — mawiał czasami mąż.
Aby zasnąć, sięgałam po whiskey, potem whiskey z zolpidemem, wreszcie whiskey z zolpi, xanaxem i jointem, ale nic nie pomagało. Jak nie mogłam spać, to nie mogłam myśleć. A jak nie mogłam myśleć, to nie mogłam też pisać, spotykać się z ludźmi, rozmawiać. Zmieniłam się z powrotem w dziecko. I to dziecko nieznające angielskiego.
Mieszkałam w pięknym lofcie z regulowanym czynszem, przy niepozornej uliczce na Lower Broadway, w okolicy znanej głównie ze sklepów z dżinsami, gdzie niezmordowanie leciała składanka gorących hitów z dziewięćdziesiątego siódmego. Nareszcie żyłam wymarzonym nowojorskim życiem. Dopiero co wyszłam za mąż, skończyłam pisać książkę. Nie miałam żadnych powodów do depresji. A jednak, kiedy tylko czułam się szczęśliwa, ogarniał mnie lęk przed katastrofą, więc sama wpędzałam się w okropny nastrój, żeby tragedia nie dopadła mnie znienacka w chwili radości. Ciągły lęk tak mnie wykańczał, że zapadłam na głęboką depresję. Koleżanka powiedziała mi kiedyś, że w stanach depresyjnych czuje się jak leniwiec, który spadł z drzewa. Trafne porównanie. Byłam otępiała i wyczerpana — do czasu, kiedy musiałam wyjść do ludzi, bo wtedy wydawało mi się, że zostałam żywcem obdarta ze skóry.
■
Postanowiłam iść na terapię. Zależało mi na leczeniu u osoby koreoamerykańskiego pochodzenia, bo wtedy nie musiałabym wyjaśniać wszystkiego od zera. Terapeutka po prostu by na mnie spojrzała i od razu wiedziała, o co mi chodzi. Spośród setek nowojorskich specjalistów dostępnych w bazie danych Aetny — firmy, w której miałam wykupione ubezpieczenie zdrowotne — znalazłam dokładnie jedną terapeutkę z koreańskim nazwiskiem. Zostawiłam wiadomość, a ona oddzwoniła. Umówiłyśmy się na konsultację.
W małej, słabo oświetlonej poczekalni wisiała reprodukcja obrazu Diego Rivery, przedstawiającego klęczącą kobietę z ogromnym koszem kalii. Całe pomieszczenie nawiązywało wystrojem do kojącej palety kolorów Rivery: brązowy wazon z ozdobnymi źdźbłami trzciny, fotel obity karmelową skórą, dywanik barwy umierającego koralu.
Terapeutka otworzyła drzwi. Pierwsze, co zauważyłam, to rozmiar jej twarzy. Była gigantyczna. Pomyślałam, że ciekawe, czy ma jakiś kompleks na tym punkcie, bo dla Koreanek wielkość twarzy jest bardzo ważna — do tego stopnia, że są gotowe iść pod nóż i kazać zestrugać sobie do minimum linię szczęki (popularny koreański komplement: „Masz buzię maleńką jak piąstka!”).
Weszłam do gabinetu i usiadłam na kanapie. Usłyszałam, że zaczniemy od standardowych pytań rozpoznawczych. Rzeczywiście brzmiały one dość standardowo: Czy słyszę głosy w głowie? Czy miewam myśli samobójcze? Przewidywalność rozmowy podziałała na mnie kojąco: a zatem moja depresja nie jest mną, tylko całkiem zwyczajnym schorzeniem. Odpowiadałam z przygnębieniem, może nawet nieco je podkręciłam, aby udowodnić sobie i rozmówczyni, że naprawdę potrzebuję specjalistycznej pomocy. Kiedy jednak spytała: „Czy zdarzyło się pani kiedykolwiek w dzieciństwie czuć bezpiecznie?”, zaczęłam szukać w pamięci odpowiedniego wspomnienia, a gdy nic nie znalazłam, wybuchnęłam płaczem. Opowiedziałam, jak wszystko się zaczęło — o depresji, o historii rodziny — a po zakończonej sesji miałam poczucie głębokiego oczyszczenia. Powiedziałam, że chciałabym umówić się na następną wizytę.
