Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sięgnij po tę książkę, jeśli lubisz:
Oto nastała prawdziwa epidemia nieszczęścia. Jednak mam dla was dobre wieści, drodzy przyjaciele! HappyHead pomoże ją zażegnać, HappyHead wie, jak to zrobić. Sebastian zostaje wybrany jako jeden ze stu uczestników innowacyjnego programu HappyHead, którego celem jest pomaganie nieszczęśliwym nastolatkom w rozwiązywaniu ich problemów. Chłopak zyskuje w ten sposób szansę, aby w końcu stać się kimś wartościowym i osiągnąć życiowy sukces. Uczestnicy zostają odizolowani od rodzin i poddani licznym próbom. Z dnia na dzień Seb nawiązuje coraz bliższą relację z Finnem, który boryka się z własnymi traumami. Kolejne wyzwania, którym muszą stawić czoła, są coraz bardziej niebezpieczne. Obaj nastolatkowie zaczynają kwestionować prawdziwą naturę eksperymentu. Co jest rzeczywistym celem projektu HappyHead? I czy uczestnicy mają szansę wyjść z niego żywi?
Prawa do ekranizacji wykupił aktor Taron Egerton, znany z takich produkcji jak „Czarny ptak”, „Rocketman” czy seria „Kingsman”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 402
Dla DRD
Prywatne i poufne
HappyHead
Zaangażowanie. Rozwój. Wdzięczność.
Do wiadomości Sebastiana Seatona
Gratulacje!
Kontaktujemy się z Tobą, aby poinformować Cię, że zostałeś wybrany w ramach naboru inauguracyjnego do udziału w projekcie HappyHead.
Pionierski projekt HappyHead jest oparty na badaniach prowadzonych przez doktor Eileen Stone i przez światowej klasy kadrę profesorską. Nowatorski program oferuje uczestnikom szansę na odnalezienie długotrwałego szczęścia. Ukończenie programu pozwoli Ci wyzwolić drzemiący w Tobie potencjał i jednocześnie wyposaży Cię w narzędzia, których potrzebujesz, aby osiągnąć sukces w przyszłości.
Zostaniesz zobowiązany do wzięcia udziału w trzynastodniowym kursie, którego elementami będą różnego rodzaju zadania, terapia oraz uważnie monitorowane zabiegi niemedyczne. W celu doświadczenia jak najpełniejszej imersji przez trzynaście dni nie będziesz mieć kontaktu ze swoją rodziną i przyjaciółmi. Ponadto do czasu ukończenia kursu dostęp do urządzeń mobilnych oraz internetu będzie zakazany.
Prosimy, abyś zabrał ze sobą następujące rzeczy:
• Obuwie sportowe (bez sznurówek).
• Obecnie przyjmowane leki.
• Jeden osobisty przedmiot, który nie definiuje Cię jako osoby, ale jest dla Ciebie ważny. Umieść, proszę, ten przedmiot w dołączonym zamykanym pudełku.
Program rozpocznie się 1 września, a uczestnictwo w nim będzie się wiązało z usprawiedliwieniem nieobecności w szkole lub na uczelni. Prosimy o dotarcie na miejsce nie później niż o 20.00. W załączniku znajdują się kwestionariusz, opis możliwości dotarcia do ośrodka, ulotka ze szczegółowymi informacjami oraz formularz zgody do wypełnienia przez rodzica lub opiekuna prawnego.
Prosimy o całkowicie szczere wypełnienie kwestionariusza. Z niecierpliwością oczekujemy chwili, kiedy będziemy mogli powitać Cię w programie HappyHead. Obecność obowiązkowa.
Z pozdrowieniami
Profesor G. Manning :-)
ROZDZIAŁ 1
NIEBO BOWIEGO
– Myślę, że to tam – mówi mama.
– Już tam byliśmy – odpowiada tata trochę opryskliwie.
– Nie, to inna droga, spójrz.
– Wszystkie wyglądają tak samo.
– Nie, ta jest węższa niż inne.
– A co mówi nawigacja?
– Nie działa. Pokazuje, że jesteśmy w szczerym polu.
– Jesteśmy w szczerym polu – dorzuca od siebie Lily.
To dość niefortunne, że spędzam siedemnaste urodziny z twarzą od ośmiu godzin przyklejoną do szyby samochodu, podczas gdy moi rodzice i siostra cały czas mówią, jakby nie potrzebowali nawet chwili na oddech. Koniecznie chcieli mi pomachać na pożegnanie, ale choć powiedziałem, że mogą to zrobić z ganku, uważali, że nie będzie to aż tak znaczące.
Myślę, że zdecydowanie byłoby znaczące. Oznaczałoby, że mógłbym wsiąść do pociągu i uniknąć całej tej sytuacji. Mógłbym ten ostatni raz spotkać się z Shelly i się z nią pożegnać, a nie wstawać o czwartej trzydzieści nad ranem, obudzony przez tatę, który potrząsał mi przed twarzą pudełkiem czekoladowych cheeriosów, twierdząc, że to pyszności specjalnie na moje pożegnanie.
Teraz mama powtarza, że wyjazd do HappyHead zdecydowanie wyjdzie mi na dobre. Powinienem być szczęśliwy, że zostałem wybrany. Wdzięczny.
– To istne błogosławieństwo. – Mama uwielbia to słowo. – Naprawdę – mówi i łapie ze mną kontakt wzrokowy we wstecznym lusterku. – Zawsze byłeś nieco wrażliwy, prawda?
Ona chyba na serio chce, żebym odpowiedział.
Lily prycha.
– Cóż...
– I kochamy to w tobie, Seb. Naprawdę. Zawsze tak mocno przeżywałeś różne rzeczy. – O rany. – Nie, żeby to było coś złego. Taki... jesteś. To czyni cię wyjątkowym. – Mam ochotę otworzyć drzwi i wyskoczyć wprost w krzaki, które mijamy. – Tylko czasem martwię się o to, jak sobie poradzisz. Życie nie jest łatwe.
Od jakiegoś czasu moi rodzice i nauczyciele podzielają przekonanie, że musi wydarzyć się coś, co wywróci wszystko do góry nogami, jeśli mam wejść w Kolejny Etap Życia lepiej przygotowany.
Kiedy przyszedł list, byli bardzo podekscytowani.
HappyHead będzie odpowiedzią na wszystko.
Musi być.
Byli co do tego zgodni.
Samochód jest napakowany moimi rzeczami, pomiędzy mną a Lily znajduje się wypchana walizka. Właściwie tak jest lepiej. Tylko kiedy tata za ostro hamuje, czyli niemal cały czas, bagaż wbija mi się w klatkę piersiową. Nie chciałem brać wszystkiego ze swojej szafy, ale mama się uparła. Kiedy próbowałem ją przekonać, że nie ma takiej potrzeby ze względu na listę wymaganych rzeczy, odparła, że nigdy nie można być za bardzo przygotowanym.
– Gdzie my w ogóle jesteśmy? – jęczy Lily.
– Prawie na miejscu – zapewnia niezbyt przekonująco mama. – Trochę trudno się nawiguje po tych szkockich drogach. Spróbujemy mieć z tego frajdę.
Frajda.
Shelly powiedziała, że zamierzała załatwić butelkę wódki i trochę trawki, a jej wujek miał nam pozwolić siedzieć na tyłach swojego pubu i przynosić darmowe drinki.
Budzik na 4.30 – napisałem do niej wczoraj. Muszę odpuścić, jeśli mam przetrwać tę podróż. Sry.
Chciałem iść do pubu.
Naprawdę chciałem.
Słabo – odpisała Shelly. To twoje pieprzone urodziny, stary, a potem wyjeżdżasz prawie na dwa tygodnie. Mówisz, że jesteś niezależny, ale oni tak naprawdę mają cię w garści, Seb. Boisz się ich. Zawsze się bałeś. Na razie. Serio, mam nadzieję, że z kimś się tam zaprzyjaźnisz, żebym nie tylko ja musiała się użerać z tym gównem.
Nic na to nie odpowiedziałem. Shelly uwielbia używać pełnych zdań i zwracać się do mnie po imieniu, kiedy myśli, że wystawiam ją do wiatru. Zresztą nie zawsze robię to, co każą mi rodzice. Jeśli już im ulegam, to dlatego, żeby ułatwić sobie sprawę, bo nie przyjmuję dobrze ich rozczarowania i tekstów typu „to do ciebie niepodobne, Seb”. Poza tym już paliłem kiedyś trawę i niespecjalnie mi się podobało. Zrobiło mi się słabo i zwymiotowałem pod prysznicem.
Shelly nie dostała listu z HappyHead.
Nikt inny z mojej szkoły nie dostał.
Tylko ja.
Może jest zazdrosna.
Widzę, że mama przegląda ulotkę dla rodziców i opiekunów – kartki mają pozaginane rogi i są pokryte śladami po kubkach z kawą – i znów się zaczyna.
– Ach, Seb. Wybrany.
– Jestem niemal pewien, że odbyło się to losowo, mamo.
Wydaje mi się, że nie rozstała się z tą ulotką od czasu, kiedy ją dostaliśmy. Czytała ją tak wiele razy, że teraz zna ją na pamięć i czasem cytuje mi frazy z tekstów w środku, w stylu „pielęgnowanie mocnych stron” czy „bieżnia lekkoatletyczna”.
W samochodzie jest bardzo gorąco.
– Musieli coś w tobie dostrzec, Seb. Jestem o tym przekonana. Pewnie wykorzystują jakiś... zestaw standardów przy procesie wyboru, prawda? Richard?
Tata nie odpowiada.
– Mamo, oni mnie nawet nigdy nie spotkali.
– A poza tym – nadal w to brnie – potrzebowałeś odrobiny zachęty, co nie? Twoje oceny ostatnio nieco się pogorszyły, więc...
– Tak, to wspaniale, mamo.
Obraca się, żeby na mnie spojrzeć, i wprost promienieje nadzieją.
– Podpisałam wszystkie formularze. A ty wypełniłeś dokładnie kwestionariusz, prawda? – Kiwam potakująco głową. – To dobrze. „Obecność obowiązkowa”. O rety! Jak kiedyś w wojsku...
Staram się nie zauważać tonu jej głosu, który można zinterpretować jako „proszę, proszę, proszę, tylko tego nie schrzań, synu”.
Nagle czuję znajomy ucisk w żołądku wywołany strachem. Wyciągam cukierka z paczki Sherbet Pips, którą mam w wewnętrznej kieszeni kurtki. A kiedy wkładam go do ust, zdaję sobie sprawę, że nie mogę powstrzymać drżenia ręki.
– Możemy włączyć Hunky Dory? – pytam.
Lily przewraca oczami, przez chwilę widać jedynie ich białka. Uwielbia zachowywać się tak, jakbym tylko udawał, że lubię Davida Bowiego, żeby wydawać się bardziej interesujący. Ale to nieprawda.
– Udawana obsesja – mruczy pod nosem.
– Poczekaj, Seb. Potrzebujemy przerwy od muzyki, żeby móc pomyśleć. – Mama gwałtownie wciska przycisk na desce rozdzielczej i Lighthouse Family nagle przestaje grać.
Nigdy nie czułem potrzeby tłumaczenia się ze swojego uznania dla Bowiego, zwłaszcza mojej głupiej młodszej siostrze. Jest przekonana, że szukałem czegoś, co sprawi, że będę postrzegany w inny sposób, gdyż jestem „do bólu zwyczajny”, ale wcale tak nie było.
To Bowie mnie znalazł.
Nie zrozumiałaby tego, jak ważna była dla mnie ta chwila, gdy mając trzynaście lat, po raz pierwszy zobaczyłem błyskawicę przecinającą jego twarz na półce z płytami u mamy Shelly.
Albo tego, że ukradłem tę płytę.
Albo tego, że kiedy jej słuchałem, tańczyłem w swoim pokoju w mamy butach na obcasie, czasem przy tym płacząc.
Nie muszę jej tego wszystkiego mówić.
Nie muszę jej też mówić, że Bowie był pierwszym mężczyzną, który mi się spodobał.
I mówiąc, że mi się spodobał, mam na myśli – na poważnie.
Ten typ podobania, gdy ma się w głowie rozgorączkowaną gonitwę myśli, nie można się skupić, myśleć o niczym innym. Gdy rozmawiam z jego zdjęciem pod kołdrą i chcę rozerwać swoją klatkę piersiową, żeby ukoić ból związany z tym, że nie jesteśmy razem, ochłodzić swoje rozgrzane wnętrze sercami wszystkich, którzy nigdy nie czuli się w ten sposób.
Czuję zapach serowo-cebulowych chrupek, które tata próbuje jeść, jednocześnie trzymając kierownicę. Unosi opakowanie i wysypuje je sobie na twarz.
– A niech to.
– Patrz na drogę, kochanie.
– Przepraszam.
Ze słuchawek Lily dudnią te beznadziejne dźwięki, które tak uwielbia. Często powtarza, że nie rozumiem tej mającej wielkie znaczenie muzyki. To chrześcijański pop. Ubóstwia kościelne zespoły popowe i akurat za to moi rodzice dają jej różne rzeczy i wożą tam i z powrotem na zajęcia tańca w stylu dowolnym cztery dni w tygodniu; a poza tym zawsze ma dwudziestofuntowe banknoty w portmonetce. Ma piętnaście lat i jest bogatsza niż większość ludzi, których znam. Nigdy tego nie zrozumiem, ale najwidoczniej tak właśnie działa Bóg.
– Lily, przycisz to. Czy wpisaliśmy do formularza tabletki, które Seb bierze na stałe, Richardzie? Wydaje mi się, że zapomnieliśmy. Myślisz, że zapomnieliśmy? Na pewno chcą wiedzieć o takich rzeczach. A leczenie diazepamem w zeszłym roku? Richard?
– Wszystko wpisaliśmy do formularza, mamo. – Rozglądam się za przyciskiem do katapultowania.
Lily porusza ramionami w górę i w dół, odtwarzając jakiś ruch będący częścią choreografii street-dance’owej, którego musiała się nauczyć podczas wszystkich tych treningów tanecznych.
– A co z lawendową mgiełką do poduszek? – pyta moja siostra. – Czy o tym też chcą wiedzieć?
Mama spogląda na tatę zaniepokojona.
– Myślisz, że chcą?
– Bardzo śmieszne, Lily – włączam się. – Jak ci idzie hip-hop? Widzę, że zajęcia w końcu przynoszą rezultaty.
– Kutas – rzuca.
– Proszę? Nie słyszałem cię. – Moja siostra przewraca oczami. – Głośniej Lily.
KU-TAS, powtarza bezgłośnie.
– Daj spokój, Seb. Ty akurat powinieneś wiedzieć, co to takiego – odzywa się. Odrywa się od telefonu. Wskazuje wymownie na mamę, złośliwie się przy tym uśmiechając.
Zawsze grozi, że im powie. Szantażuje mnie piętnastolatka. Uwielbia to. Mała sadystka. Wzrusza ramionami niedbale, jakby mówiła: „no dalej, sprawdź mnie”. Chce zobaczyć, jak się skręcam.
I tak mnie to nie obchodzi. Oni wiedzą. Muszą wiedzieć.
Obracam się i przyciskam czoło do zimnej szyby, która zaparowuje od ciepłego powietrza mojego oddechu.
Skupiam się na jasnożółtych polach.
Niebo ma dziś kolor niebieskich błyskawic.
Niebo Bowiego.
Lily przyciska język do wnętrza policzka, wybrzuszając go trochę.
– HappyHead. Brzmi, jakby robili tam dobrze nie tylko głowie. Na pewno od razu się odnajdziesz, Seb. – Zadowolona z siebie odchyla się do tyłu, jakby coś wygrała.
Już niedługo. A potem trochę spokoju.
Odpoczynku od tego wszystkiego.
Prawie dwa tygodnie.
Gapię się przez okno i przyglądam ciemniejącemu niebu ze smugami w barwach różu i fioletu jak świeży siniak.
Mama gwałtownie wciąga powietrze.
– Wpisaliśmy moczenie nocne z dzieciństwa?
– Tak, mamo – odpowiadam. – Wszystko jest w formularzu. Po prostu daj już spokój. Jezu. – Samochód podskakuje na drodze i uderzam głową w szybę.
– Uważaj na słowa. – Mama brzmi jak urażona.
Lily się uśmiecha.
Nagle tata wciska gwałtownie hamulce, a siła rozpędu sprawia, że w moje ciało wpijają się pasy bezpieczeństwa.
– Tato! – Lily traci nad sobą panowanie. – Na serio wolałabym nie zginąć przed imprezą urodzinową Loli w przyszłym tygodniu.
– Przepraszam wszystkich.
Patrzę w górę na gęstą ścianę wysokich szuwarów, w którą prawie wjechaliśmy. Takie same szuwary otaczały nas z obu stron przez ostatnią godzinę.
Mam zdrętwiałe i palce u stóp, i tyłek, a poza tym bardzo chciałbym się wysikać.
– Blair Witch Project, edycja rodzinna – mówi Lily. Spogląda na chwiejące się na wietrze szuwary.
Sięgam po kolejnego cukierka.
– Cóż, nie możemy tu po prostu siedzieć – warczy mama na tatę.
Zegarek na desce rozdzielczej wskazuje 19.30.
– Podobno musimy tam dotrzeć przed dwudziestą – dodaję.
Tak było w liście.
Prosimy o dotarcie na miejsce nie później niż o 20.00.
– Tak, Seb, dobrze o tym wiemy – zapewnia mama cichym głosem. Otwiera skrytkę samochodową i grzebie pośród miętówek, jakby mapa miała się tam nagle pojawić.
Siedzimy przez minutę w ciszy, w której słychać tylko odgłos wiatru pośród szuwarów, a co jakiś czas także wkurzające prychnięcia Lily. Sięgam do plecaka, żeby wyciągnąć telefon.
Shelly.
Otwieram wiadomość.
Baw się dobrze, Seb. Dasz tam czadu.
Nadal pisze do mnie po imieniu, ale przynajmniej już trochę jej przechodzi. Odpisuję.
Thx. Jak przeżyję. Ta pieprzona podróż może mnie wykończyć, zanim tam dotrę. Jak było wczoraj?
Słychać stukanie w szybę.
– Co do diabła?! – krzyczy Lily.
– Lily! – upomina ją mama, ale milknie, kiedy obraca się i widzi to, co reszta z nas. Twarz mężczyzny zaglądającego do środka przez okno ponad głową mojej siostry.
ROZDZIAŁ 2
SŁONECZNIKI
– Dzień dobry! – odzywa się szeroko uśmiechnięta twarz o bardzo białych zębach.
Mężczyzna robi krok w tył i pokazuje nam przód swojego kombinezonu. Przebiega palcem po kieszeni na piersi, gdzie pod wizerunkiem uśmiechniętej buźki widnieje jasnozielony napis „HappyHead”.
– Ach – wzdycha mama. – Idealnie! – Śmieje się w sposób, który sugeruje, że równie dobrze mogłaby się rozpłakać. Potem opuszcza szybę w oknie i wystawia przez nią głowę. – Wydaje mi się, że trochę się zgubiliśmy – mówi z udawanym wytwornym akcentem, co czasem jej się zdarza.
Mężczyzna obchodzi przód samochodu. Przecina snopy reflektorów, a jego żółty kombinezon oślepiająco odbija światło.
– Proszę się nie martwić, trudno znaleźć to miejsce. – Cicho się śmieje i pochyla. – Widzę, że państwo w komplecie! – dodaje. Jego głowa w otwartym oknie znajduje się teraz ponad kolanami mamy.
– Seaton – przedstawia się mama, wyciągając rękę w pobliżu twarzy mężczyzny.
Ten ujmuje jej dłoń i przez chwilę mam wrażenie, że zaraz ją ucałuje. Mama chyba też tak to odbiera, bo wydaje z siebie zduszony pisk. Nic takiego się jednak nie zdarza. Mężczyzna zamiast tego entuzjastycznie potrząsa dłonią mamy i odpowiada:
– Ach, tak! Jest pani matką Sebastiana.
– Tak – reaguje głośno mama.
– Cześć. – Patrzy wprost na mnie. – A więc dotarłeś.
Od głowy unoszącej się w powietrzu dochodzi silny zapach środków odkażających. Przypomina mi się różowy krem, który mama nakładała nam na wysypkę, kiedy chorowaliśmy na ospę wietrzną.
– Cześć – odpowiadam odkażonej głowie.
Włosy mężczyzny są starannie przystrzyżone i ułożone za pomocą żelu tak, aby jeden loczek opadał na czoło. Jakby był członkiem gangu T-Birds z filmu Grease, tego, w którym tańczą na samochodzie. Wysokie kości policzkowe rzucają cień na dolną połowę twarzy.
– Poradzimy sobie we dwóch, pani Seaton. Stąd już nie jest daleko do bramy.
– Wspaniale – mówi mama. – Dziękuję. W samą porę, prawda, kochani?
Tata kiwa głową.
Lily po prostu gapi się na mężczyznę.
– Tak więc, Sebastianie. Zabierzmy twoje rzeczy. – Nadal się uśmiecha.
– Jasne.
Mój żołądek wypełnia nerwowe uczucie ciepła, robi mi się słabo. Otwieram drzwi samochodu i zabieram plecak z podłogi. Kiedy staję przy szuwarach i zamykam drzwi, powiew zimnego wiatru wkrada się pod moją kurtkę. Przechodzi mnie dreszcz.
– Wszystko tam masz? – pyta Odkażony i wskazuje na mój bagaż.
– Ano – odpowiadam.
– Obecnie przyjmowane leki?
– No, tak.
Niebo przybrało właśnie kolor szarego popiołu.
– Osobisty przedmiot?
– Och, oczywiście, że go ma! – Głos mamy dochodzi z samochodu. – W tym fikuśnym pudełku.
– Czy jest ono zabezpieczone? – pyta cicho.
– Co takiego? – Cofam się o krok, bo mężczyzna znajduje się teraz bardzo blisko mojej twarzy. – Tak. Jest... zabezpieczone.
Utrzymuje ze mną kontakt wzrokowy. Jego oczy są bardzo czarne. Nie jestem do końca pewien, co powinienem zrobić.
Wtedy kiwa głową.
– Świetnie! – Klepie mnie po plecach i puszcza do mnie oko. – Chodźmy.
Znów się uśmiecha.
– A co z walizkami? – dopytuje mama. – Może będzie potrzebował...
– Nie będzie.
Odkażony przechodzi przed samochód i staje w swoim żółtym kombinezonie w świetle reflektorów. Jego zęby błyszczą.
– Przepraszam, ale kim pan jest? – odzywa się Lily.
– Lily! – Mama odwraca się do niej. – Nie bądź niegrzeczna. Przepraszam pana.
– Skąd wiesz, że on w ogóle pracuje w tym miejscu?
– Proszę się nie martwić. – Odkażony się śmieje. – To celna uwaga, Lily. Mam przy sobie dowód tożsamości, który może się okazać pomocny. – Wyciąga go z frontowej kieszeni kombinezonu i unosi przed przednią szybą. Mama i tata pochylają się, żeby go odczytać. – Zostałem poproszony, by zebrać spóźnialskich z drogi. Spodziewaliśmy się, że na początku mogą pojawić się jakieś problemy, chętnie poznamy państwa opinię. Być może następnym razem mapa byłaby dobrym rozwiązaniem? – Patrzy na mamę.
– Tak, byłaby bardzo pomocna, yyy – mama mruży oczy, wpatrując się w dokument – Mark. Tak, dziękuję. – Widzę, że się rumieni.
– Chcieliśmy pomachać mu na pożegnanie – odzywa się słabym głosem tata. Może przyszło mu do głowy, że ta ośmiogodzinna podróż nie była warta tego wszystkiego. – Nie lepiej odstawić go do bramy?
– Nie ma takiej potrzeby. Poradzimy sobie we dwóch, prawda, kolego?
Kolego.
– Chyba tak – odpowiadam. Zarzucam plecak na ramię i dołączam do Odkażonego przed samochodem. Kiedy patrzę na przednią szybę, czuję nagłą chęć powrotu do środka.
Zaciskam zęby. Bardzo mocno.
– Dzięki, że przejechaliście ze mną tę całą trasę. – Podnoszę rękę w geście pożegnania.
– Robi się ciemno. – Odkażony chwyta mnie za ramię i ciągnie do tyłu. – Chodźmy.
– Poczekajcie! – krzyczy mama i otwiera drzwi. Staje przede mną, wyciąga ramiona. Robię krok do przodu, a ona przytula mnie i całuje w czubek głowy. – Po prostu daj z siebie wszystko – mówi. – Na pewno dobrze ci to zrobi.
– Twoja mama ma rację. – Odkażony się uśmiecha.
Tata wyciąga rękę przez okno i odmachuje mi na pożegnanie.
– Powodzenia, synu.
Mężczyzna znów chwyta mnie za ramię. Patrzę na tylne siedzenie i widzę, że Lily ma na głowie słuchawki, porusza nią w rytm jakiegoś popowego przeboju, zapewne ze wspaniałym przesłaniem.
Łapie ze mną kontakt wzrokowy.
– Pa – mówi, a potem bezgłośnie dodaje: fiutku.
Obracam się, ponieważ Odkażony znów ciągnie mnie za ramię. Tym razem mocniej. Słyszę za sobą odgłos zamykanych drzwi i uruchamiany silnik.
– Z rodziną zawsze jest trudno, co nie, kolego?
Nie wiem za bardzo, co na to odpowiedzieć, więc wzruszam ramionami. Słyszę klakson samochodu, a potem światła przesuwają się po naszych sylwetkach i rozlega się chrzęst żwiru pod kołami.
No i pojechali.
Odkażony rusza. Idzie szybko przede mną.
– To niedaleko. Może z pół godzinki – oznajmia.
– Ale myślałem, że...
– Trzymaj tempo.
– Chwileczkę! – Podnoszę głos. – Mark? Muszę na stronę.
Zatrzymuje się.
– Stronę?
– Muszę się załatwić. – Mój Boże. – To była długa podróż.
Przez chwilę na coś czeka, a potem widzę, jak jego plecy unoszą się i opadają, kiedy głęboko oddycha. Odwraca się z uśmiechem.
– Zrób to tam, szybko. – Wskazuje na ciemne szuwary.
– Tam?
– A gdzie indziej?
Patrzę na szeleszczące trawy i krzaki.
– No dobra, wytrzymam jeszcze.
Odkażony podchodzi do mnie.
– Musisz być odporny, Sebastianie – mówi. – To ważne.
– Jasne...
– Nie możesz zawsze wybierać łatwej drogi. W HappyHead.
Patrzy na mnie i zdecydowanie nie mruga. Jeszcze raz spoglądam w stronę szuwarów.
– Mogę poczekać, dzięki Mark. Nie potrzebuję tak bardzo.
– W porządku. Możesz iść na stronę, kiedy dojdziemy do słoneczników. Tam nie jest aż tak gęsto.
Zanim docieramy do słoneczników, robi się niemal zupełnie ciemno. Widzę tylko niekończące się rzędy roślin, które biegną aż do wysokiego ogrodzenia.
– Śmiało – zachęca Mark i wskazuje latarką pole.
Parcie na pęcherz jest tak mocne, że aż czuję ból, a poza tym zaczynam widzieć białe plamki na niebie. Przygryzam wargę i wchodzę pomiędzy rzędy słoneczników. Ich kwiaty sięgają ponad moją głowę. Kiedy oglądam się za siebie, sylwetka Marka odcina się na tle nieba. Trzyma coś, co wygląda jak krótkofalówka.
Przykłada ją do ust.
– Niedługo – dobiega jego głos. – Tak. Trochę się zgubili. Sebastian jest teraz ze mną...
Znajduję duży słonecznik, ustawiam się tak, żeby znalazł się między nami, i oddaję na niego mocz. Przechodzi mnie dreszcz ulgi. Dookoła unosi się para.
Nie do końca tego oczekiwałem.
Właściwie nie wiem, czego się spodziewałem, bo w ulotce nie było żadnych zdjęć, nie sądziłem jednak, że będę sikał na polu słoneczników. Cała ta akcja to dla mnie trochę jak Nagroda Księcia Edynburga, gdzie trzeba się wykazać, i jest powód, dla którego się na to nie pisałem.
– Skończyłeś?! – woła Odkażony.
Jezu. Podskakuję, ale od razu znów łapię równowagę.
– Chwileczkę – odpowiadam.
Spoglądam za siebie. W ciemności słoneczniki wyglądają trochę jak ludzkie głowy. Lewitujące i obserwujące. Jeszcze raz przechodzi mnie dreszcz, kiedy wyciskam z siebie ostatnie krople, jednocześnie patrząc na swoje nowe wsuwane vansy. Wracam na ścieżkę dość szybkim krokiem.
Musiał zauważyć, że oglądałem się za siebie, ponieważ mówi:
– Nie ma powodów do obaw. – Robię taką minę, żeby pomyślał, że poczynił złe założenie. – A teraz chodźmy. Nie chcemy się spóźnić na wprowadzenie.