59,90 zł
Jedna z najlepszych książek o wojnie toczącej się tuż za naszą wschodnią granicą.
Trzymająca bezustannie w napięciu opowieść o tym, jak napaść rosyjskich bandytów zmieniła zwyczajne, spokojne życie na Ukrainie w piekło.
Shaun Pinner mieszkał w Mariupolu ze swoją żoną, Ukrainką. Nagle, na przełomie lutego i marca 2022 r., znalazł się w ogniu najcięższych walk prowadzonych w Europie od zakończenia II wojny światowej. Jako emerytowany i odznaczony żołnierz wsparł Ukraińców pragnących bronić własnej niepodległości. Za to trafił do rosyjskiej niewoli, gdzie rozpoczął nowy etap walki – o przetrwanie.
Rosyjskim jeńcem pozostawał przez pół roku. W Donieckiej Republice Ludowej był przetrzymywany pod okiem FSB w tajnym więzieniu, pozbawionym jakiejkolwiek kontroli i nierespektującym żadnych praw człowieka. Był przesłuchiwany i torturowany przez służby specjalne – rażony prądem, dźgany nożem, bity i prawie zagłodzony na śmierć. Pośród tego wszystkiego starał się podtrzymać morale innych jeńców, z którymi przebywał.
Bezpośredni i brutalny portret wojny z pierwszej ręki, wykraczający daleko poza obrazy widziane w telewizji. Pozbawiony propagandowych naleciałości, a tym samym oczyszczająco szczery, mrozi krew w żyłach, dając wgląd w prawdziwą naturę tego konfliktu.
Książka Pinnera jest precyzyjna, a zarazem jasna, nasycona przeżyciami i emocjami, które trudno pojąć, samemu nie przechodząc przez wojenne piekło. Ważna dla zrozumienia, że w kwestii rosyjskiej mentalności i okrucieństwa pomimo upływu lat nic się nie zmieniło.
Polskie wydanie książki wstępem opatrzył były operator Jednostki Wojskowej Komandosów, mjr rez. Damian Matkowski „Matka”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 387
WSTĘP DO WYDANIA POLSKIEGO
Ponad dwudziestokilkuletnie doświadczenie, jakie wyniosłem z wojsk specjalnych, zwłaszcza nabyte podczas misji bojowych w Iraku i Afganistanie, uzmysłowiło mi, iż posiadanie zdolności do prowadzenia pełnego spektrum działań bojowych w terenie zurbanizowanym to obowiązek nie tylko jednostek specjalnych, ale także oddziałów i pododdziałów wojsk konwencjonalnych. Przekonali się o tym polscy żołnierze Wojsk Lądowych oraz operatorzy Sił Specjalnych, walczący w Iraku w konflikcie asymetrycznym ze skutecznie działającym słabszym przeciwnikiem. Budowanie zdolności do prowadzenia operacji typu Direct Action czy Special Reconnaissaince, a nawet wykonywanie najprostszych zadań bojowych typu patrol czy konwój w infrastrukturze miejskiej, wymaga wielu miesięcy przygotowań. Zarówno szeroko rozumiana tematyka Close Quater Battles czy Urban Small Unit Tactic, jak i specjalistyczne szkolenia Counter EID czy TCCC/MedTac, znajdą zastosowanie na polu bitwy w terenie zurbanizowanym. Aby skutecznie prowadzić działania w takich warunkach niezbędne okazują się zdolności pododdziału do współdziałania z elementami wsparcia: lotnictwem czy artylerią.
Brak odpowiedniego wyszkolenia w wyżej wymienionych aspektach doprowadzi do znacznego pogorszenia sytuacji żołnierza na polu walki. W niniejszej książce polski Czytelnik może zapoznać się z relacją z pierwszej ręki żołnierza uczestniczącego w konflikcie zbrojnym, w tym w terenie miejskim. Dowiedzieć się o jego wyszkoleniu i przygotowaniu, ale także o tym, jak fundamentalne braki – takie jak pozbawienie wsparcia lotniczego czy odpowiedniej komunikacji pomiędzy oddziałami – przekładają się na sytuację na froncie.
Weźmy na przykład jeden z fundamentalnych składników sztuki wojennej – komunikację. Ma ona ogromny wpływ na rezultaty walki. Efektem dobrej komunikacji, a zarazem jej celem i istotą, jest sprawne dowodzenie. W przeciwnym wypadku nie ma mowy o skutecznej walce. Od dawna wiadomo, że dobrze wyszkolony, ale słabo dowodzony pododdział nie przetrwa długo w realnym konflikcie zbrojnym. Znane polskie przysłowie mówi: „ryba psuje się od głowy”.
Prócz tego, że komunikacja to łączność i związane z tą dziedziną wojskowości indywidualne oraz zespołowe środki, to zarazem wszelkie sygnały dowodzenia i procedury. Statystycznie właśnie łączność najczęściej zawodzi na polu walki. W tym celu najlepsze jednostki, nie dość, że posługują się najnowszą technologią w dziedzinie sprzętu (opartą głównie na systemie satelitarnym), ile przede wszystkim wykorzystują sprawdzone procedury oraz doświadczenie radiooperatorów. Skuteczna komunikacja zakłada także rozmaite sposoby dublowania łączności, czyli określone w tzw. tabelach sygnałów dowodzenia bądź innych dokumentach rozkazodawczych metody użycia sygnałów świetlnych, akustycznych lub dymnych. Aby uniknąć problemów komunikacyjnych, należy uwzględniać powyższe aspekty już na etapie planowania zadania, a nie dopiero jego wykonywania.
Skuteczna łączność przekłada się na skuteczne dowodzenie, a to z kolei pozwala na wyjście z nawet najgorszych opresji, takich jak np. zasadzka. W nerwowych i trudnych dla żołnierza sytuacjach, jakimi są zadania bojowe, brak skutecznych i wypracowanych procedur komunikacji może skutkować tzw. w NATO friendly fire, co oznacza ostrzelanie żołnierzy wojsk własnych bądź sojuszniczych. Przyczyną jest nie tylko brak bądź wadliwa komunikacja, brak zdublowania środków łączności, ale również zaniedbanie procesu planowania zadania bojowego czy improwizowanie w trakcie działania (będące wynikiem braku planowania). Przede wszystkim jednak winą za taki stan rzeczy należy obarczyć brak procedur PID (positive identification) czyli identyfikacji swój/obcy.
Niestety w konflikcie ukraińsko-rosyjskim nierzadko dochodziło do tego rodzaju incydentów, zwłaszcza na początku. Panujący na polu bitwy chaos oraz błędy w dziedzinie komunikacji powodowały, iż żołnierze najzwyczajniej w świecie strzelali do swoich kolegów z innego pododdziału. Sytuacje takie miały miejsce także podczas misji NATO-wskich – na szczęście w znacznie mniejszej skali. Incydenty tego typu zdarzały się przede wszystkim wskutek współpracy z gorzej wyposażonymi i wyszkolonymi sojusznikami np. z armii i policji afgańskiej. Warto nadmienić, że w relacjach pododdziału lądowego z elementami wsparcia zapewniającymi przewagę na polu bitwy, takimi jak artyleria czy lotnictwo, procedury komunikacji muszą być bezbłędne i oparte na niezawodnych technikach oznaczania wojsk własnych. W przeciwnym wypadku może dojść do katastrofy.
Brak odpowiednio zaplanowanej i wdrożonej komunikacji potęguje wszechobecny na polu bitwy chaos. Wspomina o tym Pinner, opisując pierwsze godziny swej obecności w Mariupolu (zob. str. 78). Może także prowadzić do wzajemnego ostrzału jednostek sojuszniczych albo powodować dezorientację na polu bitwy, np. wprowadzając pododdział w zasadzkę przeciwnika.
We wspomnieniach Shauna Pinnera motyw zasadzki pojawia się kilkukrotnie. Warto potraktować to jako punkt odniesienia.
Polscy żołnierze pododdziałów piechoty lekkiej, realizujący zadania w Iraku i Afganistanie na wozach bojowych KTO Rosomak oraz pojazdach opancerzonych typu MRAP, nierzadko wpadali w zasadzki. Podczas obu misji nasi koledzy znajdowali się kilkaset razy w takich sytuacjach. W ich wyniku wielu żołnierzy i oficerów zginęło, a jeszcze więcej zostało rannych.
Ogromne doświadczenie dla sił zbrojnych, a zarazem cenna lekcja z realnego pola walki wyniesiona została niestety za cenę życia dzielnych, młodych żołnierzy wojsk lądowych, powietrznych a nawet specjalnych. Ponosiliśmy ofiary niezależnie od tego, czy zasadzki były lepiej bądź gorzej zorganizowane. Z przykrością stwierdzam, iż nie uczestniczyłem w żadnej misji – ani w Iraku, ani w Afganistanie – które obyłby się bez ofiar po stronie wojsk RP.
Pewną ciekawostkę stanowi natomiast fakt, że w Iraku nie zginął żaden z operatorów wojsk specjalnych wykonujących zadania dla Jednostki Wojskowej GROM, Jednostki Wojskowej Komandosów czy Jednostki Wojskowej FORMOZA. Z kolei w Afganistanie zginęło dwóch „specjalsów”: jeden operator JW GROM oraz jeden JWK. Dlaczego tak rzadko odnotowujemy straty wynikające z zasadzek wśród żołnierzy wojsk specjalnych? Ponieważ charakteryzują się ogromną umiejętnością planowania operacji, wykorzystują bogate doświadczenie bojowe oraz – co być może najważniejsze – dlatego że organizowanie zasadzek to jedno z ich głównych zadań. Słowem – nie jest łatwo polować na innego łowcę wyspecjalizowanego w zastawianiu sideł.
Warto nadmienić, że wyjście bez szwanku z dobrze zorganizowanej zasadzki jest praktycznie niemożliwe, nawet dla bardzo dobrze wyszkolonych żołnierzy. Czym innym jest bowiem kontakt ogniowy z przeciwnikiem, a czym innym znalezienie się pod jego ostrzałem w tzw. strefie śmierci, czyli w z góry zaplanowanym miejscu zorganizowanej zasadzki, gdzie przeciwnik skupia środki ogniowe i zamierza zadać jak największe straty. Jeżeli strefa śmierci została dobrze opracowana i przygotowana, to w praktyce nie da się w niej skutecznie bronić. Stąd też wielokrotnie zasadzkę na spory i liczniejszy konwój organizuje mały, dobrze wyszkolony pododdział. Liczebność, a nawet siła ognia, odgrywają wówczas drugorzędną rolę.
Tu pojawia się pytanie: co zrobić, żeby przeżyć w zasadzce? Kluczem do sukcesu jest przede wszystkim jak najszybsze „wyjście ze strefy śmierci”, czyli w języku wojskowych – zerwanie kontaktu z przeciwnikiem. Oznacza to przegrupowanie w bezpieczniejsze miejsce, gdzie przeciwnik ma ograniczone możliwości ogniowe. Podobny schemat stosowali żołnierze sił zbrojnych Ukrainy, o czym wspomina Shaun Pinner, pisząc: „Jedyne wytyczne, jakie Niedźwiedź nam przekazał na wypadek ataku na konwój, zakładały ucieczkę w stronę najbliższej linii drzew (…)”.
Dalszy rozwój sytuacji, której punktem wyjściowym było znalezienie się w zasadzce, zależy wyłącznie od potencjału naszego oraz przeciwnika. Poprzez zerwanie kontaktu możemy wymusić na przeciwniku przegrupowanie i tym samym odkrycie się, a następnie porzucenie dogodnych pozycji. W skrajnym przypadku nasze działanie może wymóc całkowitą rezygnację przeciwnika z kontynuowania zasadzki. Sami natomiast stwarzamy sobie w ten sposób warunki do dalszej ucieczki albo zajęcia dogodnych pozycji do walki poprzez zajmowanie punktów oporu. Następnie tworzymy tymczasową obronę i oczekujemy na przybycie sił wsparcia, które w NATO popularnie nazywamy QRF (Quick Reaction Forces). Jednostki specjalne są w tym bardzo dobre, ponieważ – pomijając doskonałe wyszkolenie strzeleckie, pozwalające uzyskać przewagę nad przeciwnikiem – intensywnie ćwiczą zrywanie kontaktu połączone z ucieczką albo przejściem do obrony. Dodatkowo operatorzy sił specjalnych, będąc ekspertami w dziedzinie organizacji zasadzek, nie tylko znają punkty ciężkości zadania, czy priorytety powodzenia misji, ale przede wszystkim wielokrotnie mierzą się z trudnościami w jej organizacji i wykonaniu. Znajomość kluczowych elementów niezbędnych przy przygotowywaniu zasadzki okazuje się ogromnym atutem pozwalającym na wykorzystanie błędów popełnionych przez przeciwnika w momencie, w którym to my wpadliśmy w sidła nieprzyjaciela.
Podsumowując, zasadzki są w stanie przetrwać najczęściej żołnierze potrafiący w sposób bardziej lub mniej świadomy – podobnie jak siły specjalne – wykorzystać błędy przeciwnika. Błędy wynikające z niedokładnego zaplanowania sytuacji bojowej, kiepskiej organizacji i zarządzania zasobami oraz źle opracowanej i niedbale zorganizowanej strefy śmierci. Aby odpowiednio uzmysłowić sobie stopień trudności przygotowania zasadzki trzeba mieć świadomość, że w pododdziałach rozpoznawczych i dywersyjnych zasadzka jest najwyższym stadium wyszkolenia. Wymaga wielu godzin intensywnych treningów oraz ogromnych pokładów doświadczenia. Relacje zawarte w niniejszej książce będą dla Czytelnika ciekawym punktem odniesienia, stanowią bowiem zapis doświadczeń z realnego pola walki.
Jednakże opisy walki to jedynie fragment książki. Sporą część relacji Pinnera stanowią przesłuchania, tortury oraz nieludzkie traktowanie, jakiemu został poddany w niewoli. W jego wspomnieniach można odnaleźć fragmenty, w których stara się wyjaśnić psychologiczne metody walki z oprawcami. Powołuje się przy tym na wojskowe przeszkolenie w zakresie stawiania oporu podczas przesłuchań. Wskazuje, jak ważne było dla niego wynajdywanie z pozoru drobnych zdarzeń, pomagających jednak podtrzymać morale.
W ramach przygotowań wszystkich żołnierzy kierowanych na misje NATO standardem stały się szkolenia SERE (Survival, Evasion, Resistance, Escape). Obejmują one zajęcia teoretyczne i praktyczne z szeroko rozumianego przetrwania w warunkach izolacji personelu. Ich rodzaje i poziomy dostosowuje się do specyfiki pododdziału, jego zadań i prawdopodobieństwa znalezienia się w tzw. izolacji. Najtrudniejsze z nich odbywają się oczywiście w wojskach specjalnych, a zaraz za tym wśród pilotów samolotów i śmigłowców wojskowych. Są to bardzo wymagające i, rzekłbym, nieprzyjemne szkolenia dla uczestnika, a jednocześnie trudne w organizacji nawet dla doświadczonej kadry instruktorskiej. Przeważa tu głównie tematyka tzw. survivalu, czyli przetrwania w różnych warunkach klimatycznych, w różnym terenie, praktycznie bez ekwipunku. I wbrew pozorom to bardziej przyjemna strona SERE. Najcięższa, to tzw. etap w niewoli, podczas którego szkolony musi opanować i wykazać się umiejętnościami przetrwania oraz radzenia sobie z przeciwnikiem przesłuchującym go przy pomocy wszelkich dostępnych środków. W trakcie takich szkoleń izolowany personel uczy także profesjonalnego zachowania w sytuacji, kiedy operatorzy jednostek specjalnych przybywają odbić uwięzionych i sprawdzają ich tożsamość.
Wspomnienia z boju, niewoli oraz procesu Pinnera będą dla Czytelnika lekturą niezwykle pouczającą. Stanowią one bowiem bezpośrednią relację żołnierza, a potem jeńca wojennego poddanego torturom w trakcie najaktualniejszego obecnie konfliktu zbrojnego. Warto zwrócić szczególną uwagę na wskazane powyżej trzy aspekty walki i wyszkolenia współczesnego żołnierza (komunikacja, zasadzki, SERE), mogące stać się cennym punktem odniesienia. Jednakże autor porusza znacznie więcej istotnych wątków. Zachęcam również do samodzielnej refleksji nad nimi…
Mjr rez. Damian Matkowski „Matka”
Były Oficer Zespołu Bojowego oraz Pionu Szkolenia Jednostki
Wojskowej Komandosów. Odznaczony przez Prezydenta RP Krzyżem Komandorskim Orderu Krzyża Wojskowego.
Założyciel i szef szkolenia Targets Creators.
Damian Matkowski
Doświadczenie zdobywał wykonując operacje specjalne w ramach misji militarnych m.in. w Iraku i Afganistanie. Szkolił elementy zarówno konwencjonalne, jak i specjalne, m.in. jako główny doradca komendanta Centrum Szkolenia Sił Specjalnych Policji Afgańskiej. Ukończył szereg szkoleń dotyczących planowania, przygotowywania i bezpośredniej walki z zagrożeniami XXI w. oraz kursów zawodowych, w tym prestiżowy kurs Master Pistol and Rifle Instructor w SIG SAUER Academy. Absolwent trzech uczelni wyższych (WSO, WSZ, AWF), magister wychowania fizycznego, trener oraz instruktor różnych dyscyplin sportowych – od strzelectwa po samoobronę.
W JWK służył w dwóch Zespołach Bojowych jako dowódca głównych elementów zadaniowych: Sekcja i Grupa Specjalna oraz specjalistyczna Grupa Wsparcia. Następnie, jako kierownik Kursu Szkolenia Bazowego, zajmował kluczowe stanowisko mające wpływ na wyszkolenie przyszłych Operatorów Zespołu Bojowego.
Wprowadził w życie procedury działania w sytuacjach zagrożenia na poziomie taktycznym – SOP (Standard Operating Procedures), nowatorskie techniki szkolenia oraz rozwiązania programowe. Zakończył służbę jako szef „selekcji” – pierwszego morderczego etapu kwalifikacji kandydatów do Zespołu Bojowego Sił Specjalnych.
Wielokrotne odznaczany i nagradzany, m.in. za zatrzymywanie i neutralizacje osób z tzw. listy JPEL czyli poszukiwanych, szczególnie niebezpiecznych, międzynarodowych terrorystów.
Za schwytanie w 2012 r. najwyżej notowanego celu osobowego w historii polskiej armii został wyróżniony przez Prezydenta RP najwyższym oznaczeniem przyznawanym w czasie pokoju – Krzyżem Komandorskim Orderu Krzyża Wojskowego.
Założyciel i główny szkoleniowiec Targets Creators.
PRZEDMOWA
W 1994 roku uczestniczyłem wraz z Shaunem Pinnerem w konflikcie na wschodzie Europy, dokładnie na Bałkanach. Jeszcze jako młokos, dopiero co po szkoleniu, służył on wówczas w pułku piechoty Royal Anglian, jednak już wtedy było jasne, że jest to materiał na faceta, którego chcesz mieć u boku, gdy dookoła świszczą kule. Szybko odkryli to także jego kompani z ukraińskiej piechoty morskiej, gdy wspólnie odpierali zmasowane natarcia Rosjan, a także ci, którzy razem z nim popadli w niewolę i potem przez wiele miesięcy rozpaczliwie próbowali przetrwać w brutalnych warunkach. Szkolenie wojskowe oraz doświadczenie w walce, a także stoicyzm, troska o towarzyszy broni i wreszcie nigdy niegasnący humor brytyjskiego żołnierza, podtrzymywały na duchu zarówno jego, jak i ludzi u jego boku – nawet w najczarniejszych momentach, gdy doświadczali tortur i okrucieństwa. Kiedy spotkałem się z nim krótko po jego wyzwoleniu w ramach układu zawartego przez księcia koronnego Arabii Saudyjskiej, był to ten sam Shaun, którego znałem, mimo że przeszedł przez piekło. Nie mogłem uwierzyć w historię, którą poznałem z jego słów i wyczytałem z jego oczu, o bezpośrednich starciach, popadnięciu w niewolę, więzieniu, a wreszcie nielegalnym procesie, w ramach którego został skazany na karę śmierci. Właśnie tę opowieść, niepodobną do żadnej innej, zawarł na kartach tej książki. Okrasił ją tak licznymi szczegółami, że każdy, kto po nią sięgnie, poczuje zarówno przerażenie, jak i nadzieję. Dzięki jego przeżyciom jesteśmy w stanie lepiej zrozumieć tragiczny konflikt rozgrywający się na Ukrainie i wejrzeć w umysły ludzi posłusznych złowieszczemu planowi Putina, a także tych walczących o wolność swojego kraju. Przede wszystkim jednak książka ta stanowi niezapomniane świadectwo tego, jak zwykły człowiek jest w stanie wykrzesać z siebie wolę życia, walki i przetrwania, nie poddając się nawet w obliczu niszczycielskiego ostrzału czy okrutnego traktowania w więzieniu, nakierowanego na złamanie ducha.
Pułkownik Richard Kemp,
Komandor Orderu Imperium Brytyjskiego
Były dowódca
1. Batalion, Royal Anglian Regiment
UWAGA OD AUTORA
Część dialogów obecnych w tej książce prowadzono, mieszając języki rosyjski, ukraiński oraz angielski. Niektóre wywiady, przesłuchania oraz rozprawy odbywały się przy udziale tłumaczy – tych zawodowych albo znajomych, którzy po prostu posługiwali się rosyjskim w lepszym stopniu niż ja. Zdecydowałem tym samym, że zamiast odtwarzać ze szczegółami przebieg poszczególnych rozmów, postaram się jak najwierniej oddać ich sens.
PROLOG
DATA: 13 KWIETNIA 2022
MIEJSCE: TAJNE WIĘZIENIE FSB,
OKUPOWANY PRZEZ ROSJAN DONIECK
Maska oprawcy budziła strach.
Była to kominiarka wykonana z bardzo cienkiego materiału, przypominająca te, które dawniej nosili rabusie banków, z dwoma otworami na oczy i jednym większym na usta. Chociaż miałem zakrytą głowę i po kilku godzinach fizycznych tortur z rąk rosyjskich żołnierzy sił specjalnych byłem na granicy omdlenia, zdążyłem przyjrzeć się przez chwilę katowi, gdy wpychali mnie do pomieszczenia służącego prawdopodobnie do przesłuchań. Skryty pod kominiarką człowiek był jak monstrum: przerażający facet, który chyba mieszkał na siłowni, a żywił się sterydami i surowym mięsem. Z tego, co pamiętam, miał bladą karnację i przekrwione oczy. Spod maski wyzierał zarys szerokiego nosa i drobnego podbródka. Więcej o nim nie wiedziałem, może z wyjątkiem tego, że wszyscy dookoła byli na jego zawołanie, co mogło oznaczać tylko jedno: skurwiel był z tajnej policji, a może wręcz z Federalnej Służby Bezpieczeństwa, FSB – przefarbowanego KGB na usługach Putina. Jej członkowie słynęli z tortur, zastraszania i błyskawicznych morderstw.
„Świetnie. To już po mnie” – pomyślałem.
Ostatnich dwanaście godzin w niewoli nie pozostawiło wątpliwości, że jestem w poważnych tarapatach. Rosyjscy wojskowi mieli gdzieś konwencję genewską i zdążyłem już zostać pobity, dźgnięty w nogę i rażony prądem. Aby uchronić się przed kolejnymi torturami, rzuciłem im kilka nieistotnych i prostych szczegółów z mojego życia, coś, co znalazłby każdy z dostępem do telefonu i mediów społecznościowych. Pierwszą błahostką były podstawowe informacje o mnie: czterdzieści osiem lat, były żołnierz armii brytyjskiej z Watford, uczestnik działań w Irlandii Północnej i Bośni. W ramach drugiej błahostki w możliwie najbardziej oszczędny sposób przedstawiłem moje zadanie: pomoc ukraińskiemu 1. Batalionowi 36. Samodzielnej Brygady Piechoty Morskiej w obronie Mariupola na południowym zachodzie kraju. I w końcu trzecia błahostka – wyjawiłem im, dlaczego walczę: z powodu miłości do Ukrainy, gdzie spędziłem trzy wspaniałe lata z moją żoną. Ukraina jest dla mnie jak dom i zamierzałem bronić jej granic przed łupieżczymi zakusami Rosji. Wówczas sądziłem, że te informacje uwolnią mnie od dalszych tortur. Sprawy potoczyły się jednak inaczej.
Człowieka momentalnie zdejmuje przerażenie, gdy okładają go znające się na swojej robocie zbiry, jakich Matuszka Rosija wysyła do przesłuchiwania. Milczenie nie wchodzi tu w grę i w pewnym momencie pojmany, by utrzymać się przy życiu, musi dać chociaż skrawek informacji – powiedzieć cokolwiek o sobie, o swoim pochodzeniu lub o celu walki. Unikanie pytań lub cwaniakowanie prowadzi tylko do dalszego bicia lub kary tak nieludzkiej, że zostawia głębokie rysy na psychice. Sztuką jest zatem ograniczenie się do uchylenia zaledwie rąbka tajemnicy. Jeśli o mnie chodzi, to nie zamierzałem dawać im niczego, co pomogłoby w zidentyfikowaniu moich towarzyszy z plutonu – wielu z nich nadal się wycofywało – lub miejsca zgrupowania.
Z początku byłem nawet zadowolony z tego, jak mi szło, ale gdy domniemany agent FSB zaczął analizować mój profil, dopadły mnie czarne myśli. Rosjanom wygodniej było zabić mało znaczącego więźnia niż trzymać go w niewoli, dlatego też pojawienie się Pana Kominiarki oznaczało, że mojej obecności nadano wysokie znaczenie. Przeciwnik pewnie uważał, że wydobędzie ze mnie istotne informacje wywiadowcze, czy będę skłonny do współpracy, czy nie. Z kolei fakt, że zostałem zabrany do „tajnego więzienia” – nieoficjalnej placówki do prowadzenia przesłuchań, gdzie działy się bardzo złe rzeczy – oznaczał, że muszę się przygotować na pokaźną dawkę bólu i stresu. Wzdrygnąłem się na samą myśl o tym i dopadło mnie przygnębienie. Zerkając spod kaptura, dostrzegłem, że siedzę na szpitalnej leżance.
„Nie czeka mnie nic dobrego” – doszedłem do wniosku i na samą myśl o tym, że nie pozostało mi nic innego niż zaakceptować czekający mnie ból, zebrało mi się na wymioty.
Oczami wyobraźni widziałem Pana Kominiarkę krążącego po pokoju wokół mnie, jakby czekał na odpowiedni moment do ataku. Lewo, prawo. Tył, przód. Co jakiś czas dochodziło mnie szuranie butów, a wtedy podrzucałem głowę, wzdrygając się przed spodziewanym ciosem. Ten jednak nie nadchodził. Dookoła słyszałem śmiechy i przekleństwa rzucane po rosyjsku.
Skupiłem się na wzięciu kolejnego oddechu. Nawet gdybym coś widział, to i tak nie mógłbym się skutecznie obronić. Moje nadgarstki były skrępowane wieloma warstwami taśmy maskującej, zaś cios mógł nadejść z każdej strony. (Taśma maskująca była tania, łatwo dostępna i sprawiała więźniowi ogromny ból, jeśli unieruchamiano mu członki pętlą ósemkową). Zacząłem też odnosić wrażenie, że mój umysł wyprowadza mnie w pole. W pewnym momencie poczułem, jak zjeżyły mi się włoski na plecach. Mógłbym przysiąc, że Pan Kominiarka dyszał tuż nade mną, od czego nietrudno było zwariować. Sekundy zamieniały się w minuty, najgorsze scenariusze przelatywały mi przed oczami. Wyobrażałem sobie, jak ktoś zakłada mi na szyję linę, a na podłodze ląduje garść moich zębów, niczym wybite pięścią klawisze pianina. Chryste, czy będą mnie podtapiać? Umysł pędził jak szalony. Każdy mięsień, kość i więzadło w moim ciele szykowały się do niechybnej śmierci.
I nagle Pan Kominiarka odezwał się po angielsku:
– Nie martw się, Shaun – rzucił. – Zaznasz tu bólu i męczarni. Ale wyjdziesz z tego…
Jasna cholera. To miało mnie uspokoić? Raczej nie, bo w oczach Rosjan wplątałem się w nie swoją wojnę i stałem się ich wrogiem. Po chwili dotarło do mnie, dlaczego jego głos był tak niepokojący. Brakowało w nim emocji.
Żadnego gniewu. „Nie martw się, Shaun…”
Żadnego zniecierpliwienia, napięcia czy nerwów. „Zaznasz tu bólu i męczarni…”
Przemawiał niskim, wręcz kojącym głosem niczym dentysta do rozdygotanego pacjenta przy leczeniu kanałowym. „Ale wyjdziesz z tego…”
Wreszcie zrozumiałem. Pan Kominiarka brzmiał, jakby był buddyjskim mnichem, gdyż w pełni panował nad sytuacją. A ja? Byłem niczym szczur laboratoryjny, bezbronny i słaby w obliczu czekającego go cierpienia, które w moim wypadku byłoby karą za nieudzielenie właściwych informacji. Niedługo śmierć będzie jak akt łaski i wybawienia.
Mój oprawca ponownie się odezwał. Zbliżył się jeszcze bardziej.
– Rosjanie łamali nogi i ręce moim przodkom, gdy ci odważyli się najechać Matuszkę… – oznajmił.
Dobry Boże. Próbowałem zaprzeć się o stół, aby chronić członki, ale byłem niezdolny do najmniejszego ruchu. „Jacy przodkowie? Kim jest ten facet?” Umysł podsunął mi obraz Pana Kominiarki chwytającego za żelazny pręt lub kij baseballowy. Mierzył moje nogi wzrokiem i dumał, którą rzepkę mi przetrąci. „Lewą? Prawą?” Zastanawiałem się, czy jeszcze będzie mi dane chodzić.
– …tutaj tego jednak nie zaznasz.
Kręciło mi się w głowie. „Jak mam się teraz zachować?” Wiem, że opanowanie jest kluczowe w takich sytuacjach, ale przekucie teorii w praktykę okazuje się znacznie trudniejsze, niż większości ludzi się wydaje. Sprzeciwianie się lub poddawanie prowokacjom mogło jedynie przybliżyć mnie do boleśniejszych tortur lub śmierci. Musiałem zatem bardzo rozważnie dobierać kolejne słowa.
– Słuchaj, je…
– Czy wiesz, gdzie się znajdujesz? – przerwał mi Pan Kominiarka.
Pokręciłem głową. Nie miałem zielonego pojęcia.
– Jesteś w Doniecku.
Zmroziło mnie. W samej paszczy lwa. Zostałem przewieziony głęboko na teren okupowanej przez Rosjan Ukrainy.
– Oto co teraz się stanie – ciągnął. – Damy ci coś do jedzenia. Ale najpierw zajmiemy się twoimi ranami.
Poczułem, jak ktoś, może lekarz – „oby tak” – zaczął uciskać ranę kłutą w mojej nodze. Każdy dotyk palił jak diabli.
– Damy ci też zastrzyk.
– Nie. Nie chcę…
– Spokojnie. Przeciwbólowy.
Błaganie nie miało sensu, jako że i tak nie miałem wpływu na to, co robią. Poczułem, jak igła przebija mi skórę na karku, i po chwili mój umysł spowiły mgła i ciemność. Popadając w otępienie, usłyszałem jak przez sen głos Pana Kominiarki.
– Miałeś ciężki dzień, Shaun – oznajmił spokojnie.
Opadły mi powieki.
– Teraz trochę się prześpisz.
Nie wiedziałem, czy jeszcze kiedykolwiek się obudzę.
CZĘŚĆ PIERWSZA
TAM, GDZIE TRAFIAJĄ WOJOWNICY
1
Gdy 24 lutego 2022 roku rozpoczęła się inwazja, byłem na samym froncie. Gnałem po zabłoconych okopach w siarczystym mrozie i szukałem osłony przed ogniem artyleryjskim, równocześnie starając się nie zginąć od kuli czy pocisku moździerzowego. Pierwszy dzień wojny między Ukrainą a Rosją to wspomnienie najtrudniejszych walk, jakie stoczyłem jako żołnierz, gdyż przeciwnik skierował przeciwko nam całą swoją siłę, próbując zmusić nas do złożenia broni. Domyślam się, że chciał się przetoczyć przez kraj jak walec w zaledwie kilka dni. Jakimś cudem jednak wytrwaliśmy.
Pewnie zastanawiacie się, jak to się stało, że facet z Watford bił się ramię w ramię z żołnierzami ukraińskiej piechoty morskiej. Cóż, odpowiedzi trzeba szukać w dziwnym połączeniu miłości do służby wojskowej z miłością do wspaniałej kobiety. Bez armii nigdy bym nie poznał mojej drugiej miłości. Już jako młody chłopak wiedziałem, że chcę w jakiś sposób związać życie z wojskiem, do czego zainspirował mnie dziadek – weteran drugiej wojny światowej, podsycający moje zainteresowanie zdjęciami ze służby. Mój tata zmarł, kiedy miałem dziewięć lat, co mnie zahartowało, a kiedy stałem się nastolatkiem i mama zaczęła narzekać, że całe dnie wysiaduję przed komputerem, pomyślałem o rozpoczęciu kariery wojskowej. Moja początkowa fascynacja Royal Navy szybko minęła i ostatecznie dołączyłem do Royal Anglian Regiment. W wieku siedemnastu lat, w 1991 roku, przeszedłem podstawowe szkolenie w koszarach w Bassingbourn w Cambridgeshire i wkrótce poznałem wszystkie tajniki przetrwania żołnierza w boju. Wojna faktycznie wydawała się piekłem, ale byłem gotów przez nie przejść.
Zanim się obejrzałem, trafiłem do Irlandii Północnej, co okazało się pouczającym doświadczeniem ze względu na liczne funkcje, jakie tam pełniłem. Przy kilku okazjach pomagałem Royal Ulster Constabulary (Królewskiej Policji Ulsteru, RUC) zarówno w tajnych, jak i jawnych operacjach podczas krwawych walk z Tymczasową Irlandzką Armią Republikańską (ang. Provisional Irish Republican Army, PIRA). Ochraniałem także przed snajperami saperów, którzy rozbrajali improwizowane ładunki wybuchowe. Głównie śledziłem jednak poczynania terrorystów, obserwując podejrzane osoby z ukrytych pozycji. Przez większość czasu udawało mi się unikać starć czy groźnych sytuacji, jednak wszystko się zmieniło wraz z masakrą na Shankill Road w 1993 roku. Podczas tego zamachu nic nie poszło zgodnie z planem jego sprawców. Dwóch członków IRA przeniosło bombę do sklepu rybnego z zamiarem zamordowania przywódców lojalistycznego Stowarzyszenia Obrony Ulsteru (ang. Ulster Defence Association). Mechanizm eksplodował jednak przed czasem, zabijając dziesięć osób, w tym jednego z zamachowców i dwójkę dzieci. Wiele osób odniosło rany. Dotarłem na miejsce jako jeden z pierwszych i pomagałem w rozstawieniu kordonu, podczas gdy ogień nadal dogasał.
Służąc w Irlandii Północnej, odkryłem, że braterstwo broni i służba są źródłem wspaniałych uczuć. Chroniłem wszystkich i przez wszystkich byłem chroniony. Wspólnie przechodziliśmy szkolenia, walczyliśmy i piliśmy – tworzenie więzi było niezbędne w obliczu czyhających na nas niebezpieczeństw. Pamiętam, jak pewnego dnia siedzieliśmy w kantynie komisariatu RUC przy Grosvenor Road i niespodziewanie nadjechał samochód IRA, z którego padły strzały do dwóch funkcjonariuszy pełniących służbę na zewnątrz. Usłyszawszy poruszenie, wypadliśmy na ulicę i pognaliśmy za wozem. Wystrzelone przez chłopaków kule dosięgły auta, które buchnęło płomieniami, jednak zanim go dopadliśmy, przeciwnik zdążył się już ulotnić. Na tym jednak nie koniec. Ktoś ostrzegł, że w samochodzie może być zainstalowana druga bomba pułapka, a terroryści tylko chcieli nas zwabić taktyką zwaną „no podejdź”. Zbliżyliśmy się ostrożnie do pojazdu i po zabezpieczeniu miejsca wróciliśmy na stację, gdzie jeszcze przez kilka godzin buzowała we mnie adrenalina.
Ciąg dalszy w wersji pełnej