— Nie wiem, czy będę jeszcze przyjmować nowe osoby ubezpieczone przez Aetnę — odparła terapeutka neutralnym tonem. — Niedługo się do pani odezwę.
Następnego dnia postanowiłam zadzwonić do jej gabinetu i umówić się na spotkanie. Nie odebrała. Po dwudziestu czterech godzinach milczenia zostawiłam jeszcze dwie wiadomości głosowe. Dzień później nagrała mi się na skrzynkę: Niestety nie może mnie przyjąć, bo postanowiła zrezygnować z obsługiwania pacjentów od Aetny. Natychmiast oddzwoniłam i też jej się nagrałam z zapewnieniem, że nic nie szkodzi, mogę płacić z własnej kieszeni, a ubezpieczyciel i tak zwróci mi osiemdziesiąt procent kosztów. Terapeutka nie oddzwoniła. Przez cały tydzień zostawiałam jej kolejne, coraz bardziej rozpaczliwe wiadomości, aż pod koniec zaczęłam już błagać, żeby dała mi numer swojej komórki i przeszła ze mną na esemesy. Później zaczęłam telefonować i odkładać słuchawkę natychmiast, gdy odzywała się automatyczna sekretarka. Miałam nadzieję, że złapię terapeutkę między jedną a drugą wizytą. Robiłam to z pięć razy dziennie, aż wreszcie uświadomiłam sobie, że pewnie za każdym razem wyświetla się jej mój numer. Ogarnął mnie taki wstyd, że zagrzebałam się w łóżku i nie wyłaziłam przez resztę dnia. Wreszcie nagrała mi jeszcze jedną, bardzo oszczędną w słowach wiadomość: „Dochodzenie zwrotu kosztów to dla pani dużo papierkowej roboty”. Natychmiast oddzwoniłam i wykrzyczałam do poczty głosowej: „Nie szkodzi, dam sobie z tym radę!”.
Jadąc na odczyt na University of Wyoming w Laramie, wciąż czekałam na jej odpowiedź. Do tego czasu zdążyłam już się pogrążyć w głębokiej depresji. Cud, że w ogóle zdołałam wsiąść do samolotu, bo jedyne, na co miałam ochotę, to zerwać z siebie całą twarz. Tak jak się spodziewałam, odczyt poszedł słabo. Recytacja własnych wierszy przed publicznością brutalnie przypomniała mi o moich ograniczeniach. Z jednej strony wyobrażenie zebranych na temat tego, kim jest Poetka, z drugiej ja — czyli smętna rzeczywistość, a między jednym a drugim przepaść. Po prostu nie wyglądam tak, jak by należało w tej roli. Azjatom brak intensywnej obecności. Zajmujemy przestrzeń w sposób przepraszający. Nie ma nas nawet tyle, by nas uznać za prawdziwe mniejszości. Za mało w nas rasowej obcości, żeby wciskać nas w parytety. Jesteśmy post-rasowi, jak ludzki odpowiednik silikonu. Odczytałam wiersze tym swoim głosikiem jak piszczałka, a kiedy skończyłam, zebrani natychmiast popędzili do wyjścia.
W drodze powrotnej do Nowego Jorku, gdy czekałam akurat na przesiadkę na lotnisku w Denver, zobaczyłam, że dzwoni terapeutka.
— Pani Eunice! — krzyknęłam do słuchawki. — Pani Eunice! — Czy to niegrzeczne? Może należało powiedzieć „pani doktor”, albo „pani Cho”? Spytałam, na kiedy możemy umawiać kolejną wizytę.
— Doceniam pani entuzjazm, Cathy — oznajmiła zimno — ale najlepiej będzie, jeśli wybierze się pani na terapię do kogoś innego.
— Chodzi o papierologię z ubezpieczeniem? Nie szkodzi, uwielbiam wypełniać formularze!
— Nie mogę być pani terapeutką.
— Dlaczego?
— Bo do siebie nie pasujemy.
Byłam w szoku. Jej słowa tak mnie zraniły, że poczułam palący ból w każdym skrawku ciała. Nie miałam pojęcia, że terapeutkom wolno tak po prostu odrzucać pacjentki.
— A może mi pani wyjaśnić czemu? — spytałam słabo.
— Przykro mi, ale nie.
— Nie poda mi pani powodu?
— Nie.
— Jak to?
— Nie wolno mi udostępniać takich informacji.
— Mówi pani poważnie?
— Tak.
— Chodzi o to, że zostawiłam za dużo wiadomości?
— Nie.
— Umawia się pani z jakimś moim znajomym?
— O ile mi wiadomo, to nie.
— Czyli jestem dla pani po prostu za bardzo pojebana, tak?
— Absolutnie nie.
— No cóż, jeśli mi pani nie wyjaśni, o co chodzi, to tak właśnie stwierdzę. Teraz przez panią mam poczucie, że nie należało się otwierać i dzielić uczuciami, bo jak to zrobię, to każdy ode mnie ucieknie! Wydawało mi się, że terapeutka powinna robić coś przeciwnego.
— Rozumiem, co pani czuje — odparła obojętnym tonem.
— Jeśli po tej rozmowie zrobię coś drastycznego, to będzie wyłącznie pani wina.
— Depresja przez panią przemawia.
— Sama przez siebie przemawiam.
— Czeka na mnie następna pacjentka.
— Niech jej pani też tak nie nasra do łba.
— Do usłyszenia.
■
Odkąd tylko pamiętam, musiałam z całych sił udowadniać własne istnienie. Pracowałam pięć razy więcej niż inni, wiecznie zgarbiona nad książkami jak skryba, a mimo to widziałam, jak znikają mi dłonie, potem ramiona. Nocami często przysypiałam i się wybudzałam, karcąc się za własną słabość, dopóki pierwszy promień słońca nie dźgnął mnie w oko. Pewność siebie miałam podkopaną i słabą po całym życiu warunkowej miłości i funkcjonowania w społeczeństwie, dla którego jestem równie zbędna co kłaczek kurzu.
W powszechnych wyobrażeniach Azjoamerykanie mają bliżej nieokreślony, czyśćcowy status: nie jesteśmy dostatecznie biali ani wystarczająco Czarni. Afroamerykanie nam nie ufają, a biali nas ignorują, chyba że postanowią nas wykorzystać, by zakneblować Czarnych. Jesteśmy mrówkami branży usługowej, trybikami wielkich firm. Jesteśmy żywymi kalkulatorami na stanowiskach kierowniczych średniego szczebla, dzięki którym cała ta korporacyjna machina się kręci, ale nigdy nie awansujemy, bo nie mamy „twarzy” do przywództwa. To problem z zawartością. Im się wydaje, że brak nam wewnętrznych zasobów, ale ja tylko wyglądam tak obojętnie. W duchu zaś bez przerwy rozpaczliwie przebieram nogami w głębokiej wodzie, a niewzruszonym spokojem przesadnie kompensuję palące poczucie nieadekwatności.
Napisano setki książek o autonienawiści Żydów oraz Afroamerykanów, ale za mało mówi się o doświadczeniu Azjatów. Autonienawiść na tle rasowym oznacza patrzenie na siebie przez pryzmat białego spojrzenia, wskutek czego stajemy się swoimi najgorszymi wrogami. Pozostaje więc tylko jeden sposób na obronę: surowość wobec samych siebie, podsycana tak długo, aż wejdzie nam to w krew i zaczniemy znajdować ukojenie w zadziobywaniu samych siebie na śmierć. Nie podoba ci się, jak wyglądasz i jak brzmisz. Uważasz, że azjatyckie rysy są niedorobione, jakby Bóg zaczął ci rzeźbić twarz, a w połowie dał sobie spokój. Wkurza cię, gdy na jakimś wydarzeniu jest za dużo Azjatów. Kto tu ich wszystkich wpuścił? — zżymasz się w myślach. Zamiast poczucia solidarności ogarnia cię wrażenie, że w otoczeniu innych Azjatów jesteś gorsza, mniejsza, a granice twojego ja się rozmywają i zlewają z innymi w bezkształtną masę.
Chciałabym wierzyć, że autonienawiść Azjatów skończy się na moim pokoleniu, ale to przeświadczenie słabnie lub się nasila w zależności od tego, gdzie akurat przebywam. W nowojorskim Sarah Lawrence College uczyłam osoby, które robiły na mnie wielkie wrażenie — przebojowe, zaangażowane politycznie, szalenie błyskotliwe. Myślałam sobie: dzięki Bogu za tych ludzi, oto Azjatki 2.0, których potrzebujemy, gotowe podnieść larum. A potem jechałam na wykład gościnny na jakiś inny uniwersytet i trafiałam na Azjatki o ładnych włosach, pokorne, cichutkie jak myszki, i na sam ich widok miałam ochotę krzyczeć: Zacznijcie się odzywać, bo przerobią was na wycieraczki!
■
W 2002 roku studiowałam poezję i uczestniczyłam w pisarskim programie rezydencyjnym przy University of Iowa. Pewnego dnia wybrałam się z koleżanką do galerii handlowej na pedicure. Znalazłyśmy rodzinny salon, w którym właściciel, Wietnamczyk, zwracał się do nas z typowo imigrancką manierą — być może podkręcaną dla klientów — powtarzając każde słowo dwa razy: „Pedicure, pedicure? Siada, siada”. Czekałam, aż obsłuży mnie jego żona albo córka, lecz obie były zajęte. Został tylko syn, na oko czternastoletni, ubrany w workowatą czarną bluzę i szorty bojówki. Stał za ladą, łypał spode łba, ręce trzymał w kieszeniach. Nie wyglądał na przeszkolonego pedikiurzystę. Bardziej na dzieciaka, który powinien siedzieć w domu i grać w Halo na xboksie. Nie zareagował od razu, więc ojciec go ofuknął, żeby się pospieszył i nalał wody do wanienki.
Chłopak podszedł do mojego stanowiska. Przykucnął tak nisko, że głowę wręcz wsadził między zdarte kolana. Poprosiłam, aby paznokcie obciął mi na okrągło, nie kwadratowo. Odkręcił wodę.
— Za gorąca! — powiedziałam, wkładając stopę do środka. On powoli dolał zimnej. Zauważyłam, że obcina mi paznokcie w kwadrat. I że uparcie nie patrzy mi w oczy. Gdy wreszcie to zrobił, dostrzegłam w jego spojrzeniu niechętny błysk. Czy był niezadowolony, że cały czas po szkole musi spędzać na masowaniu łydek białym paniom w średnim wieku? A może po prostu nie podobało mu się, że obsługuje osobę wyglądającą za bardzo jak on sam: młodą Azjatkę? Miałam wprawdzie dwadzieścia cztery lata, chociaż mogłabym uchodzić za siedemnastolatkę, a krótka, postrzępiona fryzura dodawała mi chłopackiego wyglądu. Wtedy jednak uważałam, że jestem od niego dużo starsza i powinien mnie szanować tak samo, jak jest zmuszony szanować te blond mamuśki z Iowa, które tu do nich przychodzą. Potem chłopak sięgnął po cążki i wbił mi ostrze głęboko w zrogowaciałą skórę dużego palca — wystarczająco mocno, bym się skrzywiła.
— Przepraszam, czy można delikatniej? — spytałam kwaśno.
Wymamrotał jakieś przeprosiny, ale przyciął mi skórę jeszcze mocniej.
