Przeklęta rzeźba z Bolonii - Greg Krupa - ebook + książka

Przeklęta rzeźba z Bolonii ebook

Krupa Greg

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Co łączy odnalezioną przypadkiem rzeźbę z Modiglianim, Bolonią i kabałą? Dlaczego osoby, które miały z nią styczność, umierają albo znikają w tajemniczych okolicznościach? Davide Dobravski, znany Czytelnikom z Zaginionego klejnotu Ferrary dziennikarz o polskich korzeniach, po raz kolejny angażuje się w śledztwo prowadzone przez jego przyjaciół karabinierów. Osobiście zamieszany w sprawę, zmuszony jest sięgnąć po niekonwencjonalne środki, które pozwolą mu odkryć zaskakującą prawdę...

Mglista i deszczowa Bolonia w niczym nie przypomina popularnego wyobrażenia o słonecznej Italii.

Najstarsze uniwersyteckie miasto stopniowo ujawnia swoje mroczne sekrety i ukryte symbole, stając się tłem akcji thrillera, w którym członkowie tajnych bractw i znawcy okultyzmu biorą udział w odwiecznej walce Dobra ze Złem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 399

Oceny
4,0 (10 ocen)
5
1
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Renwa

Całkiem niezła

Pierwsza część z Fwrrary była bardziej realna. Druga opisująca kryminalne zagadki z Bolonii bardziej przemówiła do mnie jako przewodnik po mieście. Akcja chwilami, dość częstymi, trochę naiwna, ale czyta się z przyjemnością.
10
ANIATwiggy

Nie oderwiesz się od lektury

trzyma w napięciu
00

Popularność




W książce wy­ko­rzy­stano frag­menty tek­stów pio­se­nek Bu­on­giorno a te (tekst Mi­chele Cen­tonze) oraz Vita spe­ri­co­lata (tekst Va­sco Rossi). Oba frag­menty w tłu­ma­cze­niu au­tora.
Text co­py­ri­ght © 2023 Grze­gorz Krupa
Co­py­ri­ght for this edi­tion © 2023 Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o., War­szawa
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie ani po­wie­lana gra­ficz­nie, elek­tro­nicz­nie czy me­cha­nicz­nie, w tym za po­mocą ko­pio­wa­nia, na­gry­wa­nia, ani prze­cho­wy­wana w in­for­ma­tycz­nej ba­zie da­nych bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy. Pro­simy o prze­strze­ga­nie praw twór­ców do ich wła­sno­ści in­te­lek­tu­al­nej i nie­udo­stęp­nia­nie tre­ści książki w sieci.
Re­dak­cja: Agata Ża­bow­ska
Ko­rekta: Alek­san­dra Więk-Rut­kow­ska
Pro­jekt okładki: 3oko Krzysz­tof Kieł­ba­siń­ski
Skład i ła­ma­nie: Syl­wia Szur
ISBN 978-83-213-5254-1
CIP  Bi­blio­teka Na­ro­dowa
Krupa, Greg
Prze­klęta rzeźba z Bo­lo­nii / Greg Krupa . -
War­szawa : Le­Tra, 2023
Wy­da­nie I, 2023. Sym­bol 5323/R
Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o. ul. Do­bra 28, 00-344 War­szawa tel. 22 444 86 50/51 e-mail: info@ar­kady.eu, www.ar­kady.eu Fa­ce­book: @Wy­daw­nic­two.Ar­kady, In­sta­gram: @wy­daw­nic­two.ar­kady Fa­ce­book: @Wy­daw­nic­two.Le­tra, In­sta­gram: @wy­daw­nic­two­_le­tra księ­gar­nia fir­mowa tel. 22 444 86 61 e-mail: ksie­gar­nia@ar­kady.eu księ­gar­nia wy­sył­kowa tel. 22 444 86 97www.ar­kady.info
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1

Mgła

Stary czło­wiek w pod­nisz­czo­nej ma­ry­narce stał na gro­bli i bez­rad­nie omia­tał prze­strzeń wo­kół sie­bie pu­stym i nie­obec­nym wzro­kiem. Nie było zresztą na co pa­trzeć. Wzdłuż wa­łów usy­pa­nych na obu brze­gach rzeki Reno po­woli su­nęły cięż­kie kłęby po­ran­nej mgły. Sza­ro­bura mo­kra wata szczel­nie otu­lała rzekę i ro­snące nad brze­gami drzewa. Wil­gotny li­sto­pa­dowy wiatr wci­skał się w każdą nie­osło­niętą ubra­niami szcze­linę ciała.

Mas­simo pod­niósł koł­nierz płasz­cza i wal­cząc z grzą­skim te­re­nem, z tru­dem wspiął się na górę, aby zbli­żyć się do starca, któ­rego ob­ser­wo­wał od dłuż­szej chwili. Mimo swo­ich czter­dzie­stu pię­ciu lat, nie stra­cił jesz­cze mło­dzień­czej cie­ka­wo­ści świata, a do nie­sie­nia po­mocy in­nym nie znie­chę­ciły go na­wet trau­ma­tyczne prze­ży­cia z prze­szło­ści

Od­wró­cony w stronę nie­wi­docz­nego ko­ryta rzeki męż­czy­zna nie zwró­cił na niego uwagi. Mas­simo mógł mu się wresz­cie le­piej przyj­rzeć. Nę­dzę bi­jącą z po­tar­ga­nej i po­bru­dzo­nej rdza­wymi pla­mami ma­ry­narki po­tę­go­wał wi­dok za­bło­co­nych spodni i nie­gdyś ele­ganc­kich pół­bu­tów, z któ­rych je­den zgu­bił ob­cas, a drugi, po­zba­wiony sznu­rówki, cu­dem trzy­mał się jesz­cze na sto­pie drżą­cego z zimna sta­ruszka. Po­wiewy lo­do­wa­tego wia­tru tar­gały jego za­nie­dba­nymi si­wymi wło­sami i po­wo­do­wały sze­lest re­kla­mówki, w któ­rej, jak do­my­ślił się Mas­simo, męż­czy­zna trzy­mał cały swój że­bra­czy do­by­tek. Wi­doczna z pro­filu brudna i chuda twarz no­siła ślady dłu­go­trwa­łego nie­do­ży­wie­nia.

Mas­simo wy­jął z kie­szeni płasz­cza nie­wielką pa­pie­rową to­rebkę. Od­wi­nął z niej brzeg ka­napki z mor­ta­delą i pod­su­nął star­cowi pod nos.

– Si­gnore! – po­wie­dział, nie wy­wo­łu­jąc tym żad­nej re­ak­cji.

– Pro­szę pana! – po­wtó­rzył. – Pew­nie pan jest głodny? Pro­szę, niech pan to weź­mie, ja i tak nie mam ape­tytu – skła­mał.

Męż­czy­zna ob­ró­cił się po­woli, ale nie się­gnął po je­dze­nie. W jego nie­obec­nym do­tąd spoj­rze­niu po­ja­wił się prze­błysk świa­do­mo­ści. Pod­niósł ciężką re­kla­mówkę i wy­cią­ga­jąc ją przed sie­bie, po­wie­dział ochry­płym gło­sem:

– Mu­sisz ją oca­lić, chłop­cze!

Mas­simo opu­ścił po­woli rękę, w któ­rej trzy­mał ka­napkę. Jesz­cze przed se­kundą my­ślał, że zdoła na­wią­zać ze star­cem ja­kiś dia­log. Był cie­kaw jego hi­sto­rii i szcze­rze chciał mu po­móc. Jego na­dzieje ulot­niły się po usły­sze­niu ab­sur­dal­nej prośby. Po­rzu­cił za­miar po­ro­zu­mie­nia się z naj­wy­raź­niej nie­peł­no­spraw­nym umy­słowo bie­da­kiem. Wciąż jed­nak było mu go żal.

– Nie bar­dzo wiem, o czym pan mówi – od­po­wie­dział naj­ła­god­niej, jak po­tra­fił. – Ale może jest ktoś, kogo mógł­bym za­wia­do­mić w pana imie­niu? – za­py­tał z na­dzieją w gło­sie. – Je­śli nie je­dze­nie, to może cho­ciaż pie­nią­dze pan ode mnie przyj­mie? – Za­czął grze­bać w ob­szer­nych kie­sze­niach płasz­cza w po­szu­ki­wa­niu port­fela.

Sta­rzec nie da­wał jed­nak za wy­graną.

– Weź to i ją ura­tuj! Jesz­cze nie jest za późno! – Ko­ści­sta dłoń męż­czy­zny, w któ­rej trzy­mał re­kla­mówkę, na­parła na Mas­sima jak włócz­nia ho­plity.

– Ale kogo mam ra­to­wać? – Sza­mo­cąc się z płasz­czem, pró­bo­wał pod­trzy­mać tę sur­re­ali­styczną kon­wer­sa­cję. – Ktoś jest chory? Pana żona? Zna­joma? Gdzie ona mieszka? – Nie usta­wał w pró­bach do­wie­dze­nia się cze­go­kol­wiek sen­sow­nego.

– Synu, mu­sisz iść w górę tak długo, aż doj­dziesz do Świę­tego Łu­ka­sza. Mo­żesz ją jesz­cze ura­to­wać! I Bóg je­den wie, kogo jesz­cze! – Głos nę­dza­rza ro­bił się co­raz bar­dziej na­tar­czywy.

Mas­simo wal­czył z my­ślami. Nie po­tra­fił oce­nić, czy miał do czy­nie­nia z wa­ria­tem i czy po­wi­nien się prze­jąć jego dziw­nymi sło­wami. Udało mu się jed­nak wy­do­być port­fel. Wi­dząc, że sta­rzec nie miał naj­mniej­szego za­miaru prze­stać po­py­chać go re­kla­mówką, któ­rej ciężka za­war­tość obi­jała mu się bo­le­śnie o ko­lana, po­sta­no­wił za­koń­czyć po­lu­bow­nie tę dziwną sy­tu­ację. Wy­jął z port­fela dwa bank­noty. Za­wa­hał się i opróż­nił port­fel cał­ko­wi­cie. Wci­snął wszyst­kie swoje pie­nią­dze w na­de­rwaną kie­szeń ma­ry­narki nę­dza­rza i ode­brał mu siatkę. Zdzi­wił się, bo wa­żyła z do­brych pięć kilo. Skąd wy­cień­czony sta­ru­szek miał siłę, żeby to wszystko ze sobą tasz­czyć?

– Umówmy się, że ku­puję to od pana, do­brze? – po­wie­dział. – Albo nie – po­pra­wił się – może pan bę­dzie chciał od­zy­skać te rze­czy. Po­wiedzmy, że biorę je w za­staw. Ra­zem z pie­niędzmi zo­sta­wi­łem panu wi­zy­tówkę z ad­re­sem, miesz­kam nie­da­leko. Jakby pan cze­goś po­trze­bo­wał, to pro­szę się nie krę­po­wać. Na­wet po­miesz­kać pan może u mnie przez chwilę. U nas – po­pra­wił się znowu.

– Zro­zu­miał pan? – Bez­sku­tecz­nie pró­bo­wał doj­rzeć w oczach męż­czy­zny coś na kształt po­twier­dze­nia. – Biorę tę torbę, tak jak pan chciał! Pro­szę sko­rzy­stać z tej kasy. Coś do je­dze­nia niech pan so­bie kupi. I ja­kieś palto albo czapkę, bo z tą po­godą bę­dzie jesz­cze go­rzej! I niech pan przyj­dzie po te rze­czy, za­pra­szam!

Na­prawdę bar­dzo chciał po­móc, ale sy­tu­acja go już prze­ra­stała. Prze­cież nie mógł upro­wa­dzić męż­czy­zny siłą. O we­zwa­niu ja­kich­kol­wiek służb też mógł tylko po­ma­rzyć. Za­nim kto­kol­wiek do­je­chałby na to pust­ko­wie, sta­rzec umarłby z zimna i głodu.

Za­czął po­woli scho­dzić z gro­bli. Na­gle coś przy­szło mu do głowy. Ob­ró­cił się w stronę męż­czy­zny i za­wo­łał:

– Si­gnore! Jak się pan na­zywa? Pro­szę, niech mi pan po­wie!

Sta­ru­szek za­miast od­po­wie­dzi mach­nął w jego kie­runku ręką, jakby chciał po­na­glić jego odej­ście. Mas­simo wy­jął te­le­fon. Za­nim przy­gar­biona po­stać znik­nęła we mgle, zdą­żył wy­ko­nać kilka zdjęć.

Zszedł ostroż­nie z na­mok­nię­tego desz­czem i wil­go­cią wału i po chwili do­tarł do ubło­co­nego po dach te­re­no­wego de­fen­dera. Auto miało pra­wie tyle samo lat co on sam, ale żadne inne nie do­wio­złoby go tak da­leko po grzą­skich po­lnych dro­gach. Otwo­rzył skrzy­piące drzwi i rzu­cił re­kla­mówkę na tylne sie­dze­nie. Usiadł i spoj­rzał na zdję­cia, które przed chwilą zro­bił. Tylko jedno było ostre i do cze­go­kol­wiek się nada­wało. Otwo­rzył apli­ka­cję ze swoim blo­giem i wpi­sał treść no­wego po­stu:

Zjawa na gro­bli. Ta­kie rze­czy tylko mię­dzy Bo­lo­nią a Fer­rarą. Kto­kol­wiek wi­dział/zna czło­wieka, pi­sać na priv.

Pod po­stem do­dał kilka hasz­ta­gów: #gro­bla #mgła #reno #bo­lo­nia #dziw­ny­typ #po­szu­ki­wany i za­koń­czył na­zwą bloga #pro­me­theus­dark. Do­dał zdję­cie, na­ci­snął „opu­bli­kuj” i usły­szał dźwięk po­twier­dza­jący po­ja­wie­nie się po­stu w sieci. Na­gle przy­po­mniał so­bie o siatce.

Od­wró­cił się i za­marł.

Z głębi prze­wró­co­nej na bok re­kla­mówki pa­trzyło na niego po­zba­wione źre­nicy, wy­rzeź­bione w ka­mie­niu oko.

2

Wy­stawa

Je­de­na­ście mie­sięcy wcze­śniej wy­soki mło­dzie­niec, pró­bu­jąc przejść przez główną ulicę Fer­rary, wal­czył z gra­wi­ta­cją.

Le­żące mię­dzy Bo­lo­nią a Pa­dwą mia­steczko nie było aż tak biedne, żeby nie móc za­ła­tać dziur w chod­ni­kach, ani tak duże, aby przej­ście wzdłuż głów­nej ulicy mu­siało za­jąć mło­dej oso­bie wię­cej niż pół go­dziny. Jed­nak tego dnia zda­rzył się nie­ocze­ki­wany i dawno nie­wi­dziany w tym miej­scu ka­ta­klizm. Tego gru­dnio­wego po­po­łu­dnia na Fer­rarę spadł śnieg.

Uży­wa­jący wie­lo­se­zo­no­wych opon kie­rowcy, się­ga­jąc szczy­tów ka­ska­der­skiej ekwi­li­bry­styki, roz­pacz­li­wie pró­bo­wali utrzy­mać się na środku jezdni. Kil­koro pe­chow­ców usi­ło­wało wy­cią­gnąć swoje po­jazdy z zasp, które w ciągu za­le­d­wie kilku go­dzin uro­sły po obu stro­nach nie­od­śnie­żo­nej jezdni. Tu i tam dało się sły­szeć pod­nie­sione głosy osób pró­bu­ją­cych usta­lić wi­no­waj­ców nie­unik­nio­nych w tych wa­run­kach stłu­czek. Chaos po­tę­go­wali piesi, któ­rych ele­ganc­kie i nie­do­sto­so­wane do po­gody buty prze­gry­wały sro­mot­nie z go­ło­le­dzią. W naj­gor­szej sy­tu­acji byli liczni w tym mie­ście i za­sko­czeni sy­tu­acją, jaką za­stali po wyj­ściu z pracy, ro­we­rzy­ści. Pro­wa­dze­nie roz­jeż­dża­ją­cego się po chod­niku dwu­ko­łowca gra­ni­czyło z ab­sur­dem, a każda próba uży­cia tego po­jazdu koń­czyła się wi­do­wi­skową wy­wrotką.

Mło­dzie­niec po­mógł star­szej pani wstać z ziemi, tro­skli­wie otrze­pał jej płaszcz ze śniegu i od­pro­wa­dził ją do naj­bliż­szej ka­wiarni, gdzie mo­gła za­cze­kać na wnuczkę. Sam miał kło­poty z utrzy­ma­niem rów­no­wagi, ale opie­ra­jąc się jedną ręką o ściany ka­mie­nic, kon­se­kwent­nie zbli­żał się do miej­sca bę­dą­cego ce­lem jego nie­po­rad­nego mar­szu. Miał tylko na­dzieję, że dłuż­sze niż zwy­kle spóź­nie­nie nie wy­woła zło­ści u jego przy­ja­ciółki Sary, która peł­niła za­szczytną funk­cję or­ga­ni­za­torki roz­po­czy­na­ją­cej się tego dnia wy­stawy dzieł Ame­deo Mo­di­glia­niego. On sam miał po­ja­wić się na wy­sta­wie w ofi­cjal­nej roli. Od kilku mie­sięcy był wła­ści­cie­lem i na­czel­nym re­dak­to­rem lo­kal­nego dzien­nika „Il Gior­nale Po­me­ri­diano”. Wiele za­wdzię­czał Sa­rze i chciał spła­cić swój dług, po­świę­ca­jąc jej ini­cja­ty­wie główną stronę ju­trzej­szego wy­da­nia.

Gdy wresz­cie do­tarł do re­ne­san­so­wego pa­ła­cyku Mar­fisy d’Este, pot i roz­ta­pia­jący się śnieg ście­kały mu z blond wło­sów za koł­nierz ob­le­pio­nej bia­łym pu­chem kurtki. Otrze­pu­jąc się, wszedł do re­cep­cji i ro­zej­rzał się wo­kół. Wśród zgro­ma­dzo­nych w po­miesz­cze­niu i roz­ma­wia­ją­cych z oży­wie­niem osób nie do­strzegł wpraw­dzie swo­jej przy­ja­ciółki, ale twarz jed­nej ze sto­ją­cych przy kon­tu­arze pań wy­dała mu się zna­joma.

– Do­bry wie­czór! Da­vide Do­bra­vski – przed­sta­wił się z da­leka, stu­ka­jąc bu­tami o po­sadzkę w nie­uda­nej pró­bie po­zby­cia się z nich śniegu. – Szu­kam Sary Rossi, by­łem umó­wiony. Pew­nie jest te­raz bar­dzo za­jęta, ale gdyby pani mo­gła...

Ko­bieta, do któ­rej się zwró­cił, za­miast od­po­wie­dzi za­ma­chała ner­wowo ręką w jego kie­runku, jakby od­pę­dzała się od na­tręt­nej mu­chy. Po­czuł się nieco ura­żony. Jego pol­sko brzmiące na­zwi­sko odzie­dzi­czone po nie­ży­ją­cych już ro­dzi­cach było znane w ca­łym mie­ście. Przy­czy­niły się do tego dra­ma­tyczne wy­da­rze­nia mi­nio­nego lata, któ­rych był głów­nym bo­ha­te­rem. Zda­rze­nia te po­sta­wiły go na świecz­niku lo­kal­nej spo­łecz­no­ści i po­skut­ko­wały awan­sem na na­czel­nego re­dak­tora naj­waż­niej­szej ga­zety w mie­ście. Miał więc po­wody, aby spo­dzie­wać się mil­szego po­trak­to­wa­nia przez re­cep­cjo­nistkę wy­stawy, o któ­rej za­mie­rzał na­pi­sać.

Szy­ko­wał wła­śnie cierpki ko­men­tarz, gdy do­tarło do niego, że ob­ró­cona bo­kiem ko­bieta roz­ma­wia z prze­ję­ciem przez te­le­fon, de­dy­ku­jąc rów­nie ner­wowe ge­sty swo­jemu roz­mówcy. Gdy w końcu opu­ściła słu­chawkę na sta­ro­świecki apa­rat sto­jący na bla­cie kon­tu­aru, spoj­rzała na dzien­ni­ka­rza i bez zbęd­nych wstę­pów wy­pa­liła:

– Pa­nie Do­bra­vski, mamy po­ważny pro­blem. Sara znik­nęła.

Przez chwilę pa­trzył na nią nie­ro­zu­mie­ją­cym wzro­kiem. W końcu ze­brał my­śli i od­po­wie­dział:

– Jak to znik­nęła? Pro­szę pani, czy pani wie, co tam się na ze­wnątrz dzieje? Pew­nie nie może tu do­trzeć. A może zła­mała nogę albo miała ja­kiś gor­szy wy­pa­dek! Na po­go­to­wie dzwo­ni­li­ście?

Wy­raz twa­rzy ko­biety ze zde­ner­wo­wa­nego zro­bił się wście­kły.

– Za kogo pan mnie bie­rze, re­dak­to­rze? – prych­nęła. – Sary nie ma od wczo­raj­szego wie­czoru. Wczo­raj miała pod­pi­sać resztę do­ku­men­tów, jej te­le­fon nie od­po­wiada, mó­wię panu, że znik­nęła!

Chło­pak nie mógł się po­go­dzić z ta­kim po­sta­wie­niem sprawy. W ostat­nim cza­sie stra­cił zbyt wielu przy­ja­ciół. Bez słowa za­rzu­cił na mo­kre włosy jesz­cze bar­dziej prze­mo­czony kap­tur i skie­ro­wał się w stronę drzwi. Za­trzy­mał go zde­ner­wo­wany głos re­cep­cjo­nistki.

– No i gdzie pan idzie?! – wrza­snęła.

– Do jej domu. A po­tem na po­go­to­wie. Gdzieś musi być – od­po­wie­dział zwięźle. Nie miał już ochoty na dys­ku­sję z tą ko­bietą. Wy­glą­dała na dużo star­szą od niego i dzi­wił go jej brak opa­no­wa­nia.

– Dziecko. – Usły­szał za sobą jej głos, który stał się na­gle zre­zy­gno­wany i płacz­liwy. – Sara to moja sio­strze­nica. My­śmy już wszystko spraw­dzili. Jej na­prawdę ni­g­dzie nie ma. A tu­taj jadą już ka­ra­bi­nie­rzy.

Ręka za­sty­gła mu na klamce. Spoj­rzał przez prze­szklone drzwi. Na ze­wnątrz cią­gle pa­dał śnieg. Zma­ga­jący się z po­godą lu­dzie nie do­strze­gali świe­cą­cych nad ulicą bo­żo­na­ro­dze­nio­wych de­ko­ra­cji. Tylko dwaj mali chłopcy po dru­giej stro­nie ulicy nic so­bie nie ro­bili z bia­łej apo­ka­lipsy i po­krzy­ku­jąc ra­do­śnie, z za­pa­łem le­pili bał­wana.

3

Dom

Z ja­kie­goś nie­wy­tłu­ma­czal­nego po­wodu peł­za­jąca wzdłuż prze­ciw­po­wo­dzio­wych wa­łów mgła omi­jała nie­wiel­kie, przy­le­ga­jące do gro­bli go­spo­dar­stwo.

Teo­re­tycz­nie na te­re­nach za­le­wo­wych nie można było uzy­skać po­zwo­le­nia na bu­dowę, ale wy­ra­sta­jące tu i tam wzdłuż rzeki Pad i jej mniej­szej sio­stry Reno wie­kowe do­mo­stwa po­zo­sta­wiono swo­jemu lo­sowi. Więk­szość z nich i tak była opu­sto­szała. Za­nik ry­bo­łów­stwa i trans­portu rzecz­nego już dawno wy­pę­dził miesz­kań­ców do więk­szych sku­pisk ludz­kich. Tylko szu­ka­jący spo­koju i prze­peł­nieni no­stal­gią za daw­nym, po­zba­wio­nym po­śpie­chu sty­lem ży­cia pa­sjo­naci, tacy jak Mas­simo, wy­ka­zy­wali się wy­star­cza­jącą od­wagą lub bra­kiem roz­sądku, aby za­miesz­kać w po­bliżu gro­żą­cej po­wo­dziami rzeki na zu­peł­nym od­lu­dziu. Miej­sce to nie przy­po­mi­nało wpraw­dzie wie­lo­hek­ta­ro­wych pust­kowi zna­nych z ame­ry­kań­skich fil­mów, ale było wy­star­cza­jąco od­izo­lo­wane, by za­pew­nić kom­fort nie­spo­ty­ka­nia in­nych przed­sta­wi­cieli ga­tunku ludz­kiego przez całe dni, a na­wet ty­go­dnie.

Mas­simo trzep­nął drzwicz­kami te­re­nówki i ro­zej­rzał się ba­daw­czo wo­kół sie­bie. W tym od­da­lo­nym od cy­wi­li­za­cji miej­scu mu­siał się za­wsze li­czyć z moż­li­wo­ścią na­po­tka­nia dzi­kiego zwie­rzę­cia albo nie­pro­szo­nego in­truza. To wła­śnie z tego po­wodu trzy­mał scho­wany pod sie­dze­niem sa­mo­chodu ma­sywny klucz do kół, osa­dzony na dłu­gim me­ta­lo­wym prę­cie. Na szczę­ście jesz­cze ni­gdy nie mu­siał go użyć prze­ciwko żad­nemu stwo­rze­niu. Naj­wy­raź­niej szczę­śliwy los wciąż mu do­pi­sy­wał, bo w po­bliżu od­bu­do­wa­nej w ru­sty­kal­nym stylu sto­doły i ma­łego, po­ma­lo­wa­nego na czer­wono domu nie za­uwa­żył ni­czego po­dej­rza­nego.

Dom był jego dumą i ku­ra­cją jed­no­cze­śnie. Od­ku­pił go za gro­sze od gminy i za­czął re­mon­to­wać po tym, jak roz­stał się z żoną i za­li­czył kil­ku­letni kor­ko­ciąg al­ko­ho­li­zmu, który po­zba­wił go do­brze płat­nej pracy in­for­ma­tyka i spra­wił, że się­gnął ży­cio­wego dna. Na szczę­ście na sa­mym dole ciem­nej jak naj­ciem­niej­sza noc de­pre­sji spo­tkał na swo­jej dro­dze anioła, który zła­pał go za rękę i nadał sens jego ist­nie­niu.

Anioł miał na imię Au­rora i dziś miał przy­je­chać do jego no­wej sie­dziby. Do ich no­wej sie­dziby. Wciąż nie mógł uwie­rzyć w tę, bę­dącą dla niego sy­no­ni­mem raju, liczbę mnogą. Emo­cje nie da­wały mu chwili wy­tchnie­nia, od­kąd tylko do­wie­dział się, że ko­bieta, która była dla niego wszyst­kim, zde­cy­do­wała się z nim za­miesz­kać. Jego po­ranny spa­cer po wa­łach był próbą uspo­ko­je­nia nie­da­ją­cego mu spać po no­cach, osza­la­łego z emo­cji serca.

Przy­po­mniał so­bie czło­wieka zjawę. Wró­cił do auta i wy­grze­bał stam­tąd siatkę. Zer­k­nął do środka. Na­tu­ral­nych roz­mia­rów ka­mienna głowa wy­glą­dała, jakby była frag­men­tem ja­kiejś więk­szej rzeźby lub po­mnika. Ni­gdy jesz­cze nie wi­dział tak nie­udol­nie przed­sta­wio­nej twa­rzy. Jak gdyby rzeź­bia­rzem było dziecko albo w naj­lep­szym ra­zie ja­kiś nie­zna­jący się na sztuce dzi­kus.

„To­tem” – prze­szło mu przez głowę.

Po­sta­no­wił odło­żyć roz­wią­zy­wa­nie za­gadki rzeźby i jej ta­jem­ni­czego wła­ści­ciela na póź­niej.

Za­rzu­cił ciężką re­kla­mówkę na plecy i ru­szył zde­cy­do­wa­nym kro­kiem w stronę domu. Mi­nął sto­jącą sa­mot­nie na słupku pu­stą skrzynkę pocz­tową i wes­tchnął na wi­dok umiesz­czo­nego na niej na­zwi­ska. Nie utoż­sa­miał się z nim i nie uzna­wał go za swoje. Tro­vato – „Zna­le­ziony”, to słowo cią­żyło nad jego lo­sami, od­kąd się­gał pa­mię­cią.

Kiedy sta­nął przed drzwiami, do­tknął otwartą dło­nią ściany, jakby ko­lo­rowa farba, która po­kry­wała tynki, miała go na­peł­nić siłą. Sam wy­brał ten ko­lor. Ciemna kar­na­cja skóry, ciem­no­brą­zowe oczy i bujne, czarne, gę­ste włosy na gło­wie oraz krótko przy­strzy­żona broda nie­omyl­nie wska­zy­wały na jego po­łu­dniowe po­cho­dze­nie. Może i nie uro­dził się na pół­nocy Włoch, ale ser­cem i du­szą był zwią­zany z tą zie­mią le­żącą na po­gra­ni­czu pro­win­cji Fer­rary i Bo­lo­nii przy rzece Reno – głów­nym szlaku wod­nym łą­czą­cym za po­mocą ka­nału te dwa mia­sta. Bo­lo­nia la rossa – „czer­wone mia­sto”, było tak na­zy­wane nie tylko ze względu na le­wi­cu­jące po­glądy jej miesz­kań­ców, ale też z po­wodu do­mi­nu­ją­cego wśród ka­mie­nic ko­loru czer­wieni prze­cho­dzą­cego w po­ma­rańcz. Był to ko­lor pia­skowca, ce­gły oraz wscho­dzą­cego słońca. A słońce było prze­wod­ni­kiem Mas­sima w rów­nym stop­niu, w ja­kim był nim jego Anioł.

Prze­krę­cił mo­siężną gałkę i prze­stą­pił próg domu ze szczę­śli­wym po­czu­ciem, że prze­kra­cza bramę do no­wego świata.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki