Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
PS. Moje serce bije coraz mocniej... Nessa kocha romanse i zdarza się jej bujać w obłokach. To nie przypadek, że pewnego zimowego dnia właśnie ona znajduje tajemniczy list. Jednak dane adresata się zatarły, więc dziewczyna odsyła zgubę do nadawcy, Landona. W ten sposób zaczyna się niezwykła korespondencyjna znajomość. Nessa z każdym kolejnym listem czuje, że Landon coraz bardziej zaprząta jej myśli. Jest inny niż wszyscy jej znajomi i pisze w taki niezwykły, staroświecki sposób... Czy Nessie uda się odnaleźć szczęście w tym magicznym, zimowym czasie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 292
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla przeznaczenia.
Dobrze, że jesteś
i wskazujesz to,
co w życiu ważne.
Bo właśnie takie są sny: przeplatają się
ze wspomnieniami i scenami, lecz nigdy nie są
prawdziwe. I właśnie za to ich nienawidzę.
Beth Revis, W otchłani
Prolog
Starożytne wierzenia głoszą, że jedna dusza przypada na jedno ciało. Zdarza się jednak tak, że z tej samej pojedynczej cząstki materii powstaje więcej niż jedna dusza. Ta sama dusza zostaje wówczas podzielona i umieszczona w dwóch różnych osobach. Nazywamy ją lustrzaną duszą lub bliźniaczym płomieniem.
Spotkanie z własną cząstką duszy jest jak huragan w słoneczny dzień. Jest piękne, a zarazem niszczycielskie. Pustka, którą do tej pory odczuwaliśmy, nagle się zasklepia. Tak jakby brakujący element, którego szukaliśmy przez całe dotychczasowe życie, nagle, bez ostrzeżenia, wkomponował się w nasze wnętrze, rozświetlając je niczym płomień. Świat, który znaliśmy, przestaje istnieć. Okazuje się, że do tej pory żyliśmy w mroku.
Biel. Białe, ciepłe światło otulające całą przestrzeń. Tylko ja i ona. Czysta, bezpieczna i bezgraniczna. Właśnie takie są sny. Moje sny. Na zewnątrz szaleje wichura, ludzie się kłócą i krzywdzą nawzajem. Jednak tutaj, tutaj jest dobrze.
Dotąd to miejsce należało tylko do mnie. Mogłam je kreować na własny sposób. Być księżniczką, wojowniczką czy pogromczynią smoków. Dzisiejszej nocy wszystko się zmieniło. Nagle z mojej bieli wyłonił się on. Szedł w moim kierunku, zagubiony. Siedziałam na puchowej poduszce i delektowałam się spokojem, licząc, że ta noc potrwa jak najdłużej, że nie będę musiała wracać do szkoły, gdzie nikt poza Astrid nie traktuje mnie poważnie. Do domu, w którym z dnia na dzień dzieje się coraz gorzej.
– Witaj! – Stanął przede mną, spoglądając na mnie z góry. Delikatnie się uśmiechnął, rozglądając jednocześnie.
– Cześć. – Odsunęłam się kawałek, aby zrobić mu miejsce.
„Czuję się bezpiecznie, mimo że go nie znam” – przemknęło mi przez głowę. „Znalazł się w moim śnie, nie może więc być nikim złym”.
– Gdzie jesteśmy?
– To – wskazałam dłonią nieskończoną przestrzeń – mój azyl.
– A co ja tu robię? – zapytał wciąż zakłopotany.
– Nie wiem, może zabłądziłeś? – Roześmiałam się.
Nieznajomy dłuższą chwilę przyglądał mi się badawczo, a z jego spojrzenia stopniowo ulatywały niepewność i nieufność. Usiadł w końcu obok mnie. Wydał mi się nad wyraz poważny i dostojny. Nawet gdy siedział, sprawiał wrażenie spiętego i przesadnie uprzejmego.
– Jak masz na imię? – odezwał się po dłuższej chwili.
– Hmm – mruknęłam pod nosem. – A czy tutaj to jest ważne?
– Nie wiem, a nie jest? Imię to ważna kwestia, nie uważasz?
– Może tam, na zewnątrz. Tutaj, gdzie ani ty, ani ja nie jesteśmy realni, to chyba nie jest aż tak istotne.
– Przecież muszę się do ciebie jakoś zwracać – nie ustępował.
– Okej – westchnęłam w geście kapitulacji. – To ja będę twoją panią ze snu, a ty moim Mr Dream?
– A może Rêve?
– Marzenie?
– Znasz francuski?
– To za dużo powiedziane. – Wymieniliśmy uśmiechy, a on jakby się rozluźnił.
– To mamy ustalone. – Jego spojrzenie przeszyło mnie na wylot. A ja myślałam tylko o tym, że gdy nastanie ranek, chciałabym, żeby okazał się kimś więcej niż tylko marzeniem.
Nessa
24.11.2023
North Berwick (Szkocja)
Gęste chmury na dobre zawisły nad North Berwick. Od kilku tygodni nie przepuszczają żadnego zbłąkanego promienia słonecznego, jak zwykle pod koniec listopada. A jednak szkocka aura dziś jest bardziej dokuczliwa niż zazwyczaj. Zimny deszcz, zalewający szare domy i ulice, zapowiada nadejście zimy.
Otulam się ramionami i raz po raz gładzę wełnianą fakturę swetra. Para z ciepłego dyniowego latte wiruje wokół mojej twarzy. Mimowolnie zamykam oczy, a przez moje ciało przechodzi dreszcz. Podnoszę powieki i kieruję wzrok w stronę szyby pokrytej smugami deszczu. Z niedowierzaniem potrząsam głową i nie mogę powstrzymać uśmiechu. W kierunku kawiarni biegnie Astrid, w dłoniach trzyma kartonowe pudła, kompletnie mokre, tak samo jak ona. Mimo takiej pogody jest ubrana w kusą sukienkę na ramiączkach, na którą narzuciła tylko kaszmirowy sweter.
Dźwięk dzwoneczka zawieszonego nad drzwiami wejściowymi roznosi się po pomieszczeniu, głosy na chwilę milkną. Spojrzenia pijących kawę i zajadających ciasto skupiają się na przemoczonej do suchej nitki blondynce, która swym wtargnięciem zakłóciła ciepły głos Bretta Younga w piosence In Case You Didn’t Know.
Nie podnosząc się z miejsca, uśmiecham się do niej i macham dłonią na powitanie. Astrid wraz z pudłami przeciska się w moją stronę i zostawia przy tym wielkie kałuże na dopiero co umytej posadzce.
– Dalej nie mogłaś usiąść – karci mnie, odkładając pudła na krzesło obok ostatniego stolika w rogu kawiarni.
Ściąga sweter, który wygląda teraz jak mokra ścierka, i spogląda na niego z żalem.
– Didi mnie zabije – sapie.
– Chyba ma powód? – Patrzę z żalem w stronę sweterka. Spoglądam na pudła i widząc grymas niezadowolenia na twarzy Astrid, nie drążę wątku jej relacji ze starszą siostrą. – Latte? – zmieniam temat. Sięgam w stronę oparcia krzesła i ściągam z niego zamszową kurtkę. – Zarzuć to na plecy, bo się rozchorujesz.
Ostatnio Astrid ma gorszy czas. W szkole nie radzi sobie najlepiej, rodzice odcięli ją od kasy, aż nie poprawi stopni. A na dodatek jej chłopak Vincent, z którym spotyka się od dwóch lat, podjął decyzję o studiach za granicą. Nie wybrał co prawda jeszcze miejsca, ale tak czy inaczej, będzie na tyle daleko, że ich związek raczej nie przetrwa. W akcie desperacji i z chęci udowodnienia całemu światu, że nikogo nie potrzebuje i że ma życie poza Vincentem, Astrid zgłosiła nas do komitetu przygotowującego świąteczny festyn.
Co roku w okolicach Bożego Narodzenia nasza szkoła organizuje taką imprezę – ze straganami, z lodowiskiem i zimowym balem. Wszystkie zebrane środki są przekazywane na pomoc ubogim rodzinom z miasteczka.
Zazwyczaj nie angażujemy się w takie przedsięwzięcia. Ja mam sporo pracy w bibliotece, a Astrid to po prostu Astrid – jej zapał i zaangażowanie trwają dość krótko i wszelkie bardziej wymagające inicjatywy kończą się fiaskiem.
Ten rok jest inny. Obie potrzebujemy celu i poczucia sensu. Ona ze względu na Vincenta, ja z powodu rodziców. I mimo że nie przepadam za zgiełkiem, zamieszaniem i słabo toleruję tłumy obcych ludzi, nie mogłam jej odmówić. Jest moją jedyną przyjaciółką i wiem, że gdybym to ja ją poprosiła o taką przysługę, zgodziłaby się bez wahania.
– Tak, koniecznie ciepłe i słodkie latte. – Rozchmurza się. – I dobrze, że czasem jesteś zmarzluchem. – Z wdzięcznością przyjmuje kurtkę i od razu nakłada ją na mokre ciało.
Wstaję i podchodzę do kelnerki, żeby zamówić kolejny napój i babeczkę. Płacę, a do słoiczka na napiwki wrzucam kilka centów.
– Zawsze musisz dawać napiwki? – zauważa Astrid.
– To niedużo – tłumaczę – a taki gest jest miły i pokazuje, że doceniam czyjąś pracę.
Astrid wzrusza ramionami, po czym podnosi wieczko pierwszego z kartonów i wyciąga księgę pomysłów. Pieczę nad nią sprawuje co roku przewodnicząca rady uczniowskiej, ona też dzieli organizatorów festynu na trzy grupy i co dwa dni przekazuje księgę innemu zespołowi. Każdy z nich wpisuje tam swoje pomysły i wkleja inspiracje. W niedzielę oddamy księgę Ines – która jest przewodniczącą – żeby wkrótce się spotkać i omówić koncepcje.
Kilka lat temu inna przewodnicząca chciała unowocześnić proces planowania festynu i zamiast księgi po prostu stworzyć grupę na Facebooku. Rada uczniowska jednak ten pomysł zbojkotowała, ponieważ każda księga staje się pamiątką i na koniec imprezy jest uroczyście przekazywana do biblioteki szkolnej, gdzie każdy uczeń ma możliwość do niej zajrzeć. Każdy też może wpisać się do księgi i wkleić pamiątkowe zdjęcia z tego dnia.
– Musimy przejrzeć stare pomysły – Astrid wyciąga zawartość kartonów na stół – żeby się zainspirować, a jednocześnie niczego nie powielić. Dziękuję – odpowiada na wydechu kelnerce, która stawia przed nią zamówienie. Szybko jednak wraca do poprzedniego wątku: – Wypożyczyłam z biblioteki stare księgi. Podzielimy się, ty weźmiesz te najstarsze, a ja te z ostatnich lat. Jutro się spotkamy i przedyskutujemy pomysły. Co ty na to?
– Tak, pewnie – zgadzam się i biorę swoją część.
Przyciskam je do klatki piersiowej i uśmiecham się markotnie. Astrid nie zauważa mojej zmiany nastroju. Prowadzi monolog i popija ciepły napój. Słucham jej, choć moje myśli gdzieś błądzą.
Stare przedmioty zwykle budzą we mnie nostalgię. Dotykając ich i oglądając je, zastanawiam się, do kogo wcześniej należały, z jaką historią są związane, co przeżywał ich poprzedni właściciel. To niesamowite móc obcować z kimś, kogo być może już tu nie ma. Czytać pismo, które wychodziło spod palców tej osoby, czuć zapach, który ona czuła, a pod palcami fakturę tego samego materiału.
Obejmuję księgi jeszcze mocniej, jakby ich pamięć mogła we mnie wniknąć, i cieszę się, że będę mogła poznać historię szkoły i jej wcześniejszych uczniów. To trochę tak, jakbym towarzyszyła im w tym dniu.
– Czy ty mnie właściwie słuchasz? – Astrid niemal krzyczy w moim kierunku z obrażoną miną.
– Tak, tak. – Kiwam głową, budząc się z letargu. – Przepraszam, zamyśliłam się.
– Znów myślałaś o NIM? – Spogląda na mnie spod byka, drwiąco się uśmiechając. – Powinnaś poszukać chłopaka z krwi i kości, a nie snuć fantazje o wytworze swojej wyobraźni. On cię nie przytuli w chłodne dni, nie pocałuje kuku i nie zaprosi na randkę.
– Nie myślałam o nim – rzucam zawstydzona, oblewając się rumieńcem. Odwracam wzrok w kierunku szyby.
– Daj spokój. Przecież w naszej szkole jest kilku spoko gości, nawet w klasie Vina. Możemy wybrać się na jakąś podwójną randkę czy coś.
– Przecież wiem, że on nie istnieje – tłumaczę się, czując się jak idiotka – ale nie potrafię zrozumieć, dlaczego od prawie pół roku pojawia się w moich snach. Możemy rozmawiać, tak jakby był realny. Astrid, to musi być coś więcej niż sen. Czuję to.
– Za dużo czasu spędzasz w bibliotece, serio – kwituje i dopija swoją kawę. – To już robi się creepy.
Trudno nie zgodzić się z Astrid. A jednak Mr Dream wydaje się bardziej rzeczywisty niż wszystko inne wokół mnie. Czasami mam poczucie, że to sen jest jawą, a prawdziwe życie jedynie poczekalnią przed tym, co ma mnie spotkać. I nie potrafię na to nic poradzić.
– Zapewne masz rację – przytakuję, żeby zakończyć już temat. – Lepiej powiedz, co u ciebie i Vina. Udało wam się jakoś dogadać?
Uwielbiam Astrid. Nawet jej egoizm i skupienie na sobie mają dobre strony. Przynajmniej można bardzo łatwo zmienić niewygodny temat, jeśli zacznie się rozmowę o niej. Tym razem to też działa. Astrid z miejsca zaczyna opowiadać o jej relacji z Vinem, o długich rozmowach i o tym, ile broszur miejscowych uczelni mu wysłała. Zachwala lokalne uniwersytety i możliwość wyjazdu w ramach Erasmusa na rok, a nie na cały okres studiów. Rozwodzi się nad pomysłami wspólnego studiowania; wymienia kroki, jakie w tym kierunku podjęła, i korepetycje, na jakie się zapisała.
Słucham jej uważnie, szczęśliwa, że nie muszę mówić o sobie. Słuchanie innych jest w porządku. Myślę, że to jeden z powodów, dla których ja i Astrid się przyjaźnimy. Ona lubi mówić, ja milczeć. Ona musi być w centrum zainteresowania, ja wolę stać z boku. Ona chce kierować, ja mogę za nią podążać. Ona daje mi bliskość i poczucie bezpieczeństwa, ja jej bezwarunkowe słuchanie i przekonanie, że jest ważna i potrzebna.
– To chyba tyle – kończy z policzkami zaczerwienionymi od emocji. – Wierzę, że zrozumie, co jest ważne i że dobre studia nie muszą być na końcu świata.
– Mam nadzieję, że się dogadacie – mówię z głębi serca.
– Na pewno. – Macha dłonią, udając obojętność, w jej szklących się oczach widzę jednak, że nie jest do końca przekonana. – Chodź, podwiozę cię, ekoludzie, nie dasz rady jechać z tymi kartonami swoim rowerkiem.
– Nie obrażaj Alfiego! – Staję w obronie leciwego składaka.
– Czy ty serio musisz wszystko nazywać, i to na A? – Zaczyna wyliczać, zbierając księgi ze stołu i chowając do kartonów: – Alfi, Amadeusz, Aria...
– Astrid – przerywam jej, chichocząc. – Ty też masz imię na A, może was kolekcjonuję.
– Super! – Przewraca oczami. – Mam za przyjaciółkę psychofankę staroci i bibelotów, z natręctwem kolekcjonowania rzeczy i imion na literę A.
– A Aria to piękne imię dla telefonu. – Daję jej kuksańca w ramię i razem, obładowane starymi księgami, wychodzimy z kawiarni, zanosząc się śmiechem.
Głusza panująca w domu napawa mnie niepokojem. W miejscu zazwyczaj gwarnym i pełnym ludzi cisza odbija się od ścian. Dziadkowie, z którymi mieszkamy, wyjechali do Walii do siostry mamy – cioci Rity. Mama, która dziwnie się zachowywała już od kilku dni, oznajmiła dziś rano, że musi wyjechać i wróci jutro pod wieczór. Ojciec jak zwykle jest w Londynie ze względu na pracę i powinien zawitać do domu na weekend.
Wchodzę do środka, przystaję na progu przedpokoju i się rozglądam. Mimo ciepłego wnętrza, dywanów i tapet na ścianach, kominka w salonie i przytulnej sofy czuję wewnętrzny chłód. Zamykam oczy i staram się sobie przypomnieć, jak było kiedyś, gdy drzwi domu były zawsze dla wszystkich otwarte. Kiedy rodzice śmiali się i wygłupiali, a gdy nikt nie patrzył, całowali się ukradkiem niczym para nastolatków.
Mimowolnie uśmiecham się do wspomnień, które wydają się teraz obrazami zupełnie innej rodziny. Odkąd tata zaczął pracować w Londynie, a mama zatrudniła się jako pielęgniarka w pobliskim domu seniora, każde z nich żyje swoim życiem i chyba już zapomnieli, co to znaczy bliskość.
Z zadumy wyrywa mnie dźwięk telefonu. Potrzebuję kilku chwil, żeby uświadomić sobie, co oznacza delikatna melodyjka skrzypiec. Mrugam kilkukrotnie, sięgam po urządzenie i przykładam je do ucha.
– Cześć – witam się z mamą.
– Wróciłaś już do domu? – pyta, w oddali słyszę gwar dużego miasta. – W lodówce masz gulasz z sarniny, podgrzej sobie.
– Tak, jestem już w domu i dziękuję, ale mówiłam ci, że staram się nie jeść mięsa – przypominam jej z lekkim wyrzutem.
– Ciągle zapominam o tych twoich dziwactwach – komentuje nieuważnie. Przygryzam wargę i cieszę się, że ta rozmowa odbywa się przez telefon i nie może zobaczyć rozczarowania, które maluje się na mojej twarzy. – W każdym razie poradzisz sobie przez ten czas, prawda?
– Tak, mam sporo zadane i na głowie jeszcze przygotowania do festynu, więc nie narzekam na brak zajęć. Nie martw się.
– Dobrze, wrócimy jutro. Miłego wieczoru – żegna się i rozłącza.
„Wrócimy” – powtarzam w głowie. Skoro użyła liczby mnogiej, czy miała na myśli ojca? Może to właśnie do niego pojechała. Oddycham z ulgą. Kiełkuje we mnie nadzieja, że to może być dobry znak.
Z podgrzaną zupą z soczewicy, którą babcia zdążyła ugotować przed wyjazdem i włożyć do zamrażarki, oraz z pełnym plecakiem wchodzę do swojego pokoju. Plecak rzucam na łóżko, zapalam rząd zwisających lampek i zabieram się do kolacji. Ciepło zupy, przygotowanej z miłością, rozgrzewa mnie od środka. Mama nie zawsze potrafi mnie zrozumieć. Moje przejście na wegetarianizm, czytanie starych klasyków, styl vintage, zamiłowanie do historii i introwertyzm to jej zdaniem „dziwactwa” – inny rodzaj nastoletniego buntu. Natomiast babcia ma duszę podobną do mojej. Chyba odbiera świat jak ja. Rozumie, dlaczego nie chcę jeść zwierząt, wolę rower lub spacery od jazdy samochodem; wie, co fascynuje mnie w spadających liściach i dlaczego mam tylko pięć kontaktów w telefonie i dwoje przyjaciół, z których jeden jest ptakiem.
Opróżnioną miskę stawiam na parapecie. Spoglądam w szybę, karmnik świeci pustkami. Amadeusz musiał być dziś wyjątkowo głodny lub przyprowadził przyjaciół. Zdecydowanie wydaje się bardziej towarzyski ode mnie.
Z szafki w biurku wyciągam ziarna i wsypuję je do karmnika. Chłód z dworu wdziera się do pokoju. „Zbliża się zima” – myślę i nie czekając, aż całe pomieszczenie się wyziębi, zamykam okno.
Najedzona, przeciągam się i przecieram twarz. Powinnam zajrzeć do ksiąg. Spoglądam na zegarek. Dochodzi dwudziesta.
– Tylko godzinkę – mówię sama do siebie i kładę głowę na poduszce.
Nie jestem pewna, ile dokładnie mija czasu, zanim zasypiam.
Rozglądam się po bieli, która mnie otacza. Uśmiecham się na widok rysującej się w dali męskiej sylwetki. Biegnę w tamtym kierunku i rozpromieniona witam się z przybyszem, szczęśliwa, że mogę go dziś zobaczyć.
– Dawno cię nie było.
– Rêve – wypowiada moje senne imię z czułością – może musimy spać w tym samym czasie – snuje teorię, którą rozważaliśmy już nieraz.
– Może powiedz lepiej, co z tatą – nie tracę czasu, przechodzę do pytań, które kotłują mi się w głowie. Nigdy nie wiem, kiedy sen się skończy i ile mamy dla siebie czasu.
– Wciąż choruje, a najgorsze jest to, że nie wiem, czy chcę, żeby wyzdrowiał.
– Czasami żywimy różne uczucia wobec rodziców, wiem coś o tym... – Posępnieję na samą myśl o relacjach ze swoimi.
– Porozmawiałaś z nimi? – pyta, biorąc moją twarz w dłonie.
– Nie wiem, co miałabym im powiedzieć. Odnoszę wrażenie, że oni nie słuchają lub co gorsza, nie chcą słuchać. Dla nich jestem tylko dzieckiem.
– To udowodnijmy im, że jesteśmy kimś więcej niż tylko dziećmi i że nasz głos też się liczy.
– Dobry plan.
– Dobry.
Biorę jego dłoń w swoją i resztę snu milczymy, wpatrując się w siebie. Astrid nie ma racji. On musi być realny, ciepło, wsparcie, jakie od niego czuję, nie mogą być jedynie wytworem mojej bujnej wyobraźni. Te spotkania muszą coś znaczyć.