— Czy można delikatniej?
Oderwał mi skórkę.
— Ej!
Jeszcze mocniej.
— Powiedziałam…
Kolejna skórka.
— …delikatniej!
I jeszcze mocniej.
— To boli!
Aby być kompetentnym w tym zawodzie, trzeba być tak dobrym, by stać się niewidzialnym — a ten chłopak nie potrafił zniknąć! Może wyobrażałam sobie ten ból, aby jakoś usprawiedliwić wzbierającą we mnie irytację wywołaną tym, że jego fizyczna, chłopięca obecność nie pozwala mi się zrelaksować. Wyglądał tak pokracznie w tym poddańczym przykucu, że ja też czułam się pokracznie w wibrującym fotelu. A to już było niesprawiedliwe.
Chłopak przyciął mi skórkę tak głęboko, że aż krzyknęłam. Ojciec wrzasnął coś po wietnamsku, a młody minimalnie złagodził rzeźnicze praktyki. Ja jednak miałam już dosyć. Wstałam, nie zważając na mydliny ściekające mi ze stóp, i oznajmiłam, że nie będę za to płacić. Zaskoczona koleżanka gapiła się na mnie z niedowierzaniem. Miałam nadzieję, że ojciec później ukarze chłopaka i mu nie zapłaci. Tylko że on pewnie i tak pracował bez wynagrodzenia.
■
Byliśmy jak dwa jony ujemne, które odpychają się nawzajem. On źle mnie potraktował, bo sam siebie nienawidził. Ja źle potraktowałam jego, bo nienawidziłam siebie. Ale jaki mam dowód na to, że on faktycznie tak czuł? Dlaczego byłam przekonana, że to jego wstyd zasmrodził cały salon? Jestem niewiarygodną narratorką, hiperczujną aż do paranoi, narzucającą temu chłopakowi wszystkie swoje lęki i kompleksy. Nawet nie pamiętam, czy rzeczywiście czułam wtedy ból, czy tylko go sobie wyobrażałam, bo przepisałam to wspomnienie tyle razy, że starłam je już na miazgę, wymazałam tego chłopaka z pamięci, tak że została po nim tylko smuga niechęci, a po mnie smuga wyższości, aż wreszcie jedno i drugie i tak zlało się we mnie w środku. On jednak nie miał ze mną nic wspólnego. Byłam tak uprzywilejowana, że kończyłam studia na najbardziej bezużytecznym kierunku, jaki w ogóle istnieje. Co mogłam wiedzieć o życiu nastoletniego Wietnamczyka, który zamiast mieć wolny czas, musi spędzać godziny po szkole na pracy w salonie kosmetycznym? Absolutnie nic.
■
Gdy mój ojciec dorastał na wsi pod Seulem, był biedny jak mysz kościelna. Po wojnie nikt nie miał grosza przy duszy. Dziadek przemycał wino ryżowe i nie było go stać na wykarmienie dziesiątki dzieci, więc ojciec wzbogacał ubogą dietę o wróble, które łapał i wędził sobie w piasku. Był bystry, przedsiębiorczy. W wieku dziesięciu lat wygrał ogólnokrajowy konkurs na wypracowanie i uczył się tak pilnie, że dostał się na drugą najlepszą uczelnię w Korei. Ukończenie studiów zajęło mu jednak aż dziewięć lat, bo w międzyczasie został powołany do wojska, a poza tym wiecznie brakowało mu pieniędzy.
W 1965 roku, gdy Stany Zjednoczone zniosły zakaz imigracji, ojciec uznał to za swoją szansę. W tamtych czasach tylko kilka zawodów uprawniało Azjatów do ubiegania się o wizę w Stanach: należało być lekarzem, inżynierem albo mechanikiem. Ów proces selekcji przyczynił się zresztą do powstania całej tej szarady z modelową mniejszością, czyli wizerunkiem „dobrego” Azjaty, chodzącego ideału, który odnosi same sukcesy. Amerykański rząd pozwalał na przyjazd wyłącznie najlepiej wykształconym i przeszkolonym, a potem przypisał sobie całą zasługę za ich powodzenie. „Proszę bardzo, patrzcie! Amerykański sen naprawdę jest dla każdego!” — mówiono o lekarzach, którzy przyjechali do Stanów już z dyplomem uczelni medycznej.
Ojciec nakłamał. Napisał w podaniu, że jest wyszkolonym mechanikiem. Razem z moją matką został wysłany na wygwizdów, do miasteczka Erie w stanie Pensylwania, i dostał pracę jako asystent mechanika w firmie Ryder Truck. Jakoś sobie radził, mimo że nigdy nie uczył się fachu, aż pewnego dnia pękła kamienna tarcza szlifierki i roztrzaskała ojcu nogę tak, że trzeba było na sześć tygodni założyć gips. Firma, zamiast wypłacić odszkodowanie, po prostu tatę zwolniła, bo było wiadomo, że imigrant nic z tym przecież nie zrobi.
Przeprowadzili się do Los Angeles, a ojciec znalazł tam pracę jako agent ubezpieczeniowy w Koreatown. Pracował dziesięć i więcej godzin dziennie, aż wreszcie awansował na stanowisko kierownicze. Lata wciskania ludziom ubezpieczenia na życie zrobiły jednak swoje. Nieważne, ile harował, nigdy nie mógł dość dużo odłożyć. Bardzo wtedy pił i kłócił się z matką, która potem tłukła mnie i siostrę, wyżywając się na nas, bo na ojcu nie mogła. Później tata wziął kilka pożyczek w banku, kupił magazyn i zajął się dystrybucją zaopatrzenia do pralni chemicznych w odludnej przemysłowej dzielnicy Los Angeles. Interes się rozkręcił i ojciec zarabiał dość dużo, by zapłacić za moje prywatne liceum, a później za studia.
■
Na papierze mojego ojca można uznać za tak zwanego modelowego imigranta. Za sprawą swojej życzliwości i cichej charyzmy uchodził za dżentelmena — tę osobowość kultywował latami jako agent ubezpieczeniowy i sprzedawca zaopatrzenia, obsługujący przedstawicieli wszystkich ras i klas społecznych, na jakie można się natknąć w Ameryce. Jak większości modelowych imigrantów, jemu też zdarza się jednak odczuwać złość.
Zagadnienie tożsamości rasowej potrafi na lata opętać dzieci imigrantów z Azji. W powszechnym mniemaniu jednak ich rodzice nie przejmują się tym zagadnieniem, bo albo pracują zbyt ciężko, żeby o nim myśleć, albo utożsamiają się z krajem pochodzenia i nie ma się tutaj nad czym rozwodzić. Tymczasem doświadczenia zebrane przez mojego ojca podczas pracy na posadzie mechanika w robotniczej, białej Pensylwanii oraz w roli agenta ubezpieczeniowego, wędrującego z dzielnicy do dzielnicy, od Brentwood po South Central, uczyniły go bardzo wrażliwym na kwestię własnej tożsamości rasowej — do tego stopnia, że w jego oczach wszystko sprowadzało się do rasy. Jeśli czekaliśmy na stolik w restauracji, a ktoś inny go dostał bez kolejki, to dlatego, że jesteśmy Azjatami. Kiedy trafiało mu się w samolocie miejsce na samym tyle — to dlatego, że jest Azjatą. Kiedy rodzice przeprowadzali mnie do college’u w miasteczku Oberlin w Ohio, ojciec podał rękę ojcu mojej współlokatorki. Mężczyzna spytał go, skąd jest. Kiedy usłyszał, że z Korei Południowej, cały się rozpromienił i oznajmił, że walczył w wojnie koreańskiej.
Słysząc to, mój ojciec tylko się blado uśmiechnął i nic nie odpowiedział.
■
— Dużo tu białych — stwierdził cicho, gdy odwiedził mnie na studiach w Iowa.
— Gdzie się podziali wszyscy Czarni? — spytał, gdy wjechaliśmy na parking przed Walmartem.
— Zawsze się uśmiechaj i mów „Dzień dobry” — instruował. — Tutaj trzeba być bardzo uprzejmym.
— Moja córka studiuje poezję na University of Iowa! — powiedział kasjerce w Walmarcie.
— Wow — odparła kobieta.
— Nigdy tu nie zawracaj niezgodnie z przepisami — upomniał mnie, gdy wykręciłam niezgodnie z przepisami. — Bo ludzie zobaczą, że Azjatka nie umie prowadzić.
■
Już podczas studiów w Iowa doszłam do wniosku, że pisanie o mojej azjatyckiej tożsamości byłoby dziecinne. Jako dobra studentka modernizmu bez reszty oddałam się Nowemu i byłam przekonana, że zostanę doceniona za formalne nowatorstwo, pomimo tego, kim jestem. Wierzyłam w to nawet po tym, jak natknęłam się na wpis na blogu, zatytułowany „Poet(ycz/nicz)ne oczyszczenie”, autorstwa kolegi z roku, ukrywającego się tchórzliwie pod pseudonimem „Żmirłacz Poetycki”. Kolega nie zostawił suchej nitki na moim pierwszym tomiku — opisał go jako „zbiorek nieudolnych tożsamościowych wierszyków”. Następnie porównał mnie do poety Li-Young Lee (nie tylko tak samo wyglądamy, ale też piszemy!) i stwierdził, że świat poezji byłby lepszym miejscem, gdyby wyrżnięto w pień wszystkie takie mierne mniejszościowe pisarzyny jak ja.
Natychmiast zjechałam do sekcji komentarzy. Było ich kilkanaście, lecz ani jedna osoba nie stanęła w mojej obronie, nikt nie zdobył się nawet na to, by zaprotestować bez przekonania: „Ej, stary, może jednak byś nie promował ludobójstwa”.
Zamiast wściekłości poczułam jednak ból i wstyd. W głębi duszy nawet uwierzyłam autorowi bloga. Bardzo chciałam udowodnić, że nie jestem tylko kolejną poetką zaprzątniętą kwestiami polityki tożsamościowej, a on obnażył przed światem moje prawdziwe oblicze tępej autorki, zafiksowanej na własnej przynależności rasowej. Mój wstyd jeszcze potęgowało to, że nie wiedziałam, kim jest „Żmirłacz Poetycki”. To mógł być każdy. W końcu wpis na blogu stał się tak popularny, że wyskakiwał na drugiej pozycji w wynikach wyszukiwania mojego imienia i nazwiska. Kim byli ci wszyscy ludzie, którzy wchodzili na jego bloga i się zgadzali z tym, co tam było napisane? Czy naprawdę wszyscy marzyli o mojej eksterminacji? Gdy ktoś wreszcie zdemaskował jako autora mojego kolegę z roku, poczułam wręcz ulgę. A więc to ten śliski patafian? No oczywiście!
Obrzydliwy post kolegi jednak był chyba łatwiejszy do zniesienia niż same studia, bo rasizm na uniwersytecie w Iowa był podawany w maleńkich dawkach, ale nieprzerwanie i bardzo dyskretnie. Bez przerwy kwestionowałam własne doświadczenia i tłumaczyłam sobie, że mam paranoję. Nie zapomnę tej ściany protekcjonalnego milczenia, z jaką zderzałam się za każdym razem, gdy tylko wspominałam na warsztatach o zagadnieniach polityki rasowej. W końcu zinternalizowałam to nastawienie: sama zaczęłam szydzić z takiej poezji i uznawać ją za zbyt krótkowzroczną. Zostało mi jasno dane do zrozumienia, że temat azjatyckiej tożsamości jest nie dość wartościowy i za mało znaczący, chyba że podeprę go na czymś solidniejszym, na przykład na krytyce kapitalizmu. Poznałam w Iowa inne niebiałe osoby autorskie, które wymazywały ze swoich wierszy i prozy wszelkie aspekty przynależności etnicznej, bo nie chciały zostać wepchnięte do szufladki pisarstwa tożsamościowego. Dopiero później się zorientowałam, że — ciekawe — wszystkie te osoby były Azjoamerykanami.
Za moich studenckich czasów wszelkie zabiegi formalne wokół poezji traktowało się z duszącą nabożnością, i nieważne, czy było się formalistą, czy awangardystką. Wszelkie wyznania natury autobiograficznej, szczególnie jeśli dotyczyły seksualności albo przynależności rasowej, uznawano za przejawy słabości. Pamiętam, jak wybrałam się do biblioteki uniwersyteckiej — jednej z moich ulubionych kryjówek — żeby przejrzeć archiwum prac licencjackich i magisterskich złożonych w ostatnich latach. Zobaczyłam tylko kilka azjatycko brzmiących nazwisk. Na ile udało mi się ustalić, ani jedna z tych osób nie opublikowała nic po zakończeniu studiów. Bałam się, że też tak zniknę.
Właśnie w Iowa zdiagnozowano u mnie połowiczy kurcz twarzy. Tik, o który początkowo obwiniałam nadmiar kofeiny, z czasem się pogłębiał. Byłam pewna, że ludzie go zauważają, chociaż nigdy nie usłyszałam żadnego komentarza. Nie zapomnę tego dnia, kiedy wstałam wczesnym rankiem na tomografię. Położyłam się na mechanicznej leżance, która wsunęła się do urządzenia. Wnętrze miało cylindryczny kształt, było białe i gładkie. Miałam wrażenie, że znalazłam się wewnątrz gigantycznego wydrążonego dilda. Jestem cała elektryczna, myślałam, a mój mózg ma zwarcie.
■
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Cathy Park Hong – urodziła się w 1976 roku w Los Angeles w koreańskiej rodzinie. Dorastała w Stanach Zjednoczonych, ukończyła studia artystyczne w Oberlin College, a także kurs kreatywnego pisania na University of Iowa. Jest poetką oraz wykładowczynią. W swoich tekstach porusza kwestie azjatycko-amerykańskiej tożsamości, dyskryminacji osób azjatyckiego pochodzenia oraz własnego poczucia alienacji w amerykańskim społeczeństwie. Do tej pory wydała trzy książki poetyckie: Translating Mo'um, Dance Dance Revolution i Engine Empire: Poems. Pomniejsze uczucia to jej debiut w dziedzinie literatury faktu.
Aga Zano (1989) – tłumaczka z języka angielskiego na polski i z polskiego na angielski, członkini Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. Stypendystka Literature Ireland, Queen’s University Belfast i University of Edinburgh. Przekładała między innymi książki Bernardine Evaristo, J.M. Coetzeego, Charlesa Yu, C Pam Zhang, Lucy Caldwell, Sebastiana Barry'ego i Anny Burns. W 2023 roku za przekład powieści Dziewczyna, kobieta, inna Bernardine Evaristo została nominowana do Nagrody Prezydenta Miasta Gdańska za Twórczość Translatorską im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego.
TYTUŁ ORYGINAŁU
Minor Feelings: An Asian American Reckoning
Copyright © Cathy Park Hong 2020
TŁUMACZENIE
Copyright © for the Polish translation Aga Zano, 2023
REDAKCJA
Marcin Malesiński / Redaktornia.com
KOREKTA
Tajfuny, Redaktornia.com
PROJEKT GRAFICZNY SERII
Kamil Rekosz
ILUSTRACJA NA OKŁADCE I RYSUNKI
Kamil Rekosz
PROJEKT TYPOGRAFICZNY BLOKU
Karolina Korbut
TAJFUNY
ul. Chmielna 12
00-020 Warszawa
tajfuny.pl / [email protected]
ISBN
978-83-67034-28-9
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek