Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czasem zwykły dzień może przerodzić się w szaloną przygodę!
Dziewięcioletni chłopiec, wracając pewnego dnia ze szkoły do domu, dowiaduje się od starego drwala, że jest bohaterem tajemniczej przepowiedni. Od tego momentu musi stawić czoła nie tylko zagrażającej światu czarnej damie i jej armii bierek, ale też własnym słabościom. Za sprawą magicznego zaklęcia chłopiec przenosi się do fantastycznego świata, gdzie poznaje niezwykłe postaci: Pana Owieczkę i zapominalskiego zająca o imieniu Caromag. Szymon wkrótce przekona się, że prawdziwe przygody dzieją się w nas, a dla wyobraźni nie ma rzeczy niemożliwych. Czy zdobyte nowe umiejętności wystarczą, by uchronić świat przed grożącym mu niebezpieczeństwem? Czy bitwa na szachowym polu dojdzie do skutku? I właściwie… o co cała ta wojna?
Nie zdobyłem się na żadną uwagę ani jakiekolwiek pytanie, bo co miałem powiedzieć? Jestem tylko dzieckiem – miałem związane ręce. Nie protestowałem również następnego dnia, gdy na wielkim białym arkuszu moja nauczycielka postawiła mi pierwszą w życiu, jarzącą się czerwienią dwóję. W domu nikt nie miał do mnie pretensji. Jedynie mama dąsała się na tatę. Zrozumiałem wtedy, że miał rację, ale nasz pech był inny niż przeciętnego śmiertelnika – do czego trudno było się tak po prostu przyzwyczaić. Pogoniony nie odpuszczał, a przygarnięty przynosił wciąż nowe przygody, wpędzając mnie przy tym w niemałe tarapaty.
Izabela Deneseńko
Absolwentka filologii polskiej oraz dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Wrocławskim. Urodzona w małym mieście tuż przy granicy polsko-czeskiej, spełniła swoje marzenie o życiu nad morzem i od kilku lat mieszka w Gdyni. Prywatnie szczęśliwa mama i żona.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 65
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla mojego syna Szymona
W zapis pierwszego powakacyjnego zadania domowego włożyłem prawdopodobnie więcej wysiłku, niż do samego jego wykonania. Jednak na nic zdała się moja sumienność, bo choć początek pierwszego zdania nie wyszedł najgorzej, to kolejne z pewnością nie były dziełem mistrza kaligrafii. Wstydząc się pokracznych liter z cieniami rozmazanego, grafitowego tuszu, który przebił kolejnych kilkanaście niezapisanych jeszcze stron, łokciem odgrodziłem się od kolegi z ławki. W ten sposób zasłoniłem niestety nie tylko moje bazgroły, ale i nowiutki piórnik z połyskującym, srebrno-pomarańczowym zamkiem, za to odsłoniłem niezszytą od tygodnia dziurę w bluzie. Tak naprawdę kwestia mojego niezgrabnego pisma jest drugorzędna. Najważniejsze było zadanie domowe: przygotowanie drzewa genealogicznego.
Do domu wracałem w podskokach, dumnie utrzymując głowę na wysokości chmur, ciesząc się i dziękując, bezzasadnie nawet swojej nauczycielce, za tak małą rodzinę. Zebranie niezbędnych informacji zajęło mi około pięciu minut. Kolejne dwie poświęciłem na rysunek.
Brakowało mi tylko jeszcze jednego pokolenia wstecz, o którym nigdy nie słyszałem. Pradziadków nie znalazłem na żadnym z rodzinnych zdjęć, nawet tych najstarszych, pożółkłych z poskręcanymi rogami i postrzępionymi brzegami. Niecierpliwie czekałem więc na powrót taty, który późnym wieczorem, milcząco, z nerwowym grymasem na twarzy uzupełnił mój wykres, dopisując do każdej z gałęzi drzewa słowo „PECH”.
Nie zdobyłem się na żadną uwagę ani jakiekolwiek pytanie, bo co miałem powiedzieć? Jestem tylko dzieckiem – miałem związane ręce. Nie protestowałem również następnego dnia, gdy na wielkim białym arkuszu moja nauczycielka postawiła mi pierwszą w życiu, jarzącą się czerwienią dwóję. W domu nikt nie miał do mnie pretensji. Jedynie mama dąsała się na tatę. Zrozumiałem wtedy, że miał rację, ale nasz pech był inny niż przeciętnego śmiertelnika – do czego trudno było się tak po prostu przyzwyczaić. Pogoniony nie odpuszczał, a przygarnięty przynosił wciąż nowe przygody, wpędzając mnie przy tym w niemałe tarapaty.
To nieważne. No, być może ważniejsze, niż mi się wydaje, ale czy może być ważne coś, co już na pierwszy rzut oka wydaje nam się nieważne? Tak mało istotne, że zapominamy o tym wspomnieć nawet mamie? Według mnie, a moja opinia przecież znaczy wiele – przynajmniej tak być powinno – cała ta sprawa była mało znacząca, aż do chwili gdy się nie wydarzyła. Nie mogłem więc wcześniej nikomu o niej powiedzieć, bo sam nie wiedziałem, że wydarzyć się może, a gdy już się stała, było za późno. Stanowczo za długo zwlekałem z poinformowaniem mamy o tym, co miało miejsce w lesie. To nieważne, że wtedy płakałem i tłumaczyłem, że gdybym wiedział wcześniej, powiedziałabym, wykrzyczałbym to. Ach…
Nawet przysiągłbym, że to niemożliwe! Ważne, że mama nie uwierzyła ani tego dnia, gdy wróciłem spóźniony do domu, ani następnego, ani nawet kolejnego. Choć wielokrotnie próbowałem jej wszystko rzetelnie ze szczegółami opowiedzieć, to ona nie słuchała. Szkoda, bo wówczas nie miałaby wątpliwości, że to, co przeżyłem, było prawdziwą przygodą, choć taką, która nie wydarza się codziennie. Ba! Taką, która nie zdarza się nawet rzadko. Ona z reguły nie dzieje się w ogóle.
Poniedziałek. Tego dnia do szkoły wyszedłem o tej porze, co zwykle – za dziesięć ósma. Spóźniony, rozczochrany, z podwiniętą nogawką od spodni. Do celu miałem około piętnastu minut rowerem, więc na piechotę drogę od domu do szkolnej bramy pokonywałem w minimum dwadzieścia pięć. Doliczając wejście do piekarni po świeże bułki i do sklepu spożywczego po picie, szacowałem, że dotrę dopiero na drugą godzinę lekcyjną. Prawdopodobnie, gdyby nie zależało mi na dobrej ocenie z matematyki oraz gdybym nie bał się krzyków naszej nauczycielki, nieobecnością na lekcji tego dnia zanadto bym się nie zmartwił.
Lubiłem liczby, ale bez wzajemności, bo zawsze gdy rachowałem pochylony nad zeszytem, coś mi umykało. Potykałem się na szeregu równo ustawionych cyfr, gubiłem minusy, plusy. Figury geometryczne to była moja pięta Achillesa. Byłem natomiast pewien, że będę świetny… Och! Że będę mistrzem w dzieleniu i mnożeniu, ale już po pierwszym sprawdzianie czarno na białym było jasne, że sławnym matematykiem nie zostanę. Prawda była zawstydzająca, dlatego też niemal umarłem z upokorzenia, gdy moje nazwisko znalazło się na liście uczniów zmuszonych do chodzenia na zajęcia wyrównawcze.
Wtedy też, rozczarowany, porzuciłem ambitne starania o piątkę, a zacząłem marzyć o trójce, zwłaszcza że mama wielokrotnie twierdziła, że marzenia się spełniają, nawet te najbardziej nieprawdopodobne. Wystarczy tylko mieć głowę na karku i nie wierzyć w złote rybki. Niestety, ja miałem ich całe akwarium.
W ten dzień, kiedy spóźniłem się do szkoły, podobno pani z matematyki była na mnie bardzo zła. Cieszyłem się więc, że nie jestem punktualny i uniknąłem jej wrzasków, przynajmniej tych porannych. Zdyszany przybiegłem, tak jak się spodziewałem, na drugą lekcję tuż po dzwonku. Przed wejściem naszej polonistki zdążyłem jeszcze pokazać koledze z ławki moją nową kolekcję szklanych koni. Kiedy wyciągnąłem pierwszy egzemplarz, lśniący, o idealnie gładkiej powierzchni, westchnął z zazdrości.
Dumny ledwo zdążyłem schować go z powrotem do kieszeni, gdy w drzwiach stanęła nasza pani. Jej nierówno wykrzywione usta oraz gniewne spojrzenie zdradzały niezadowolenie. Drżącym od zdenerwowania głosem przywitała nas, by na powrót zamilknąć. W klasie panowała cisza jak makiem zasiał. Nikt nie odważył się odezwać, choć z naszych oczu biła szaleńcza ciekawość. Niezręczną sytuację przerwał dźwięk pośpiesznie mknących przez korytarz szpilek naszej matematyczki. Z trudem przełknąłem ślinę i jedną ręką zamknąłem szczękę, która, nie wiem nawet kiedy, otworzyła się ze strachu, uwydatniając mój nowiutki aparat na zębach. Na moim czole pojawiły się zimne krople potu, a twarz ozdobiły czerwone wypieki. Wiedziałem, że za chwilę będzie afera.
Tylko kto z nas jest winien? W ciągu kilku sekund w klasie zapanował chaos. Gwar rozgorączkowanych i podekscytowanych głosów pytał: który z nas? Wkrótce przerwał go hałas uderzających o ścianę drzwi oraz dźwięk sypiącej się na posadzkę ściany. Podskoczyliśmy ze strachu. Matematyczka stanęła na środku klasy, wyciągnęła przed siebie rękę i wydała przerażający okrzyk:
– Ty!
Przysięgam, jej palec był odchylony i raczej kierował się na zachód niż wschód. Byłem więc pewien, że tym razem mi się upiecze. Jednak nic z tego. Zdenerwowana, że nie reaguję na jej wezwanie, pociągnęła mnie za rękaw, pospiesznie wyprowadzając z klasy. Nie zdążyłem nawet spakować książek. W drodze, jak dobrze przypuszczałem, do pokoju dyrektora usiłowałem sprawdzić, czy w kieszeni mam jeszcze swojego szklanego rumaka. Gdy znalazłem go zaplątanego w skrawek bawełnianego materiału, odetchnąłem z ulgą. Z wielkim zadowoleniem, że nie zginął podczas tego całego zamieszania, dla bezpieczeństwa ukryłem go w dłoni.
Po chwili poczułem mrowienie oraz dziwne szczypanie. Otworzyłem kurczowo zaciśniętą pięść, a spłoszony koń zeskoczył na podłogę i pogalopował w stronę biblioteki samym środkiem szkolnego korytarza. Albo tylko tak mi się zdawało .
Jeszcze przed południem musiałem odbyć długą rozmowę z dyrektorem w obecności szkolnego psychologa. Podobno zadzwonili nawet po moją mamę, ale na szczęście nie odebrała telefonu. Kątem usiadłem na drewnianym krześle pomiędzy matematyczką a psychologiem. Naprzeciw nas w wielkim skórzanym fotelu siedział pan dyrektor. Wyglądał na chorego, o czym chciałem życzliwie go poinformować, mówiąc:
– Gdy na mojej twarzy pojawią się takie wypieki… – Wskazałem palcem na dyrektorskie policzki. – Na drugi dzień dopada mnie gorączka, kaszel… – Nie dokończyłem, bo na wieść o możliwej chorobie dyrektor napuszył się jak paw i próbując zdławić w sobie nagłą potrzebę krzyku, niby spokojnie, choć przez zęby, zapytał:
– Ile razy w tym tygodniu się spóźniłeś?
– Tylko raz, dzisiaj. – Na chwilę, wytrącając argumenty dyrektorowi, zadowolony odetchnąłem, nie spodziewając się kolejnego ataku.
– A jaki mamy dzień tygodnia?
Odpowiedź utknęła mi w gardle, ale dyrektor i tak na nią nie czekał.
– No właśnie! – wykrzyknął w furii.
Pięścią jak szaleniec uderzył w biurko i poczerwieniał. Nie będę udawał, łzy napłynęły mi do oczu, po czym głośno zaszlochałem. Jakie zdziwienie zapanowało, gdy po chwili skruszony wydusiłem z siebie słowo: „przepraszam”.
– Przepraszam, przepraszam za moje spóźnienia! – powtarzałem bez końca.
To było taktycznie dobre zagranie, dzięki niemu wciąż żyję! Pan dyrektor, całkiem poczciwy, choć okrutnie brzydki, z krzywym zgryzem, pomarszczonym nosem, stwierdził, że za ciągłe spóźnianie się będę po szkole pracował w bibliotece. Pomysł wydał mi się całkiem niegłupi. Lepsze to, niż liczyć z matematyczką albo segregować śmieci z kółkiem przyrodniczym.
Moja wychowawczyni, która zawsze dla wszystkich ma serce na dłoni, weszła do sali dyrektora, w chwili gdy właściwie było już po całej sprawie. Zdenerwowana, że nikt jej wcześniej nie poinformował o całym wydarzeniu, zażądała natychmiastowych wyjaśnień. Okazało się, że nie tylko ja jestem leniwy, ale również i pan dyrektor, bo prośba mojej belferki wywołała u niego jeszcze większe oburzenie niż cała historia z moim spóźnianiem się na lekcje.
Obserwowałem twarz dyrektora z nie większym zdumieniem, niż robiła to matematyczka. Patrzyliśmy, jak w jednej chwili jego pomarszczony nos rośnie i nabiera kształtów rogu nosorożca. Purpurowy kolor policzków, wydęte usta, zezowate spojrzenie przeraziły panią wychowawczynię, która powoli osunęła się na krzesło, starając się ręką, po omacku, zlokalizować jego położenie. Kiedy już w końcu usiadła, wydała z siebie ciche westchnienie, które odebrałem jako dowód natychmiastowej ulgi.
Po chwili w sali zapanowała cisza tak niebezpieczna, że matematyczka w pośpiechu i bez pożegnania, zahaczając nogą o podwinięty na progu dywan, przetoczyła się do sekretariatu wprost pod nogi stażystki, która segregowała pocztę. Za nią w popłochu uciekła wychowawczyni i szkolny psycholog, który wybiegając, pociągnął mnie za rękaw i puścił, dopiero gdy byliśmy bezpieczni na korytarzu.
Strugi potu na moim czole, rozchylone ze zdumienia usta, na oścież otwarte oczy zmartwiły nauczycielki, które tego dnia postanowiły mnie zwolnić z trzech ostatnich lekcji. Dokładnie było to tak: najpierw odezwała się matematyczka, choć stawiałem na to, że to właśnie ona będzie milczeć – przecież to przez nią ta cała awantura u dyrektora. Najwyraźniej nie czuła się winna, bo bez ogródek wycedziła do mojej wychowawczyni, zbijając ją z pantałyku:
– Powinnaś coś zrobić z tym spóźnialskim albo ja będę musiała się tym zająć.
Słysząc te słowa, spochmurniałem, obawiając się rychłej wizyty moich rodziców w szkole. Tymczasem wychowawczyni zagryzła wargi i nic nie odpowiedziała, tylko pełna troski o moje samopoczucie stwierdziła, że powinienem iść do domu. Tym bardziej że gdy tylko się odezwałem, wyczuła w moim cieniutkim głosie narastającą panikę. Plotłem trzy po trzy, udając oszołomionego i gotowego poważnie rozchorować się od nadmiaru wrażeń. Takim sposobem zyskałem trzy godziny, które miałem nadzieję dobrze wykorzystać, ale cały szkopuł w tym: jak się można dobrze bawić się po takich przeżyciach?
Gdy tylko przekroczyłem szkolną bramę, odetchnąłem z ulgą. Miał przyjechać po mnie tato, ale w ostatniej chwili zadzwonił, że nasze stare volvo znowu się zepsuło, i to na środku jednokierunkowej ulicy tuż za naszym domem. Zdyszany ojciec tłumaczył, że musi je szybko przepchnąć na chodnik, bo zrobił się gigantyczny korek. Podobno tak długi jak sobotnia kolejka do mięsnego na rogu sąsiedniej ulicy. Jednocześnie próbował zagłuszyć krzyki i wyzwiska zdenerwowanych kierowców. Na próżno. Słyszałem, jak na Bogu ducha winnego tatę ktoś krzyknął: „baran”, a później nazwał go półgłupkiem. Musiał się zawstydzić, bo szybko się rozłączył, mając nadzieję, że jednak tego nie usłyszałem.
Do domu musiałem wrócić sam. Postanowiłem więc przespacerować się przez pole starego drwala, które graniczyło z terenem szkoły. Nie byłem pewien, czy to dobry pomysł, lecz mimo to pewnym krokiem przekroczyłem szkolną granicę, wkraczając na posiadłość nieznajomego. Podejrzewałem, że drwal nie jest najprzyjemniejszym człowiekiem, bo wielokrotnie nauczycielki plotkowały o nim, mówiąc, że to gbur. Niepochlebne słowa słyszałem również od sklepikarki z naszej szkoły, która twierdziła, że widziała, jak stary drwal bił kijem jej kota.
Jak było naprawdę? Nie wiem. Mama zawsze mi powtarza, żebym nie słuchał plotek, bo ludzie po pierwsze często są złośliwi, a po drugie równie często się mylą i wydają krzywdzące opinie na temat innych, a najchętniej tych, o których życiu nie mają bladego pojęcia. Nieważne, że i ja czasem plotkowałem… Nieważne, bo już tego nie robię.
To jest dobry dzień na spacer po łące – pomyślałem.
Słońce ukryte za chmurami nie grzało tak mocno, jak to zapowiadali w telewizji. Zresztą w ogóle mnie to nie zaskoczyło, bo po tym jak kiedyś błędnie poinformowany o nadchodzącej burzy wybrałem się na szkolną wycieczkę w przeciwdeszczowym płaszczu i w o dwa numery za dużych kaloszach taty – by nie przemoknąć i nie dostać hipotermii – przestałem wierzyć wszelkim prognozom. Tym bardziej nie wierzyłem w żadne wróżby ani przepowiednie.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Przepowiednia
Wydanie pierwsze
ISBN: 978-83-8219-513-2
© Izabela Deneseńko i Wydawnictwo Novae Res 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Jędrzej Szulga
Korekta: Konrad Witkowski
Okładka: Anna Piwnicka
Ilustracje: Agnieszka Muszyńska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek