Przenośne centrum świata. Przypadki podróżne - Marian Golka - ebook

Przenośne centrum świata. Przypadki podróżne ebook

Marian Golka

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Niezwykła podróż, w której odkrywamy piękno codziennych chwil

W Przenośnym centrum świata autor, z daleka od wielkich wypraw czy spektakularnych odkryć, zaprasza czytelnika do świata pełnego zwykłych zdarzeń, które jednak skrywają niezwykłe znaczenie. Zwyczajne sytuacje i drobne spotkania zyskują tu nowy wymiar. Czy to zaułek w Paryżu, zakątek Rzymu, czy przypadkowo usłyszane słowo w drodze – wszystko to może stać się pretekstem do głębokiej refleksji nad istotą ludzkiej egzystencji.

Marian Golka dzieli się swoimi podróżniczymi „przypadkami”, w których literacka wyobraźnia łączy się z subtelną obserwacją rzeczywistości. To książka o dostrzeganiu tego, co ulotne, i o poszukiwaniu ukrytej esencji miejsc i chwil. Dzięki niej odkrywamy, że prawdziwe centrum świata może być wszędzie – w każdym miejscu, w każdym wspomnieniu czy spojrzeniu, jeśli tylko otworzymy się na jego piękno i znaczenie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 416

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marian Golka Przenośnie centrum świata. Przypadki podróżne ISBN Copyright © by Marian Golka, 2025All rights reserved Nota edytorska Część z prezentowanych tu szkiców miała swe pierwodruki w następujących czasopismach literackich: „Akcent”, „ReWiry”, „Twórczość”, „Wyspa”. Niektóre z nich zostały nieco zmienione: poprawione czy uzupełnione. Redakcja Paulina Jeske-Choińska Projekt okładki Agnieszka Herman Projekt typograficzny i łamanie Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Wstęp

Chciałem w mych podróżach dostrzec coś zwykłego — co jednak może budzić zdziwienie, a nawet zastanowienie i refleksję w codzienności podróżniczej, i to nawet w banalnych sytuacjach, których przy wszelkich wyjazdach jest przecież zazwyczaj sporo.

Nigdy nie uczestniczyłem w wielkich i długich wyprawach. Owszem, wyjeżdżałem relatywnie często, lecz raczej nie były to jakieś nadzwyczajne wyjazdy. W mych podróżach nie przeżywałem też znaczących przygód. Nie doświadczałem wielkich niepokojów czy niebezpieczeństw. Nie spotykałem niezwykłych ludzi. Nie dokonałem żadnych, nawet niewielkich odkryć ani nie odbywałem szczególnie oryginalnych podróży, bo z różnych względów nie miałem ku temu możliwości. Wyjeżdżając, mogłem jednak dokonać pewnych odkryć świata w sobie (niezależnie jak banalnie zabrzmią te słowa) i myślę, że to mi się udawało. Nie szukałem też ciemnej i brzydkiej strony świata, nie szukałem jego ran i blizn, co jest pewnie zadaniem dziennikarzy. Przeciwnie — raczej chciałem poprzez wyjazdy goić własne zadry. Tak więc te moje podróżne „przypadki” są — przyznaję — może bardziej literaturą niżeli reportażem, bo właśnie literatura pozwala na przyjazną zadumę wyrosłą na pobieżnych nawet doświadczeniach.

Odebrałem wiele wspaniałych wrażeń, miałem mnóstwo frapujących przemyśleń. Jednak niekoniecznie rację miał zazwyczaj tak mądry i wrażliwy Chateaubriand, gdy w swym Opisie podróży z Paryża do Jerozolimy zauważył — mając na uwadze oglądane pejzaże — że „z wielkich obrazów powstają wielkie myśli”. Nie, te obrazy mogą być małe, a nawet zupełnie znikome, by wywołać nasze własne „wielkie myśli”. Jakiś miejski zaułek, twarz siedzącej gdzieś kobiety, przypadkowo usłyszane słowo mogą ewokować myśli i odczucia wymagające jedynie stworzenia dla nich jakiejś bardziej rozbudowanej oprawy — czyli opisu sytuacji, które były ich tłem. Mieszają się tu niemal dokładnie przedstawione sytuacje z nutą przypuszczeń, prawie fotograficznie wierne dokumenty z większym czy mniejszym nałożonym na nie retuszem wyobraźni. Wszystkie jednak zostały wywołane przez zobaczone w podróżach miejsca i sytuacje lub wszystkie przypomniały mi się wraz z ich wspomnieniem.

Muszę się zwierzyć, że starałem się uchwycić cokolwiek z jak największej liczby wyjazdów. Było to o tyle łatwe, że wspominam tu o raczej błahych sytuacjach, których z natury rzeczy wydarza nam się podczas podróży wiele. Chciałem w ten sposób poniekąd podziękować tym miejscom, w których przydarzyły się przywołane niżej epizody. Jednak były ich setki, jeżeli nie tysiące, a ja mogłem utrwalić jedynie kilkadziesiąt. Tak więc nie każdy zakątek, w którym byłem, nie wszystko, co widziałem, zostało uchwycone w tej kolekcji „przypadków podróżnych”. Wiele ulic, placów, domów, muzeów, gór, rzek i mostów, tysiące sytuacji nie wykreowało takich doznań, które chciałem opisywać. Tylko blade ich ślady, tylko bardzo ciche echa niekiedy, zazwyczaj znienacka, przypominają mi się w różnych okolicznościach.

Wiele z tego, co zostało tutaj wspomniane, pozornie było mało ważne, ja jednak dostrzegłem w tym jakiś błysk, kolor czy zapach, który, jak mi się wydaje, odsłaniał ukrytą istotę spraw. Zanotowałem momenty, w których dostrzegłem istotne echa ludzkich sytuacji egzystencjalnych, pytań, czasem nawet tajemnic, które dalej powinny nimi pozostać. Tak, sytuacji egzystencjalnych jest tu sporo, lecz myślę, że znajdzie się i kilka uncji esencji. Mogę nawet podejrzewać, że niejednokrotnie domyślanie się istnienia tej „esencji” czy oczekiwanie pewnego egzystencjalnego przesłania poniekąd domagało się opisania wraz z ich kontekstem. Ba, zastanawiam się niekiedy nawet, czy nie znalazłem się w niektórych z tych miejsc tylko po to, by później ujawniła się poprzez moje opowiadanie opisana sytuacja i jej ewentualna puenta.

Z takiego, a nie innego układu tych szkiców nie umiem się wytłumaczyć. Tylko częściowo jest on związany z historią mych wyjazdów, a może nieco bardziej z ich geografią. Jednak topografia moich podróży była bardziej skromna, ale i bardziej skomplikowana, niż wynikałoby to z kolejności przedstawionych niżej sytuacji. Najpierw pojawia się kilkanaście nawiązań do Paryża i Francji, gdzie rozpocząłem moje bardziej świadome wypady. Dalej jest długa lista nawiązań do Rzymu i Włoch, gdzie bywałem najczęściej. Kolejne miejsce zajmuje Półwysep Iberyjski, a następnie kilkanaście wspomnień z różnych innych krajów europejskich. W dalszej części następują wspomnienia z Turcji, Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. Pod koniec jest kilka nawiązań do nieco bardziej egzotycznych wyjazdów na inne kontynenty. Książkę zamyka garść reminiscencji, które nie mają jednej lokalizacji, bo dotyczą spraw, które wydarzyły się w wielu miejscach. Podkreślić jednak muszę, że układ tych wspomnień jest równie arbitralny, jak ich tonacja i wymowa.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

I. WE FRANCJI

Chochoły na placu Bastylii

Jeżeli nie obumarły marzenia, radować się mogą nawet mapy, a busole zachwycać dniami, które mają dopiero nadejść.

Aby coś się zaczęło, coś innego musi się skończyć. Tak przynajmniej często bywa i w takie proste prawdy zazwyczaj wierzymy. I u mnie w dojrzałym już wieku zmieniało się dotychczasowe życie, a tej zmiany nijak nie mogłem powstrzymać. Gdy stwierdziłem jej nieuchronność, postanowiłem też zmienić styl życia. Przypomniałem sobie o dawnym, acz dotąd niespełnionym, niemal uśpionym pragnieniu podróżowania i na pierwszy wyjazd wybrałem Paryż. Z obecnej perspektywy było to już dawno temu, choć dokonało się, gdy wcale nie byłem już młody. Potem przyjeżdżałem do Paryża jeszcze wielokrotnie, lecz oczywiście ten pierwszy pobyt doskonale pamiętam. Nie byłem wtedy sam, nie ma jednak potrzeby przywoływania tu wszystkich okoliczności.

Zachwycałem się atrakcjami Paryża, jakie turysta poznaje podczas pierwszego przyjazdu: Luwrem i wieżą Eiffla, Dzielnicą Łacińską i Montmartre’em, cmentarzem Père-Lachaise i ogrodami Tuileries, Centrum Pompidou i architekturą La Défense. Mieszkaliśmy daleko od śródmieścia: gdzieś w okolicach Bobigny — ostatniego przystanku linii metra. Nie pamiętam już tego hotelu, choć mgliście sobie przypominam, co się działo w pokoju. Przede wszystkim jednak pamiętam o dwóch pragnieniach, jakie wówczas odczuwałem. Jedno dotyczyło przyszłości i chęci zamieszkania kiedyś nie na obrzeżach miasta, tylko w takim miejscu, bym mógł swobodnie spacerować po ulicach Paryża. Drugie pragnienie było możliwe do spełnienia natychmiast: oderwać się od grupy i z jedną osobą znaleźć się na jakimś typowym placu, tam spokojnie wypić kawę czy piwo i obserwować miejskie życie. Wieczorem, po kolacji w hotelu, pojechałem metrem w kierunku centrum. Jasna rzecz, że nie znałem wtedy miasta, więc chyba tylko intuicja mi podpowiedziała, by wysiąść na przystanku przy placu Bastylii. I to był doskonały wybór: plac jakby czekał na mnie.

Nie interesowała mnie wtedy historia i rewolucja 1789 roku, podczas której zburzono osławione tutejsze więzienie, ani rewolucja z 1830 roku, dla upamiętnienia której powstała na środku placu wysoka kolumna z wieńczącym ją „geniuszem wolności”. Nie interesowała mnie też wówczas gigantyczna nowoczesna Opéra Bastille z imponującą szklaną fasadą, którą widziałem po swej lewej stronie kilkadziesiąt metrów dalej. Ten rozległy plac, z którego odchodzi wiele arterii, ma dość nieregularną urbanistykę, co może tym bardziej przyciągać tam ludzi znajdujących dla siebie różne nisze.

Był początek maja, a więc i dzień trwał długo, i także ciepły wieczór wiele obiecywał. Bardziej niż na plac patrzyłem łakomie na jego wieczorne życie, a trzeba powiedzieć, że dziesiątki, może setki ludzi kręciło się w pobliżu. Jedni siedzieli, inni stali, rozmawiając, wielu przechodziło lub czekało na kogoś. W którejś z licznych tam kawiarni, przy stoliku na zewnątrz szybko wypiliśmy kawę, po której zachciało nam się piwa. Dobrze się stało, że wtedy nie wiedziałem jeszcze, iż w innej, niedalekiej Café des Phares, także usytuowanej przy tym placu, 2 lipca 1971 roku Jim Morrison wypił prawdopodobnie swe ostatnie piwo w życiu, jako że następnego dnia wokalista The Doors już nie żył. Oczywiście tym bardziej nie mogłem o tym myśleć, gdy może dwa dni wcześniej odwiedziłem jego grób na cmentarzu Père-Lachaise. W naszej kawiarni było jednak jakoś sztywno, stoliki ustawione zbyt blisko siebie, co nas krępowało. W pobliżu było kilka kamiennych ławek, w niedalekim sklepie prowadzonym przez Chińczyka sprzedawali piwo Corona, więc już niczego więcej do szczęścia nie brakowało. Niestety, przed północą trzeba było wrócić do hotelu ostatnim metrem.

Dzień lub dwa później pojechaliśmy na południe — do Aix-en-Provence, Awinionu, Marsylii, Nicei i Cannes, gdzie mieszkaliśmy. To właśnie w Cannes spełniłem swe kolejne pragnienie i zanurzyłem dłonie w Morzu Śródziemnym, nad którym także znalazłem się po raz pierwszy. Potem jeszcze kilkakrotnie bywałem w Prowansji i na Lazurowym Wybrzeżu, podobnie jak w Paryżu, do którego przyjeżdżałem jednak częściej, bo mniej więcej co dwa lata, choć zdarzało się, że bywałem tu co rok, ale też miewałem przerwy trzyletnie. Oczywiście, przy każdym kolejnym pobycie znajdowałem czas, by zjawić się i posiedzieć na placu Bastylii, i wiele razy obserwowałem tam różne sytuacje i wydarzenia — manifestacje, pochody, koncerty — łącznie z finałem Love Parade.

Zrozumiałe jest więc, że podczas drugiego mojego przyjazdu do Paryża, który nastąpił dopiero trzy lata później, także przysiadłem wieczorem na kamiennej ławce, może nawet tej samej, co wtedy. E., która znała sprawy z mojego pierwszego tam pobytu, trochę żartowała ze mnie, mimo iż sam wcale nachalnie niczego nie wspominałem. Mieliśmy pogodne nastroje, choć już nie wskutek piwa, lecz własnych zasobów brandy w niewielkich butelkach. Niemal równocześnie ujrzeliśmy obok, na tyłach kiosku z prasą, plakaty reklamujące jakąś imprezę kulturalną, w której to reklamie wykorzystany był motyw chochoła. Trochę byłem zdziwiony, że ten motyw jest znany również we Francji (choć ciekawe jest, jak Francuz może wymawiać słowo „chochoł”), jednak szybko uznałem, że dobrze on symbolizuje mój wcześniejszy tu pobyt i tamte moje nastroje. Potem przez lata, gdy tu wracałem, zawsze przypominałem sobie moją pierwszą wizytę w Paryżu i przebywanie na tym placu, jak i kolejno nakładające się warstwy wrażeń, a także tego chochoła, który o dziwo okazał się bardzo wymowny, a przynajmniej wiele obiecujący, bo stał się symbolem splotu powiązanych ze sobą i nakładających sie na siebie doznań i wspomnień. Chyba wtedy nie chciałem w nim widzieć symbolu ulotności i płonności wszystkiego, a także tego, że w pewien sposób potrafi on zarówno naśladować prawdziwe życie, jak i je maskować.

O dziwo, później jeszcze dwukrotnie widywałem w Paryżu chochoły: raz wykorzystywane w swoistej ulicznej instalacji artystycznej w okolicach Luwru, a innym razem w pokazie mody na dziedzińcu Palais Royal. Natomiast podczas ostatniego pobytu w Paryżu zauważyłem, że wszystkie tamte kamienne ławki sąsiadujące z kawiarniami zniknęły, aby zrobić miejsce dla większej liczby kawiarnianych stolików. Owszem, zainstalowano nowe — jedne wewnątrz komunikacyjnego ronda w bezpośrednim sąsiedztwie kolumny z bożkiem wolności, a drugie daleko, na obrzeżach placu. Zawsze jednak można też siadać na schodach opery.

I może o tym wszystkim nie warto byłoby wspominać, gdyby nie to, że przecież od czegoś trzeba zacząć: zarówno podróżowanie, jak i pisanie o nim.

Polskie duchy w Paryżu

Gdy starzy poeci odeszli, młodzi nie powinni ośmielać się zabierać głosu — chyba że są mniej szczęśliwi od poprzedników.

W Paryżu są setki miejsc związanych z Polakami, którzy tu w różnych latach bywali. Także tych, gdzie mieszkali wybitni polscy twórcy dziewiętnastowieczni: Juliusz Słowacki, Cyprian Kamil Norwid i Adam Mickiewicz. Rzadko kiedy były to miejsca nobliwe, jak chociażby Biblioteka Arsenału na Boulevard Morland 21, gdzie krótko mieszkał Mickiewicz, czy jeszcze bardziej wytworny Place Vendôme, gdzie pod numerem 12 mieszkał i zmarł Fryderyk Chopin (pochowany potem na równie nobliwym cmentarzu Père-Lachaise — może dlatego, że Francuzi uważali go za swego). Inne miejsca są na swój sposób wymowne i dramatyczne, nasi rodacy bowiem zmieniali często swe adresy — zazwyczaj przenosząc się do coraz gorszych mieszkań. Niekiedy, jak Norwid, musieli to czynić niemal co kwartał. Zawsze musiało to być kłopotliwe, a może i przerażające, jak choćby wtedy, gdy kolejnego mieszkania musiał szukać Mickiewicz z chorą żoną i licznym potomstwem. To wszystko jest bolesną kartą polskiej emigracyjnej historii. Czasem chce się spojrzeć na tę kartę, dotknąć jej, a nawet poczytać.

Szukając w Paryżu śladów Cypriana Norwida, wraz z E. dotarłem w Dzielnicy Łacińskiej w okolice Pantheonu. To tu, po krótkim błądzeniu na niedługiej rue Laromiguière, znalazłem dom numer 10, gdzie w lutym 1849 roku pomieszkiwał Norwid. Nie wiadomo, jak ten trzykondygnacyjny budynek wyglądał w połowie XIX wieku. Teraz niczym szczególnym się nie wyróżnia, choć jest zadbany, a jego pastelowa elewacja zdaje się kryć typowe mieszczańskie wnętrza. Było niedzielne słoneczne przedpołudnie pod koniec czerwca. Na wąskiej ulicy nikt nie przejeżdżał i nie przechodził. Patrzyłem w okna, zastanawiając się, gdzie dokładnie mógł być pokój Norwida. Cisza zdawała się pomagać, lecz i tak gapiłem się bezradnie. Wtem niemal bezszelestnie otworzyły się automatyczne drzwi i na zewnątrz wyszła para. Mogli mieć około czterdziestu lat. Byli ubrani w markowe stroje do joggingu. Sprawiali wrażenie dostatnich mieszczan, którym niczego nie brakuje. Gdy truchtem odbiegali od swego domu, zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle wiedzieli, że w ich domu kiedyś mieszkał jeden z najwybitniejszych polskich poetów romantycznych.

Żeby zbytnio nie przedłużać tej wędrówki, poszedłem niedaleko, choć także nieco błądząc, w kierunku pięknego siedemnastowiecznego kościoła i klasztoru Val de Grâce. Chciałoby się długo na niego patrzeć, a przecież nie on mnie tu przyciągnął. Na ulicy o tej samej nazwie, pod nieokreślonym dokładnie numerem 1–3, mieszkał w 1837 roku wraz z rodziną Adam Mickiewicz. Teraz było już popołudnie i ruch na ulicach się zwiększył. I znowu długo się wpatrywałem w kamienicę (skądinąd ładną i ciekawą, a przy tym rozległą), próbując wyobrazić sobie, gdzie mogło znajdować się jego mieszkanie. Jednak zarówno wejście (a było ich kilka), jak i piętro oraz okna pozostawały nieme: nie sposób było sobie wyimaginować, którędy poeta wchodził i gdzie żył. Gdy tak bezradnie stałem, wpatrując się w budynek, podeszła jakaś dziewczyna i uprzejmie zapytała: „Can i help you?”. Biedna, nie wiedziała, że w tej mej niewiedzy nikt pomóc mi nie zdoła. Odszedłem w kierunku niedalekiego bulwaru Saint-Michel, gdzie szybko pochwyciła mnie współczesność samochodów, sklepów i mnóstwa spieszących się ludzi. Tu już nie było żadnych tropów dawnej polskiej emigracji; nie było też zresztą miejsca dla jakichkolwiek wzruszeń.

Jeszcze przez wiele dni krążyłem po Paryżu tropami polskich duchów Wielkiej Emigracji (jak chociażby na cmentarzu Montmartre, gdzie jest nawet Avenue des Polonais). Pod koniec pobytu wybrałem się do położonego kilkanaście kilometrów za Paryżem Montmorency. Najpierw należało się dostać na Gare du Nord, potem koleją do Enghien-les-Bains, a następnie autobusem jadącym w kierunku Saint-Valery docierało się do samego miasteczka. Gdy wreszcie znalazłem się w tej pięknej i bogatej podparyskiej miejscowości, nijak nie mogłem odnaleźć starego polskiego cmentarza. Pytałem wielu ludzi, którzy dawali sprzeczne informacje, a cmentarza jak nie widziałem, tak nie widziałem. Upalne południe. Byłem zmęczony i rozczarowany. Już chciałem się poddać i wrócić do Paryża, gdy wreszcie jeden z tropów okazał się dobry: znalazłem stary mur i bramę, za którą znajdowała się niewielka nekropolia. Dużą jej część zajmowały polskie kwatery. Kogo tam nie było! Były groby Karola Kniaziewicza, Juliana Niemcewicza, Cypriana Norwida (domyślamy się, że to cenotaf), rodziny Mickiewiczów, Olgi Boznańskiej, Tadeusza Makowskiego, Aleksandra Wata, Kazimierza Sosnkowskiego i wielu, wielu innych znanych i nieznanych Polaków.

Było cicho i spokojnie. I pusto. Tylko samotny czarnoskóry pracownik sumiennie spryskiwał jakimś chwastobójczym płynem cmentarne alejki. Nie wiedział zapewne, że krąży wokół dawnych polskich duchów, które do tego cichego zakątka spędziła nasza historia, choć „Pola Elizejskie” są przecież daleko stąd.

Ile proroczej racji miał Cyprian Kamil Norwid, gdy kiedyś napisał: „Gdzie będą szukać naszych mogił — nie wiem”!

Bohaterowie Gry w klasy

Topografie są splątane jak sny, a sny — szczególnie te, które nigdy nie chcą się zakończyć — jeszcze bardziej plączą topografie.

Gdy po raz pierwszy czytałem Grę w klasy Julio Cortázara, nawet nie mogłem marzyć o wyjeździe do Paryża. Potem jeszcze kilka razy czytałem tę zapewne pierwszą postmodernistyczną powieść, która na przemian zachwycała mnie i raziła, pociągała i odpychała. Zawsze jednak jej autor bardziej mi się kojarzył z Paryżem, gdzie mieszkał, niż z Argentyną, skąd pochodził.

Nie wiem, kiedy pojawił się we mnie pomysł, by spacerować ulicami Paryża tropem bohaterów książki Cortázara — a przede wszystkim Horacia Oliveiry i Magi. Zapewne musiał się pojawić wtedy, gdy już nieco poznałem miasto nad Sekwaną.

Na szczęście nigdy nie zrealizowałem tego zamiaru, bo też jego spełnienie byłoby trochę nudne, a trochę jałowe. Owszem, kiedyś na rue de Seine (w drodze od bulwaru Saint-Germain ku Sekwanie) przypomniałem sobie, iż w zawiłej topografii paryskich ulic ta w powieści Cortázara pojawia się jako pierwsza. Przy następnym pobycie zabrałem ze sobą książkę i idąc dalej śladami włóczęgi autora i jego alter ego, poszedłem ku Quai de Conti, przeszedłem Pont des Arts i ruszyłem dalej, już na prawym brzegu, do rue des Lombards, by tam, podobnie jak chciał to zrobić Horacio Oliveira, napić się wina w jakiejś kafejce. Tak, zrobiłem to, lecz nie miałem pewności, że była to właśnie ta kafejka — wszak upłynęło już pięćdziesiąt lat od powstania książki i od wędrówek samego Cortázara po mieście. Byłem dopiero na dziewiątej stronie powieści i wiedziałem, że to jest dobry moment, by zrezygnować z traktowania jej jako symbolicznego przewodnika po Paryżu. Tak, wiem, bohaterowie Gry w klasy „włóczyli się po mitycznym Paryżu, kierując się znakami, które dawała im noc, wypełniając marszruty zrodzone ze zdania jakiegoś clocharda, z facjatki oświetlonej w głębi ciemnej uliczki, zatrzymując się na intymnych placykach, by się całować na ławce albo oglądać «klasy», dziecinny rytuał kamyków i podskakiwań na jednej nodze, prowadzący do Nieba”. Ja byłem jednak tylko statecznym turystą, dla którego wtedy niebem był sam Paryż, bo nie zdołałem się jeszcze wyzwolić spod oddziaływania jego mitologii.

Nie rozstałem się jednak z Julio Cortázarem. Tkwiłem w atmosferze jazzu, którego słuchali bohaterowie powieści, i w tęsknocie do rozmów, które prowadzili. Także niekiedy przypominałem sobie pisarza i jego książki podczas spacerów po Paryżu lub podczas lektury wracałem myślami do Paryża. Zamyślałem się wtedy na przykład gdzieś obok wieży Saint-Jacques, którędy dalej mam pójść w tym mieście, „po którym poruszam się jak zeschły liść”. Jak widać, dobrze jest znaleźć w prozie choć trochę poezji.

Skądś słyszałem, że autor mieszkał w Paryżu na wyspie Île Saint-Louis. Nigdy nie udało mi się znaleźć żadnej wzmianki ani tablicy upamiętniającej to miejsce — pewnie dlatego, że autor żył jednak w zupełnie innych dzielnicach Paryża, które zresztą w późniejszych latach odnajdywałem. Teraz wszakże bezskutecznie usiłowałem choćby znaleźć miejsce, gdzie Emmanuelle Seigner i Peter Coyote — aktorzy grający główne role w filmie Romana Polańskiego Gorzkie gody — skaczą, grając w klasy gdzieś na skraju Île Saint-Louis.

Ale i tak lubię spacerować po tej wyspie. Przede wszystkim lubię przesiadywać na skwerze (obecnie nazywa się to miejsce Place Louis Aragon) na tym jej krańcu, który sąsiaduje z Île de la Cité — pomiędzy Pont Saint-Louis a Pont Louis Philippe. Rośnie tam kilka wysokich topoli, jest kilka ławek w ich pobliżu i oczywiście rozpościera się piękna panorama na Sekwanę i na cały stary Paryż. Gdy niedawno powtórnie czytałem Babie lato Cortázara, zwróciłem uwagę, że tam właśnie toczy się akcja tego opowiadania. Nie wiem, czy to narrator, czy też jego bohater — Roberto Michel — trafnie mówi, iż „wśród wielu sposobów zwalczenia nicości jednym z lepszych jest fotografowanie”.

I choć można żałować, że autor nie ułatwia nam poznania innych sposobów walki z nicością, to jednak właśnie tamto zdanie mogło zainspirować Michelangela Antonioniego do zrealizowania, na swobodnie wykorzystanych motywach tego opowiadania, głośnego i wspaniałego Powiększenia. Nie żałuję, iż reżyser po macoszemu potraktował samo opowiadanie; żałuję, że jego akcję przeniósł do Londynu. Jeszcze teraz mrowi mnie chłodny poranny szum liści w londyńskim parku, w scenie, gdy David Hemmings idzie sprawdzić, co mogło utrwalić się na jego zdjęciach. Na szczęście robi mi się cieplej, gdy wracam na ulice Paryża wraz z bohaterami Cortázara.

Dziś mało kto wie, że dziecięca gra w klasy polega na serii specjalnie ułożonych podskoków i przeskoków, którymi rządzi tajemna, znana kiedyś dzieciom, a dziś pewnie całkowicie zapomniana zasada. Nie wiem, jaka zasada rządziła tym, że podczas któregoś pobytu w Paryżu trafiłem na Cimetière du Montparnasse. Choć byłem zmęczony długim wędrowaniem tego dnia po mieście, postanowiłem odwiedzić groby kilku pochowanych tam twórców — także Cortázara. Na jego nagrobku leżały jakieś drobne pamiątki: kamyki, wyrwane kartki z jego książek, szklana biżuteria, zeschnięte kwiaty. Było także wiele napisów po hiszpańsku, francusku, angielsku, również po polsku. Jakaś Ela napisała w lutym 2013 roku: „Julio, wiedziałeś wszystko”. Nie zraziła mnie pretensjonalność tego sformułowania, bo może kilkadziesiąt lat wcześniej sam napisałbym coś podobnego. A teraz było ważne to, że po Paryżu wędrują nie tylko bohaterowie Gry w klasy.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki