Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nick Corey jest szeryfem miasteczka Pottsville na południu Ameryki. Nie garnie się jednak do pracy – przymyka oko na lokalne niesnaski, stroni od konfrontacji, a czas najbardziej lubi spędzać na spaniu, jedzeniu i romansowaniu. Nie przepada natomiast za własną żoną ani szwagrem, których łączy wyjątkowo bliska więź. Ma też problem z dwójką alfonsów, którzy jeszcze bardziej niszczą jego już i tak nadszarpniętą reputację. W związku ze zbliżającymi się wyborami na nowego szeryfa Nick musi szybko i skutecznie zapobiec utracie posady.
Pottsville to klasyka literatury kryminalnej i brawurowa komedia pomyłek w klimacie Dzikiego Zachodu, doprawiona absurdalnym humorem godnym najlepszych filmów Yorgosa Lanthimosa.
Thompson opowiada barwną historię miasteczka liczącego zaledwie tysiąc dwustu osiemdziesięciu mieszkańców, soczystą historię pełną manipulacji, zaskakujących zwrotów akcji i spisków. Na celownik bierze też demony amerykańskiego życia – biedę, rasizm, uprzywilejowane i hipokryzję społeczną – pokazując, że istota zła tkwi w jego powszedniości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 279
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego Pop. 1280
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Copyright © 1964 by Jim Thompson, 1992 by Albertha H. Thompson
All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2021
Copyright © for the Polish translation by Krzysztof Majer, 2021
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Adam Pluszka
Korekta Karolina Górniak-Prasnal, Sabina Szczerbuk
Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-308-9
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Wołowiec 2021
Wydanie I
Cóż, wie pan, powinienem był se siedzieć jak pączek w masełku, że lepiej już facet siedzieć nie może. No bo szeryf hrabstwa Potts, prawie dwa tysiączki na rok – a jeszcze na boku coś czasem skapło. Do tego darmowa kwatera w sądzie, na piętrze, taka, że kto by narzekał; nawet łazienka była, więc człowiek nie musiał się w balii szorować ani leźć do wychodka jak większość w miasteczku. Więc w sumie, jeśli o mnie idzie, to byś pan mógł powiedzieć, że Królestwo Boże już nastało. Byłem ustawiony, a coś czułem, że dalej ustawiony będę (jako szeryf hrabstwa Potts), bo starczy strzec własnego nosa i nikogo nie aresztować. No chyba że już naprawdę nie ma wyjścia i jest to ktoś funta kłaków niewart.
A jednak się martwiłem. Tyle trosk miałem na głowie, że się zamartwiałem normalnie na śmierć.
Doszło do tego, że siadałem do sześciu schabowych z sadzonymi, z bułeczkami, z grysikiem i sosem, prosto z patelni, i przejeść nie mogłem. W każdym razie nie wszystko. Bo z miejsca mnie dopadały te moje zmartwienia, no i zaraz od stołu wstawałem, a na talerzu niedojedzone.
I ze snem tak samo. Można by powiedzieć, że wogle nie spałem. Do wyrka się gramoliłem z nadzieją, że tej nocy wreszcie pośpię, nie ma to tamto. Gdzie tam. Dwadzieścia, trzydzieści minut potrafiłem przeleżeć, zanim mnie drzemka dopadła. I raptem osiem, dziewięć godzin później się budziłem. Całkiem przytomny! A taki wyczerpany, strapiony taki, że już wcale a wcale potem nie mogłem zasnąć.
No i, wie pan, tak se któregoś wieczora leżę, z boku się na bok przekręcam, od tego wszystkiego w głowie całkiem mi się mąci, aż wreszcie poczułem, że dłużej nie zdzierżę. I mówię ja sobie: „Nicku – tak właśnie powiedziałem – Nicku Coreyu, od tych twoich zmartwień w głowie całkiem ci się mąci, lepiej coś wymyśl, aby szybko. Lepiej coś postanów, Nicku Coreyu, bo gorzko pożałujesz”.
No to żem myślał i myślał, a potem żem jeszcze ździebko pomyślał. I w końcu żem postanowił.
Że mianowicie nie mam pojęcia, co tu, kurka, robić.
Rano wylazłem z wyrka, ogoliłem się i wziąłem kąpiel, chociaż to był zwykły poniedziałek, a nie dalej jak w sobotę myłem się całkiem porządnie. W ciuchy się wystroiłem, co tylko na niedzielę i ważne spotkania, i w nowego stetsona, co mnie sześćdziesiąt dolców kosztował, do tego justiny z wysoką cholewą, za siedem dych, i jeszcze para lewisów, za cztery. I staję przed lustrem, żeby się sobie dobrze przyglądnąć; nie mogłem przecież wypaść jak jakiś wsiok. Bo się wybierałem z wizytą do kumpla, Kena Laceya, żeby się go poradzić w sprawie tych moich zmartwień. A jak do Kena Laceya jadę, to się zawsze muszę odstrzelić.
Po drodze na dół trzeba przejść koło sypialni Myry. Drzwi tam miała otwarte, żeby duchota nie stała, i jakoś tak bez zastanowienia się zatrzymałem, zaglądam. A potem do środka i jeszcze se na nią popatrzyłem. A potem się na paluszkach do jej wyrka podkradłem i stoję tak nad nią, gapię się i deczko jakby oblizuję. A już mnie tu i tam zaczyna świerzbić.
Coś panu powiem o sobie. I prawdę powiem. Jednego akurat nigdy mi nie brakło. Ledwo wyrosłem z dziecięcych łaszków – taki bosy szczyl, wie pan, co mu dopiero pierwsze portki kupili – a już się do mnie garnęły dziewuchy. A im starszy byłem, tym ich było więcej. Czasem se mówiłem: „Nicku – tak właśnie – Nicku Coreyu, zróbże coś z tymi dziewuchami. Rózgę noś i się od nich oganiaj, bo cię na śmierć całkiem zamęczą”. Tylko że gdzie ja bym się tam oganiał, jak ja nigdy dziewuchy nie byłem w stanie skrzywdzić. Starczy, że taka popłacze, parę łezek puści, a ja już się poddaję, i tyle.
Ale wracając do tematu, nigdy mi kobit nie brakło i naprawdę mi nie skąpiły. Co się może nie do końca składa z tym, jak się teraz gapiłem na własną żonę, Myrę. I z tym oblizywaniem warg, świerzbieniem na całym ciele. Bo Myra była ode mnie sporo starsza i na pierwszy rzut oka widać było, że wredna. A niech mi pan wierzy, wredna była, że ho ho. Tylko że ze mną to jest tak, że jak mnie weźmie na myślenie o czymś, to już o niczym innym myśleć nie umiem. Więc może i nic mi akurat nie brakło, ale sam pan wie, jak to jest. Bo to trochę jak z popcornem. Im więcej się żre, tym więcej się chce.
Nie miała na sobie koszuli nocnej, bo było lato, a pościel skotłowana obok. I jakoś tak leżała na brzuchu, że twarzy nie widziałem, przez co wyglądała dużo lepiej.
No więc sterczałem tak i się gapiłem, a w środku mi się gotowało, świerzbiło wszędzie, i w końcu już nie mogłem strzymać, więc dawaj rozpinać koszulę. „No bo przecież, Nicku – mówię do siebie – bo przecież, Nicku Coreyu, to twoja żona, masz w końcu jakieś prawa”.
Pewnie się pan domyśla, co było dalej. Chociaż może się pan nie domyśla. Bo nie zna pan Myry i nawet pan nie wie, jaki z pana szczęściarz. W każdym razie nagle się przewróciła na plecy i oczy wybałusza.
– A ty co do cholery wyprawiasz? – pyta.
No to tłumaczę, że się z Kenem Laceyem jadę zobaczyć, do tego hrabstwa, gdzie on jest szeryf. I że wcześniej jak późnym wieczorem nie wrócę i na pewno strasznie się za sobą stęsknimy, więc czemu by nie spędzić paru chwil razem?
– Ha! – Prawie tym na mnie splunęła. – I myślisz, że bym cię chciała, nawet gdyby mnie faktycznie wzięła chętka na faceta?
– Ano – mówię. – Jakoś mi się uwidziało, że może i tak. Znaczy się chyba taką miałem nadzieję. Bo w sumie dlaczego by nie?
– Bo nawet patrzeć mi się na ciebie nie chce! Dlatego! Bo jesteś durniem!
– Cóż – odparłem. – Nie wiem, czy się mogę tak do końca z tobą zgodzić, Myro. To znaczy nie twierdzę, że nie masz racji, ale że masz, to bym też nie powiedział. Tak czy siak, nawet jeśli jestem durniem, to chyba nie moja wina. Mało to durni chodzi po świecie?
– Nie dość, że dureń, to jeszcze tchórz. Daję słowo, że jesteś najmarniejszym zerem, jakie kiedykolwiek widziałam!
– Zaraz, zaraz – mówię. – Jeśli takie masz zdanie na mój temat, to po coś za mnie wychodziła?
– Patrzcie go! Słyszał kto taką bestię? – krzyknęła. – Niewiniątko! Jakby naprawdę nie wiedział, że musiałam za niego wyjść po tym, jak mnie zgwałcił!
No cóż, muszę panu powiedzieć, że mnie to trochę zabolało. Zawsze gadała, że ją zgwałciłem, i za każdym razem mi było przykro. Nie bardzo się z nią mogłem spierać o to, czy ze mnie dureń i tchórz, bo zbyt bystry to ja chyba naprawdę nie jestem (na co komu bystry szeryf?), a przy tym uważam, że jak się kroją kłopoty, to znacznie sympatyczniej jest się do nich odwrócić plecami, niż im się przyglądać. No bo, psiakrew, wszyscy mamy dosyć własnych kłopotów, żeby się jeszcze innym w kłopoty mieszać.
Ale jak mnie nazwała gwałcicielem, to już była inna inszość. Bo w tym nie było ani słowa prawdy. Ani grama sensu.
Po kiego taki koleś jak ja miałby gwałcić kobietę, kiedy tyle dziewuch się za nim uganiało, wcale mu nie skąpiąc?
– Wiesz co, ja ci coś powiem o tym całym gwałcie – mówię, deczko już czerwony na gębie, i z powrotem próbuję koszulę zapiąć. – Kłamczuchą cię nie nazwę, bo to nieładnie. Ale jedną rzecz ci, moja pani, powiem. Gdybym kochał kłamczuchy, tobym cię tu z miejsca na śmierć wyściskał.
I wtedy ona się dopiero rozkręciła. Chlipać zaczęła i beczeć jak cielak, kiedy grad wali w oborę. A na to oczywiście ocknął się ten jej brat matołek, Lennie. I od razu przybiegł, rycząc i wywracając oczyskami, cały zaśliniony.
– Co żeś zrobił Myrze? – skamle, a pluje przy tym na kilka metrów. – Co żeś jej znów zrobił, Nick?
Ja nic nie odpowiedziałem, bo się musiałem skupić, żeby mnie ta ślina nie trafiła. Lennie się pokolebał do Myry, a ona go wzięła w ramiona i mnie wzrokiem gromi.
– Bestio! I cóżeś najlepszego narobił!
A ja mówię, że nic żem, psiakrew, nie narobił, ani najlepszego, ani w ogóle. I że na moje to Lenniemu niewiele trzeba, żeby się rozryczeć i zaślinić na amen.
– A jak akurat tego nie robi – powiedziałem – to dlatego, że węszy po miasteczku i babkom do okien zagląda.
– Ty… oprychu jeden! – wrzasnęła. – Żeby biedaka Lenniego winić za coś, na co on nic nie może poradzić! Przecież wiesz, że jest niewinny jak baranek!
– Hm, może – mówię. Bo i też dużo więcej nie miałem do powiedzenia, a zaraz mi pociąg odjeżdżał. Więc się do drzwi obracam, na korytarz, ale to się jej nie spodobało, że ja tak sobie wychodzę bez choćby słówka przeprosin, i jak nie zacznie złorzeczyć:
– Lepiej zważaj, Nicku Coreyu, wielkie panisko! Bo inaczej wiesz, co będzie!
Przystanąłem, na pięcie się okręciłem.
– No? Co będzie? – pytam.
– W całym hrabstwie rozpowiem, co z ciebie za jeden! I zobaczymy, ile pobędziesz szeryfem! Jak już się dowiedzą, że mnie zgwałciłeś!
– Mogę ci z góry powiedzieć, co będzie. Przegonią mnie z posady, zaczym zdążę pisnąć.
– Właśnie tak! Więc lepiej sobie zapamiętaj!
– Zapamiętam – mówię. – Ale i ty se coś zapamiętaj. Jak nie będę szeryfem, to już nic nie będę miał do stracenia, prawda? Zwisać mi będzie wszystko i dyndać. A jak ja nie będę szeryfem, to ty nie będziesz szeryfową. I co wtedy, ja się pytam, z tobą i z tym twoim braciszkiem matołkiem?
Na to ona wybałuszyła gały i aż jej tchu brakło. Pierwszy raz od dawna tak jej odparowałem, to i ciut straciła rezon.
Skinąłem jej głową, ale tak, żeby wiedziała, co i jak, i wyszedłem z jej sypialni. Ale już gdzieś w połowie schodów mnie zawołała.
Naprawdę się musiała uwinąć, bo stała w szlafroku i nawet coś jakby uśmiech miała na ustach.
– Nick… – mówi, i głowę tak jakoś przechyla na bok. – A może na parę minutek wrócisz jeszcze na górę, hmmm?
– Chyba nie. Coś mi już nastrój przeszedł.
– Nooo, tooo może spróbuję tak zrobić, żeby ci nastrój wrócił, hmmm?
A ja na to, że chyba jednak nie. Tak czy siak, musiałem zdążyć na pociąg, a po drodze jeszcze coś przegryźć.
– Nick – powiedziała, czegoś nerwowo. – Ty… ty byś chyba nie zrobił jakiegoś głupstwa, co? Tylko dlatego, że się na mnie troszkę pogniewałeś?
– Nie, nie zrobiłbym. Tak samo jak ty, Myro.
– No tak. Miłego dnia, kochanie.
– Tobie również, moja pani – mówię. I już ruszam na parter, tam gdzie sąd, a potem frontowymi na dwór.
Ledwo wylazłem w ciemną mgłę, bo jeszcze było wcześnie, zaraz bym rymnął jak długi. Gmach był akurat, psiakrew, w trakcie malowania, wszędzie stały drabiny i puszki z farbą. Już z chodnika się obejrzałem, żeby sprawdzić, jak im idzie. Na moje to przez ostatnich parę dni niewiele zdziałali, dalej tylko fasada pierwszego piętra, ale co ja się będę wtryniać w nie swoje sprawy.
W pojedynkę bym ten budynek we trzy dni machnął. No, tylko że nie zasiadałem w radzie komisarzy hrabstwa Potts i to nie mój szwagier dostał zlecenie.
Niedaleko stacji paru kolorowych miało budkę ze smażalnią i tam se kupiłem chleba kukurydzianego z sumem z patelni. Za bardzo byłem roztrzęsiony, żeby zjeść porządniej; tak mnie te moje zmartwienia martwiły. No więc tylko tą jedną porcję zjadłem, a drugą, i jeszcze kubek kawy z cykorii, zgarnąłem na później.
Przyjechał pociąg, wsiadłem. Znalazło się miejsce przy oknie, więc zacząłem jeść. I tak se wmawiam, że tego ranka naprawdę przygadałem Myrze i od teraz znacznie łatwiej będzie mi się z nią ułożyć.
Tylko że sam w to jakoś nie wierzyłem.
Już nieraz się nam zdarzały takie pojedynki. Groziła, czego to mi nie zrobi, a ja jej przypominałem, że sama też ma sporo do stracenia. I potem przez jakiś czas się między nami poprawiało – ale nie tak naprawdę. Tak naprawdę, w tym, co faktycznie ważne, nie poprawiało się nic.
Bo, wie pan, to nie była równa walka.
Miała przewagę, a jak przychodziło co do czego, wiedziała, że się wycofam.
Jasne, nie mogła mnie wysiudać z mojej roboty, żeby samej się przy okazji nie wysiudać. Musiałaby wyjechać z miasta, ona i ten jej podły braciszek-bęcwał, i pewnie prędko by nie znalazła takiej ciepłej norki jak tu ze mną. Może i nigdy.
Ale jakoś by se dała radę.
Coś by jej jednak zostało.
Za to jeśli chodzi o mnie…
Całe życie zajmowałem się tylko szeryfowaniem. Tylko tyle umiem. Przez co właściwie chcę powiedzieć, że umiem tyle co nic, i tyle co nic robiłem. I gdybym nagle przestał być szeryfem, miałbym tyle co nic i byłbym niczym. Zerem.
Jakoś trudno było się z tym pogodzić – że jestem zerem i robię tyle co nic. A przez to zacząłem martwić się czymś jeszcze. Że mogę stracić posadę, nawet jeśli Myra nie kiwnie palcem, a język będzie trzymać za zębami.
Bo zacząłem ostatnio podejrzewać, że ludzie nie są ze mnie tak całkiem zadowoleni. Że oczekują, żebym jednak cośkolwiek robił, zamiast się tylko szczerzyć, dowcipkować i odwracać wzrok. A ja nie bardzo miałem na to wszystko pomysł.
Pociąg jechał teraz po łuku i przez jakiś czas widać było rzekę. Jak szyję wyciągnąłem, to się niepomalowane budy miejscowego burdelu pokazały i tych dwóch gości, alfonsów, jak się wylegują na takiej małej przystani od frontu. Zdążyli mi już narobić kłopotów, i to jakich! Ledwo tydzień temu niby przypadkiem wepchnęli mnie do rzeki, a jeszcze kilka dni wcześniej niby przypadkiem podstawili mi nogę, żebym się wywalił w błoto. A już najgorsze było, jak się do mnie zwracali. Wyzywali mnie, naprawdę podle se drwili, i wogle mi nie okazywali szacunku, co go przecież szeryf mógłby chyba oczekiwać od alfonsów, nawet jeśli wyciąga od nich ciut kasy.
Uznałem, że coś trza będzie z tymi alfonsami zrobić. I to coś całkiem drastycznego.
Skończyłem jeść i zaraz do męskiej. A jak ręce i twarz myłem nad umywalką, to skinąłem typkowi, co tam siedział na długiej ławce obitej skórą.
Prima sort gajer w czarno-białą kratę, wysokie buty na guziki z gamaszami i biały melonik. Też dokładnie se mnie obcykał, a już zwłaszcza pasek z kaburą i rewolwer. Gość się nawet nie uśmiechnął, milczy.
Wskazałem podbródkiem gazetę, którą czytał.
– I co pan miarkujesz o tych całych bólszewikach? – spytałem. – Obalą wreszcie cara?
Mruknął, ale ciągle nic konkretnego. Usiadłem na ławce z metr dalej.
Po prawdzie to bardzo mi się chciało. Ale nie byłem pewien, czy mogę wchodzić do kabiny. Drzwi niby otwarte, pociąg nimi huśtał tam i nazad i wyglądało, że w środku nikogo nie ma. A jednak siedział tu ten koleżka i może właśnie do kabiny czekał. Więc nawet jeśli pusta, nie wypadało się wpychać bez kolejki.
Poczekałem chwilę. Czekałem, skręcając się i wiercąc, aż w końcu nie mogłem już czekać ani chwili dłużej.
– Przepraszam – zagadnąłem. – Pan tu czeka do kabiny?
Chyba go to zaskoczyło. Spojrzał na mnie dość paskudnie i po raz pierwszy przemówił:
– A co panu do tego?
– Ależ nic – odparłem. – Załatwić się tylko chciałem, ale tak se myślę, że może i pan by chciał. To znaczy, że może zajęte i dlatego pan czeka.
Zerknął na rozhuśtane drzwi toalety; właśnie się tak rozchyliły, że muszlę było widać. A ten znów popatrzył po mnie, jakby nie bardzo rozumiał, i jakiś zniesmaczony.
– Na miłość boską! – mówi.
– Tak, proszę pana? – odparłem. – Coś mi się nie wydaje, żeby tam ktoś był. A panu?
Raczej nie sądziłem, że mi odpowie. A on nagle mówi, że owszem, ktoś jest w środku.
– Weszła dosłownie przed chwilą. Goła baba na łaciatym kucyku.
– Coś podobnego – powiedziałem. – Ale jak to: kobieta w męskiej toalecie?
– To przez kucyka – mówi. – Też się czasem musi odlać.
– Ja stąd nikogo nie widzę – odparłem. – A miejsca tam przecież tyle co nic. Dziwna sprawa.
– Twierdzi pan, że kłamię? – spytał. – I że nie ma tam gołej baby na łaciatym kucyku?
Ależ skąd, ja na to. Gdzieżby wogle.
– Tylko że krzynę mi się, wie pan, spieszy – powiedziałem. – Może lepiej się przejdę do innego wagonu.
– Ani kroku! – krzyknął. – Nie będzie mnie nikt nazywać kłamcą!
– Ależ ja tak pana nie nazywam – mówię. – Wcale nie o to mi chodziło. Tylko że…
– Udowodnię to panu! Mówię prawdę! Będziesz pan tu siedział, aż wyjdzie ta baba z kucykiem.
– Ale ja muszę siku! – powiedziałem. – Znaczy ja naprawdę muszę, drogi panie.
– Trudno, nie wyjdziesz pan stąd. W każdym razie póki pana nie przekonam, że mówię prawdę.
No więc, wie pan, sam już nie miałem pojęcia, co tu, kurka, robić. Bladego. Może panu by coś przyszło do głowy, ale mnie nie przyszło.
Całe życie byłem tak życzliwy i grzeczny, jak się tylko dało. Bo se umyśliłem, że jak jesteś miły dla wszystkich, to wszyscy dla ciebie będą mili. Tylko że to nie zawsze tak działa. Bo coś mi się widzi, że najczęściej jednak pakuję się w takie tarapaty jak te, co panu o nich opowiadam. I normalnie pojęcia nie mam, co robić.
No więc już miałem popuścić w portki, ale akurat przechodził konduktor i jak sprawdzał bilety, to okazję wykorzystałem i w nogi. I tak mi się spieszyło, że chyba minutę się mocowałem z drzwiami do sąsiedniego wagonu. A gdzieś za mną, w łazience, już śmiechem parskali. Chyba ze mnie tak – konduktor i ten typek od kraciastego gajera. Ale ja już trochę jestem przyzwyczajony, że się ze mnie śmieją, zresztą czasu wtedy nie miałem, żeby o tym myśleć.
Pognałem do następnego wagonu i se w tamtej kabinie ulżyłem – i była to, pan rozumie, najprawdziwsza ulga. A jak już wracałem między siedzeniami, żeby se miejsce w tym wagonie znaleźć i nie natykać się już na typka w kraciastym gajerze, to naraz patrzę, a tam Amy Mason.
Prawie na pewno też mnie zobaczyła i tylko tak udała, że skądże znowu. Chwilę żem się wahał przy miejscu tuż obok, ale w końcu się w sobie zebrałem i siadam.
W Pottsville nikt o tym nie wie, bośmy bardzo uważali, żeby nie wyszło na jaw, ale z Amy byliśmy swego czasu naprawdę bliziutko. Właściwie to byśmy się i hajtnęli, gdyby jej tatko nie miał do mnie takich wątów. No więc czekaliśmy i czekaliśmy, aż starszy pan nogi wyciągnie. Tylko że z tydzień przed tym, jak się panu starszemu zmarło, przycelowała mnie Myra.
Od tamtego czasu nie widziałem Amy, no chyba żeśmy się na ulicy minęli. Chciałem jej powiedzieć, że mi przykro, i spróbować coś tam chociaż wyjaśnić. Ale nigdy nie dała mi szansy. Ledwo żem jej w drogę wchodził, to grzywką potrząsała, odwracała wzrok. A niechbym ją spróbował zatrzymać, to i przez ulicę potrafiła przejść, na drugą stronę.
– Serwus, Amy – mówię. – Co za piękny ranek.
Usta ociupinkę ściągnęła, ale nie odezwała się ani słowem.
– Miło tak na ciebie wpaść ni stąd, ni zowąd – mówię. – Daleko, jeśli wolno spytać?
Tym razem się odezwała. Ledwuchno.
– Do Clarkton. Za chwilę wysiadam.
– To aż żal, że nie dalej – odparłem. – Bo żem już dawno chciał się z tobą rozmówić. Wyjaśnić to i owo.
– Naprawdę? – Spojrzała na mnie z ukosa. – Dla mnie sprawa jest całkiem jasna.
– Ale! – odparłem. – Przecież wiesz, Amy, że ja bym nikogo od ciebie nie wolał. Ja żem się w życiu z nikim innym hajtać nie chciał, jak tylko z tobą, Bóg mi świadkiem. Przysięgam, że tak właśnie było. Na stos Biblii mógłbym przysiąc, skarbie.
Coś tak szybko mrugała, jakby przez łzy. No to za rękę ją łapię, ściskam leciutko i widzę, że usta jej zaczynają drżeć.
– Więc… więc czemu, Nick? Czemu ty…
– I to żem ci właśnie chciał powiedzieć. Bo długo by gadać, a… słuchaj, skarbie, może ja wysiądę z tobą w Clarkton, weźniemy se na parę godzin pokoik w hotelu i…
Tu spudłowałem. W tym akurat momencie to było pudło, i tyle.
Amy zbladła. Obrzuciła mnie lodowatym spojrzeniem.
– Czyli za taką mnie masz! – krzyknęła. – Tylko jedno ci w głowie… I zawsze tylko tego chciałeś! Nie żenić się ze mną, o nie, na to nie jestem dość dobra! Tylko żeby mnie do łóżka zaciągnąć i…
– Ależ, skarbie – powiedziałem. – Przecież…
– Ani mi się waż mówić do mnie „skarbie”, Nicku Coreyu!
– Kiedy ja żem wcale nie myślał o tym, no, o tym, o czym ty myślisz, że ja żem myślał – wyjaśniłem. – Tylko że długo by tłumaczyć, jak to tam było ze mną i z Myrą, to se wykombinowałem, że przydałoby się jakieś miejsce, żeby…
– Nieistotne. Całkiem nieistotne – powiedziała. – Już mnie nie interesują twoje wyjaśnienia.
– Błagam, Amy. Daj mi tylko…
– Ale jedno ci powiem, panie Nicholasie Coreyu, i lepiej, żebyś przekazał, komu trzeba. Jak tego twojego szwagra przyłapię na zaglądaniu w moje okna, narobię kłopotów. I to nie byle jakich. Nie będę tego tolerować tak jak reszta kobiet w Pottsville. Więc przekaż to jej. Taka dobra rada na przyszłość.
No to wyraziłem nadzieję, że jednak nie zrobi nic, żeby zaszkodzić Lenniemu. Dla jej własnego dobra.
– Tak samo jak ty nie cierpię Lenniego – przyznałem. – Tylko że Myra…
– Hm! – Amy potrząsnęła grzywką i wstała, bo pociąg już zwalniał przed stacją w Clarkton. – Myślisz, że ja się boję tej… tej… że ja się jej boję?
– Ano… – mówię. – Może i lepiej by było dla ciebie, gdybyś się bała. Wiesz, jaka jest Myra, jak się na kogoś uweźmie. Jak już naplotkuje i narozpowiada tych wszystkich bujd, to wtedy, wiesz…
– Przepuść mnie, bardzo cię proszę.
Przecisnęła się koło mnie do przejścia między rzędami siedzeń, a jak szła, to głowę tak trzymała wysoko, że aż jej się strusie pióro u kapelusza rozhuśtało. Kiedy pociąg ruszał, a ona jeszcze stała na peronie, próbowałem jej pomachać. Ale prędko odwróciła głowę, znów się majtnęło strusie pióro, i ruszyła ulicą.
Tak że to by było na tyle, pomyślałem, i może nawet lepiej. Bo jak my byśmy mogli jeszcze kiedyś coś dla siebie znaczyć, skoro tak się rzeczy miały?
Była oczywiście Myra i wyglądało na to, że zawsze będzie, przynajmniej póki któreś z nas nóg nie wyciągnie ze starości. Ale był jeszcze jeden szkopuł.
Bo jakoś tak wyszło, żem się serdecznie pokumał z jedną mężatką, co się nazywała Rose Hauck. Czasem tak mam, że się nie wiedzieć kiedy zdążę wplątać i sam za bardzo nie rozumiem, co jest grane. Bo Rose nic mnie nie obchodziła, znaczy się prócz tego, że strasznie była ładna i umiała chłopu dogodzić. Tyle że ja z kolei bardzo ją obchodziłem. A nawet bardzo bardzo, co mi nie raz i nie dwa dała odczuć.
Żeby pan miał jakiś pogląd, jaka Rose była cwana: Myra miała ją za swoją najlepszą psiapsiółę. Taka ta Rose była dobra w udawaniu. Jak byliśmy sami, znaczy się ja i Rose, to klęła na Myrę, ile wlezie, aż się naprawdę rumieniłem. Za to jak one były razem – o raju! Rose tak się do niej przymilała, kochanieńka, miluteńka, że nie było przebacz. A Myra skołowana, przeszczęśliwa, że prawie płakała z radości.
A kiedy ktoś chciał Myrę wnerwić, starczyło, jak bąknął, że Rose nie taka znowu idealna. Takie coś to nawet Lenniemu by nie uszło. Raz próbował, coś tam mamrotał, że taka ślicznotka jak Rose nie może być taka miła, jak się wydaje. No to mu Myra łupnęła, że aż przez pokój przeleciał.
Może już panu mówiłem, ale ten Ken Lacey, co żem go jechał odwiedzić, szeryfował o kilka hrabstw dalej w dół rzeki. Poznaliśmy się któregoś roku na zjeździe stróżów porządku i jakoś tak się żeśmy w mig dogadali. Towarzyski, a przy tym łebski, że ho ho; od razu się połapałem, ledwieśmy parę słów zamienili. Więc przy pierwszej okazji spytałem go wtedy o radę w takiej jednej sprawie, co mi nie dawała spokoju.
– M-hmmm! – powiedział, jak żem mu już wyłuszczył sprawę, a on chwilę nad nią podumał. – Znaczy wychodek stoi na terenie publicznym, nie? Za sądem?
– Zgadza się – odparłem. – Dokładnie tak jak mówisz, Ken.
– Ale nikomu nie przeszkadza? Tylko tobie?
– I znów strzał w dziesiątkę – mówię. – Bo widzisz, sala rozpraw jest na parterze, na tyłach, a tam nie ma ani jednego okna. Za to są na piętrze, czyli tam, gdzie mieszkam.
Ken na to: a jakby tak przekonać komisarzy hrabstwa, żeby wydali nakaz rozebrania wychodka? A ja, że nie, to by nijak nie przeszło. W końcu sporo ludzi z niego korzysta i coś takiego by ich mogło wkurzyć.
– A żeby kazali wyczyścić, nie przymusiłbyś? – spytał. – Jakbyś tak na pocieszenie dorzucił parę beczek wapna?
– A co oni w tym mają za interes? – mówię. – Jak tylko mi jednemu przeszkadza? Zacznę marudzić, to se tylko kłopoty na łeb ściągnę.
– A-haa! – przytaknął Ken. – Wyszłoby, jaki z ciebie samolub.
– Tylko że ja muszę coś z tym zrobić, Ken – powiedziałem. – Jak jest gorąc, to cuchnie, że nie idzie wytrzymać. A to dopiero pół biedy. Bo jeszcze w dachu tego wychodka są takie wielgachne szpary, że wszystko widać, co się tam w środku wyrabia. Powiedzmy, że jest ktoś u mnie w gościach i se myśli, nooo, na tą stronę to musi być piękny widok! I wygląda, a tam faktycznie, aż dech zapiera. Bo jakiś koleś akurat, proszę ciebie, siedzi na klopie!
A Ken znów to swoje „A-haa!”, i jakby tak pokasłuje, usta gładzi. I wreszcie mówi, że rzeczywiście mam problem, taki z prawdziwego zdarzenia.
– Coś takiego to może napsuć krwi nawet takiemu szeryfowi jak ty, Nick, co i tak już jest okropnie za-ab-sor-bo-wany tym swoim wysokim urzędowaniem.
– Musisz mi pomóc, Ken – mówię. – Bo już odbiegam bynajmniej od zmysłów.
– I pomogę. – Ken pokiwał głową. – Nigdy żem jeszcze bratniego stróża nie opuścił w potrzebie. I teraz miałbym? Co to, to nie.
I powiedział mi, co zrobić, a ja wziąłem i zrobiłem. Jeszcze tej samej nocy, późno, żem się wymknął do wychodka i tu poluzował gwóźdź, a tam jeszcze jeden, i legutko deski rozchwierutał podłogowe. A rano się zerwałem wcześnie cały gotowy, żeby ruszyć do akcji, jak przyjdzie pora.
No więc najczęściej z wychodka korzystał prezes banku, pan J. S. Dinwiddie. Zaglądał tam, jak szedł do domu na lancz i jak z lanczu wracał, a potem jeszcze raz wieczorem, po pracy. No i rano, jak dopiero się do pracy wybierał. Bywało co prawda, że któryś z razów odpuścił, ale tego, co rano – nigdy. Jak już spory kawałek uszedł od domu i w kiszkach mu się zaczynał kotłować grysik z sosem, to mu się naprawdę do tego wychodka spieszyło.
I jak zwykle wbiegł tam też tego ranka, znaczy po tej nocy, kiedy żem w wychodku ociupinkę pomajstrował – wielgachny gość z wysokim białym kołnierzem, w nowiutkim garniturze z popeliny. Deski mu się rozjechały i jak nie chlupną do dołu! A on razem z nimi.
Prosto w łajno, co się trzydzieści lat tam zbierało.
Naturalnie niemal od razu kazałem go stamtąd wyłowić. Więc tak naprawdę to nic mu nie było, tylko umorusany był niemiłosiernie. Ale tak wściekłego człowieka – jak żyję i po ziemi chodzę – żem jeszcze nigdy nie widział.
Ile on się tam napodskakiwał, nahopsał, a pięściami jak wywijał i łapami młócił, i darł się do tego całkiem wniebogłosy. Ja żem go próbował chociaż wodą z cebra oblać, żeby to najgorsze zmyć tałatajstwo. Ale jak on tak skakał tam i siam, i w tą, i w tamtą, to co ja mu mogłem pomóc? Ja go polewam w jednym miejscu, a on już, wie pan, w innym był. A jak bluzgał! W życiu pańskie uszy czegoś takiego nie słyszały, a on przecie za diakona robi w kościółku!
Przybiegli panowie komisarze, a z nimi inne jeszcze urzędasy, i wszyscy roztrzęsieni strasznie, że tu najpierwszy obywatel miasteczka w takim położeniu. Jakoś tam ich pan Dinwiddie rozpoznał, chociaż jak mu się to udało, kiedy oczy miał tak dokumentnie zaklajstrowane, to trudno pojąć. A gdyby akurat jakaś pałka mu się nawinęła, to przysięgam, że by ich tam na miejscu prześwięcił.
Sklął ich z góry na dół, a potem jeszcze tak na wszelki wypadek z dołu do góry. Przysięgał, że ich pozwie za karygodne niedbalstwo. I o szkody osobowe, bo wiedzieli, że coś takiego zagraża zdrowiu i życiu obywateli, i nikt palcem nie kiwnął.
I chyba jedynym człowiekiem, dla którego znalazł dobre słowo, byłem ja. Powiedział, że ktoś taki jak ja mógłby tym hrabstwem kierować w pojedynkę i że osobiście dopilnuje, żeby całą resztę urzędasów odwołać, bo to zbędny wydatek, a na dokładkę zagrożenie dla życia i zdrowia.
Tak się składa, że pan Dinwiddie żadnej z tych gróźb, co je wtedy tak naokoło ciskał, to nie spełnił. Ale sprawę wychodka załatwili od ręki. Godzinę później już go nie było, tam gdzie wcześniej dół, tylko piach; a jak panu kiedy przyjdzie ochota pięści powąchać, to niech pan tylko powie komisarzom, że wychodek by się przydało od nowa zbudować za sądem.
No i tu masz pan próbkę tego, jak ten Ken Lacey umie doradzić. I ile warta taka porada…
Oczywiście jeden czy drugi powie pewnie, że właśnie nic niewarta. Że mało brakowało, a pan Dinwiddie nie uszedłby z życiem z tej całej awantury i dopiero bym miał kłopot. Pewnie powie też taki, że ta druga porada, co mi ją dał Ken, to czysta podłość i że wcale nie pomocna, a jedynie dotkliwa.
Ale ja, cóż, ja tam zawsze dobrze o ludziach myślę, jak długo się da. Albo przynajmniej nie myślę o nich źle, póki już naprawdę innego wyjścia nijak nie mam. Więc co do Kena, to żem jeszcze wtedy nie miał całkiem wyrobionego zdania.
Tak se kombinowałem, że zobaczę, jak dziś się zachowa, co mi poradzi, i potem dopiero se zdanie już tak ostatecznie wyrobię. Jak wyjdzie, że chociaż w połowie przyzwoity, to mu tymczasem na kredyt uwierzę. Ale jak wyjdzie, że nawet nie w połowie…
No, wtedy już ja będę wiedział, co z nim zrobić.
Zawsze wiem.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.