Próba sił - Piotr Rozmus - ebook + audiobook + książka

Próba sił ebook

Piotr Rozmus

4,6
46,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Ucieczka Polaka z neapolitańskiego więzienia, zabójstwo metropolity Neapolu i dziennikarza lokalnej gazety. Samobójstwo biskupa, które wielu uznaje za morderstwo. Wszystkie te wiadomości w krótkim czasie wstrząsają stolicą Kampanii i wszystkie według zaangażowanych w śledztwo policjantów, Azzury Gaspare i Vincenza Colettiego, powiązane są z camorrą. Do Neapolu pomimo wyraźnego sprzeciwu naczelnego „Twojego Świata”, gazety, w której pracuje, przylatuje polska dziennikarka Maja Słowińska. Jej zainteresowanie wydarzeniami w mieście nie jest jednak czysto zawodowe, to prywatne sprawy i uwikłanie stawiają ją w samym środku wojny dwóch zwaśnionych klanów mafijnych: Castellano i Galante. W tym samym czasie do neapolitańskiego portu przypływa kontenerowiec M/S Freedom, na pokładzie którego jako ochroniarz pracuje emerytowany żołnierz jednostki GROM Darek Borysewicz. Borys przypadkiem orientuje się, że statek przewozi mafijną kontrabandę, i przez swoją dociekliwość również znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Na pomoc przyjacielowi z Polski rusza Tomek Buliński, ksywa Buli, były kolega z jednostki. Nieuchronnie zbliża się ostateczna rozgrywka między klanami Castellano i Galante. W tej próbie sił stawką będzie to, co najważniejsze, życie i miłość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 536

Oceny
4,6 (24 oceny)
16
6
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] „Próbę sił” Piotra Rozmusa to powieść kryminalno-sensacyjna, która przenosi czytelnika do klimatycznego, gorącego Neapolu – a pisząc „gorącego” niekoniecznie chodzi mi tylko o temperaturę powietrza... Bo jest to książka, w której dzieje się dużo, a im dalej, tym natężenie akcji wzrasta. Historia rozpoczyna się wielowątkowo, z punktu widzenia kilkorga postaci, zarówno przedstawicieli dwóch włoskich klanów należących do zwalczających się frakcji mafii, ale i policji prowadzącej śledztwo w sprawie morderstwa i dwóch przedstawicieli naszej narodowości – dziennikarki i byłego żołnierza, którzy w tym samym czasie zjawiają się w Neapolu. Jednym z największych plusów powieści jest dokładność, z jaką autor oddał sposób funkcjonowania mafii – choć przyglądamy się tym, którzy na górze, to jednak obserwujemy jak mafia pozyskuje nowych członków, jak zabiega o swoje tereny i jakie prowadzi interesy. Co ciekawe, dowiadujemy się też jak na mafię wpłynęła pandemia i jak radzą sobi...
30
ahywka

Nie oderwiesz się od lektury

Z początku bardzo trudno było mi się wgryźć w tą książkę. Spowodowane jest to tym, że autor wprowadza w krótkich rozdziałach wiele wątków, które z początku pozornie nie mają ze sobą nic wspólnego. Dopiero jak te historie zaczęły się łączyć i mogłam zobaczyć pełny obraz sytuacji, w dodatku możemy go obserwować z różnych punktow widzenia, doceniłam ten sposób prowadzenia narracji :) Za to, jak już się wątki połączyły to historia wciągnęła mnie jak wir! I tutaj krótkie rozdziały okazały się dużym plusem bo nadały całości bardzo fajnej dynamiki. Historia jest dość złożona. Z jednej strony mamy Maję, dziennikarkę, która wyrusza do Neapolu tropem tematu do opisania, a jednocześnie zamierza sprawdzić co też mogło się stać z jej mężem (który pewnego pięknego dnia po prostu zniknął). Poznajemy też Darka, który jest byłym żołnierzem GROMu, a zaciąga się jako ochroniarz na statek. Mamy historie kilku mafiozów z największych klanów rywalizujących o wpływy w Neapolu. A w tle tego wszystkiego odbyw...
00
Annku90

Dobrze spędzony czas

"Nie po­tra­fi­ła jed­no­znacz­nie okre­ślić, jak się czuje. Oszu­ka­na, zbru­ka­na, prze­ra­żo­na… ale jed­no­cze­śnie wolna. Po­zna­ła naj­okrut­niej­szą praw­dę, ale ta praw­da dała jej wol­ność i na­dzie­ję na nor­mal­ne życie, mimo że już za­wsze miała się za­sta­na­wiać, czy w sercu po­two­ra, któ­re­go zo­sta­wi­ła za wię­zien­ny­mi mu­ra­mi, kie­dy­kol­wiek była choć cząst­ka czło­wie­czeń­stwa po­zwa­la­ją­ca mu ko­chać ją i Ame­lię." "Próba sił" trafiła w moje ręce podczas choroby i muszę powiedzieć, że ten czas czytelniczo wykorzystałam na maksa. Książka czyta się sama, zwroty akcji wywołują zawroty głowy a emocje sięgają zenitu, co jak wiecie, bardzo lubię. Moje pierwsze spotkanie z Piotrem Rozmusem zaliczam do niezwykle udanych, ale przecież nie mogło być inaczej skoro książkę polecała Justynka (@zaciesz). Świat mafijny, w który przez przypadek zaplatała się Polka - Maja Słowińska. Wielu bohaterów, ale takich, których nie da się pomylić, a to wszystko zapoczątkowane ...
00

Popularność




Próba sił

Copyright © 2023 by Piotr Rozmus

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Dorota Żołna

Zdjęcie na okładce: lazyllama/Shutterstock

Zdjęcie autora: © Mirosław Korkus

Redakcja: Agnieszka Hałubiec, Magdalena Mierzejewska

Korekta: Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska, Aneta Iwan

ISBN: 978-83-8230-572-2

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail: [email protected]

www.soniadraga.pl

www.postfactum.com.pl

www.facebook.com/PostFactumSoniaDraga

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2023

1

Sprawa była prosta – mógł zostać i umrzeć albo spróbować uciec i żyć. Odkąd trafił do Poggioreale, usiłowano zabić go już dwukrotnie. Pod prysznicem na widok napastnika zareagował instynktownie i zaatakował pierwszy. Tamten runął na ziemię, a on najpierw usłyszał, potem zobaczył, jak prowizoryczny nóż ląduje na terakocie. Nagi i spanikowany wybiegł na korytarz. Strażnik na jego widok zaczął się śmiać, przekonany, że któryś ze współwięźniów próbował się do niego dobierać. Na nic się zdały tłumaczenia, nikt mu nie wierzył. A może nie chciał uwierzyć?

Zabójca ponowił próbę tydzień później, tym razem w pralni. Zazwyczaj na zmianie było z nim kilkunastu innych osadzonych. Zawsze pilnowało ich co najmniej dwóch strażników, dlatego czuł się dość bezpiecznie. Nagle, gdy nachylał się do bębna pralki, zdał sobie sprawę, że poza hałasem pracujących maszyn nie słyszy żadnych innych dźwięków. Wszelkie rozmowy ucichły. Rozejrzał się nerwowo wokół. Wszyscy zniknęli. Szybko jednak zrozumiał, że nie jest w pomieszczeniu sam. Wtedy zobaczył faceta po raz drugi i mógł lepiej mu się przyjrzeć. Gruby, wysoki, zdecydowanie cięższy od niego.

– Już się nie wywiniesz, polska świnio – powiedział po włosku, szczerząc zęby.

Zrozumiał nie tylko słowa, ale i to, że tamten miał rację. Instynkt samozachowawczy nie dawał wyboru, nie było szans na ucieczkę, pozostawała jedynie walka. Pudełko z proszkiem chwycił dokładnie w momencie, w którym grubas ruszył do ataku. Sypnął mu zawartością w twarz, licząc, że uda mu się zdekoncentrować przeciwnika. Facet wyprowadził co prawda cios, ale na tyle mało precyzyjny, że zdołał zanurkować pod jego prawym ramieniem. Miał farta, bo ostrze noża przecięło powietrze tuż nad jego uchem. Chwycił żelazko i kiedy Włoch zaatakował ponownie, zdzielił go nim w twarz, zwalając z nóg. Doskoczył do niego, ale zamiast powtórzyć uderzenie, przyłożył żelazko do jego pulchnej twarzy. Pomieszczenie wypełnił wrzask przepełniony bólem i swąd palonej skóry. Mógł go wtedy zabić i pewnie by to zrobił, lecz powstrzymał go odgłos zbliżających się kroków. Poczuł na sobie dłonie strażników podrywające go do góry. Nie wyglądali na zadowolonych z wyniku konfrontacji. Tamtą noc spędził w izolatce. Siedząc w ciemnościach, wiedział, że nie zamierza sprawdzać, ile jest prawdy w powiedzeniu „do trzech razy sztuka”.

Kolejną wizytę w pralni wykorzystał już inaczej. Kiedy pilnujący osadzonych strażnicy byli zajęci rozmową, schował w kącie kilka prześcieradeł. Podczas następnego dyżuru połączył ze sobą skrawki materiału, starając się robić jak najmniejsze supły, a potem obwiązał się tym prowizorycznym sznurem dwukrotnie, od pasa aż po piersi. Całość ukrył pod więzienną bluzą. Po powrocie do celi wcisnął zdobycz pod materac. Tej nocy ponownie oplótł wokół siebie prześcieradła i do samego rana nie zmrużył już oka. Strażnik pojawił się punktualnie.

– Wstawać, lenie, czas do kościółka!

Na to właśnie czekał. Wiedział, że w drodze na niedzielną mszę nadarzy się jedyna okazja do ucieczki.

W Poggioreale siedziało dwa i pół tysiąca więźniów: mordercy, mafiosi, gwałciciele, różnej maści złodzieje. Teraz wszyscy szli ramię w ramię po blaszanym podeście, obijając się o niego jak na zatłoczonej ulicy. Rozglądał się dyskretnie wokół. Jeżeli ktoś zechciałby wsadzić mu kosę w żebra, miał ku temu znakomitą okazję. Usilnie starał się zlokalizować jakiegoś strażnika, ale nie dostrzegł żadnego. Zapewne znów pasterskich psów, zaganiających owieczki na zielone pastwiska, było zaledwie kilka. W tej norze pracowało tylko dwustu klawiszy.

Zeszli po schodach. Dłonie kryminalistów idących za nim popychały go w kierunku wyjścia, on wspierał swoje na plecach tych, którzy szli przed nim. Otwierały się kolejne drzwi, kolejne sektory. Wreszcie znaleźli się na zewnątrz, a on poczuł na twarzy i karku palące promienie słońca. Musiał zmrużyć oczy. Ruszyli w stronę kaplicy. Jeden ze strażników stał po prawej stronie drzwi, a po drugiej nie było nikogo. Na to liczył, ostatnim razem było podobnie. Kiedy osadzeni wchodzili do środka, przystanął, jakby zamierzał robić za odźwiernego. W końcu, wykorzystując najdogodniejszy moment, wślizgnął się za lewe skrzydło drzwi. Przez pierwszych kilka sekund zupełnie wstrzymał oddech, czekając na dalszy rozwój wypadków. Był prawie pewien, że zaraz poczuje na sobie rękę któregoś z klawiszy, ale nic takiego się nie stało. Wkrótce rozmowy i odgłosy kroków przycichły, słyszał tylko te dobiegające z wnętrza świątyni. Nagle ktoś pociągnął za drzwi, nie po to jednak, aby go zza nich wywlec, tylko żeby je zamknąć. Został na zewnątrz sam.

Przylgnął do ściany kaplicy i wspinając się, zaczął przemieszczać się na tyły budynku. Elewacja była stara i popękana. W wielu miejscach odpadał tynk, stanowiąc idealną podpórkę dla dłoni i stóp. Im wyżej wchodził, tym było gorzej, więc przesunął się w stronę rynny. Uczepiwszy się rury spustowej, pokonywał kolejne metry. Trzeszczała złowrogo, modlił się w duchu, aby nie odpaść od ściany razem z nią. Wreszcie udało mu się wdrapać na dach, nachylony pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Musiał poruszać się ostrożnie. Klapnął tyłkiem na dachówki, zrzucił z siebie bluzę i zaczął odwiązywać zrobiony poprzedniego dnia sznur. Wydawało mu się, że słyszy wycie syren. Zamarł ze zwojami prześcieradła w dłoniach, ale okazało się, że te wybrzmiały tylko w jego głowie. Nałożył z powrotem bluzę i ostrożnie zaczął przesuwać się w stronę najdalszej krawędzi dachu. Spojrzał na więzienny mur. Ile mogło go od niego dzielić? Półtora metra? Wystarczyło tylko skoczyć. Nie mógł wziąć solidnego rozbiegu, więc musiał się odbić praktycznie z miejsca. Jeśli przesadzi, wyląduje na okalającym mur drucie kolczastym i nieźle się poharata. Cała sztuka polegała na tym, aby uchwycić się gzymsu i dopiero wówczas ostrożnie podciągnąć. Najpierw jednak musiał zaczepić na nim sznur, co nie powinno być specjalnie trudnym zadaniem. Zakołysał liną kilkakrotnie, zanim rzucił. Jej koniec zahaczył o zwoje drutu. Wypuścił ją z rąk, pozwalając swobodnie opaść wzdłuż ściany. Wyglądała jak długi, biały, martwy wąż. Przyszedł czas na najbardziej szaloną część planu. Otarł spoconą twarz, a dłonie o nogawki spodni. Nabrał głęboko powietrza i skoczył. Jego wyliczenia okazały się prawidłowe, palce zaczepiły się o gzyms muru, ale fizyka była nieubłagana. Reszta jego ciała kontynuowała lot i po chwili gruchnął boleśnie biodrem o ścianę. Zawył. Nogi rozpaczliwie szukały podparcia, ale go nie znalazły. Całą robotę musiały wykonać ręce. No dalej! – motywował głos w jego głowie. To już ostatni wysiłek! Podciągnął się i po chwili wsparł na murze najpierw jeden, a potem drugi łokieć. Zaraz potem niezdarnie zarzucił na niego prawą nogę i jakimś cudem wdrapał się na poszczerbiony gzyms. Siedział teraz na szczycie ściany oddzielającej niewolę od wolności, piekło od nieba, i w jego przypadku prawdopodobnie życie od śmierci. Podebrał sznur. Oplótł go wokół zwojów drutu, zawiązując solidny węzeł, i przerzucił na drugą stronę. Wstał ostrożnie, przechodząc nad sięgającym kolan drutem. Zerknął w dół. Wystarczyło jedynie zjechać po tym przeklętym prześcieradle. Ale sznur był za krótki, wiedział o tym. Znów próbował kalkulować. Ile dzieliło go od chodnika? Dziesięć, jedenaście metrów? Zabraknie około dwóch, powinien jednak dać radę. Raz jeszcze sprawdził solidność węzła i mocno uchwyciwszy się sznura, pozwolił, aby grawitacja zrobiła resztę. Zsunął się na sam koniec, ale jego stopy wciąż wisiały w powietrzu. Zwolnił uścisk i po chwili wylądował na chodniku. W tym samym momencie poczuł, jak coś chrupnęło w jego lewej kostce. Ból był ogromny. Upadł, klnąc pod nosem. Podniósł się, ale o wsparciu ciężaru ciała na obolałej nodze nie mogło być mowy. Rozejrzał się wokół, pokuśtykał przez torowisko i zniknął pomiędzy kamienicami. Dopiero wtedy dotarło do niego, że dokonał niemożliwego. Zapach wolności wdarł się do jego nozdrzy z całą intensywnością. Kwadrans później syreny znowu zawyły. Tym razem jednak naprawdę.

2

Arcybiskup Federico Bernardino przeszedł główną nawą, a potem, uklęknąwszy kilkanaście metrów od ołtarza, zerknął na rzeźbiony i złocony kasetonowy sufit, jakby chciał sięgnąć neapolitańskiego nieba. Przeżegnał się żarliwie i chwilę później spojrzał na znajdującą się tuż za prezbiterium monumentalną rzeźbę Wniebowzięcia.

Bernardino miał sześćdziesiąt cztery lata i poważne problemy z kręgosłupem, który z każdym rokiem coraz bardziej dawał mu się we znaki. Pomimo doskwierającego bólu, kołysząc się raz w przód, raz w tył, wytrzymał na klęczkach do czasu, aż jego usta wypowiedziały ostatnie słowa litanii. Potem wstał z trudem i trzymając się za lędźwie, podreptał w kierunku kaplicy Skarbu Świętego Januarego, patrona Neapolu. Duchowny wszedł do mającego niespełna sto dziesięć metrów kwadratowych pomieszczenia i spojrzał na popiersie świętego. Miał wrażenie, że January patrzy wprost na niego, zupełnie jakby chciał powiedzieć: „Nie chcę cię tu… nie jesteś godzien, aby być metropolitą Neapolu, miasta pięciuset kopuł”.

January zginął za wiarę śmiercią męczeńską dziewiętnastego września trzysta piątego roku, za czasów prześladowań Dioklecjana. Został skazany na pożarcie przez lwy, ale żadne z dzikich zwierząt nie chciało go tknąć, więc ostatecznie namiestnik rozkazał ściąć go mieczem. Jedna z chrześcijanek zebrała do flakonika odrobinę jego krwi, która przechowywana jest w ampułkach relikwiarza, zabezpieczonych bardzo twardym, liczącym około szesnastu wieków mastyksem. Podczas dokonywania się cudu Świętego Januarego zakrzepnięta krew męczennika przechodzi w stan ciekły. Dzieje się to trzy razy w roku: szesnastego grudnia, w rocznicę wybuchu w tysiąc sześćset trzydziestym pierwszym roku Wezuwiusza, u podnóża którego leży Neapol, w sobotę przed każdą pierwszą niedzielą maja oraz dziewiętnastego września, czyli w dzień Świętego Januarego. Od czasu pandemii koronawirusa w uroczystościach brała udział jedynie garstka wiernych, w tym przedstawiciele lokalnych władz z burmistrzem Neapolu i przewodniczącym regionu Kampanii. Wczoraj, pierwszego maja dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku, cud Świętego Januarego po raz pierwszy miał się dokonać w rękach nowo wybranego arcybiskupa Neapolu, Federica Bernardino. Podekscytowany i pełen wiary duchowny otworzył kasę pancerną i drżącymi rękami sięgnął po relikwiarz z ampułkami. Potem, przerzuciwszy sobie przez szyję przyczepioną do niego złotą taśmę, odwrócił się w stronę klęczących, pogrążonych w modlitwie i zadumie wiernych. Przespacerował się powoli przed ołtarzem w tę i z powrotem, patrząc na grudkę zakrzepłej krwi. Czuł na sobie nie tylko wzrok zebranych w kaplicy ludzi, ale również tysięcy neapolitańczyków, którzy czekając na kolejny cud swego patrona, oglądali transmisję nabożeństwa w internecie. Kiedy zszedł z podwyższenia prezbiterium, unosząc i przechylając relikwiarz po raz ostatni, kaplicę wypełniły jęki zawodu i niedowierzania. Krew nie zmieniła swojej konsystencji…

Żarliwie wierzący i zabobonni neapolitańczycy od razu uznali brak przeistoczenia za zły omen. Wszystkie najbardziej znane dzienniki zaczęły rozpisywać się o tragediach i kataklizmach, które spadły na Neapol na przestrzeni lat. Do cudu nie doszło w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku, tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej, a także rok później, kiedy przystąpiły do niej Włochy, oraz w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim – wtedy to Niemcy zajęły kraj. Krew pozostała zakrzepnięta również w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim roku, dając początek epidemii cholery, oraz w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym, gdy Kampanię nawiedziło tragiczne trzęsienie ziemi, w którym zginęło pięć tysięcy osób, dziesięć tysięcy zostało rannych, a dwieście pięćdziesiąt tysięcy straciło dach nad głową. Ostatnio nie zmieniła swojego stanu skupienia w dwa tysiące szesnastym roku, kiedy śnieżna lawina zeszła w miejscowości Farindola, rujnując jeden z hoteli i pozbawiając życia trzydzieści osób. W tym samym roku ziemia zadrżała także na północ od L’Aquila w Apeninach. Wiele zabytkowych miejscowości przestało istnieć, zginęło blisko trzysta osób, a czterysta zostało rannych.

Bernardino trzymał relikwiarz w górze tak długo, aż zaczęły mu cierpnąć ręce. Wreszcie opat kaplicy przejął go od niego, aby na powrót umieścić w kasie pancernej. Wtedy arcybiskup Neapolu padł na kolana i zwrócony w stronę popiersia Świętego Januarego zaczął się gorliwie modlić. Zebrani w kaplicy wierni towarzyszyli mu przez kilka godzin, po czym rozeszli się do domów, by wsłuchać się w słowa papieża apelującego, aby nie myśleli o tragedii i nieszczęściu, ale nie ustępowali w modlitwie. Bernardino spędził na klęczkach prawie całą noc, a gdy wreszcie zupełnie opadł z sił, opat odprowadził go do jego pokoju. Nadwyrężony kręgosłup bolał go jednak tak bardzo, że nie zmrużył w ogóle oka. Kiedy pierwsze promienie słońca wślizgnęły się do jego sypialni, zwlekł się z łóżka i skierował swoje kroki do katedry, aby po raz kolejny prosić o wstawiennictwo Boga i Świętego Januarego. Był tak pogrążony w modlitwie, że nie usłyszał odgłosu otwieranych drzwi katedry. Zresztą nawet gdyby usłyszał, to nie przywiązałby do tego zbyt dużej wagi. Najpewniej uznałby, że do świątyni wszedł opat, inny z biskupów lub pracujące w diecezji sprzątaczki, które każdego ranka zamiatały i myły katedralną posadzkę. Ale to nie była żadna z tych osób.

3

Pasquale przeszedł przez nawę główną, dokładnie w ten sam sposób, w jaki pół godziny wcześniej uczynił to arcybiskup Federico Bernardino. Miał na nogach adidasy, więc przemieszczał się niemal bezszelestnie, na głowie kaptur, który jednak zsunął zaraz po przekroczeniu progu świątyni. Tak jak arcybiskup zerknął na anioły otaczające Najświętszą Marię Pannę i tak jak on uklęknął, kreśląc w powietrzu szybki znak krzyża. Nie miał czasu na modlitwę, nie po to tu przyszedł, poza tym wątpił, żeby Bóg lub którykolwiek z przyglądających mu się wyrzeźbionych w kamieniu świętych chciał go wysłuchać. Z bijącym sercem ruszył w stronę kaplicy Skarbu Świętego Januarego. Pistolet wyciągnął zza paska spodni, będąc w połowie drogi. Wyłuskał tłumik z kieszeni, a potem delikatnie przykręcił go do lufy. Stał teraz przed wejściem do kaplicy, a pistolet spoczywał w jego spoconej dłoni tuż przy udzie. Mocniej zacisnął palce na rękojeści, aby mu się nie wyślizgnął. To dopiero byłaby wpadka, pomyślał, kompletna amatorszczyzna. Patrzył przez dłuższą chwilę na skrytą pod czarną sutanną, zgarbioną sylwetkę metropolity Neapolu, czerwoną piuskę nasuniętą na czubek głowy i pas tego samego koloru, którym duchowny był obwiązany na wysokości lędźwi. Zerknął na popiersie Świętego Januarego, przełknął ślinę, po czym ponownie skupił uwagę na arcybiskupie, unosząc broń. Jak kazali mu się do niego zwrócić przed oddaniem strzału? Nie pamiętał i teraz rozpaczliwie starał się sobie przypomnieć. Zresztą czy to naprawdę było aż tak istotne? Przecież zawsze może skłamać, że nazwał go tak, jak mu kazali. Gorzej, jeśli zażądają, żeby powtórzył przezwisko. I wtedy nagle go oświeciło, słowa wybrzmiały mu w głowie, jakby ktoś właśnie szepnął mu je do ucha.

– Biskupie ulicy – przemówił, zdziwiony, jak pewnie i obco brzmi jego własny głos. Bernardino oderwał od twarzy dłonie i powoli odwrócił się na klęczniku w jego stronę. – Nie czekaj na cud, tym razem się nie zdarzy.

Strzał był bezgłośny. Gdyby nie to, że głowa arcybiskupa odskoczyła do tyłu, a on sam zaraz potem zwalił się na podłogę jak rażony piorunem, chłopak nie byłby pewny, czy w ogóle go oddał. Pierwszy raz użył pistoletu z tłumikiem. Przestraszony spojrzał przez ramię, nadstawiając uszu. Cisza. Powinien uciekać, lecz ciekawość zwyciężyła. Ruszył do przodu niepewnie, aby przyjrzeć się rozpostartemu na posadzce ciału. Arcybiskup patrzył w sufit jednym okiem, drugiego już nie miał. To, które pozostało, wyrażało zdziwienie, jakby duchowny nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Ciemna, niemal czarna strużka krwi ściekała mu po policzku, kapiąc na podłogę. Plama robiła się coraz większa, więc chłopak cofnął się o krok, aby nie pobrudzić sobie nowych adidasów. Już miał odwrócić się na pięcie i wybiec, ale po raz ostatni zerknął na leżącą tuż obok piuskę i pomyślał, że zdał przed chwilą bardzo ważny test.

4

Salvatore Castellano siedział na pryczy, wpatrując się w przysufitowe okno izolatki. Poranne promienie słońca przebijały się przez brudną szybę, rzucając na podłogę trójkątną łunę światła, w której tańczyły drobinki kurzu. Okno, w przeciwieństwie do tego w jego celi, było nieuchylne. Nie mógł też przez nie wyjrzeć, ponieważ nie zdołałby do niego dosięgnąć, nawet gdyby stanął na metalowej ramie łóżka. Nie przeszkadzało mu to, nie tęsknił za widokiem spacerniaka ani więziennego muru. Myślał o domu, w którym nie było go od miesiąca. Właśnie tyle czasu minęło od chwili, kiedy zamknęła się za nim brama Poggioreale. Miał siedemdziesiąt dwa lata i dwudziestoletni wyrok do odsiedzenia. Mimo to wydawało się, że opuści to miejsce wcześniej… zdecydowanie wcześniej. Zanim to jednak nastąpi, zamierzał zrealizować cel, z jakim się w więzieniu pojawił – pomści śmierć Luigiego, swojego najmłodszego syna.

Poggioreale było przepełnione, więc do jednej celi trafiało kilku osadzonych. Castellano dzielił swoją z przestępcami, którzy tak jak on objęci byli artykułem 41 bis, czyli twardym reżimem więziennym. Artykuł ten stosowano wobec wyjątkowo groźnych skazańców, dopuszczających się takich przestępstw jak handel narkotykami, rozboje, wymuszenia, porwania, zabójstwa i terroryzm, a więc wszystko to, czym przez większość życia parał się Salvatore. Osadzeni naznaczeni tym paragrafem prawa byli pozbawieni większości przywilejów, w tym możliwości korzystania z telefonu, odwiedzin z zewnątrz, otrzymywania paczek, udziału w różnego rodzaju zajęciach rzemieślniczych czy sportowych, a także głosowania i kandydowania w wyborach na przedstawicieli więźniów. Castellano wiedział, że wobec kogoś takiego jako on żaden z prawnych zapisów nie będzie miał zastosowania. Nie potrzebował też wyborów, aby przejąć władzę w miejscu, do którego trafił. Hierarchia więziennej struktury uległa przeobrażeniu, jak tylko przekroczył próg pierdla. Chłopcy i mężczyźni mający od tej pory mieszkać z nim w trzydziestometrowej celi na jego widok opuścili głowy w geście uniżenia. Niektórzy szeptali pod nosem: „To don Salvatore, boss klanu Castellano”. W tym miejscu był legendą. Jego wpływy i pieniądze przenikały nawet przez mury neapolitańskiego więzienia. Wiedział, że te ostatnie, wcześniej czy później, pozwolą mu otworzyć każde wrota. W tym miejscu zamierzał być Bogiem. Już jednak podczas swojej pierwszej wizyty w gabinecie naczelnika przekonał się, że ten ma podobne aspiracje.

– Wiem, dlaczego tu trafiłeś, Castellano, ale muszę cię zmartwić. Zrobię wszystko, żeby Polakowi nawet włos nie spadł z głowy – powiedział zza swojego biurka Francesco Esposito, wskazując zachęcającym gestem stojące przed nim krzesło. Salvatore nie zamierzał siadać. Naczelnik uśmiechnął się, po czym wstał i podszedł do niego. Byli prawie tego samego wzrostu.

– Dokonasz tu swojego żywota. Życie, które zostawiłeś za bramą, to przeszłość i im szybciej zdasz sobie z tego sprawę, tym lepiej dla ciebie, dla mnie i pozostałych osadzonych. W tej dżungli królem jestem ja, rozumiesz? Ty co najwyżej możesz wskoczyć na swoją gałąź i z podkulonym ogonem przyglądać się nowej rzeczywistości. Jeśli będziesz się przykładnie zachowywał, pozwolę ci na niej pozostać…

O tym, jak bardzo się mylił, Esposito przekonał się zaledwie po dwóch tygodniach. Tyle wystarczyło, aby Castellano zdobył zaufanie większości więźniów, obalił odsiadujących wyroki bossów konkurencyjnych klanów, zjednał sobie prawie wszystkich strażników i zastraszył tych najbardziej opornych. Pierwszy bunt w bloku Salvatorego wybuchł zaledwie po kilku dniach jego obecności w Poggioreale. Drugi, który objął swym zasięgiem praktycznie całe więzienie, tydzień później. Po całym zdarzeniu naczelnik był na skraju wytrzymałości, zupełnie jak bokser chwiejący się na nogach. Spektakularny nokaut nastąpił, gdy Salvatore po raz kolejny odwiedził jego biuro.

– Wiem, gdzie mieszkasz, gdzie pracuje twoja żona, do jakich szkół chodzą twoje dzieci… Nadal chcesz być królem tej dżungli? – zapytał, nie przejmując się obecnością dwóch strażników.

Esposito klapnął na krzesło bezsilny i poniżony, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Castellano wyszedł, nie odezwawszy się już choćby słowem.

Od tej pory Salvatore mógł korzystać z większości wygód, jakie przyszły mu do głowy. Używał telefonu komórkowego, dzięki czemu w dalszym ciągu nadzorował interesy w zarządzanym przez jego klan rejonie Secondigliano. Miał do dyspozycji osobną łazienkę i telewizor. Każdego ranka zarówno prasę, jak i filiżankę espresso przynosił mu jeden ze strażników. Mimo tych wszystkich przywilejów Salvatore wciąż nie miał tego, czego naprawdę chciał.

– Wydaj mi Polaka, a dam ci spokój – oznajmił któregoś razu podczas kolejnej wizyty w biurze Esposita.

Naczelnik był jednak nieugięty, a Castellano zamierzał pozostać w Poggioreale tak długo, aż uda mu się go złamać. Do tego czasu zza więziennych krat zarządzał swoim klanem jak dobrze działającym przedsiębiorstwem. Wiedział, że sukces, jaki osiągnął, nie byłby możliwy, gdyby nie jego ludzie. A otaczał się najlepszymi, najbardziej zaufanymi, których często przygarniał jeszcze jako małych chłopców, zagubionych, nierzadko osieroconych, pozostawionych na pastwę losu. Opiekował się nimi, jakby byli jego własnymi dziećmi, a oni traktowali go jak ojca.

Klan Castellano największe zyski czerpał z handlu narkotykami, haraczy, wymuszeń, produkcji podrabianych ciuchów największych światowych marek oraz z tak zwanego biznesu śmieciowego. Ten ostatni przynosił krocie, a Salvatore mógł go prowadzić dzięki swoim ludziom w ratuszu. Takie koneksje i wpływy były bezcenne, więc zazwyczaj Castellano zdobywał je siłą, przez szantaż i zastraszanie. W ten sposób jego fikcyjne firmy wygrywały na przestrzeni lat przetargi na wywóz śmieci warte miliony euro. Odpady, w tym również te toksyczne, zamiast być utylizowane, lądowały na nieużytkach i w wąwozach, zakopane zaledwie kilka metrów pod ziemią. Kiedy wolnej przestrzeni zaczęło brakować, ciężarówki wywoziły je w dalsze rejony Włoch, a nawet za granicę.

