Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co łączy odnalezioną przypadkiem rzeźbę z Modiglianim, Bolonią i kabałą? Dlaczego osoby, które miały z nią styczność, umierają albo znikają w tajemniczych okolicznościach? Davide Dobravski, znany Czytelnikom z Zaginionego klejnotu Ferrary dziennikarz o polskich korzeniach, po raz kolejny angażuje się w śledztwo prowadzone przez jego przyjaciół karabinierów. Osobiście zamieszany w sprawę, zmuszony jest sięgnąć po niekonwencjonalne środki, które pozwolą mu odkryć zaskakującą prawdę...
Mglista i deszczowa Bolonia w niczym nie przypomina popularnego wyobrażenia o słonecznej Italii.
Najstarsze uniwersyteckie miasto stopniowo ujawnia swoje mroczne sekrety i ukryte symbole, stając się tłem akcji thrillera, w którym członkowie tajnych bractw i znawcy okultyzmu biorą udział w odwiecznej walce Dobra ze Złem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 399
1
Mgła
Stary człowiek w podniszczonej marynarce stał na grobli i bezradnie omiatał przestrzeń wokół siebie pustym i nieobecnym wzrokiem. Nie było zresztą na co patrzeć. Wzdłuż wałów usypanych na obu brzegach rzeki Reno powoli sunęły ciężkie kłęby porannej mgły. Szarobura mokra wata szczelnie otulała rzekę i rosnące nad brzegami drzewa. Wilgotny listopadowy wiatr wciskał się w każdą nieosłoniętą ubraniami szczelinę ciała.
Massimo podniósł kołnierz płaszcza i walcząc z grząskim terenem, z trudem wspiął się na górę, aby zbliżyć się do starca, którego obserwował od dłuższej chwili. Mimo swoich czterdziestu pięciu lat, nie stracił jeszcze młodzieńczej ciekawości świata, a do niesienia pomocy innym nie zniechęciły go nawet traumatyczne przeżycia z przeszłości
Odwrócony w stronę niewidocznego koryta rzeki mężczyzna nie zwrócił na niego uwagi. Massimo mógł mu się wreszcie lepiej przyjrzeć. Nędzę bijącą z potarganej i pobrudzonej rdzawymi plamami marynarki potęgował widok zabłoconych spodni i niegdyś eleganckich półbutów, z których jeden zgubił obcas, a drugi, pozbawiony sznurówki, cudem trzymał się jeszcze na stopie drżącego z zimna staruszka. Powiewy lodowatego wiatru targały jego zaniedbanymi siwymi włosami i powodowały szelest reklamówki, w której, jak domyślił się Massimo, mężczyzna trzymał cały swój żebraczy dobytek. Widoczna z profilu brudna i chuda twarz nosiła ślady długotrwałego niedożywienia.
Massimo wyjął z kieszeni płaszcza niewielką papierową torebkę. Odwinął z niej brzeg kanapki z mortadelą i podsunął starcowi pod nos.
– Signore! – powiedział, nie wywołując tym żadnej reakcji.
– Proszę pana! – powtórzył. – Pewnie pan jest głodny? Proszę, niech pan to weźmie, ja i tak nie mam apetytu – skłamał.
Mężczyzna obrócił się powoli, ale nie sięgnął po jedzenie. W jego nieobecnym dotąd spojrzeniu pojawił się przebłysk świadomości. Podniósł ciężką reklamówkę i wyciągając ją przed siebie, powiedział ochrypłym głosem:
– Musisz ją ocalić, chłopcze!
Massimo opuścił powoli rękę, w której trzymał kanapkę. Jeszcze przed sekundą myślał, że zdoła nawiązać ze starcem jakiś dialog. Był ciekaw jego historii i szczerze chciał mu pomóc. Jego nadzieje ulotniły się po usłyszeniu absurdalnej prośby. Porzucił zamiar porozumienia się z najwyraźniej niepełnosprawnym umysłowo biedakiem. Wciąż jednak było mu go żal.
– Nie bardzo wiem, o czym pan mówi – odpowiedział najłagodniej, jak potrafił. – Ale może jest ktoś, kogo mógłbym zawiadomić w pana imieniu? – zapytał z nadzieją w głosie. – Jeśli nie jedzenie, to może chociaż pieniądze pan ode mnie przyjmie? – Zaczął grzebać w obszernych kieszeniach płaszcza w poszukiwaniu portfela.
Starzec nie dawał jednak za wygraną.
– Weź to i ją uratuj! Jeszcze nie jest za późno! – Koścista dłoń mężczyzny, w której trzymał reklamówkę, naparła na Massima jak włócznia hoplity.
– Ale kogo mam ratować? – Szamocąc się z płaszczem, próbował podtrzymać tę surrealistyczną konwersację. – Ktoś jest chory? Pana żona? Znajoma? Gdzie ona mieszka? – Nie ustawał w próbach dowiedzenia się czegokolwiek sensownego.
– Synu, musisz iść w górę tak długo, aż dojdziesz do Świętego Łukasza. Możesz ją jeszcze uratować! I Bóg jeden wie, kogo jeszcze! – Głos nędzarza robił się coraz bardziej natarczywy.
Massimo walczył z myślami. Nie potrafił ocenić, czy miał do czynienia z wariatem i czy powinien się przejąć jego dziwnymi słowami. Udało mu się jednak wydobyć portfel. Widząc, że starzec nie miał najmniejszego zamiaru przestać popychać go reklamówką, której ciężka zawartość obijała mu się boleśnie o kolana, postanowił zakończyć polubownie tę dziwną sytuację. Wyjął z portfela dwa banknoty. Zawahał się i opróżnił portfel całkowicie. Wcisnął wszystkie swoje pieniądze w naderwaną kieszeń marynarki nędzarza i odebrał mu siatkę. Zdziwił się, bo ważyła z dobrych pięć kilo. Skąd wycieńczony staruszek miał siłę, żeby to wszystko ze sobą taszczyć?
– Umówmy się, że kupuję to od pana, dobrze? – powiedział. – Albo nie – poprawił się – może pan będzie chciał odzyskać te rzeczy. Powiedzmy, że biorę je w zastaw. Razem z pieniędzmi zostawiłem panu wizytówkę z adresem, mieszkam niedaleko. Jakby pan czegoś potrzebował, to proszę się nie krępować. Nawet pomieszkać pan może u mnie przez chwilę. U nas – poprawił się znowu.
– Zrozumiał pan? – Bezskutecznie próbował dojrzeć w oczach mężczyzny coś na kształt potwierdzenia. – Biorę tę torbę, tak jak pan chciał! Proszę skorzystać z tej kasy. Coś do jedzenia niech pan sobie kupi. I jakieś palto albo czapkę, bo z tą pogodą będzie jeszcze gorzej! I niech pan przyjdzie po te rzeczy, zapraszam!
Naprawdę bardzo chciał pomóc, ale sytuacja go już przerastała. Przecież nie mógł uprowadzić mężczyzny siłą. O wezwaniu jakichkolwiek służb też mógł tylko pomarzyć. Zanim ktokolwiek dojechałby na to pustkowie, starzec umarłby z zimna i głodu.
Zaczął powoli schodzić z grobli. Nagle coś przyszło mu do głowy. Obrócił się w stronę mężczyzny i zawołał:
– Signore! Jak się pan nazywa? Proszę, niech mi pan powie!
Staruszek zamiast odpowiedzi machnął w jego kierunku ręką, jakby chciał ponaglić jego odejście. Massimo wyjął telefon. Zanim przygarbiona postać zniknęła we mgle, zdążył wykonać kilka zdjęć.
Zszedł ostrożnie z namokniętego deszczem i wilgocią wału i po chwili dotarł do ubłoconego po dach terenowego defendera. Auto miało prawie tyle samo lat co on sam, ale żadne inne nie dowiozłoby go tak daleko po grząskich polnych drogach. Otworzył skrzypiące drzwi i rzucił reklamówkę na tylne siedzenie. Usiadł i spojrzał na zdjęcia, które przed chwilą zrobił. Tylko jedno było ostre i do czegokolwiek się nadawało. Otworzył aplikację ze swoim blogiem i wpisał treść nowego postu:
Zjawa na grobli. Takie rzeczy tylko między Bolonią a Ferrarą. Ktokolwiek widział/zna człowieka, pisać na priv.
Pod postem dodał kilka hasztagów: #grobla #mgła #reno #bolonia #dziwnytyp #poszukiwany i zakończył nazwą bloga #prometheusdark. Dodał zdjęcie, nacisnął „opublikuj” i usłyszał dźwięk potwierdzający pojawienie się postu w sieci. Nagle przypomniał sobie o siatce.
Odwrócił się i zamarł.
Z głębi przewróconej na bok reklamówki patrzyło na niego pozbawione źrenicy, wyrzeźbione w kamieniu oko.
2
Wystawa
Jedenaście miesięcy wcześniej wysoki młodzieniec, próbując przejść przez główną ulicę Ferrary, walczył z grawitacją.
Leżące między Bolonią a Padwą miasteczko nie było aż tak biedne, żeby nie móc załatać dziur w chodnikach, ani tak duże, aby przejście wzdłuż głównej ulicy musiało zająć młodej osobie więcej niż pół godziny. Jednak tego dnia zdarzył się nieoczekiwany i dawno niewidziany w tym miejscu kataklizm. Tego grudniowego popołudnia na Ferrarę spadł śnieg.
Używający wielosezonowych opon kierowcy, sięgając szczytów kaskaderskiej ekwilibrystyki, rozpaczliwie próbowali utrzymać się na środku jezdni. Kilkoro pechowców usiłowało wyciągnąć swoje pojazdy z zasp, które w ciągu zaledwie kilku godzin urosły po obu stronach nieodśnieżonej jezdni. Tu i tam dało się słyszeć podniesione głosy osób próbujących ustalić winowajców nieuniknionych w tych warunkach stłuczek. Chaos potęgowali piesi, których eleganckie i niedostosowane do pogody buty przegrywały sromotnie z gołoledzią. W najgorszej sytuacji byli liczni w tym mieście i zaskoczeni sytuacją, jaką zastali po wyjściu z pracy, rowerzyści. Prowadzenie rozjeżdżającego się po chodniku dwukołowca graniczyło z absurdem, a każda próba użycia tego pojazdu kończyła się widowiskową wywrotką.
Młodzieniec pomógł starszej pani wstać z ziemi, troskliwie otrzepał jej płaszcz ze śniegu i odprowadził ją do najbliższej kawiarni, gdzie mogła zaczekać na wnuczkę. Sam miał kłopoty z utrzymaniem równowagi, ale opierając się jedną ręką o ściany kamienic, konsekwentnie zbliżał się do miejsca będącego celem jego nieporadnego marszu. Miał tylko nadzieję, że dłuższe niż zwykle spóźnienie nie wywoła złości u jego przyjaciółki Sary, która pełniła zaszczytną funkcję organizatorki rozpoczynającej się tego dnia wystawy dzieł Amedeo Modiglianiego. On sam miał pojawić się na wystawie w oficjalnej roli. Od kilku miesięcy był właścicielem i naczelnym redaktorem lokalnego dziennika „Il Giornale Pomeridiano”. Wiele zawdzięczał Sarze i chciał spłacić swój dług, poświęcając jej inicjatywie główną stronę jutrzejszego wydania.
Gdy wreszcie dotarł do renesansowego pałacyku Marfisy d’Este, pot i roztapiający się śnieg ściekały mu z blond włosów za kołnierz oblepionej białym puchem kurtki. Otrzepując się, wszedł do recepcji i rozejrzał się wokół. Wśród zgromadzonych w pomieszczeniu i rozmawiających z ożywieniem osób nie dostrzegł wprawdzie swojej przyjaciółki, ale twarz jednej ze stojących przy kontuarze pań wydała mu się znajoma.
– Dobry wieczór! Davide Dobravski – przedstawił się z daleka, stukając butami o posadzkę w nieudanej próbie pozbycia się z nich śniegu. – Szukam Sary Rossi, byłem umówiony. Pewnie jest teraz bardzo zajęta, ale gdyby pani mogła...
Kobieta, do której się zwrócił, zamiast odpowiedzi zamachała nerwowo ręką w jego kierunku, jakby odpędzała się od natrętnej muchy. Poczuł się nieco urażony. Jego polsko brzmiące nazwisko odziedziczone po nieżyjących już rodzicach było znane w całym mieście. Przyczyniły się do tego dramatyczne wydarzenia minionego lata, których był głównym bohaterem. Zdarzenia te postawiły go na świeczniku lokalnej społeczności i poskutkowały awansem na naczelnego redaktora najważniejszej gazety w mieście. Miał więc powody, aby spodziewać się milszego potraktowania przez recepcjonistkę wystawy, o której zamierzał napisać.
Szykował właśnie cierpki komentarz, gdy dotarło do niego, że obrócona bokiem kobieta rozmawia z przejęciem przez telefon, dedykując równie nerwowe gesty swojemu rozmówcy. Gdy w końcu opuściła słuchawkę na staroświecki aparat stojący na blacie kontuaru, spojrzała na dziennikarza i bez zbędnych wstępów wypaliła:
– Panie Dobravski, mamy poważny problem. Sara zniknęła.
Przez chwilę patrzył na nią nierozumiejącym wzrokiem. W końcu zebrał myśli i odpowiedział:
– Jak to zniknęła? Proszę pani, czy pani wie, co tam się na zewnątrz dzieje? Pewnie nie może tu dotrzeć. A może złamała nogę albo miała jakiś gorszy wypadek! Na pogotowie dzwoniliście?
Wyraz twarzy kobiety ze zdenerwowanego zrobił się wściekły.
– Za kogo pan mnie bierze, redaktorze? – prychnęła. – Sary nie ma od wczorajszego wieczoru. Wczoraj miała podpisać resztę dokumentów, jej telefon nie odpowiada, mówię panu, że zniknęła!
Chłopak nie mógł się pogodzić z takim postawieniem sprawy. W ostatnim czasie stracił zbyt wielu przyjaciół. Bez słowa zarzucił na mokre włosy jeszcze bardziej przemoczony kaptur i skierował się w stronę drzwi. Zatrzymał go zdenerwowany głos recepcjonistki.
– No i gdzie pan idzie?! – wrzasnęła.
– Do jej domu. A potem na pogotowie. Gdzieś musi być – odpowiedział zwięźle. Nie miał już ochoty na dyskusję z tą kobietą. Wyglądała na dużo starszą od niego i dziwił go jej brak opanowania.
– Dziecko. – Usłyszał za sobą jej głos, który stał się nagle zrezygnowany i płaczliwy. – Sara to moja siostrzenica. Myśmy już wszystko sprawdzili. Jej naprawdę nigdzie nie ma. A tutaj jadą już karabinierzy.
Ręka zastygła mu na klamce. Spojrzał przez przeszklone drzwi. Na zewnątrz ciągle padał śnieg. Zmagający się z pogodą ludzie nie dostrzegali świecących nad ulicą bożonarodzeniowych dekoracji. Tylko dwaj mali chłopcy po drugiej stronie ulicy nic sobie nie robili z białej apokalipsy i pokrzykując radośnie, z zapałem lepili bałwana.
3
Dom
Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu pełzająca wzdłuż przeciwpowodziowych wałów mgła omijała niewielkie, przylegające do grobli gospodarstwo.
Teoretycznie na terenach zalewowych nie można było uzyskać pozwolenia na budowę, ale wyrastające tu i tam wzdłuż rzeki Pad i jej mniejszej siostry Reno wiekowe domostwa pozostawiono swojemu losowi. Większość z nich i tak była opustoszała. Zanik rybołówstwa i transportu rzecznego już dawno wypędził mieszkańców do większych skupisk ludzkich. Tylko szukający spokoju i przepełnieni nostalgią za dawnym, pozbawionym pośpiechu stylem życia pasjonaci, tacy jak Massimo, wykazywali się wystarczającą odwagą lub brakiem rozsądku, aby zamieszkać w pobliżu grożącej powodziami rzeki na zupełnym odludziu. Miejsce to nie przypominało wprawdzie wielohektarowych pustkowi znanych z amerykańskich filmów, ale było wystarczająco odizolowane, by zapewnić komfort niespotykania innych przedstawicieli gatunku ludzkiego przez całe dni, a nawet tygodnie.
Massimo trzepnął drzwiczkami terenówki i rozejrzał się badawczo wokół siebie. W tym oddalonym od cywilizacji miejscu musiał się zawsze liczyć z możliwością napotkania dzikiego zwierzęcia albo nieproszonego intruza. To właśnie z tego powodu trzymał schowany pod siedzeniem samochodu masywny klucz do kół, osadzony na długim metalowym pręcie. Na szczęście jeszcze nigdy nie musiał go użyć przeciwko żadnemu stworzeniu. Najwyraźniej szczęśliwy los wciąż mu dopisywał, bo w pobliżu odbudowanej w rustykalnym stylu stodoły i małego, pomalowanego na czerwono domu nie zauważył niczego podejrzanego.
Dom był jego dumą i kuracją jednocześnie. Odkupił go za grosze od gminy i zaczął remontować po tym, jak rozstał się z żoną i zaliczył kilkuletni korkociąg alkoholizmu, który pozbawił go dobrze płatnej pracy informatyka i sprawił, że sięgnął życiowego dna. Na szczęście na samym dole ciemnej jak najciemniejsza noc depresji spotkał na swojej drodze anioła, który złapał go za rękę i nadał sens jego istnieniu.
Anioł miał na imię Aurora i dziś miał przyjechać do jego nowej siedziby. Do ich nowej siedziby. Wciąż nie mógł uwierzyć w tę, będącą dla niego synonimem raju, liczbę mnogą. Emocje nie dawały mu chwili wytchnienia, odkąd tylko dowiedział się, że kobieta, która była dla niego wszystkim, zdecydowała się z nim zamieszkać. Jego poranny spacer po wałach był próbą uspokojenia niedającego mu spać po nocach, oszalałego z emocji serca.
Przypomniał sobie człowieka zjawę. Wrócił do auta i wygrzebał stamtąd siatkę. Zerknął do środka. Naturalnych rozmiarów kamienna głowa wyglądała, jakby była fragmentem jakiejś większej rzeźby lub pomnika. Nigdy jeszcze nie widział tak nieudolnie przedstawionej twarzy. Jak gdyby rzeźbiarzem było dziecko albo w najlepszym razie jakiś nieznający się na sztuce dzikus.
„Totem” – przeszło mu przez głowę.
Postanowił odłożyć rozwiązywanie zagadki rzeźby i jej tajemniczego właściciela na później.
Zarzucił ciężką reklamówkę na plecy i ruszył zdecydowanym krokiem w stronę domu. Minął stojącą samotnie na słupku pustą skrzynkę pocztową i westchnął na widok umieszczonego na niej nazwiska. Nie utożsamiał się z nim i nie uznawał go za swoje. Trovato – „Znaleziony”, to słowo ciążyło nad jego losami, odkąd sięgał pamięcią.
Kiedy stanął przed drzwiami, dotknął otwartą dłonią ściany, jakby kolorowa farba, która pokrywała tynki, miała go napełnić siłą. Sam wybrał ten kolor. Ciemna karnacja skóry, ciemnobrązowe oczy i bujne, czarne, gęste włosy na głowie oraz krótko przystrzyżona broda nieomylnie wskazywały na jego południowe pochodzenie. Może i nie urodził się na północy Włoch, ale sercem i duszą był związany z tą ziemią leżącą na pograniczu prowincji Ferrary i Bolonii przy rzece Reno – głównym szlaku wodnym łączącym za pomocą kanału te dwa miasta. Bolonia la rossa – „czerwone miasto”, było tak nazywane nie tylko ze względu na lewicujące poglądy jej mieszkańców, ale też z powodu dominującego wśród kamienic koloru czerwieni przechodzącego w pomarańcz. Był to kolor piaskowca, cegły oraz wschodzącego słońca. A słońce było przewodnikiem Massima w równym stopniu, w jakim był nim jego Anioł.
Przekręcił mosiężną gałkę i przestąpił próg domu ze szczęśliwym poczuciem, że przekracza bramę do nowego świata.