Mimo fizycznej nieobecności Salvatore wciąż starał się dbać o swoje interesy… choć te wyraźnie podupadły od czasu pojawienia się zjadliwego wirusa z chińskiego Wuhan. Ludzie zaczęli chorować, umierać, zamknięto ratusz i urzędy. Pandemia, uderzając w każdy rodzaj transportu, osłabiła, a z czasem odcięła większość szlaków przerzutowych. Castellano nie mógł eksportować odpadów ani podrabianej odzieży. Do Neapolu trafiały mniejsze ilości kokainy, a jej jakość pozostawiała wiele do życzenia. Z podobnymi problemami borykali się bossowie konkurencyjnych klanów camorry, ale w przeciwieństwie do nich Salvatore starał się zachować spokój. Wiedział bowiem, że znalezienie sposobu na wszystkie jego zmartwienia jest jedynie kwestią czasu.

Klan Castellano sprowadzał kokainę z Kolumbii, a dokładniej z departamentu Putumayo, skąd pochodziło pięćdziesiąt procent krajowej produkcji. Salvatore musiał więc, po pierwsze, sam zadbać o transport, a po drugie, przekonać kolumbijskich partyzantów, że kanał przerzutowy jest bezpieczny. Dlatego wysłał do Kolumbii Maurizia, swego starszego syna, jego żonę Felicię oraz Alessia, swoje najukochańsze „szczenię”, któremu zaoferował nie tylko schronienie i ojcowską miłość, ale również prawnicze wykształcenie. Wspomniana trójka wyruszyła do Putumayo z czymś na podobieństwo misji negocjacyjnej, mimo że kwestie logistyczne były dopiero w fazie wczesnych ustaleń. Castellano wiedział, że dużo ryzykuje, partyzanci byli nieprzewidywalni. Mogli na przykład zażądać, aby podstawił swój statek, a potem chcieć sprawdzić nowy kanał przerzutowy, ładując na niego trzy trumny, w których oprócz śladowych ilości białego proszku znajdowałyby się również ciała najbliższych mu osób. Ryzyko się opłaciło. W ten oto sposób Castellano zaczął najpierw przezwyciężać pandemiczny kryzys, a później dostrzegać, że chińska zaraza otwiera przed nim nowe biznesowe możliwości. Niedługo potem okazało się, że miała podarować mu również… wolność.

Wszystko za sprawą okólnika, który Departament Więziennictwa rozesłał do służb więziennych, zobowiązując dyrektorów i naczelników do niezwłocznego sporządzenia i dostarczenia sądom list osadzonych szczególnie narażonych na powikłania w przypadku zachorowania na COVID-19. W zestawieniach mieli być ujęci więźniowie zaawansowani wiekiem oraz ci, u których występowały choroby współistniejące. Naczelnicy zrobili, co im kazano. I wtedy stało się coś, czego absolutnie nikt się nie spodziewał. Sądy, doskonale zdając sobie sprawę, że więzienia są przepełnione, oraz nie mając planu przeniesienia osadzonych do szpitali więziennych, zdecydowały o zastosowaniu wobec nich aresztu domowego. Sprawa szybko dotarła do Alessia, który jeszcze tego samego dnia spotkał się z Espositem, aby zyskać absolutną pewność, że nazwisko jego ojca znajdzie się na liście. I tak, dzięki pandemii SARS-CoV-2, już niedługo Salvatore Castellano znów miał być wolnym człowiekiem i dołączyć do trzystu siedemdziesięciu pięciu groźnych przestępców, głównie mafijnych bossów i handlarzy narkotyków, w tym również objętych artykułem 41 bis, którzy opuszczą więzienne mury w całych Włoszech.

Alessio zagroził Espositowi, że jeśli nie wyda ojcu zabójcy Luigiego, zamordują jego córkę, przed tym nikt nie zdoła ich powstrzymać. Naczelnik w końcu pękł i obiecał wystawić Polaka na pewną śmierć. Aby odseparować Castellana od współwięźniów i zachować wszelkie pozory, Esposito przeniósł go do izolatki. Salvatore nie narzekał; czymże było tych kilka dni, kiedy już niebawem miał ugasić pragnienie zemsty i ponownie podziwiać błękitny, bezkresny horyzont morza z majaczącym w oddali Wezuwiuszem.

Pobrzękiwanie porcelany przywróciło go do rzeczywistości. Na początku myślał, że mu się wydawało, stracił bowiem poczucie czasu – w takim miejscu jak to nie było o to trudno – ale potem do jego nozdrzy dotarł zapach espresso. Zawsze, mimo upływu lat, był wyczulony na aromat świeżo zaparzonej dobrej kawy. Poprawił się na pryczy. Klucz zachrobotał w zamku i po chwili drzwi się otworzyły.

– Dzień dobry, don Salvatore – powiedział stojący w nich strażnik. Pracował w Poggioreale od niedawna, lecz szybko poznał panujące tu zasady i, co ważniejsze, potrafił się do nich dostosować. Castellano darzył chłopaka czymś na podobieństwo sympatii. – Pańska kawa i poranna prasa…

– Dziękuję – odparł Salvatore, sięgając po filiżankę i gazety. Upił łyk, jak tylko wartownik zniknął za drzwiami. Rzucił okiem na pierwsze strony dzienników. Tak jak mógł się spodziewać, na „jedynce” każdego z nich widniała twarz Federica Bernardino. Pasquale świetnie się spisał. Ten chłopak dobrze rokował i Salvatore wiedział, że szczeniak wyrośnie na posłusznego psa. Tytuły krzyczały: Arcybiskup Neapolu zabity przez mafię, Camorra ucisza patriarchę Neapolu, Krew Bernardina przelana w kaplicy Skarbu Świętego Januarego. Salvatore otworzył „Echi di Napoli” i zaczął czytać, uśmiechając się pod nosem. Autor artykułu, niejaki Angelo Licavoli, przekonywał, że to właśnie tę tragedię zwiastował brak cudu krwi Świętego Januarego. Przypomniał, że patriarcha przed kilkoma miesiącami, zaraz po otrzymaniu nominacji od papieża Franciszka, deklarował chęć wypowiedzenia wojny mafii, która trawiła Neapol niczym podstępny rak.

Salvatore raz jeszcze zerknął na nazwisko autora tekstu. Angelo Licavoli. Nie pierwszy raz czytał artykuł wychodzący spod jego pióra i dzieciak zaczynał działać mu na nerwy. Westchnął głęboko, a potem zasępił się, ponownie spoglądając w więzienne okno. Pomyślał o Luigim, najmłodszym synu, z którego stratą nie mógł się pogodzić. Czasami trudno mu było uwierzyć, jak bardzo on i Maurizio różnili się od siebie. Pozbawiony ambicji, żyjący z dnia na dzień, tkwiący w szponach nałogu narkotykowego snuł się po ich wielkim domu jak żywy trup. Ojcowskie serce Castellana krwawiło wtedy i krwawi teraz na samo wspomnienie. Kokaina służyła do zarabiania pieniędzy, a nie do zatracania w niej własnego życia. Zawsze starał się wpoić tę prostą zasadę swoim chłopcom i o ile Maurizio szybko ją pojął, o tyle Luigiemu nigdy to się nie udało. I kiedy w końcu stoczył się zupełnie, Salvatore robił wszystko, aby mu pomóc, sprowadzić na właściwą drogę, lecz jego starania zawsze kończyły się porażką.

W końcu pogodził się z myślą, że jego syn nigdy nie stanie na nogi, że już zawsze będzie odszczepieńcem, przynoszącym rodzinie wstyd i hańbę. Pozwolił mu zostać w domu, w którym nadal niczego mu nie brakowało, nie było w nim jednak miejsca na narkotyki.

Odcięty od wszelkich funduszy Luigi zdecydował się pewnego dnia na rozpaczliwy krok. Wskoczył na motor i pojechał na jeden z rewirów Secondigliano, w którym handlowali ludzie jego ojca. Zażądał porcji narkotyków, a kiedy odmówili, zabił dwóch z nich i odjechał. Tej samej nocy Maurizio i Alessio znaleźli go na wpół przytomnego, leżącego w jakimś zapaskudzonym graffiti pustostanie. Gdy przywieźli go do domu, Salvatore kazał im go rozebrać, wykąpać i położyć do łóżka. Beatrice czuwała przy synu przez większość czasu. Pozwolił jej na to, wiedział bowiem, że to ostatnia noc, jaką Luigi spędza pod ich dachem.

– Ubieraj się – powiedział bezceremonialnie, stając w progu pokoju syna następnego ranka.

Kiedy później cała trójka – Salvatore, Beatrice i Luigi – schodziła po krętych schodach, Beatrice zawodziła u boku męża. W prawdziwą histerię wpadła jednak dopiero, kiedy Salvatore otworzył drzwi na oścież.

– Od dzisiaj radzisz sobie sam. Nie ma dla ciebie miejsca w tym domu.

Luigi nie przepraszał, nie płakał, nie prosił o jeszcze jedną szansę. Robiła to za niego jego matka.

– Salvatore, błagam cię…

Luigi zdążył spojrzeć na Beatrice po raz ostatni, zanim zatrzasnęły się za nim drzwi domu. Nie zobaczyli się nigdy więcej. Do Castellana dotarła wieść, że Luigi trafił do jednego z ośrodków dla narkomanów wspieranych przez archidiecezję Neapolu. To zazwyczaj on zbierał chłopców z ulicy, oferując im drugie życie, tymczasem teraz ktoś podniósł z niej jego syna, któremu on nie był w stanie pomóc. Media szybko się o tym dowiedziały, a arcybiskup Federico Bernardino bardzo chętnie opowiadał, jak to Kościół pomaga każdej zabłąkanej owieczce, nawet tej pochodzącej z klanu Castellano. Dla Salvatorego była to wielka plama na honorze. Jego duma nie ucierpiała jednak tak bardzo jak ojcowskie serce, kiedy dowiedział się o śmierci Luigiego. Chłopak wymknął się nocą z sali i włamał do pokoju pielęgniarek, kradnąc wszystkie leki, które mu wpadły w ręce. Uciekł ponownie i trafił w ręce Polaka, a ten strzelił mu między oczy.

Gorzała odtąd w Salvatorem potrzeba zemsty. Poprzysiągł sobie, że dopadnie zabójcę swojego syna oraz odpowiedzialnego za jego śmierć Bernardina. Arcybiskup był już martwy, Polak w jakiś niewytłumaczalny sposób dwukrotnie zdołał wymknąć się śmierci.

W oczach Salvatorego zaperliły się łzy. Otarł je, powracając do rzeczywistości, i rozprostował gazetę, która spoczywała mu na kolanach. Wrócił do lektury artykułu. Omiótł jeszcze wzrokiem kilka kolejnych wersów, a potem przeczytał ostatnią linijkę tekstu, na końcu którego Angelo Licavoli zdecydował się postawić retoryczne pytanie, najpewniej skierowane do rządu: Naprawdę w obliczu ostatnich wydarzeń macie zamiar wypuścić na ulicę tych wszystkich zbrodniarzy?

Pod spodem zamieszczono również komentarze, w tym między innymi burmistrza Neapolu, Gianluki Rossiego: To najbardziej bezczelna zbrodnia w historii tego miasta. To policzek wymierzony w twarz Neapolu, to policzek wymierzony w twarz nas wszystkich. Śmierć Bernardina nie pozostanie niepomszczona.

Wychodzą groźni przestępcy. To szaleństwo i narodowy wstyd – skomentował z kolei jeden z radnych Neapolu. – To brak szacunku dla ludzi, urzędów, dziennikarzy, policjantów, ofiar mafii.

To hipokryzja i obraza dla wszystkich zmarłych z powodu COVID-19. – Swego wzburzenia nie krył także przewodniczący Parlamentarnej Komisji Antymafijnej, Claudio Provenzano. – Kolejnym dowodem na to, że Ministerstwo sobie nie radzi, jest wypuszczanie niebezpiecznych mafiosów z więzienia. Nie trafiają do mnie argumenty, że zwolnienia to wynik autonomicznych i niezależnych decyzji sędziów. Spójrzmy prawdzie w oczy, resort uległ naciskom organizacji przestępczych.

Salvatore, odłożywszy gazetę, upił ostatni łyk kawy, która zdążyła już ostygnąć. Odstawił filiżankę na spodek akurat w momencie, w którym rozległo się przeraźliwe wycie syren.

5

Darek stał wsparty o burtę M/S Freedom i spoglądał w dal. Jego dłoń spoczywała luźno na karabinie typu LMT MRP. Na horyzoncie niebo od morza dzieliła jedynie biała wstęga chmur. Znajdowali się niespełna sto mil morskich od Zatoki Neapolitańskiej. Słońce paliło niemiłosiernie, więc miał na sobie tylko czapkę z daszkiem, okulary przeciwsłoneczne i sięgające kolan spodenki koloru khaki, do których przyczepił lornetkę, UKF-kę i kaburę z pistoletem HK USP SD 9 × 19 mm.

– Hej, Boris, dasz mi kiedyś potrzymać tę pukawkę? – usłyszał za plecami. Odwrócił się. „Nie dotykaj czyjejś broni, jeśli nie masz na to zgody właściciela” – brzmiała jedna z głównych zasad posługiwania się bronią, której przestrzegał każdy operator Jednostki Wojskowej GROM. Darek nie planował nikomu udzielać pozwolenia, a już na pewno nie kucharzowi z marnym skutkiem próbującemu teraz odpalić papierosa. Wznosząca się za nim ściana z kolorowych kontenerów zdawała się sięgać chmur.

– Z patelnią bardziej ci do twarzy – zażartował, uśmiechając się do niego.

– Piratów nią raczej nie przepędzę. – Marco wreszcie zdołał osłonić płomień zapalniczki przed wiatrem, zaciągnął się głęboko i wypuścił w niebo obłok szarego dymu.

– To zostaw nam, a sam lepiej zajmij się obiadem. – „Nam” znaczyło jemu i jego zmiennikowi Pietrowi, który aktualnie odpoczywał po swojej wachcie. Był jeszcze ich bezpośredni przełożony, Brazylijczyk Carlos. – Co tam dzisiaj gotujesz? Jeżeli znowu spaghetti, to wyrzucę cię za burtę.

– Spokojnie, Boris. – Kucharz się roześmiał. – Dzisiaj chrupiący kurczak, normalnie palce lizać.

„Boris”. Na statku prawie wszyscy tak się do niego zwracali, chociaż jego prawdziwy pseudonim brzmiał Borys. Obcokrajowcy zabawnie akcentowali. Ksywa Darka pochodziła od jego nazwiska Borysewicz i przylgnęła do niego niemal od razu. Czasami, choć rzadko, któryś z załogantów nazywał go jeszcze Derekiem.

– Trzymam cię za słowo. – Darek zdjął czapkę i przejechał dłonią po krótko ostrzyżonych włosach. Zakola na jego głowie poszerzały się z każdym rokiem i od dłuższego już czasu poważnie rozważał, czy po prostu nie ostrzyc się na zero.

Mieszkał z Markiem w kajucie. Kabiny były dwuosobowe, więc kiedy mustrował się na statek, musieli go do kogoś dokooptować. Carlos i Pietro pływali od lat, mieszkali więc razem. Pietro był emerytowanym karabinierem, a Carlos byłym żołnierzem Fuzileiros Navais, brazylijskiej Piechoty Morskiej, który nawet w stanie spoczynku nie był gotów rozstać się ze swoim beretem, równie czarnym jak jego skóra. Darek za nim nie przepadał, więc cieszył się, że to nie z nim przyszło mu mieszkać. Marco był za to śmiesznym, bezkonfliktowym chłopakiem, dlatego dość szybko ustalili proste zasady współżycia, tak aby obyło się bez niepotrzebnych spięć. Dla Darka liczył się względny porządek, to, żeby Włoch mył po sobie kibel, nie palił w kajucie, szanował jego sen, gdy wychodził do pracy, a on jeszcze spał, i nie kłapał za dużo jadaczką. Z tym ostatnim bywało różnie, choć Darek musiał przyznać, że tak naprawdę lubił pogadać z nim od czasu do czasu. Nieraz się zdarzało, że nawijali do późna, na tyle, na ile pozwalała im znajomość angielskiego.

Marco często zagadywał Darka o wszystkie misje GROM-u, w których brał udział. Teraz dopytywał o tę na wodach Zatoki Perskiej, na którą wysłano go wczesną wiosną dwa tysiące drugiego roku, na kilkanaście miesięcy przed wybuchem drugiej wojny w tym rejonie. Zadaniem GROM-u, który w tym czasie po raz pierwszy współpracował z legendarną jednostką Navy Seal, było blokowanie nielegalnego przemytu, głównie ropy, ale również broni. Wyruszali z bazy późnym popołudniem, by przesiąść się w porcie na specjalne łodzie i ruszyć w swój rejon operacyjny, gdzie po zapadnięciu zmroku dokonywali abordaży.

– Podpływaliśmy bod burtę łodziami typu Mark V albo pontonami zwanymi RIB-ami – opowiadał Darek. – Jeden z nas przy pomocy wysokiej tyczki zaczepiał o nią drabinkę speleo, po której potem wszyscy wspinaliśmy się na pokład. Speleo to taka drabinka na stalowych linkach – dodał, nie do końca pewien, czy Marco wie, o jakim sprzęcie mowa.

– No i co robiliście później?

– Opanowywaliśmy jednostkę i zawracaliśmy ją do portu.

– Kropnąłeś wtedy kogoś? – Marco wskazał karabin.

Borys westchnął ciężko.

– Nie powinieneś już czasami wracać do swoich kurczaków?

– W zasadzie to powinienem.

– No to widzimy się w mesie.

Chłopak odszedł odrobinę zniechęcony. Darek przez kilka chwil przyglądał się Marcowi, a potem ruszył wzdłuż burty, planując zrobić jeszcze jeden obchód przed końcem zmiany.

Borys zrezygnował ze służby w dwa tysiące trzynastym roku, po ostatniej misji w Afganistanie. Jednostka była dla niego równie ważna jak rodzina, kiedy jednak wrócił do domu po sześciomiesięcznej nieobecności, okazało się, że nikt na niego nie czekał. Anka odeszła i zabrała ze sobą ich sześcioletnią córkę, nie racząc nawet poinformować go o tym telefonicznie. Stał skonsternowany przed zamkniętymi drzwiami mieszkania na Ursynowie, nie wiedząc, co ze sobą począć. Przez ostatnich kilkanaście tygodni czuł, że coś jest nie tak. Żona była oschła, odzywała się sporadycznie, pisali i rozmawiali coraz rzadziej.

Wszedł do mieszkania, zrzucił na podłogę ciężki plecak i przez kilka długich minut nie mógł zmusić się do najdrobniejszego ruchu. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało tak samo, sprzęty i meble stały na swoim miejscu. Dopiero gdy wszedł do pokoju córki, realność sytuacji uderzyła w niego z całą siłą. Widok pustych półek, zazwyczaj uginających się pod ciężarem zabawek, i nagiego materaca łóżka, na którym w ostatni wieczór przed wyjazdem leżał razem z Olą, czytając jej ulubioną książkę, przygniatał. Trudno było mu opisać, jak się czuł… zdradzony, oszukany, bardzo samotny. Był tak szczęśliwy i podekscytowany powrotem do rodziny. Wyszedł na balkon. Zapatrzył się w lekko poszarzałe niebo. Często w nie spoglądał, będąc w Afganistanie, wyobrażając sobie, że w tej jednej ulotnej chwili Ania i Ola robią dokładnie to samo.

Zadzwonił do Anki, ale nie odebrała. Wybrał numer teściowej, ale efekt był taki sam. Jego volvo stało przed blokiem, kluczyki były na miejscu. Wsiadł do samochodu i pojechał do teściów. Ojciec Anki wyszedł przed dom z uniesionymi rękoma, jakby chciał powstrzymać jego ewentualny szturm.

– Przede wszystkim musisz wiedzieć, że ich tu nie ma.

Delikatne poruszenie w oknie sprawiło, że Darek nie dawał wiary jego zapewnieniom. Wiedział, że za firanką może kryć się jednak teściowa, która nigdy nie darzyła go specjalną sympatią. Uważała, że Anka zasługiwała na kogoś lepszego niż on, kogoś, kto zawsze będzie przy niej.

– A więc, gdzie są? – zapytał.

Teść westchnął ciężko, zerkając za plecy, jakby szukał za nimi przyzwolenia na udzielenie odpowiedzi. Darek postanowił go zmobilizować.

– Przecież wiesz, że i tak się dowiem. Chcę z nią porozmawiać, posłuchać, co ma mi do powiedzenia, mam do tego prawo.

Pokiwał głową.

– W Józefowie. Zatrzymała się u przyjaciela.

U przyjaciela? Miał ochotę zaśmiać się teściowi w twarz, ale zdołał się powstrzymać.

– Jak się nazywa?

– Jest adwokatem – odparł ojciec Anki, choć przecież nie o profesję kochanka żony pytał. Przekaz nie był jednak przypadkowy i miał spełnić swoje zadanie. Dać mu do zrozumienia, że nic nie ugra, że powinien pogodzić się z tym, co się stało, i iść na wszelkie możliwe ustępstwa związane z rozwodem. W Józefowie adwokatów było pewnie jak psów, ale Darek zamierzał znaleźć tego konkretnego, nawet gdyby miał pukać do każdych cholernych drzwi. Okazało się jednak, że nie będzie to konieczne.

– Jan Malczewski – wydusił wreszcie jego teść.

Mężczyzna skinął głową i wrócił do auta.

Posesja Malczewskiego była piękna i rozległa. Darek stał przed kutą bramą, wpatrując się w okazały, otoczony sosnami dom. Kilkakrotnie nacisnął przycisk domofonu, ale na jego wizytę zareagował jedynie owczarek niemiecki, który podbiegłszy do niego, ujadał jak szalony. Zmierzający w jego stronę mężczyzna w okularach przywołał psa. Był po pięćdziesiątce, miał aparycję typowego papugi, ale widać było, że dbał o formę.

– Dzień dobry, nazywam się… – zaczął, ale Darek natychmiast mu przerwał.

– Wiem, jak się pan nazywa. Chciałbym porozmawiać z żoną.

– Przykro mi, ale Ania nie jest jeszcze gotowa na spotkanie z panem, dlatego prosiła, żebym…

– A to ciekawe. Skoro nie chciała mnie widzieć, mogła chociaż zostawić pieprzony list. Istnieje też coś takiego jak telefon. – Darek podszedł bliżej, zaciskając dłonie na kracie, jakby znajdował się w celi. Niespełna pół godziny temu ręce unosił jego teść, teraz stojący przed nim adwokacina robił dokładnie to samo.

– Proszę się uspokoić, to dla nas wszystkich jest trudna sytuacja…

– Zwłaszcza dla ciebie. – Nagle wszelkie konwenanse straciły na aktualności. – Zawołaj moją córkę, chcę ją zobaczyć – zażądał.

– To chyba nie jest dobry…

Wycelował w niego palec wskazujący i powtórzył, tym razem wolniej i zdecydowanie głośniej, jakby zwracał się do osoby niedosłyszącej.

– Powiedziałem, zawołaj moją córkę, i to już…

Malczewski najwyraźniej miał ochotę zaoponować po raz kolejny, ale w tym samym momencie drzwi domu się otworzyły. Stanęła w nich Anna, a po chwili u jej boku pojawiła się Ola. Pies przestał się nim interesować i pobiegł w ich stronę. Darek ciężko przełknął ślinę, nagle poczuł, że coś w nim pęka.

– Tata! – krzyknęła w jego stronę Ola. Mniej więcej tak to sobie wyobrażał, z tą tylko różnicą, że jego córka wybiegała z ich mieszkania, a nie z domu obcego człowieka. Oddzielająca ich krata zaczęła się rozsuwać. Kiedy wskoczyła mu w ramiona, przytulił ją mocno, unosząc do góry. Dopiero po chwili zerknął na Ankę. Nie dostrzegł w jej oczach skruchy, zażenowania, chęci wyjaśnienia ani – co dotknęło go najbardziej – dawnego blasku, miłości, z jaką patrzyła na niego jeszcze przed wyjazdem.

– Zabieram małą na weekend do domu – oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Wrócę w poniedziałek i porozmawiamy o formalnościach.

Żadne z nich się nie odezwało, nie próbowało go powstrzymać. Odchodząc z córką na rękach, patrzył, jak w tym samym momencie Malczewski trzyma w ramionach jego zapłakaną żonę.

Anka zadzwoniła na drugi dzień. Wysłuchał jej, sam niewiele mówił. Próbowała wyjaśniać, choć Darek miał wrażenie, że z każdym wypowiedzianym przez nią słowem szło jej coraz gorzej.

– Czułam się tak bardzo samotna, codzienność mnie dobijała. Kiedy pojawił się Jan, wszystko się zmieniło, zabierał nas na wycieczki, do kina…

Tak naprawdę nawet gdyby Anka powiedziała wtedy, że chce do niego wrócić, że się pogubiła, że nie była w stanie przetrwać kolejnego jego wyjazdu, nie mógłby przejść do porządku dziennego nad tym, co się stało, wymazać przeszłości, wybaczyć. Czuł niemal fizyczny ból, mimo że poza kilkunastoma bliznami jego ciało nie nosiło śladów nowych ran. Anka zraniła go jak nikt wcześniej. Zdrada emocjonalna bolała Darka jeszcze bardziej niż fizyczna. To przecież dla nich robił to wszystko. Po odejściu ze służby mieli pomyśleć o budowie domu. Przez czternaście lat jego pracy w „firmie” udało im się sporo odłożyć.

Rozeszli się za porozumieniem stron. Darek oddał jej równowartość połowy mieszkania i część wspólnych oszczędności, które zgromadzili przez lata jego służby. Założył odrębne konto, tam wpłacił pieniądze na edukację małej. Wrócił jeszcze do jednostki na jakiś czas, ale w końcu zrezygnował, zupełnie jakby jego umysł zaprogramowany na to, na co umówili się z Anką, włączył coś na podobieństwo blokady.

Przez kilka miesięcy w ogóle nie pracował. Spotykał się regularnie z Olą, z przyzwyczajenia dbał o formę i chodził na strzelnicę. Przez jakiś czas utrzymywał kontakt z chłopakami z jednostki, głównie ze swoim najlepszym przyjacielem Bulim, którego Ola traktowała jak wujka. Kiedy jednak Buliński przeprowadził się do jakiejś zabitej dechami wiochy, przestali się widywać. Przez pierwszych kilka lat Darek imał się najróżniejszych zajęć, pracował jako taksówkarz, ochroniarz, załapał się do jakiegoś magazynu, po którym od rana do wieczora zasuwał wózkiem widłowym. Nigdzie jednak nie zagrzał miejsca dłużej.

O tym, że szukają ludzi do ochrony statków, dowiedział się od kumpla, z którym był w Iraku. Darek słyszał o piratach, będąc jeszcze w Zatoce Perskiej, choć z chłopakami nigdy nie mieli z nimi bezpośrednio do czynienia. Myślał, że działają głównie w rejonach zachodniej i wschodniej Afryki, u wybrzeży Nigerii i Somalii. Okazało się jednak, że do napadów na statki dochodziło również w Azji i Ameryce Północnej. Do zwiększenia liczby pirackich ataków przyczyniła się pandemia. Poszczególne państwa zamykały lub w znacznym stopniu ograniczały rynki pracy. Redukcja światowego handlu spowodowała wzrost ubóstwa, popychając zdesperowanych ludzi do przystąpienia do grup przestępczych zajmujących się piractwem. Do tego rządy uszczupliły środki na ochronę żeglugi morskiej, przeznaczając je na różnego rodzaju programy niwelujące skutki chińskiego wirusa, który rozlał się na cały świat. Piraci stawali się jednak coraz bardziej zuchwali, atakowali częściej. Chcąc nie chcąc, armatorzy musieli zainwestować w ochronę swoich jednostek.

Darek zgłosił się do polskiej firmy organizującej kursy uprawniające do pracy w uzbrojonej ochronie statków Marsec Operator. Na słowo „GROM” człowiek po drugiej stronie słuchawki zareagował z entuzjazmem i szacunkiem, które były wyczuwalne nawet przez telefon. Później nie było już tak miło:

– Działania realizowane w zakresie operacji specjalnych na morzu przez Formozę czy GROM mają inny charakter. Samo doświadczenie wyniesione z pana służby bez doświadczenia w operacjach Marsec jest absolutnie niewystarczające, aby zostać ochroniarzem – wyjaśnił tamten. – Na przykład pana umiejętności związane z abordażem w tej pracy w ogóle się nie przydadzą.

Facet mówił jeszcze długo.

Przed wyjazdem do Zatoki Perskiej Darek przeszedł z chłopakami wymagające szkolenie na zimnych wodach Bałtyku. W wojsku odbył dziesiątki skoków do wody z ważącym nawet kilkadziesiąt kilogramów sprzętem z wysokości, od której niejednemu z jego nowych instruktorów zapewne zakręciłoby się w głowie. Nurkował bez tlenu i z tlenem, w ciężkim jak diabli kombinezonie nazywanym sucharem, bo było w nim tak cholernie gorąco. Podejrzewał, że facet, z którym rozmawiał, nie był do końca świadom wszystkich tych rzeczy. Darkowi zależało jednak na tej robocie. Wysłuchał więc gościa grzecznie, gotów wypełnić wszelkie niezbędne formalności.

Kurs ukończył wzorowo, w tym szkolenie z tak zwanej czerwonej taktyki, która dotyczyła udzielania pierwszej pomocy medycznej w warunkach morskich, obsługi radaru, podstaw nawigacji. Przesłał CV do włoskiej firmy Safety at Sea, zatrudniającej operatorów Marsec. Na odpowiedź czekał zaledwie kilka dni. Podpisał sześciomiesięczny kontrakt i już po niespełna tygodniu wchodził na pokład M/S Freedom, kursującego między Europą a Ameryką Północną. Safety at Sea współpracowała z wieloma armatorami z różnych krajów. Pływający pod singapurską banderą M/S Freedom był jednym z dwudziestu kontenerowców włoskiej firmy ITL – Italian Transport Line. Miał długość prawie czterystu metrów i mógł pomieścić na pokładzie dwanaście tysięcy kontenerów. Załoga liczyła dwadzieścia siedem osób, przeważali Włosi, ale było również kilku Hiszpanów, Portugalczyków, dwóch Francuzów, a także Brazylijczyk i Kubańczyk. To był czwarty rejs Darka na M/S Freedom. Miał zrobić jeszcze jeden kurs i firma zamierzała przerzucić go na jakiś inny statek.

Sama robota była piekielnie nudna, a dni wlekły się w nieskończoność, co tylko utwierdzało go w przekonaniu, że w wieku czterdziestu sześciu lat naprawdę jest emerytem i swoje najlepsze lata ma już dawno za sobą. Pracowali z Carlosem i Pietrem na trzy ośmiogodzinne zmiany, z czego większość czasu spędzali na mostku albo obchodzili pokład kontenerowca. Ochroniarz na wachcie miał ściągnąć pozostałych w przypadku potencjalnego zagrożenia, ale jeszcze nigdy nic takiego się nie wydarzyło. Nadmiar wolnego czasu Darek wykorzystywał na sen, czytanie i trening. Biegał po pokładzie i ćwiczył w niewielkiej siłowni, ale znacznie częściej korzystał z tego, co oferowały zakamarki M/S Freedom. Podciągał się na drążku i robił pompki na poręczach.

Zerknął na zegarek. Dochodziła czternasta, a to oznaczało, że jego zmiana dobiegała końca. Wachtę zaczynał Carlos. Zmieniali się na mostku, więc powolnym krokiem ruszył w kierunku nadbudówki, myśląc już o chrupiących kurczakach Marca. Wchodząc po schodach, dostrzegł trzy łodzie motorowe zbliżające się od strony prawej burty. Spojrzał przez lornetkę. Dziwne, nie widział jeszcze, aby kiedykolwiek motorówki zapuszczały się tak daleko od brzegu. O żadnym pirackim ataku nie mogło być mowy, w zasadzie byli już w swoim macierzystym porcie. Poza tym załoganci wyglądali niepozornie, młodzi Włosi, którzy najwyraźniej stracili poczucie odległości. Gówniarze nie zawracali sobie głowy podstawowymi zasadami bezpieczeństwa, nie mieli na sobie nawet kapoków. Mimo to Darek sięgnął po UKF-kę, aby o fakcie powiadomić mostek.

– Ochrona do oficera wachtowego, odbiór.

– Oficer wachtowy zgłaszam się, odbiór – usłyszał po chwili.

– Zbliżają się do nas trzy motorówki od strony prawej burty, odbiór.

– Tak, widzimy je…

Usłyszał trzask, a potem głos samego kapitana:

– W porządku, Boris, to jacyś bogaci chłopcy z Neapolu, którzy zapuścili się odrobinę za daleko od brzegu. Nie ma się czym przejmować. Bez odbioru.

Wsunął radio za pasek i ruszył po schodach, nie odrywając wzroku od płynących w ich stronę motorówek. Przed pójściem na mostek wstąpił do kabiny po podkoszulek. Kiedy dotarł na miejsce, za kokpitem stali starszy oficer, oficer wachtowy i jeden z marynarzy. Skinął głową w ich kierunku, rozładował broń i umieścił ją w szafce.

– Pieprzeni gówniarze – powiedział wachtowy, wpatrując się w wielką szybę sterówki. Darek podążył za jego spojrzeniem. Dwie motorówki śmignęły kilkadziesiąt metrów przed dziobem statku. Po chwili dołączyła do nich trzecia.

– Może ich trochę nastraszyć? – zaproponował Borysewicz. Jednym ze sposobów postępowania w przypadku potencjalnego ataku była prezentacja siły. Ochroniarze stawali na burcie z wysoko uniesionymi karabinami, jasno dając do zrozumienia, że nie ma z nimi żartów. Darek pomyślał, że taki zabieg mógłby wywrzeć na „bogatych chłopcach” oczekiwane wrażenie. Pierwszy oficer pokręcił jednak głową.

– Popisują się, zaraz odpłyną.

W tym momencie do środka wszedł Carlos. Jego połyskująca w blasku słońca czarna twarz natychmiast zwróciła się w stronę całego zamieszania. Szybko jednak stracił zainteresowanie dzieciakami, chwycił AK 47 i bez słowa zniknął za drzwiami, żeby rozpocząć swoją zmianę. Darek upił kilka łyków zimnej wody, zamienił jeszcze parę słów z marynarzami, a potem wrócił do kabiny, aby wziąć przed obiadem szybki prysznic.

W mesie było zaledwie kilku załogantów, w tym Pietro, który akurat buszował w bemarze.

Darek nałożył sobie solidną porcję kurczaka, a potem razem z nim usiadł przy stoliku ochrony. Nagle w stołówce pojawił się Marco.

– No, no, kogo ja tu widzę? Dwaj moi ulubieni pogromcy piratów – zawołał radośnie. – Kurczak smakuje?

– Nie wiem – opowiedział Darek. – Jeszcze nie zdążyliśmy spróbować.

Pietro odgryzł kęs i po chwili z uznaniem pokiwał głową. Darek zrobił to samo.

– Naprawdę dobre – przyznał.

Spałaszowali cały talerz smakowitości i jeszcze skusili się na dokładkę.

– Jak schodziłem ze zmiany, podpłynęły do nas trzy motorówki – zaczął Darek, kiedy wracali do stolika. – Zgłosiłem to na mostek, akurat był na nim stary, ale powiedział, że to bogaci chłopcy z Neapolu i żeby się nie martwić. Jesteśmy kilkadziesiąt mil od portu, do tej pory nie widziałem, żeby ktoś zapuszczał się łodzią tak daleko.

Pietro i Marco wymienili spojrzenia znad swoich talerzy. Borysewicz to zauważył.

– Co to za bogaci chłopcy?

– Kamoryści – odparł Marco, odrzucając kość i wycierając palce w chusteczkę.

Mafia, pomyślał Darek. Wiedział, że camorra w przeciwieństwie do sycylijskiej cosa nostry nigdy nie była scentralizowana. Na jej szczycie brakowało jednego bossa, który niczym słynny Ojciec Chrzestny, grany przez Marlona Brando, władałby całą strukturą. Camorra dzieliła się na klany, które zazwyczaj toczyły ze sobą krwawe wojny o strefy wpływów. Kontrolowały cały region Kampanii, w tym oczywiście port.

– Po co zapuszczali się tak daleko? – zapytał.

Pietro wzruszył ramionami.

– To gówniarze. Myślą, że są bogami. Pewnie wymyślili sobie nową formę rozrywki. Kto im zabroni? Na razie nie robią niczego, co zmuszałoby nas do jakiejkolwiek interwencji, i lepiej, żeby tak zostało.

– Dlaczego?

– To małe rybki, ale daleko za nimi płyną rekiny. Póki nie ma prawdziwych powodów do wchodzenia z nimi w konflikt, lepiej tego nie robić.

Marco pokiwał głową, przyznając rodakowi rację.

– Dzięki, idę na fajkę. – Pietro wstał od stołu, zabierając talerz. Marco odprowadził go wzrokiem, obserwując, jak wkłada go do zmywarki i wychodzi z mesy. Dopiero wtedy się odezwał.

– Jesteś tu nowy, ale ja pływam na tej łajbie już pięć lat. Camorra zawsze trzymała się od nas z daleka. Nie sądzę, żeby chciało im się zapuszczać kilkadziesiąt kilometrów od brzegu dla rozrywki, jak to ujął Pietro.

– Więc po co?

– Myślę, że może być coś na rzeczy.

– A możesz mówić jaśniej?

Marco westchnął.

– Sam nie wiem, ale wydaje mi się, że możemy przewozić coś, na czym im zależy, więc wysłali swoich na zwiady.

Darek wyprostował się na krześle.

– Masz na myśli przemyt?

Marco podrapał się po brodzie.

– Nie można tego wykluczyć. – Kucharz ściszył głos, przybliżając się do Borysa. – Człowieku, mafia jest wszędzie, tutaj to ona rządzi. Mają swoich ludzi w ratuszu, prokuraturze, policji, mediach, nawet w pieprzonym parlamencie. Załoga często rotuje. – Znów rozejrzał się konspiracyjnie. – Myślisz, że załatwienie sobie wtyki na taki statek jak nasz stanowiłoby dla nich jakąś trudność? Zapewniam cię, że nie.

Darek zdążył już poznać Marca na tyle, żeby przysłuchiwać się tym wszystkim wywodom z pewną dozą sceptycyzmu, musiał jednak przyznać, że kucharzowi udało się zasiać w nim ziarno niepokoju.

– Dlatego lepiej uważać, z kim i o czym się gada – ciągnął Marco. – I po prostu robić swoje.

6

Dzwonek zadzwonił nad głową Angela Licavolego, kiedy wchodził do znajdującego się przy via delle Zite sklepu z owocami morza. Na zewnątrz było prawie trzydzieści stopni, więc przekraczając próg klimatyzowanego pomieszczenia, poczuł przyjemny chłód. W Forcelli, dzielnicy, w której mieszkał, podobnych przybytków było sporo, ale Edoardo Magaddino, właściciel Frutti di Mare, zawsze oferował świeże produkty. Poza tym jego sklepik znajdował się niecałe pięć minut spacerem od domu Angela.

Dziennikarz nie przepadał za owocami morza, w przeciwieństwie do Patrizii, jego narzeczonej, która wręcz je ubóstwiała, i od czasu, kiedy zaszła w ciążę, był częstym klientem Edoarda. Czasami nie mógł wręcz uwierzyć, że taka drobna osóbka jest w stanie pochłaniać takie ilości krewetek i kalmarów.

– Dzień dobry, Edoardo – przywitał się, zamykając za sobą drzwi. Edoardo jak zwykle stał pochylony za witryną lodówki, przekładając z miejsca na miejsce wyroby. Na jego widok uśmiechnął się szeroko, zdjął z dłoni foliowe rękawiczki, wytarł ręce w fartuch i nasunął na twarz maseczkę higieniczną. Sklepikarze, fryzjerzy, restauratorzy i inni pracujący w usługach w sposób szczególny musieli przestrzegać przepisów sanitarnych.

– Cześć, Angelo! Jak się czuje Patrizia?

Edoardo Magaddino dobijał siedemdziesiątki, był postawnym, choć nieco już zgarbionym mężczyzną.

– Dobrze, dziękuję. Czyta książki, ogląda telewizję, je, śpi i tak w kółko…

– No i tak powinno być, nie pozwól jej się przemęczać. A jak jej apetyt?

– W tej kwestii nic się nie zmienia. Pewnego dnia przyjdę do ciebie po małego wieloryba.

Edoardo zaśmiał się radośnie. Angela ucieszył ten fakt, ostatnimi czasy nie mógł się bowiem oprzeć wrażeniu, że Magaddino jest trochę jakby przygaszony. Pewnie także sklepikarzowi koronawirus dał się nieźle we znaki.

Czasami Angelo zastanawiał się, w jaki sposób udawało mu się przetrwać. Każdego dnia zamykały się kolejne sklepy, butiki i kioski. Wiedział, że Frutti di Mare jest jedynym źródłem utrzymania rodziny Edoarda. Do tego, tak jak wszyscy w okolicy, sklepikarz musiał regularnie płacić „podatek” mafii.

– Czytałem twój artykuł. – Edoardo zmienił nagle temat, marszcząc brwi. Pakując kalmary do reklamówki, zerknął przez ramię. Angelo dostrzegł leżący na ladzie egzemplarz „Echi di Napoli”. – Wreszcie cię docenili, dostałeś pierwszą stronę.

– Nieźle, co? – rozpromienił się Angelo, ale spoważniał, jak tylko ponownie spojrzał w oczy Magaddina.

– No nie wiem, chłopaku, obyś sobie biedy nie napytał. Stąpasz po grząskim gruncie.

– Jeżeli nadal będę pisał o pandemii i o tym, że Napoli zagrało kolejny mecz bez kibiców, to oszaleję, zresztą pewnie naczelny i tak nie zechce tego wydrukować. Poza tym obaj wiemy, że to klan Castellano załatwił Bernardina.

– Być może. – Edoardo podał mu torbę. Angelo sięgnął do kieszeni po pieniądze, ale zastygł na widok wielkiej dłoni mężczyzny. – Na koszt firmy. Przekaż Patrizii serdeczne pozdrowienia.

– Ale nie ma mowy, Edoardo, wszystkim jest teraz ciężko…

– Nie dyskutuj ze mną. Zapłacisz następnym razem, powiedzmy, że to taki bonus dla stałych klientów.

– Dziękuję, Edoardo, bardzo miło z twojej strony.

– Nie ma za co, ale proszę cię, poszukaj sobie innych tematów, dobra? Odpowiadasz teraz nie tylko za siebie, ale za Patrizię i wasze dziecko.

Licavoli już miał coś odpowiedzieć, ale sprzedawca wyjrzał nagle przez witrynowe okno, jakby dostrzegł po drugiej stronie ulicy coś szczególnie interesującego. Wyraźnie podenerwowany sięgnął po gazetę, chowając ją pod ladę. Chwilę potem Angelo ponownie usłyszał charakterystyczny dźwięk dzwonka. Chłopak, który wszedł do środka, niósł kilka plastikowych skrzynek wypełnionych lodem i owocami morza. Miał wytatuowane obie ręce, kolczyk w nosie, starannie przycięty zarost i fryzurę na tak zwanego samuraja. Posłał Angelowi beznamiętne spojrzenie, a potem zniknął na zapleczu. Dziennikarz widział go pierwszy raz w życiu, tymczasem wyglądało na to, że „samuraj” pracuje dla Edoarda. Trudno było mu w to uwierzyć, bo ze względu na oszczędności Magaddino nigdy nikogo nie zatrudniał. W prowadzeniu interesu czasami pomagali mu synowie i zięć. Edoardo nie miał też zwyczaju wpuszczania na zaplecze dostawców, dla niego to miejsce było jak świątynia. Może coś się jednak w tej kwestii zmieniło?, pomyślał Licavoli. Jakkolwiek było, ten typ spod ciemnej gwiazdy mu się nie podobał.

– Lepiej już idź – przywołał go do rzeczywistości głos Edoarda. – Patrizia pewnie nie może się doczekać obiadu, a pamiętaj, że kobieta głodna to kobieta zła i o figlach możesz zapomnieć.

Sklepikarz znowu się zaśmiał, jednak w odczuciu Angela tym razem zrobił to wyjątkowo nienaturalnie. Mimo to chłopak skinął głową i ruszył w kierunku wyjścia.

– Raz jeszcze dziękuję za…

– Nie ma sprawy. Zmykaj.

Wyszedłszy na rozgrzaną słońcem via delle Zite, ponownie spojrzał w witrynowe okno. Samuraj wynurzył się z kanciapy, a potem podszedł do Edoarda, żywo gestykulując. Magaddino pokręcił głową, jakby niezadowolony z tego, co przed chwilą usłyszał. Gdy Angelo napotkał spojrzenie nieznajomego, przyspieszył kroku. Przeszedł na drugą stronę ulicy, znikając w wąwozie bliźniaczo podobnych, obdartych kamienic. Z fasad we wszystkich odcieniach szarości odpadał tynk, niczym skóra z kościstej twarzy trupa. Na parterze większości z nich funkcjonowały lokale usługowe, różnego rodzaju magazyny, a dopiero nad nimi jak półki skalne wyrastały balkony, na których powiewało pranie. Angelo mijał stragany z ubraniami, owocami i przechodniów, którzy nie zaszczycali ich chociażby krótkim spojrzeniem. Wreszcie przeszedł między budynkami i znalazł się na via Giudecca Vecchia. Myślał o Edoardzie, o tym, co powiedział i jak zareagował, kiedy w sklepie pojawił się ten chłopak. Nie chciał się zadręczać, ale miał złe przeczucia. Dla poprawy nastroju przywołał w pamięci widok śpiącej Patrizii. Chciał kupić dla niej jeszcze świeże pieczywo, trochę warzyw i owoców. Jego stałym punktem wizyt oprócz Frutti di Mare były znajdujące się nieopodal piekarnia i warzywniak. Skręcił za róg i natychmiast zwolnił kroku. Dwóch chłopaków ze złotymi łańcuchami na szyjach wnosiło do piekarni skrzynki z bułkami. Angelo zerknął w stronę warzywniaka. Tam sytuacja wyglądała podobnie, jedynie zawartość skrzynek była inna. Dziennikarz przystanął, zastanawiając się, co robić. Nie miał ochoty na kolejne spotkanie z typami pokroju samuraja. Zerknął na trzymaną w ręku torbę. Edoardo zapakował do niej co prawda kruszony lód, ale kalmary jak najszybciej powinny trafić do garnka albo zamrażarki. Postanowił, że po owoce i pieczywo wyskoczy trochę później. Najdyskretniej, jak potrafił, pstryknął zdjęcie pracującym nastolatkom. Angelo wiedział, kim byli. Młodymi kamorystami, a skoro tak, to działali z polecenia Salvatorego Castellana, a raczej – od czasu, kiedy ten siedział w więzieniu – jego syna Maurizia Castellana i Alessia Lombarda, będącego prawą reką bossa. Jako niespokrewniony z nim członek klanu zajmował jedną z najwyższych pozycji w hierarchii. Ta część Forcelli należała do nich. Angelo słyszał, że restauratorzy, sklepikarze, właściciele barów i innych małych biznesów, którzy z powodu trwającej pandemii nie byli w stanie płacić klanom haraczy, mogli liczyć na wyrozumiałość ich bossów. Ta była jednak iluzoryczna. W rzeczywistości grupy przestępcze stosowały tak zwaną zasadę kowala, co oznaczało, że wiedziały, kiedy się powstrzymać i kiedy uderzyć. Oferowały przedsiębiorcom pożyczki, a ci, stojąc na krawędzi bankructwa, nie mieli innego wyjścia, jak tylko z nich skorzystać. Zdawali sobie jednak doskonale sprawę, że przyjdzie im spłacić dług z nawiązką. Nie spodziewali się jednak tego, co miało nastąpić później. Klany przydzielały im kogoś do pomocy, po czasie żądając, aby zatrudnili tych ludzi na stałe. Wreszcie osoby te zaczynały wydawać polecenia, wtrącać się w działalność, reorganizować firmę, a sam przedsiębiorca stawał się jedynie prestanome, słupem mafii, która wykorzystywała jego kontakty z bankami i przejmowała księgowość.

Angelo ruszył w kierunku domu, układając w głowie pierwsze zdania nowego artykułu, który zamierzał napisać. Kilka chwil później znalazł się na via Ottavio Tupputi, to tu mieszkał. Wąska uliczka nie różniła się niczym od setek jej podobnych, wkomponowanych pomiędzy pokryte bohomazami budynki kamienic, pod którymi parkowały małe auta i najróżniejszej maści skutery. Żałosnego widoku okolicy nie były w stanie odmienić doniczkowe kwiaty powystawiane tu i ówdzie. Gdy Angelo skręcał w bramę, ujrzał chłopca grającego w piłkę. Spotykał go niemal codziennie. Nie znał jego rodziców, ale z tego, jak Tiziano chodził ubrany, mógł wnioskować, że w ich domu się nie przelewało. Dzisiaj malec miał na sobie koszulkę z napisem „SSC Napoli”, ale nie jedną z tych, które można było kupić na straganach, tylko zwykły niebieski T-shirt z własnoręcznie napisaną przez niego nazwą ulubionej drużyny. Angelo wiedział, że na plecach chłopca widnieje nazwisko Maradony.

– Cześć, Angelo! – przywitał się chłopiec.

– Cześć, Tiziano!

Takie dzieciaki jak Tiziano, pochodzące z biednych rodzin, pozbawione edukacji, perspektyw, zazwyczaj miały przed sobą dwie drogi: jedna wiodła ku uczciwej, lecz ciężkiej fizycznej pracy za grosze, a druga wprost w objęcia mafii od dziesiątek lat werbującej młodych chłopców, gdzie nazywano ich najpierw muschilli, czyli muszkami, a potem młodymi camorristami. W Neapolu wszyscy, w mniejszym lub większym stopniu, musieli się z nią zetknąć, camorra była jak wirus, który właśnie paraliżował świat. Między nim a camorrą jednak istniała jedna podstawowa różnica. Na SARS-CoV-2 wynaleziono szczepionkę, a do walki z przestępczymi organizacjami Neapolu nie mieli odpowiedniej broni. Przed spotkaniem z nimi nie mogły uchronić ani pozycja, ani pieniądze, wręcz przeciwnie – jeśli posiadało się jedno bądź drugie, mafiosi już stali u twych drzwi.

Spoglądając na znikającego za rogiem Tiziana, Angelo pomyślał, że nawet boski Diego, który trafił do SSC Napoli w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym roku, był pod ich wpływem. Angelo kiedyś napisał o tym w swoim artykule i posypały się na niego gromy. Wiedział jednak, że jeśli chce zaistnieć, być docenionym i przede wszystkim dobrze opłacanym dziennikarzem, to musi poruszać kontrowersyjne tematy, łamać schematy, zerwać z polityczną poprawnością, wtykać kij w mrowisko, a nawet w tyłek Maradony, samego papieża czy Salvatorego Castallana. W przypadku tego ostatniego opłaciło się, bo po raz pierwszy trafił na „jedynkę” gazety i dostał premię, za którą zamierzał kupić wyprawkę dla swojego nienarodzonego dziecka.

Angelo zerknął na torbę z kalmarami, westchnął ciężko i zniknął w bramie. Do mieszkania wszedł najciszej, jak potrafił. O tej porze Patrizia zazwyczaj jeszcze spała. Przekraczając próg kawalerki, poczuł, że w środku jest zdecydowanie za gorąco. Cholera, pewnie znów nawaliła klimatyzacja, pomyślał. Szykował się kolejny wydatek. Przeszedł do mikroskopijnej kuchni i włożył kalmary do lodówki. Zajrzał do pokoju. Patrizia zupełnie się odkryła, skotłowana kołdra leżała u jej stóp, czarne jak smoła włosy rozsypały się na poduszce, plecy lśniły od potu. Boże, jak on kochał tę kobietę. Czasami zastanawiał się, dlaczego z nim jest. Rozejrzał się po ciasnym pomieszczeniu. Łóżko, niewielka szafa, komoda i wciśnięte w róg biurko, na którym leżał jego laptop. Zasługiwała na więcej niż to.

Usiadł przy biurku, uruchomił edytor tekstu i przez chwilę wpatrywał się w migający kursor. Wreszcie wystukał tytuł artykułu: Klan Castellano przejmuje lokalne biznesy.