Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niezwykle zabawna i poruszająca powieść o queerowej dziewczynie, która uczy się jak być prawdziwą sobą! Czy uda jej się ogarnąć swoje życie i przetrwać w katolickiej szkole, która nie akceptuje dyskusji o aborcji i seksualności?
Szesnastoletnia Yamilet Flores woli być znana ze swojego zabójczego eyelinera niż z tego, że jest jedną z niewielu meksykańskich dzieciaków w nowej, w większości białej, bardzo majętnej katolickiej szkole. Na szczęście nikt nie wie, że jest lesbijką i Yami woli, żeby tak pozostało.
Po tym, jak została odrzucona przez najlepszą przyjaciółkę, Yami ma nowe priorytety przed przejściem do Slayton Catholic: uchronić swojego brata od kłopotów, sprawić, by jej mama była dumna i, co najważniejsze, nie zakochiwać się. To prawda, że nigdy nie była świetna w żadnej z tych rzeczy, ale to już jest problem dla Przyszłej Yami, prawda?
Rzecz w tym, że trudno udawać, że jest się hetero, kiedy Bo, jedyna otwarcie queerowa osoba w całej szkole, jest tak denerwująco perfekcyjna! I mądra. I utalentowana. I słodka. Tak czy inaczej, Yami nie popełni ponownie tego samego błędu, oj nie. Jeśli wiadomość o jej orientacji dotrze do jej mamy, Yami może stawić czoła czemuś o wiele gorszemu niż odrzucenie. Zatem często będzie musiała pytać: CBZHD? Co By Zrobiła Heteroseksualna Dziewczyna?
"Przewodnik lesbijki po katolickiej szkole" napisany w zniewalający sposób, na przemian wrażliwy i piekielnie szczery, bada radości i smutki życia pełnego prawdy i radości!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 467
Tytuł oryginału: The Lesbiana’s Guide to Catholic School
Copyright © 2022 by Sonora Reyes
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022
Copyright © for the Polish translation by Dominik Górka, 2022
Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara
Marketing i promocja: Anna Fiałkowska, Aleksandra Kotlewska, Oliwia Żyłka
Redakcja: Magdalena Wołoszyn-Cępa
Korekta: Iga Wiśniewska, Katarzyna Chmielecka, Robert Narloch
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Projekt ilustracji okładkowej: © Be Fernández
Projekt okładki: Jessie Gang
Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magdalena Zawadzka
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67054-71-3
Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci,
miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni osoby autorskiej.
Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych
jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
WE NEED YA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.weneedya.pl
Mamie. Mi otro yo.
OD OSOBY AUTORSKIEJ
Ta książka porusza kwestie rasizmu, homofobii i imigracji, a także przedstawia trud spowodowany myślami samobójczymi i terapię jednego z bohaterów. Dołożyłom wszelkich starań, by przedstawić te tematy z troską i wyczuciem. Jeśli mierzycie się z podobnymi problemami, proszę, bądźcie dla siebie najlepszymi przyjaciółmi i pamiętajcie, że Wasze zdrowie psychiczne i dobre samopoczucie są najważniejsze.
TW: homofobia, rasizm, myśli samobójcze.
NIE BĘDZIESZ UFAŁA DWULICOWEJ SUCE
W dupie mam te siedem lat nieszczęść.
Już od dawna w nic nie przywaliłam, a lustro mojej toaletki samo się prosiło o cios między ramki. Kretyńskie lustro. Kretyńska Yami.
Poza tym niby dlaczego nie powinno się rozbijać luster? Zwłaszcza kiedy – tak jak ja – nie przepada się za swoim odbiciem. Nie żeby nie było na czym oka zawiesić – bo jest, obiektywnie patrząc. Ale nawet nie o to chodzi, nowe odbicie po prostu podoba mi się zdecydowanie bardziej. Pęknięcia sprawiają, że trudno mi rozpoznać siebie samą, a w dodatku zasłaniają wszystko, czego wolę nie widzieć. I pomyśleć, że zrobiłam to własną pięścią. Że niby nie jestem twardzielką?
Potrafię przywalić, ale powstrzymuję się, kiedy mój cel też ma pięści i może ich użyć. Stan lustra może sugerować, że nie uderzyłam w nie zbyt mocno, ale nieustępujące mrowienie w dłoni zdaje się temu zaprzeczać. Patrzę na swoje dzieło i puchnę z dumy. Dosłownie.
Cholera. Sporo tej krwi.
No dobra, może i nie powinnam była rozbijać tego lustra. W niczym mi to nie pomogło. Straciłam trochę krwi i zadałam sobie ból, tylko tyle. W dalszym ciągu nie mogę przestać myśleć o Biance… i o czymś, czego naprawdę nie powinnam była robić.
Bo kto odchodzi z pracy tylko po to, by przypadkiem nie wpaść na swoją eks? Żeby nie było – nie taką znowu zwyczajną eks. Mówię o eks-tremalnie dwulicowej suce. Eksprzyjaciółce, której nigdy nie powinnam była obdarzyć żadnymi uczuciami.
Bianca nigdy nie radziła sobie za dobrze w roli powierniczki sekretów. Tym bardziej się dziwię, jak mogłam być tak naiwna, by przypuszczać, że akurat ten zatrzyma tylko dla siebie. Sama jestem sobie winna. Nie widziałam jej już nigdy więcej po tym, jak wyoutowała mnie w drugiej klasie liceum. Byłam szczęśliwa, myśląc, że zniknęła z mojego życia na zawsze. Dopóki nie postanowiła wparować do kawiarni, w której pracuję. A raczej pracowałam.
Ta to dopiero musi mieć tupet, żeby konfrontować mnie przed wszystkimi w pracy. Chociaż, w sumie, miejsce nie ma tu żadnego znaczenia, bo nawet w bardziej intymnych okolicznościach nie dałabym rady się przed nią obronić. Zawsze byłam wobec niej zupełnie bezbronna. Przez nią nie udało mi się nawet utrzymać pracy wakacyjnej, chociażby na kilka tygodni.
Szkoła katolicka? Serio? Zrobisz wszystko, żeby tylko się na mnie nie natknąć?
Jej słowa odbijają się echem w mojej głowie.
Wszystko. Dosłownie. Pracę też zmienię. Zrobię, co będzie trzeba, byle nie zobaczyć jej już nigdy więcej.
– Yami, wszystko okej? – pyta Cesar, pukając do drzwi mojego pokoju. Nie czekając na odpowiedź, zagląda do środka. – Oddzwonię do ciebie – mówi do osoby, z którą rozmawia przez telefon. Pewnie zwabił go odgłos tłuczonego lustra. Na widok mojej pięści otwiera szerzej oczy, więc postanawiam zbić go z tropu.
– Czyżby to była twoja dziewczyna?
– Powiedzmy. – Wzrusza ramionami.
– Co za bajerant – komentuję, kręcąc głową.
– Nieważne, wszystko okej? – Brat wpatruje się w moją pokaleczoną dłoń i zrujnowaną toaletkę, licząc na jakieś wyjaśnienie. Ode mnie go nie usłyszy. Na dobrą sprawę to ja powinnam martwić się o niego. Strupy na jego rękach wyglądają zdecydowanie bardziej niepokojąco niż moje zadraśnięcia. Do tego znowu ma podbite oko. Może i kombinacja odniesionych obrażeń jest trochę inna niż ostatnio, ale wpisuje się w normę.
– To ja powinnam zadać to pytanie – rzucam.
Cesar zerka na pęknięte lustro, przenosi wzrok na mnie, po czym ładuje się do środka. Omija stertę brudnych ubrań leżących na podłodze i z szerokim uśmiechem rzuca się na moje łóżko.
– Moje oceny to jakiś absolutny sztos! – Szybko zmienił problematyczny dla nas dwojga temat. Mamy niepisaną zasadę, która mówi, że każde z nas może zadać osobiste pytanie tylko raz. Jeśli odpowiedź nie padnie natychmiast, nie drążymy. Dzięki temu udaje nam się żyć w zgodzie. Niepokaleczoną dłonią zbijam piątkę z bratem i idę do łazienki zmyć krew. Drzwi zostawiam otwarte, żebyśmy mogli dalej rozmawiać.
– Nic dziwnego, że dostałeś stypendium do Slayton.
Z naszej dwójki Cesar jest zdecydowanie lepszym uczniem. Przeskoczył jedną klasę i od nowego roku razem idziemy do trzeciej. Większość ludzi myśli, że jesteśmy bliźniakami, ale mnie to w ogóle nie przeszkadza. Dzięki temu czuję się trochę mniej zażenowana, że mój młodszy brat jest dużo mądrzejszy ode mnie. Może i nie dostaję wyróżnień jak on, ale i tak radzę sobie całkiem nieźle.
Jeśli nie przyznają mi stypendium, będę musiała jak najszybciej znaleźć nową pracę, żeby opłacić połowę swojego czesnego. Tylko w ten sposób mama będzie w stanie wysłać nas oboje do Slayton Catholic. Chętnie wspomogę ją finansowo, bylebym tylko nie musiała wracać do Rover High. Umarłabym ze wstydu po tym, co zrobiła Bianca. Szkoła katolicka i nowa praca to mała cena, którą muszę zapłacić, by już nigdy więcej nie zobaczyć pięknej, aczkolwiek zdradzieckiej twarzy swojej eks. Żegnaj, Rover! Nie będę tęsknić.
Zanim wrócę do pokoju, bardzo dokładnie zmywam krew z dłoni i nakładam na rany cienką warstwę maści Cesara, która rzekomo działa cuda. Teraz praktycznie nie widać, że kilka chwil wcześniej mocno się pokaleczyłam. Dobrze, że chociaż z utrzymywaniem pozorów radzę sobie wyśmienicie.
Brat rozwalił się na moim łóżku i wpatrzony w sufit, bawi się zawieszonym na szyi krzyżykiem.
– Serio chcesz iść do Slayton? – dopytuje.
Wzruszam ramionami i kładę się obok niego.
Bianca nie jest jedynym powodem, dla którego zmieniam szkołę, ale Cesar nie może się o tym dowiedzieć. Na razie uważa, że mama uparła się na Slayton z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że chce zapewnić nam edukację najwyższych lotów – w prestiżowej szkole, z najlepszą kadrą i dostępem do różnych zajęć dodatkowych. I po drugie, bo tylko w taki sposób zrekompensuje nam brak wspólnych wyjść do kościoła, na które nie ma już czasu.
Nie możemy mu przecież powiedzieć, że ja i on idziemy do nowej szkoły między innymi z powodu problemów, w które wpakował się w Rover, ani że według mamy w Slayton będzie bezpieczniejszy (ze względu na panujące tam wysokie poszanowanie wartości katolickich). Nie wie też, że nalegałam, by przenieść się razem z nim, bo chcę mieć na niego oko. Choć jest to katolicka szkoła pełna snobistycznych lamusów, pozwoli nam ona zacząć wszystko od nowa. Tylko tym razem muszę pamiętać, żeby trzymać swoje crushówy w tajemnicy. Moja orientacja wraca do szafy, i to najlepiej pancernej. Innymi słowy, będę żyć jak Kristen Stewart.
Cesar obraca się przodem do mnie.
– Tam podobno są sami biali.
– Być może. – Uczniowie Rover to w dużej mierze imigranci z Meksyku i czarnoskórzy. Natomiast Slayton znajduje się w północnej części Scottsdale, czterdzieści minut autem od nas, gdzie – ujmę to w ten sposób – mieszkają ludzie mniej szczodrze obdarzeni melaniną. Prawdopodobnie mogłabym uzbierać na czesne, sprzedając kremy z filtrem na przerwach.
– I mają dramatycznie beznadziejną drużynę futbolową – dodaje Cesar.
– Przecież ty nawet nie grasz w futbol.
– I już na pewno nie zacznę! – odpowiada ze smutkiem w oczach, jak gdyby dowiedział się, że jego odwieczne marzenie nigdy się nie spełni. Przysięgam, w kręceniu dramy nie ma sobie równych.
– Och, pobrecito[1]. – Próbuję powyciągać go za policzki, jak to zawsze robią ciocie, ale szybko powstrzymuje moje natarcie. Co prawda jest tylko dziesięć miesięcy młodszy, lecz dla mnie już zawsze będzie dzieciuchem. Nie pozwolę mu o tym zapomnieć.
– Z tego, co słyszałem, zadają tam tyle pracy domowej, że ślęczy się nad nią po dziesięć godzin dziennie – zaczyna lamentować. – To podchodzi pod znęcanie. Kiedy będziemy spać? Nie mówiąc o jedzeniu. Padniemy z wycieńczenia! – wykrzykuje, machając ramionami.
Wymierzam mu uspokajający cios poduszką.
– Damy radę! – Postanawiam przemilczeć fakt, że tylko on będzie miał tyle pracy domowej przez te wszystkie zajęcia dodatkowe i warsztaty na uczelni. – Poza tym alternatywa jest chyba jeszcze mniej kusząca, co?
– Jaka alternatywa?
– No wiesz… – wskazuję na jego podbite oko – regularny łomot? – Widzę, jak zaciska szczękę, i od razu żałuję, że zaczęłam ten temat. – Lub spleśniałe nuggetsy podawane na obiad – odwracam jego uwagę. – To jest dopiero znęcanie. W Slayton przynajmniej nie serwują odpadów.
– Może masz rację. – Nie brzmi na rozbawionego. Cesarowi brakuje instynktu samozachowawczego. Odnoszę nieodparte wrażenie, że on wręcz lubi, jak go oklepują.
Obejmuję go ramieniem.
– Luzik, jak zatęsknisz za jedzeniem z Rover, to wystarczy, że poliżesz swoją podeszwę. Poczujesz się, jakbyś nigdy się stamtąd nie wyniósł.
Lekko prycha i podstawia mi stopę pod nos.
– No chyba ty… Moje buty są tak czyściutkie, że ekskluzywne restauracje mogłyby podawać w nich egzotyczne zupy.
– Mówię o podeszwie, tonto[2]. – Zbliżam się do niego z zamiarem pstryknięcia go w ucho, ale wyczuł, co się święci, i pierwszy wyprowadził atak. – Aua! – Łapię się za ucho. Niech to szlag, muszę popracować nad swoim refleksem.
Chociaż może i lepiej wyszło. Gdyby to Cesar oberwał, musiałabym znosić jego dąsy.
Mój telefon zaczyna wibrować, a na ekranie wyświetla się zdjęcie mamy. Nie wiem, dlaczego dzwoni, zamiast po prostu mnie zawołać. Nasz dom nie jest na tyle duży, żebym nie usłyszała. Odbieram, bo co mam zrobić…
– Hejka, mami.
– Ven pa’ acá[3], Yami.
– Już idę. – Rozłączam się. Zanim wyjdę z pokoju, na szybko próbuję ogarnąć jakieś wytłumaczenie dla rozbitego lustra.
– Powiedz mamie, że ja je zbiłem. – Cesar przejrzał moje myśli, chociaż nawet na mnie nie patrzył. Jest w tym dobry.
– Czemu?
– Ty unikniesz kłopotów, a mnie mama nic nie zrobi. – Ma rację. Jest pupilkiem mamusi. Kiedy on stłucze lustro, mama martwi się, czy nic mu się nie stało. Kiedy ja to zrobię, w najlepszym wypadku dostaję szlaban. Ciągle się sobie dziwię, że nie wepchnęłam go jeszcze pod koła pędzącego autobusu.
Przewracam oczami i bez pośpiechu ruszam do pokoju mamy. Idąc korytarzem, staram się ignorować jej kolekcję krzyży i portretów Jezusa, którymi obwiesiła całą ścianę. Jak gdyby jeden Jezus był niewystarczająco święty, aby wypędzić ze mnie lesbijstwo. Nie żeby mama wiedziała, że jest co wypędzać. Szkoda, że Cesar też dał się omamić obietnicami życia wiecznego, bo nawet jemu nie mogę się pożalić, że mama robi z domu kaplicę. Największy z portretów wywołuje we mnie niepokój. Odnoszę wrażenie, że ten z Jezusów nie tylko śledzi każdy mój ruch, lecz także przejrzał mnie na wylot. Ma smutne spojrzenie. Pewnie wie, że Belzebub już rozgrzewa dla mnie kocioł. W żadnej szafie się przed nim nie ukryję. Jeszcze do tego mama ciągle męczy, że „Jezus widzi wszystko”. Na tym etapie mam wrażenie, jakby wnętrzności płonęły mi żywym ogniem. To chyba te krzyże usiłują przeprowadzić na mnie lesborcyzm. Nie podnosząc wzroku z podłogi, w pośpiechu pokonuję tę Galerię Upokorzenia i wchodzę do pokoju mamy.
Prawie wbiłam sobie w nogę niedokończony kolczyk z koralików walający się przy wejściu. Nie wiem, czy taka była intencja, ale jego trójwymiarowy design sprawia, że przypomina gailardię (taki czerwono-pomarańczowy kwiat). Podłoga w pokoju mamy, jak zwykle, pokryta jest grubą warstwą koralików, sznurków, żyłek i innych dupereli składających się na wyposażenie tego typu warsztatu pracy chałupniczej. Mama tworzy inspirowaną Meksykiem biżuterię i ozdoby, które sprzedaje w wolnym czasie. Trzeba przyznać, że wie, co robi. I zdecydowanie nie może narzekać na brak zajęć, ponieważ łączy to z pracą w telefonicznym centrum obsługi klienta i wychowywaniem dwójki dzieci. Zerkam na nią i próbuję wybadać, czy zauważyła, że prawie rozdeptałam jeden z kolczyków, ale jest pochłonięta pracą do tego stopnia, że kompletnie nie zwraca na mnie uwagi.
Klepnięciem dłoni wskazuje mi wolne miejsce obok siebie na łóżku. Włosy ma zebrane w niechlujny kucyk, a na nosie okulary przeciwsłoneczne. Te same, które nosi zawsze w celu ukrycia zapuchniętych od płaczu oczu. Nie wiem, co się wydarzyło tym razem, ale mam przeczucie, że wcale nie chodzi o lustro. Zawsze kiedy ukrywa się przed światem za ciemnymi szkłami, chce rozmawiać ze mną. Cesara woli nie obarczać swoimi zmartwieniami.
Przechodząc przez pokój, uważnie stawiam stopy, szukając wolnych od koralików przestrzeni na podłodze. Wskakuję na łóżko i wtulam się w mamę. Przyjmujemy naszą rytualną pozycję. Jej łóżko jest znacznie wygodniejsze od mojego i niezależnie od tego, ile aktualnie mam lat, zawsze czuję się w nim dużo bezpieczniej. Przytula mnie mocniej i gładzi po włosach. Zamykam oczy i przez chwilę leżymy w ciszy.
Nie mówi nic na temat lustra. Musiała w takim razie nie słyszeć, że je potłukłam. Wiem, że to ja powinnam teraz wspierać ją i pozwolić jej się wygadać, ale czuję się na maksa winna. Muszę się jej najpierw przyznać.
– Rzuciłam pracę – wypalam. Zrywam przysłowiowy plaster za jednym pociągnięciem. Przecież i tak by w końcu zauważyła. – Ale znajdę inną, obiecuję.
– Ay Dios mío…[4] – Przeżegnała się, wzdychając. – Tylko mi nie mów, że Bianca cię do tego namówiła. Ona ma na ciebie zły wpływ.
Na samo wspomnienie jej imienia cała sztywnieję.
– Nie, mami. To moja decyzja. My już nawet ze sobą nie rozmawiamy. – Próbuję się nie skupiać na tym, że przecież powinna była to zauważyć. Z drugiej strony minęło jedynie kilka tygodni, od kiedy Bianca mnie wyoutowała, a mama ma zbyt wiele na głowie i na pewno dlatego jeszcze nie wie.
– Aj, aj, aj…W takim razie porozmawiamy o tym później. – Z jakiegoś powodu nie wydaje się zła. Nie takiej reakcji się spodziewałam. – No dobrze… – Nieśpiesznie przechodzi do tematu, dla którego mnie tutaj zawołała. – Muszę cię prosić o przysługę, skarbie – mówi zachrypniętym głosem.
– O co konkretnie, mami?
– Wiesz, że chcę dla was jak najlepiej…
– No pewnie, że wiem.
– Nie mam pojęcia, co mam zrobić z tym chłopaczyskiem. – Obraca się na plecy. – Wasz ojciec nadawał z nim na tych samych falach, a ja zupełnie nie potrafię znaleźć z nim wspólnego języka.
Milczę. Tatę deportowano do Meksyku, jak miałam dziesięć lat. Czasami rozmawiamy przez telefon i czat wideo, ale na żywo nie widzieliśmy się od lat. Od kiedy wyjechał, mama przeszła istne piekło, próbując sprowadzić go z powrotem tutaj, a do tego wydała wszystkie swoje oszczędności na pomoc prawną oraz sprawy sądowe. Wszystko na marne, bo system nas zawiódł i tata już nigdy do nas nie wróci.
Tata i Cesar to jedyni ludzie, którzy naprawdę mnie rozumieją. Szkoda, że jednego z nich widzę tylko raz na jakiś czas przez kilka minut na ekranie telefonu.
– Rozmawiałam z nim dzisiaj. Tęskni za tobą i Cesarem. – Wyciera łzę wypływającą spod okularów. – Cesar słuchał taty zdecydowanie bardziej niż mnie.
Trochę mi lżej, gdy wiem, że zły nastrój mamy spowodowany jest Cesarem, a nie rozbitym lustrem czy moim odejściem z pracy. Ale jestem pewna, że i tak ostatecznie to mnie się oberwie. Zawsze tak jest.
– Cesar da sobie radę, mami.
Ściskam jej dłoń. Cesar zawsze zgrywa twardziela i nigdy się nie skarży. Sam fakt, że potrafi się obronić, nie oznacza, że możemy tolerować te jego bójki. Razem z mamą próbowałyśmy się dowiedzieć, dlaczego ciągle się z kimś tłucze, ale gdy tylko poczuje się przesłuchiwany, od razu na nas naskakuje i zamyka się w sobie. W związku z tym najlepsze, co mogę dla niego zrobić, to mieć na niego oko, ale najwyraźniej nawet z tym nie daję sobie rady. Wygląda na to, że za każdym razem kiedy odwrócę wzrok, on albo prowokuje rozróbę, albo dostaje łomot. Nic chyba dziwnego, że czuję się zupełnie bezradna. Nie mam pojęcia, co jeszcze mogłabym zrobić, żeby rzadziej wyglądał jak posiniaczony bandzior.
– On ciebie słucha. – Mamie drżą wargi, a ja nie wiem, jak powinnam zareagować. Chowam pokaleczoną pięść w kieszeni bluzy. Jeśli zauważy moje rany, pomyśli, że Cesar bije się z mojego powodu. Jeden fałszywy ruch i cała wina spadnie na mnie. Żyję pod olbrzymią presją, próbując świecić dobrym przykładem dla mojego brata, podczas gdy sama ledwo daję sobie radę.
Po wyjeździe taty powstała niepisana zasada, że to ja zajmę jego miejsce i zatroszczę się o młodszego brata. Dlatego też mama obwinia mnie za każdą tragedię, która wydarza się w życiu Cesara.
Jestem tym zmęczona.
– Co mam zrobić?
– Daj mu dobry przykład. Przekonaj go, że to jest świetna szansa dla was obojga – zaczyna. – Pilnuj go. W nowej szkole będzie mniej uczniów, to może pomóc. – Do złudzenia przypomina to sugestię, że do tej pory słabo radziłam sobie z opieką nad nim. A przecież właśnie po to poszłam do pracy, żeby móc mieć go na oku w szkole pod wezwaniem Jezusa. Mam ochotę jej wygarnąć, że to, co przytrafia się Cesarowi, wcale nie jest moją winą, ale ona tego w życiu nie skuma.
– Dobrze, mami.
– Jeszcze jedno. Masz szlaban.
– Że co? – Podnoszę się. Jak śmie prosić mnie o przysługę, jednocześnie dając mi szlaban? W dodatku nadal mnie przytulając. Tak szybko wyrwałam się z jej uścisku, że prawie skręciłam sobie kark.
– Szlaban minie, jak znajdziesz nową pracę. Wiesz, że nie stać mnie na twoje czesne.
– Znajdę ją – zapewniłam. Przecież taki miałam zamiar. A szlaban i tak niezbyt mnie rusza, bo nie widuję się z nikim poza Cesarem.
– I zatroszczysz się o brata.
– Tak będzie, mami – odpowiadam, wytaczając się z łóżka.
Cesarowi powiem, że rozmawiałyśmy o lustrze.
[1] Pobrecito (hiszp.) – biedactwo (wszystkie przypisy w książce pochodzą od tłumacza).
[2] Tonto (hiszp.) – głupku.
[3] Ven pa’ acá (hiszp.) – Przyjdź do mojego pokoju.
[4] Ay Dios mío… (hiszp.) – Mój Boże…
NIE BĘDZIESZ MIAŁA BOGÓW CUDZYCH PRZED KAPITALIZMEM
Powinnam zajmować się teraz wakacyjnym projektem na zajęcia z kompetencji językowych, ale większym priorytetem w tej chwili jest dla mnie znalezienie pracy. Swoją drogą powiedzcie sami, w jakiej normalnej szkole zadają pracę domową na LATO? Jak już przestanę być bezrobotna, to chyba swój referat przygotuję na temat nieetyczności i życioupierdliwości prac domowych.
Niezależnie od tego, jak bardzo pochłonie mnie wypełnianie zgłoszeń, domowy areszt wywołuje we mnie poczucie samotności. Zazwyczaj Bianca dodawała mi w takich sytuacjach emocjonalnej otuchy lub służyła radą, ale teraz już wiem, że tak naprawdę były to tylko pozory przyjaźni.
Jakaś część mnie jest jej wdzięczna za to, że powiedziała o mojej orientacji tylko (albo aż!) trzem osobom – dwójce naszych wspólnych znajomych: Stefani i Chachi, a także swojej mamie – ale ta część mnie jest żałośnie naiwna. Nie powinna była mówić o tym nikomu. Rozmyślając nad naszą relacją z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku, że dziewczyny, z którymi się trzymałam, tolerowały mnie tylko ze względu na Biancę. To ona była przewodniczącą naszej ekipy, a my byłyśmy jej wiernymi naśladowczyniami.
Chociaż mam wrażenie, że nazwanie jej „przewodniczącą” nie oddaje w pełni funkcji, jaką pełniła. Ona była główną gwiazdą, a ja jej supportem – coś bardziej w ten deseń.
Może nawet odrobinę przysłodziłam sobie tym określeniem. Fanka w opałach, wiecznie ratowana przez swoją bohaterkę – taki opis lepiej charakteryzuje naszą więź. Wszyscy mają gdzieś tę postać. Tak więc, serio, jestem wdzięczna Biance za rozwalenie tego związku-iluzji, bo przynajmniej nie muszę już dłużej grać tej durnej roli. Teraz to ja jestem główną bohaterką, a ona – czarnym charakterem.
Tak sobie myślę, że już wtedy byłam bardzo naiwna. Na własne oczy widziałam, jaką okropną osobą jest Bianca. Potrafiła obrabiać dupę każdemu bez żadnej konkretnej przyczyny. Patrzyła z góry na każdego, kto nie należał do naszej ekipy. Czułam się wyjątkowa pod parasolem Bianki, ogrzewałam się trochę w cieple jej popularności. Powinnam była przewidzieć, z jaką łatwością obróci się przeciwko mnie i zrobi ze mnie swój nowy cel.
Przez jakiś czas poszukiwanie pracy skutecznie odwraca moją uwagę od tematu Bianki. Chociaż na chwilę mogę oderwać się od myślenia o tym, jak bardzo jej nienawidzę, i skupić się na odpowiadaniu na oferty pracy lub kompulsywnym przepisywaniu mojego CV. Jednak jedyne, co udało mi się znaleźć na przestrzeni czerwca i lipca, to kilkoro kierowników działu personalnego gotowych zmiażdżyć mi serce odmową. Co prawda nie da się ukryć, że mój życiorys nie robi wielkiego wrażenia, niezależnie od tego, jak bardzo go koloryzuję. Miałam tylko jedną pracę – jako baristka, ale nawet tej nie udało mi się utrzymać przez całe lato, a na więcej ofert zatrudnienia w najbliższej okolicy nie mam co liczyć.
Teoretycznie wolno mi używać telefonu tylko do szukania pracy i jeśli coś mi się stanie, ale kto mi zabroni gapić się na pusty ekran w przerwach od odpowiadania na ogłoszenia. Tapeta w telefonie trochę poprawia mi zepsuty brakiem powiadomień humor. Jest nią zdjęcie, na którym razem z tatą pozujemy, jakbyśmy mieli zamiar zgłosić się do najnowszej edycji Top Model. Miałam wtedy osiem lat, więc papi musiał klęknąć, żeby zrównać się ze mną wzrostem; z rękami opartymi na biodrach patrzymy w obiektyw. Uśmiecham się do zdjęcia i zastanawiam się, czy nie zadzwonić do taty, ale przypominam sobie, że przecież mam szlaban, i rezygnuję z tego pomysłu. Nie pozostaje mi nic innego jak dalej gapić się na brak powiadomień.
Mam cichą nadzieję, że zobaczę wiadomość od Bianki, przez co czuję do siebie ogromne obrzydzenie. Nie powinnam za nią tęsknić. Powinnam być wściekła. I niby jestem, ale…
– Ech… – wzdycham i wlokę się do pokoju mamy, gdzie przeskakuję nad stertami biżuterii prosto na łóżko. Zabiłaby mnie z zimną krwią, jeśli zmiażdżyłabym stopą którąś z jej prac. Z intencją ukrycia się przed światem naciągam kołdrę na głowę i zaczynam rozmyślać.
Skoro mama może pokryć tylko połowę mojego czesnego, oznacza to, że jeśli nie znajdę pracy i nie zarobię na drugą połowę, będę musiała wrócić do Rover. Sama. Nie mogłabym wtedy zajmować się Cesarem tak, jak chciałaby tego mama. I tak już jest wystarczająco wkurzona za to, że nie udało mi się dostać razem z nim na zajęcia dla geniuszy. Jeśli wpakuje się w jakiekolwiek kłopoty i straci stypendium, to ja będę temu winna.
O to tu tak naprawdę chodzi. Nie o moją „ucieczkę” przed Biancą. Fakt, że już nigdy więcej jej nie zobaczę, będzie tylko dodatkową zaletą całej tej sytuacji. No, o ile uda mi się znaleźć pracę i zarobić na czesne. Problem w tym, że nikt nie chce zatrudnić szesnastolatki bez samochodu i doświadczenia. Muszę zacząć myśleć nieszablonowo. Siadam i pozwalam, aby kołdra sama się ze mnie zsunęła. Myśl. No myśl.
To łóżko jest zbyt wygodne, by móc w nim porządnie pomyśleć, więc zeskakuję na podłogę. Niestety tutaj też nie mogę się skupić. Rozprasza mnie biżuteryjny pieprznik mamy. Zostawia na wpół skończone produkty rozrzucone po całej podłodze i nie trudzi się nawet na tyle, by oddzielić gotową biżuterię od tej niedokończonej. Zaczynam ogarniać jej bałagan z nadzieją, że pomoże mi to uporządkować myśli. Szczerze mówiąc, mogłaby zarobić dużo więcej, gdyby tylko trochę tu posprzątała i włożyła odrobinę wysiłku w rozreklamowanie swojego wirtualnego sklepu Etsy. Z ciekawości odpalam neta i obczajam, co ona w nim ma.
Muszę przyznać, że ten jej sklepik to jakaś totalna żenada. Zdjęcia wyglądają, jakby były zrobione telefonem z klapką, a do tego ten ohydny, sprany ciemnoniebieski dywan mamy w tle… Jak by to ująć? No za cholerę nie współgra on z wyrazistymi kolorami biżuterii.
Mama kompletnie nie ogarnia social mediów i jakiejkolwiek technologii. Tak więc zrobię jej niespodziankę – przeprowadzę drobną modernizację jej sklepu Etsy i założę firmowego Instagrama. To powinno pomóc zmienić jej wizerunek w sieci. Skrupulatnie przetrząsam jej prace i wybieram najlepsze z każdego rodzaju – kilka prostych świecidełek, jak kolczyki z paciorków lub naszyjniki z kryształem na łańcuszku, na których zarabia grosze, jej ręcznie plecione bransoletki, które zawsze robią furorę na wiejskich rynkach, i to, co lubię najbardziej – robótki z koralików.
Wybrane przez nią kolory nabierają głębi, kiedy są splecione, jak gdyby to sam wzór budził w nich życie. Jej naszyjniki, kolczyki i bransoletki z koralików przypominają mi Meksyk. Ostatni raz byłam tam w pieluszce, ale tylko tam naprawdę czuję się jak w domu.
Wygładzam białe prześcieradło, którym mama przykryła łóżko, i układam na nim jej skończone prace. Prezentują się całkiem nieźle, ale nie tak dobrze, jak by mogły. Znacznie lepiej wyglądałyby na modelce. Tak się składa, że ja zawsze jestem chętna na drobną i szybką metamorfozę. Paznokcie, twarz i włosy zrobione. Czas nałożyć biżuterię i pstryknąć kilka oszałamiających fotek.
– Cesar! ¡Ayúdame![5] – krzyczę.
– Z czym? – odkrzykuje.
– No przyjdźże, no!
– Idę, już idę. – Cesar przychodzi i wpatruje się we mnie i biżuterię mamy rozłożoną na łóżku. – Eee… co ty odwalasz?
– Zarabiam… – Uśmiecham się. – A ty będziesz moim fotografem.
– Jeśli obiecasz, że pójdziesz ze mną po takisy.
Ciekawe. Mogłabym przysiąc, że słyszałam, jak przekonywał jakąś dziewczynę przez telefon, że jest chory i nie da rady się spotkać. Takisy to tylko wymówka, żeby wyciągnąć mnie z chaty. Nigdy się nawet nimi ze mną nie dzieli, co akurat by mnie bardzo drażniło, gdybym je faktycznie lubiła. Wydaje mi się, że Cesar przepuszcza spotkania towarzyskie, żeby sprawdzać, jak się trzymam.
Nie wie dokładnie, co się stało, ale jestem pewna, że roztrzaskane lustro i brak Bianki mogły naprowadzić go na odpowiedni trop. Od dzieciństwa spędzałyśmy razem całe dnie – czy to u mnie, czy u niej – tymczasem lato prawie dobiega końca, a jej nie było ani razu od zakończenia roku.
– Ale ja mam szlaban – jęczę.
– Mama jest w pracy. – Mruga, ale ewidentnie nie wie, jak to zrobić bez wykręcania głowy i rozdziawiania japy. – Poza tym i tak chciała, żebyśmy zanieśli tamales[6] pani Violecie. Nie musi wiedzieć, że poszliśmy też po takisy.
Nie musi mnie długo namawiać, bo osobiście uważam, że niesłusznie dostałam ten szlaban. Jestem pewna, że mama go cofnie, jak tylko usłyszy o moim superpomyśle na jej biznes. Prawdę mówiąc, wolałabym też, żeby Cesar nie szwendał się sam po osiedlach. Mama na pewno też by tego nie chciała. Przysięgam, on ma nad sobą jakieś fatum, które ściąga na niego kłopoty zawsze, kiedy nie ma mnie w pobliżu, a chłopak, z którym wiecznie się tłucze, mieszka w okolicy. Wolałabym nie ryzykować, że się spotkają, nawet jeśli na zewnątrz jest tak gorąco, że można by usmażyć jajko na ulicy.
– Zgoda, ale najpierw fotki. – Wręczam Cesarowi swój telefon, a ten bez żadnego ostrzeżenia zaczyna strzelać serie.
– Nie jestem gotowa! – W pośpiechu wsuwam bransoletkę i prężę nadgarstek do kamery, ale Cesar kręci głową.
– Nałóż też te. – Wskazuje parę brązowo-niebieskich kolczyków, które tworzą zestaw z bransoletką.
Zakładam kolczyki i przybieram pozę, w której łapię się za ucho, aby zademonstrować wszystkie artykuły.
– Odpuść ten dzióbek. Twoich ust nawet nie widać – sugeruje brat, a ja rozluźniam zaciśnięte wargi.
Cesar robi fantastyczne zdjęcia, ale strasznie się przy tym panoszy. Reżyserskim tonem dyktuje mi pozy i wskazuje, która biżuteria pasuje do którego zestawu ubrań. Jednak nie trwa to zbyt długo, bo po chwili zaczyna się nudzić i postanawia się na mnie wypiąć. Zostawia mnie samą z arcytrudnym wyborem nazwy sklepu i nicku na Insta. Po jakiejś godzinie dywagacji zdecydowałam się na JoyeriaFlores dla obu. Do tej pory sklep mamy na Etsy nosił nazwę: Maria749 i – co tu dużo mówić – zmiana była konieczna. Teraz potrzebuję trochę kasy na opłatę za wystawienie produktów na sprzedaż. Usuwam wszystkie dotychczasowe, bo trudno ogarnąć, co tak naprawdę można tu kupić. I z tego, co widzę w apce, mama nie sprzedała nic od dłuższego czasu. Ale to się niebawem zmieni. Pokażę mamie jej nowy sklep dopiero, jak go porządnie rozbujam. Łatwo nie będzie, ale dam z siebie wszystko.
Jedyny problem jest taki, że oddałam jej wszystkie pieniądze, które zarobiłam w ostatniej pracy, żeby mogła z nich pokryć koszty mojego czesnego. Na szczęście jest ktoś jeszcze, kogo mogę poprosić o gotówkę. Wysyłam krótką wiadomość do taty, w której opisuję cały biznesplan, załączam kilka fotek i informuję o wysokości opłat za wystawienie produktu. Kilka chwil później rozlegają się wibracje zwiastujące odpowiedź.
Papi: Ay, que linda[7]<3 Mama na pewno się ucieszy. Nie mogę się doczekać jej reakcji.
Ledwie zdążyłam doczytać wiadomość, kiedy dostałam powiadomienie o przelewie. Przysłał mi wystarczająco pieniędzy na pokrycie opłaty za wystawienie pierwszych dwudziestu przedmiotów, a także dodatkowe dwadzieścia dolarów i kolejną emotkę serca.
Jak tu go nie kochać?
Kiedy pokryłam już koszty wystawienia towaru, dokładnie wszystko wyliczam, tak żeby uwzględnić w każdej cenie opłatę za dodanie oferty, opłatę transakcyjną i opłatę manipulacyjną, aby na niczym nie stracić. Jak to możliwe, że nikt nie chce mnie zatrudnić pomimo tak ewidentnej smykałki do biznesu? Ich strata.
Po wystawieniu wszystkich najlepszych produktów udostępniam na swoim Twitterze zdjęcia wraz z linkami. Opatruję je dopiskiem o tym, że mama ciężko pracuje, żeby zapewnić nam wszystko, czego potrzebujemy. Dodaję też, że bardzo ją kocham, takie tam. Kicz na maksa, ale ludzie się na to nabierają.
– To idziemy w końcu czy nie? – Cesar wraca do pokoju z poważną miną.
Jeszcze kilkukrotnie czytam opis, zanim post trafi do sieci. Kiedy nareszcie schodzę na dół, Cesar czeka już na mnie przy drzwiach, z zamrożonymi tamales w rękach. Zawinął je w papierowe talerzyki, żeby zanieść pani Violecie. Kiedy rok temu zmarł jej mąż, bardzo się załamała i od tamtej pory przestała o siebie dbać, ale sąsiedzi pilnują, żeby nie padła z głodu. Zawsze była osiedlową babcią i opiekowała się wszystkimi dzieciakami z sąsiedztwa, bo niczyi rodzice nie mogli pozwolić sobie na niańkę. Nierzadko siedzieliśmy w ósemkę w jej dwupokojowym mieszkaniu i świetnie dawała sobie z nami radę. Ona kiedyś opiekowała się nami, więc teraz to my opiekujemy się nią.
Jak tylko wyszliśmy z domu, usłyszeliśmy smutną muzykę w wykonaniu mariachi niosącą się echem po okolicy. Jej źródłem jest dom pani Violety. Kiedyś puszczała więcej żywej muzyki ludowej, do której śmiało można by potańczyć, a teraz na jej playliście królują tylko depresyjne kawałki. Przesiaduje całe dnie w ogródku przed domem i zamęcza sąsiadów zapętloną muzyką żałobną.
Całą drogę sprawdzam telefon. Zero powiadomień. Stworzyłam sklep i profil na Insta jakieś kilka minut temu, więc to pewnie za wcześnie, żeby się przejmować. Wsuwam telefon z powrotem do kieszeni, mając nadzieję, że przy kolejnym sprawdzeniu będzie trochę lepiej. Minęliśmy zaledwie dwa domy, a moje buty nagrzały się od chodnika tak, że czuję się, jakbym była przypiekana na comalu[8]. Przeszliśmy jakieś półtora metra, a jestem już cała mokra. Uroki mieszkania w Phoenix. Ale czego się nie robi dla rodziny, prawda?
Po drodze do pani Violety mijamy dom, w którym mieszka Bianca, ale staram się go ignorować i patrzę wyłącznie przed siebie. Nie chcę widzieć ogrodu kwiatowego, którego nie dane nam było dokończyć. Wolałabym nie widzieć malowanych przez nas ceramicznych donic. A nuż przypomniałyby mi o wszystkich miłych chwilach, które wspólnie przeżyłyśmy, podczas gdy ja próbuję przekonać samą siebie, że to okrutna, pozbawiona uczuć suka. Gdy zbliżamy się do jej domu, Cesar gapi się na niego, przez co ja robię dokładnie to samo.
W doniczkach są kwiaty. I to całkiem nieuschnięte. Ściska mi żołądek, a słońce zdaje się parzyć ze zdwojoną siłą. Posadziła resztę roślin beze mnie.
– Co tak w zasadzie się między wami wydarzyło?
Naprawdę liczyłam na to, że przemilczy sprawę, ale wiedziałam, że prędzej czy później poruszy ten temat.
– Nic, ta dziewczyna jest dla mnie martwa. – Wycieram pot z czoła.
– To nie mogło być nic, skoro tak reagujesz – kpi Cesar.
– Nie chcę o tym rozmawiać. – Rana na sercu po wbitym przez Biancę nożu jeszcze się nie zabliźniła. Ale Cesar nie może o niczym wiedzieć. Skoro Bianca przestała dla mnie istnieć, nie muszę się zastanawiać nad tym, jak wyglądałoby moje życie, gdybym nigdy nie powiedziała jej prawdy o swojej orientacji. Skoro Bianca nie żyje, mogę raz na zawsze o niej zapomnieć i żyć dalej. Uwielbiam tę naszą zasadę, która pozwala na zadanie pytania tylko raz, ponieważ dzięki niej nie muszę nad tym zbyt długo rozmyślać.
Doceniam też to, że Rover było na tyle duże, że plotki nigdy nie wychodziły poza grono najbliższych znajomych. Cokolwiek mówiono o mnie za moimi plecami, do Cesara nigdy to nie dotarło, tak jak do mnie nie docierały komentarze na temat Cesara. I chciałabym, żeby tak pozostało.
Wyciągam telefon, żeby odgonić jakiekolwiek myśli o Biance. Na Instagramie przybyło kilka lajków i obserwujących, ale nie jest to na tyle zawrotna liczba, żebym mogła zacząć zajmować się sklepem na pełen etat. Z lekkim jęknięciem wypuszczam z siebie powietrze. Zdaję sobie sprawę, że to wymaga czasu, ale cierpliwość nie jest moją mocną stroną.
– Przestań to sprawdzać. Zaoszczędzisz sobie trochę nerwów – upomniał mnie Cesar; zdążył, jeszcze zanim pitbull pani Violety wyczuł nas z odległości kilku domów i zaczął ujadać. Tyle wystarczyło, by Cesar przestał prawić mi morały. Ale muszę mu przyznać rację. Upominam się w duchu, by przestać sprawdzać telefon przynajmniej do powrotu do domu. Wyciszam go, żeby żadne powiadomienia nie przeszkodziły mi w tym postanowieniu.
Cesar podchodzi do metalowej siatki i wita się ze szczeniaczkiem, który liże mu dłonie przez oczka w ogrodzeniu. Biedny piesek. Ma zakaz wchodzenia do domu i jest dożywotnio skazany na ostrzyżony do gołej ziemi trawnik przed domem pani Violety. Większość z nas pomaga jej, przynosząc jedzenie, a jakieś dzieciaki w ramach wolontariatu dbają o jej trawnik, który trochę wymknął jej się spod kontroli. Trawa może i jest zawsze ścięta, ale biednego pitbulla pozbawili ostatniej rozrywki, jaka mu została.
Cesar nigdy nie przechodzi obok tego domu obojętnie. Poza wspólnym wysiłkiem całego sąsiedztwa jeszcze szczeniaczek trzyma panią Violetę przy życiu. Suczka ma tylko rok i jest wystarczająco słodka, by odwrócić uwagę Cesara od moich problemów. Widzę, że mój brat próbuje wypełnić pustkę, którą zostawiła Bianca, mimo że wie bardzo niewiele na temat naszego rozstania. Bardzo go za to kocham.
Pani Violeta wydaje się nas nie zauważać, dopóki nie staniemy z nią buty w buty, nie wyprzytulamy się i nie wycałujemy. Uśmiecha się do nas ze łzami w oczach, ale nic nie mówi.
– Przynieśliśmy tamales! – Cesar przekrzykuje muzykę i wskazuje na talerze, które trzymam w rękach. Starsza pani nie odpowiada, więc wchodzimy do środka, by je dla niej podgrzać. Inaczej nigdy ich nie zje. Podczas gdy Cesar zajmuje się jedzeniem, ja trochę ogarniam w salonie. Wszystkie meble przykrywają plastikowe narzuty chroniące przed niczym innym niż wygodą. Jako dziecko bardzo ich nienawidziłam i do tej pory nie rozumiem ich funkcji. Narzuta na jednej z naszych kanap nadal nosi lekko wyblakłe ślady markera z czasów, kiedy razem z Biancą jako małe dziewczynki chciałyśmy „nadać wystrojowi trochę smaku”. Twarz zaczyna mi płonąć na samo wspomnienie. Odnoszę wrażenie, że dokądkolwiek bym nie poszła, Bianca już tam na mnie czeka, by ze mnie drwić.
Kiedy jedzenie jest już ciepłe, razem z Cesarem siadamy na tarasie pani Violety i czekamy, aż zje. Umilamy jej ten czas różnymi historyjkami wymyślonymi w celu poprawienia jej humoru. Im dłużej z nią jesteśmy, tym mniej smutne wydają się jej oczy. Zanim się pożegnamy, upewniamy się, że raczy nas niewymuszonym uśmiechem i że nie spędzi reszty dnia, płacząc.
– Bardzo wam dziękuję. Los quiero muchísimo[9] – wyszeptuje, całując mnie w czoło, a potem powtarza to samo z Cesarem.
– My panią też – odpowiadamy jednogłośnie i ściskamy ją mocno, po czym wychodzimy do pobliskiego spożywczaka kupić takisydla Cesara i wracamy do domu. Pomarańczowy dom, który wspólnie z tatą pomalowaliśmy któregoś lata, zdecydowanie odróżnia się od pozostałych. Chcieliśmy zrobić mamie miłą niespodziankę, bo pomarańczowy to jej ulubiony kolor. Myślę, że jesteście w stanie sobie wyobrazić, że ekipa malarzy składająca się z ośmiolatka i dziewięciolatki nie poradziła sobie z tą fuchą zbyt dobrze. Mama twierdzi, że nie chce przemalować domu, bo nas na to nie stać, ale ja uważam, że nie robi tego ze względu na sentyment do taty.
Kiedy już wróciliśmy do domu, cali spoceni i bez takisów (tylko w moim przypadku), pozwalam sobie na krótkie zerknięcie w telefon. JoyeriaFlores bynajmniej nie stała się viralem, ale ma już kilkaset powiadomień z Twittera i Instagrama i niemałą liczbę entuzjastycznych komentarzy. Szybko wchodzę w apkę Etsy.
Nie. Do. Wiary.
Sprzedała się już połowa produktów. Rzucam się na łóżko, trzęsąc się i piszcząc z radości. Zaniepokojony odgłosami Cesar przychodzi sprawdzić, co się stało.
– No dobra… Chyba nie chcę wiedzieć. – Przerażony moim atakiem radości i ogłuszony piskiem powoli wycofuje się z mojego pokoju.
Jak już się uspokoiłam, wrzuciłam post z podziękowaniami za tak ciepły odbiór i z obietnicą szybkiego uzupełnienia asortymentu. Następnie zabieram się do pracy i próbuję sprzedać to, co zostało. Wracam do pokoju mamy, zakładam na siebie biżuterię i nagrywam kilka tiktoków. Wrzucam tylko jednego, a resztę zapisuję z zamiarem zamieszczenia ich później. Mam nadzieję, że któryś z tych filmików trafi do zakładki „Dla Ciebie” wszystkich użytkowników aplikacji i każdy dowie się o naszym sklepie. Otwierają się drzwi wejściowe, więc pędzę przywitać się z mami, nastawiając się na natychmiastowe cofnięcie szlabanu.
– Mami, mam dla ciebie niespodziankę! – oświadczam, przytulając się do niej.
– Niespodziankę? – Podnosi brwi.
Wyciągam telefon z kieszeni i pokazuję jej mój ostatni post, który właśnie podbija Twittera. Wstrzymując oddech, uważnie obserwuję jej wyraz twarzy i próbuję odgadnąć, ile przeczytała. Nie zmieniając miny, klika w link do Etsy.
– Co myślisz o nazwie? Spójrz na liczbę zamówień! Czy to nie wspaniałe? Właśnie to będzie moją nową pracą! Pomogę ci z tworzeniem nowej biżuterii i w pełni zadbam o nasze media społecznościowe oraz sklep. – Mam wrażenie, że za chwilę poryczę się ze szczęścia. Mami na pewno pęka z dumy, że jej córka jest takim rekinem biznesu. Oddaje mi telefon.
– Natychmiast to usuń.
Wryło mnie. Jaja sobie robi.
– Słucham?
– Natychmiast to usuń.
– Ale dlaczego? – Mimowolnie łamie mi się głos. Naprawdę sądziłam, że to superpomysł.
– Bo tak mówię.
Wpatruję się w nią z otwartą ze zdziwienia buzią. Czy ona zdaje sobie sprawę, jak ogromna to dla niej szansa? Dla nas wszystkich. Przecież sama chce zarabiać więcej pieniędzy! Mnie uziemiła, bo nie przynoszę do domu kasy! Czemu jest tak cholernie uparta? To był świetny pomysł i, szczerze mówiąc, nic lepszego nie wymyślę. Cokolwiek bym zrobiła, jej to nie pasuje.
– Mija, za mną ciężki dzień, nie mam ochoty teraz o tym rozmawiać. – Przechodzi obok mnie i bez słowa kieruje się w stronę swojego pokoju. Ja do swojego wpadam jak burza, rzucam się z powrotem na łóżko i wrzeszczę w poduszkę.
Tacie bardzo spodobał się mój pomysł i gdyby to on decydował, na pewno pozwoliłby mi go zrealizować. Może poproszę go o pomoc. A może po prostu się wyżalę. Wysyłam mu głosówkę.
– Paaaaaapi, strasznie za tobą tęsknię. Mama zachowuje się jak ostatnia świnia – nagrywam, po czym usuwam i zaczynam raz jeszcze.
– Papiiiiii, powiedz swojej żonie, żeby przestała być takim okropnym knurem! – Usuwam.
Przy nagrywaniu siódmej głosówki zeszła ze mnie cała złość. Ostatecznie wysyłam raczej stonowaną wiadomość, w której spokojnie wyjaśniam mu całą sytuację. Liczę na to, że on zaczaruje mamę i przemówi jej do rozumu.
Mój telefon nie przestaje wibrować od powiadomień, aż w końcu zdjęcie-tapeta, na którym pozuję z tatą, zaczyna blednąć, po tym jak rozładował mi się telefon. Chyba daruję sobie podłączanie go do ładowarki, bo bardzo nie chcę informować wirtualnej klienteli o tym, że zamykam sklep w dniu jego otwarcia.
Rano podłączam telefon do ładowania; powiadomienia w dalszym ciągu nie ustają. Jestem wkurzona, bo cały mój wysiłek poszedł na marne. Ale wtedy dostrzegam dwie wiadomości. Jedna od mamy…
Mami: Nie usuwaj sklepu…
I jedna od taty.
Papi: Pogadałem z nią ;)
[5] ¡Ayúdame! (hiszp.) – Pomóż mi!
[6] Tamales (hiszp.) to danie meksykańskie – nadziewane ciasto kukurydziane.
[7] Ay, que linda (hiszp.) – Bystrzacha.
[8] Comal (hiszp.) to tradycyjne naczynie meksykańskie, przypominające wklęsłą patelnię.
[9] Los quiero muchísimo (hiszp.) – Bardzo was kocham!
NIE BĘDZIESZ POŻĄDAŁA CIAŁA BLIŹNIEJ SWEJ
Dzisiaj pierwszy dzień szkoły, a ja nadal nie mam w pokoju lustra. Na szczęście przez ostatni miesiąc mama była na tyle zajęta i roztargniona, że wciąż nie dowiedziała się o tym, że je roztrzaskałam, a już moja w tym głowa, by tak pozostało. Rzadko przychodzi do mojego pokoju, więc nie powinno być trudno. Jednak są też pewne minusy tej sytuacji. Teraz, jeśli chcę się wyszykować, muszę korzystać z lustra w łazience, która jest wiecznie zasmrodzona przez Cesara, bo on zawsze wpycha się przede mną. Włączam wentylator z nadzieją, że nie otruję się wypuszczonymi przez niego toksycznymi oparami.
Lustro w łazience jest dużo większe niż to z mojej rozbitej toaletki, co sprawia, że czuję się trochę nieswojo. Jest coś niepokojącego w oglądaniu wpatrującego się w ciebie własnego odbicia. Skoro oczy są zwierciadłem duszy, mam wrażenie, że naruszam własną prywatność. Mój wzrok przykuwa pradawna mądrość Majów, Kodeks Serca: In Lak’ech Ala K’in, przyklejona przez Cesara w rogu lustra, a pod nią słynny wiersz.
Tú eres mi otro yo. / Ty jesteś moim drugim ja.
Si te hago daño a ti, / Jeśli krzywdzę Ciebie,
Me hago daño a mí mismo. / Krzywdzę też siebie.
Si te amo y respeto, / Jeśli Cię kocham i szanuję,
Me amo y respeto yo. / Kocham i szanuję siebie.
O ironio, jest to jeden z ulubionych wierszy nastolatka, który non stop wszczyna bójki. Może lubi go tak bardzo dlatego, że był on w zasadzie mantrą naszego taty. On nigdy nie wstydził się naszych korzeni i chciał, żebyśmy też byli dumni z naszego pochodzenia. Co jakiś czas siadał z nami i dawał nam wykłady na tematy takie jak imigracja, dyskryminacja z powodu koloru skóry czy też historia naszych przodków – wiecie, takie typowe rozmowy rodzica z dziećmi. Wtedy tego nienawidziłam, ale muszę przyznać, że teraz trochę za tym tęsknię.
Mama zawsze miała inne sprawy na głowie, no i ma zwłaszcza teraz. Jest po prostu zbyt zajęta, żeby kontynuować tę tradycję.
Nieobecność taty sprawia, że mam mniejsze poczucie przynależności. Nie to co Cesar, on się ze swoją przynależnością etniczną absolutnie nie kryje. Zamiast „mam tak samo” mówi „in lak’ech” i na szyi nosi zarówno krzyżyk, jak i łańcuszek z zawieszką jaguara – myślę, że dla oswojenia strachu. A może to jego sposób na zrekompensowanie braku kontaktu z naszymi korzeniami, odkąd wyjechał tata.
Ja radzę sobie ze swoimi lękami na własny sposób – doskonaląc kreski na oczach. Idealna kreska sprawia, że patrzenie na siebie w lustrze staje się bardziej znośne. A jeśli teraz uda mi się zrobić ją perfekcyjnie, będę się mniej denerwować dzisiejszym dniem. Trochę trzęsie mi się ręka, więc pierwsza próba idzie w wacik.
Będzie dobrze. Ułożyłam przecież niezawodny plan działania.
1. Znajdź nową przyjaciółkę.
2. Spróbuj jej nie podrywać.
Ta myśl mnie uspokaja. Dzięki temu w końcu udaje mi się narysować prostą kreskę. Obudziłam się dziś późno, a to wszystko przez Cesara, który urządzał sobie nocne telefoniczne pogaduszki z jakąś lalą. Chyba zapomniał, że mamy ściany z papieru. Przez brata napaleńca nie mam teraz czasu umalować całej twarzy. No trudno, będzie, jak jest. Hehe.
– Yamilet, ¡apúrate![10] – Przestraszona krzykiem mamy prawie po raz kolejny rozmazałam sobie kreskę. Jak dobrze, że jednak jest prosta, bo musiałabym zaczynać ją od nowa, a mama byłaby zmuszona czekać kolejne pięć minut. Mamy jeszcze mnóstwo czasu, a ona za wszelką cenę chce nas zawieźć wcześniej, żebyśmy na pewno znaleźli swoje sale na czas.
– Już kończę! – odkrzykuję, wciskając się w mundurek, który składa się z niebieskiej koszuli i spódnicy w kratę. W tej szkole panuje zasada, że spódnica powinna sięgać kolan. Ta, którą mam, może i sięgałaby kolan naturalnych rozmiarów lalce Barbie, ale nie mnie. Mnie sięga prawie do kostek. Podwijam górę spódnicy tak, żeby podnieść ją do wysokości kolan. Jest lepiej, trochę mniej chcę wydłubać sobie oczy. Zgodnie z zasadami panującymi w szkole wpuszczam koszulę w spódnicę. Naciągnięta w ten sposób koszula podkreśla mój brzuch, więc lekko ją wyciągam – tak, żeby luźno wisiała. Względnie zadowolona ze swojego wyglądu łapię za torbę i idę do kuchni zrobić sobie tosty.
Cesar wpycha się przede mnie, zanim zdążę przygotować jedzenie. Ma na sobie niebieską koszulę wpuszczoną w spodnie khaki. Wyciąga rękę, jakbyśmy się nigdy wcześniej nie spotkali, i potrząsa moją tak mocno, że mógłby mi zwichnąć bark.
– Uszanowanko! Słodki Jezu, ależ nam się dzisiaj pogoda udała, prawda? – mówi przez nos z trzema różnymi akcentami, z których żaden nie jest jego naturalnym. Nieustannie potrząsając moją dłonią, wskazującym palcem drugiej ręki poprawia niewidzialne okulary.
Prostuję się i odwzajemniam jego uścisk.
– Niebywale się udała, trzeba przyznać. Jest zdumiewająco przyjemnie. Pozdrowienia dla rodziny. – Brzmię, jakbym przyleciała z Londynu.
Kurtuazyjnie dygam, najlepiej, jak potrafię rozciągając końce spódnicy na boki, Cesar się kłania, a mama zdziela nas po głowach. Uderzenia praktycznie nie poczuliśmy, za to jej wzrok sprawia nam fizyczny ból.
– Trochę powagi. – Strofuje nas, po czym lekko się uśmiecha. – Pięknie wyglądacie.
Kiedy wychodzimy z domu do samochodu, po drugiej stronie ulicy Bianca i jej mama robią dokładnie to samo. Zakrywam twarz, robiąc z dłoni daszek, i wpadam do auta, modląc się, żeby mama ich nie zauważyła.
Marzenie ściętej głowy.
Z przedniego siedzenia widzę, jak mama macha entuzjastycznie, idąc w ich stronę, ale Bianca i jej mama po prostu ją ignorują.
– To było dziwne – mówi mama, kiedy otwiera drzwi samochodu i wchodzi do środka. Cesar wsuwa się za nią na tylne siedzenie.
– Przecież mówiłam ci, że się już nie przyjaźnimy – odpowiadam, wciskając kręgosłup w fotel, żeby Bianca mnie nie zobaczyła, jak będą nas mijać. Nie żeby jakoś specjalnie patrzyła w naszym kierunku.
– To wcale nie tłumaczy tych dwóch gburek. – Mama marszczy brwi.
– Wybacz – mamroczę, jakby to była moja wina.
Na całe szczęście szybko zmienia temat i przez całą drogę do szkoły przesadnie się emocjonuje i nawija, jaka to jest z nas dumna i jak bardzo się cieszy, że „zaczynamy nowy rozdział w naszym życiu”. Doceniam fakt, że postarała się, aby jednoznacznie wybrzmiało, że jest jednakowo dumna z nas obojga, a nie tylko z Cesara. Jak sądzę, niespodziewany sukces naszego sklepu Etsy mógł się do tego w dużej mierze przyczynić. Nikt z nas się nie spodziewał, że będzie się on cieszył tak dużą popularnością. Wolałabym jednak, aby była bardziej powściągliwa z tą dumą, ponieważ nie chciałabym jej zawieść. Dlatego wyłączam się i udostępniam zapisane wcześniej filmiki na TikToku.
Kiedy podjeżdżamy pod szkołę, jestem zaskoczona tym, ile miejsca może zajmować pięć małych budyneczków. Po drugiej stronie parkingu dla uczniów znajdują się kaplica i hala sportowa. Ogromny plac oddziela stołówkę od budynku administracji i głównego gmachu szkoły, gdzie znajduje się większość klas. Do każdej z nich można dostać się bezpośrednio z podwórza. Szafki ustawiono na zewnątrz, obok dziedzińca. Cudownie. Więcej okazji do smażenia się na tym szatańskim skwarze. Od razu po wyjściu z auta zaczynam kichać od zapachu prawdziwej, świeżo ściętej trawy, który dociera do mojego nosa niesiony gorącym powietrzem.
Niezależnie od tego, jak bardzo są od siebie oddalone, wygląda na to, że będę widziała wszystkie budynki z każdego zakamarka kampusu. Z jednej strony czuję się, jakbym była pod ciągłą obserwacją, bo szkoła jest dużo mniejsza niż poprzednia, ale z drugiej – łatwiej będzie tu upilnować Cesara. Nikt go nie spierze bez mojej wiedzy.
Po tym, jak mama odjeżdża, nie odstępujemy się z Cesarem na krok – niczym dzielące biodro bliźnięta syjamskie. Tłumaczymy to chęcią wzajemnej pomocy w odnalezieniu się w nowym miejscu, ale jestem pewna, że oboje zdajemy sobie sprawę z tego, że to kompletna bzdura. Samotność, choćby chwilowa, jest przerażająca. Powinnam teraz szukać zastępstwa dla Bianki, ale nie wiem, gdzie zacząć. Na dziedzińcu zebrała się już całkiem pokaźna grupka dzieciaków, więc na początek zagram w „znajdź niebiałych”. Jak dotąd widziałam kilkoro Azjatów, jednego czarnego chłopaka i parę osób o ciemnej karnacji. W sumie około piętnastu uczniów na kilkaset nie jest białych, wliczając w to mnie i Cesara. Czuję się przez to bardzo zauważalna.
Z tego, co zdążyłam dostrzec, to tylko ja mam podwiniętą spódnicę. Jakoś innym dziewczynom nie sięgają one do kostek. Założę się, że to magiczna sprawka krawcowej. Mama nie pozwoliła mi „zbezcześcić” mojej. Według niej była zbyt droga, by ryzykować, że poprawki przyniosą więcej szkody niż pożytku.
Kiedy rozlega się dźwięk dzwonka, jestem zmuszona rozstać się z Cesarem. Mój brat dołącza do pozostałych uczniów-geniuszy, a ja idę na zajęcia z kompetencji językowych. Pędzę przez dziedziniec, aby nie pozostawać zbyt długo jako jedyna na otwartej przestrzeni. Idę szybko, a i tak kilkoro dzieciaków mnie wyprzedza. Dzięki temu, że do wszystkich klas można wejść z dziedzińca, dotarcie do sali A116 zajmuje mi mniej niż minutę, mimo to wcale nie jestem pierwsza. Chociaż raz czuję się fajna, wchodząc beztrosko do klasy, w której połowa miejsc jest już zajęta, jedynie cztery minuty przed kolejnym dzwonkiem.
Jak tylko przeszłam przez próg, poczułam przyjemny powiew klimatyzacji na plecach. Klimatyzacja w Rover raczej niedomagała, a rozgrzane cielska uczniów dodatkowo podnosiły temperaturę w klasach. Tutaj nie ma tego problemu, a mimo to strasznie się pocę. Znalazłam się w potrzasku pomiędzy ukrzyżowanym Jezusem, oceniającą Dziewicą Maryją i umęczonymi świętymi wiszącymi na ścianie. Okazuje się, że Galeria Upokorzenia stworzona przez moją mamę nie jest wcale taka zła. Jestem sobie wdzięczna, że zarwałam nockę, żeby skończyć ten durny projekt, bo mam przeczucie, że ta nauczycielka będzie raczej mało miłosierna.
Siadam w pierwszym rzędzie, ale pod ścianą. To idealna miejscówka, bo nauczyciele myślą, że ci zależy, a jednocześnie pozostajesz na uboczu – oddalona od pytającego spojrzenia nauczycieli na bezpieczny dystans. Genialne, nie?
W moim kierunku, z uśmiechem na ustach, kroczy przeurocza blondynka. Od razu przypominam sobie mój plan i wydaje mi się, że ona mogłaby stanowić idealne zastępstwo dla Bianki. Lekko podskakuje, chodząc, co wprawia jej kucyk w ruch wahadłowy. We włosy ma wpiętą niebieską wstążkę, a jej twarz zdobi rozkoszny szeroki uśmiech, który powoduje u mnie lekki stres. Chyba patrzyłam na nią o ułamek sekundy zbyt długo. Muszę być bardziej ostrożna. Nie zauważyłam, że jej dwie koleżanki idą za nią, dopóki nie zajmują wolnych miejsc koło mnie. Czuję się osaczona, a do następnego dzwonka zostały jeszcze trzy minuty.
– Cześć, jestem Jenna! – przedstawia się blond cudo. – To są Emily i Karen. – Wskazuje na przyjaciółki, które wywołane tym gestem, raczą mnie uśmiechem. Karen ma jasnorude włosy i całą masę piegów. Krótkie włosy Emily sprawiają wrażenie, jakby chciały uciec z kucyka. Wszystkie trzy są białe, ale Karen ratuje się opalenizną w sprayu, a ciemnobrązowe włosy Emily kontrastują z jej wampirzo bladą skórą, która wygląda, jak gdyby nigdy nie była muśnięta słońcem. Wszystkie trzy mają włosy zebrane niebieskimi, pasującymi do mundurków, wstążkami.
– Ja jestem Yamilet. – Wyciągam rękę, żeby przywitać się z Jenną, po czym zdaję sobie sprawę, że nie jesteśmy na spotkaniu biznesowym. Nie wiem, jak wy to czujecie, ale ja odnoszę wrażenie, że jak mam na sobie mundurek, to reszta też nabiera formalności.
– Mój Boże, to megasłodkie – stwierdza Jenna.
– Ale co? – Czuję, że się czerwienię.
Emily zaczyna chichotać.
– To słodkie, że podajesz rękę na przywitanie – precyzuje.
To słodkie, że sądzisz, że rusza mnie twoje odejście. Doskonale pamiętam, jak śmiech Bianki metaforycznie zasypał otwartą ranę kilogramem soli. Jak zamarłam przed szefem i klientami, którym dostarczyłyśmy mnóstwa rozrywki tym przedstawieniem. Koniec przyjaźni. No dalej, biegnij do tej swojej szkoły dla katoli.
– Co powiedziałaś? – Głośno przełykam ślinę. Wiem, że coś mnie ominęło.
– Powtórzysz, jak wymawia się twoje imię? – pyta Jenna.
– Ya-mi-let – sylabizuję. Ich miny nie pozostawiają żadnych złudzeń, że kiedykolwiek opanują wymowę mojego imienia. – Ale, jeśli wolicie, możecie mi mówić Yami – uspokajam.
– Yummy, jak słodko – mówi Karen, przysuwając się do mojej ławki.
– Dzięki. – Staram się nie brzmieć na zirytowaną tym, że nie poradziła sobie nawet z dwiema sylabami.
– To skąd do nas przyjechałaś? – pyta Karen. Wszystkie trzy pochylają się w moją stronę, jakbym miała za chwilę wyjawić jakiś sekret.
– Rover… taka szkoła publiczna. Pewnie nigdy o niej nie słyszałyście, jest całkiem daleko.
– Nie, nie. Chodzi o to, że masz super akcent, i zastanawiam się, czy przyjechałaś z daleka. – Zezuje i wyciąga szyję. Emily się zaczerwieniła.
– Z Phoenix. – Silę się na uśmiech. Nie dam jej tej satysfakcji i nie powiem tego, co tak naprawdę chciałaby usłyszeć. Nie wie, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła?
– Boże, Karen, nie powinnaś tak ni stąd, ni zowąd zadawać takich pytań. – Emily strofuje przyjaciółkę.
Rozlega się dzwonek, oznaczający początek lekcji. Biorę głęboki wdech. To będzie długi dzień.
Nauczycielka, pani Havens, jest wysoką, przeginającą z solarium, platynową blondynką. Włącza telewizor i wyświetla tekst ślubowania wierności sztandarowi szkoły. Wszyscy wstają, kładą rękę na sercu i zaczynają recytować.
Tata zawsze mi powtarzał, że nie muszę robić ani mówić nic, w co nie wierzę. Opowiadał się za słusznymi ideami. Hasło „Wolność i sprawiedliwość dla wszystkich” nigdy nie miało zastosowania do ludzi takich jak my. Ostatni raz na żywo widziałam go na proteście. Tata sprzeciwiał się prawu antyimigracyjnemu, które miałoby pozwolić na legalne profilowanie rasowe. Myślałam, że jego zielona karta zapewni mu bezpieczeństwo, ale się myliłam. Z protestu trafił do aresztu i od tamtej pory już go więcej nie zobaczyłam.
Po tym incydencie przestałam wstawać do ślubowania.
W Rover nie byłam jedyna, ale tutaj sprawy mają się trochę inaczej – śmierdzi tu forsą i dominuje biel. Tutaj niepodniesienie się do ślubowania byłoby dowodem na to, że jestem outsiderką. Wstaję, ale milczę. To najlepsze, co mogę zrobić, żeby wyrazić protest bez robienia afery. Tata byłby rozczarowany.
Pani Havens zauważa, że moje usta się nie poruszają, i rzuca mi spojrzenie. Kusi mnie, żeby wpatrywać się w nią z kamienną twarzą i w dalszym ciągu nic nie mówić, ale za bardzo się cykam konfrontacji z nią, więc po prostu bezgłośnie powtarzam „arbuz, arbuz, arbuz”.
Co jest gorsze od zmuszania nas do recytowania ślubowania każdego ranka? Zmuszanie nas do modlitwy. Nie chodzi o to, że mam coś przeciwko modlitwie, ale gdy jest to jeden z obowiązków szkolnych, robi się dziwnie. Wszyscy mruczą pod nosem tę samą modlitwę, niektórzy nawet zamknęli oczy. Coś o miłości Boga do ludzi i naszym obowiązku służenia mu. To cudowne, że tak wielu ludzi czuje jego miłość, ale ja zdecydowanie nie czuję się częścią tej grupy. Jeśli Bóg, o którym uczyłam się przez całe życie, istnieje, jestem prawie pewna, że mnie nie kocha. Gdyby było inaczej, to nie stworzyłby mnie lesbijką tylko po to, żeby wysłać mnie za to do piekła. Już dawno przestałam pielęgnować tę toksyczną relację. Zrobiłabym to wcześniej, gdyby mama się tak nie upierała. Dopiero po tym, jak deportowano tatę, musiała znaleźć dodatkowe źródło dochodu i oprócz pracy na pełen etat w call center, zaczęła sprzedawać biżuterię. Przez to przestała mieć czas, żeby zabierać nas do kościoła, pomimo że wierzy bardziej niż ktokolwiek, kogo znam. W związku z tym nie dane mi było poznać modlitwy, którą cała klasa odmawia właśnie z pamięci, więc stoję jak kretynka.
– Moi drodzy, witam wszystkich na zajęciach z kompetencji językowych w klasie jedenastej. Mam nadzieję, że spędziliście wakacje produktywnie. Przed zajęciami wysłałam sylabusy na wasze szkolne maile, więc możemy od razu zająć się letnimi projektami. Kto zaczyna? – Pani Havens nie traci ani sekundy.
Wakacyjny projekt polegał na przygotowaniu szczegółowej prezentacji na temat, który nas interesuje. Moja będzie o tym, jak prace domowe odbierają życiu całą radość. Tylko jedna osoba zgłasza się na ochotnika, żeby prezentować jako pierwsza. Z tego, co do tej pory zdążyłam zaobserwować, jest to jedna z czterech osób mających korzenie w Azji Wschodniej. Kiedy jej ręka wystrzeliwuje w górę, po klasie niosą się pomrukiwania i tłumione śmiechy. Intrygujące, myślę sobie.
Sama nauczycielka wygląda na rozczarowaną zgłoszeniem się tej uczennicy i rozgląda się po sali, jak gdyby w nadziei na znalezienie innej uniesionej ręki. Dziewczyna zgłaszająca się na ochotniczkę uśmiecha się zwycięsko, widząc, że nikt poza nią nie pała entuzjazmem do wyjścia na środek.
– No dobrze, Bo. Co dla nas przygotowałaś? – Pani Havens głośno wzdycha.
Lekko to tu nie będzie.
– Pamiętaj, żeby się nie gapić. Bo widzi wszystko – szepcze mi do ucha Karen. Chyba musiałam intensywnie się w nią wpatrywać. – Ma lepsze widzenie obwodowe ze względu na oczy. – Palcami rozciąga kąciki swoich, dusząc się ze śmiechu. Jenna robi minę, ale nie komentuje zachowania przyjaciółki.
– Co ty powiedziałaś? – Twarz mi czerwienieje. Co za typiara…
– Karen! – Emily uderza Karen w nadgarstek kolorem przypominający dojrzewającą w słońcu pomarańczę. Robi wielkie oczy, jak gdyby chciała mnie nimi zapytać: „Co jest z nią nie tak?”.
– Tak tylko mówię! – Karen chichocze.
Pani Havens rzuca nam ostrzegawcze spojrzenie, które natychmiast kończy rozmowę. Pocieram skronie i próbuję udawać, że niczego nie słyszałam – tak będzie prościej. Szkoda nerwów. Korci mnie, żeby coś powiedzieć, ale nie chcę robić scen i dostać nalepki aferzystki. Już i tak się wystarczająco wyróżniam. Nie mogę wpakować się w kłopoty pierwszego dnia. Skupiam więc całą swoją uwagę na Bo.
Kiedy wstaje, zauważam, że jako jedyna z dziewczyn, które do tej pory widziałam, ma na sobie bojówki zamiast spódnicy i tęczowe vansy. Muszę sobie przypomnieć, że jesteśmy w szkole katolickiej, żeby przypadkiem tego źle nie zinterpretować. Nie każda dziewczyna, która lubi bojówki i tęczę, lubi też inne dziewczyny. Być może desperacko szukała jakiejkolwiek alternatywy dla niebieskiego i beżowego – kolorów naszych mundurków.
Bo idzie w kierunku pani Havens z podniesioną głową. Przekazuje jej pendrive’a, ustawia się naprzeciw klasy i czeka, aż projektor wyświetli jej prezentację.
Slajd tytułowy przedstawia trzy słowa zapisane ogromną czcionką: WYBÓR KONTRA ŻYCIE.
Bo rzuca uśmiechem i się prostuje.
– Aborcja jest prawem człowieka. Nawet jeśli zostanie uznana za niezgodną z prawem, kobiety nie przestaną decydować się na ten zabieg – zaczyna Bo. – Jedyne, co się zmieni, to fakt, że aborcje będą mniej bezpieczne.
Chyba nieświadomie gapię się na nią z otwartą buzią, ponieważ Bo spogląda na mnie i szeroko się uśmiecha, jak gdyby właśnie taką reakcję chciała wywołać. Następnie przechodzi do argumentacji, dlaczego aborcja powinna być legalna na całym świecie. Staram się zachować powagę. Jestem zupełnie zbita z tropu tym, że ktoś miał na tyle odwagi, by przygotować taką prezentację w szkole katolickiej. Jej prezentacja jest dopięta na ostatni guzik – zawiera statystyki i bazuje na czasopismach naukowych. Bo zacytowała nawet konstytucję. Kawał twardzielki z niej, już ją lubię. Notuję w pamięci, żeby zrobić z niej później swoją przyjaciółkę.
Kilka dziewczyn co jakiś czas kiwa głową z aprobatą, ale przez większość czasu każdy sprawia wrażenie totalnie zakłopotanego. Szczególnie pani Havens. Nie wiem czemu, ale bardzo mi się ten widok podoba.
Bo kończy swoją prezentację, a pani Havens nie wygląda na zadowoloną.
– Spodziewałam się po pani czegoś lepszego, panno Taylor.
No nieźle, ona zamierza tak wszystkich otwarcie krytykować na forum całej klasy?
– A to niby czemu? Bo jestem Chinką? – odpyskowuje Bo. – Proszę wybaczyć, że nie spełniam pani kretyńskich oczekiwań wobec mniejszości etnicznych.
– Nie każdy komentarz jest wycelowany w pani pochodzenie. Proszę usiąść, panno Taylor.
Bo przewraca oczami i wraca do ławki. Pani Havens wywołuje kolejnego ochotnika, ale w związku z tym, że nikt się nie zgłasza, pada na mnie.
Po prezentacji Bo jestem trochę mniej zestresowana. Moja może co najwyżej wywołać pogardliwe spojrzenie pani Havens, bo najbardziej kontrowersyjny temat dzisiejszej lekcji mamy już za sobą. Bo podniosła moją pewność siebie.
Wstaję i idę na przód sali. Oddycham głęboko.
– Panno Flores, proszę odwinąć spódnicę. Statut szkoły nie przewiduje takiej modowej samowolki.
Spoglądam w dół i dostrzegam, że koszula nie jest wystarczająco wyciągnięta, żeby zakrywać podwiniętą górę spódnicy. Niech to szlag.
– Jestem za niska na tę spódnicę, ona jest dla mnie zdecydowanie za długa – mruczę pod nosem, ale po westchnieniu pani Havens wnioskuję, że mnie usłyszała. Podczas gdy ja odwijam spódnicę, któryś z dzieciaków odkasłuje.
– Założę się, że ona będzie następną pacjentką kliniki aborcyjnej… – Po sali niesie się kilka stłumionych parsknięć.
– Słucham? – Świdruję wzrokiem klasę, żeby znaleźć twarz z wymalowanym na niej grymasem winy. Komentarz padł z bocznego rzędu. Mniej więcej stamtąd, gdzie siedzą moje nowe koleżaneczki. Nie śmieją się, ale Karen wygląda, jakby za wszelką cenę starała się powstrzymać chichot.
– Panno Flores, proszę zaczynać prezentację – ponagla pani Havens, prawdopodobnie próbując w ten sposób zapobiec nadchodzącemu atakowi furii. Ignoruję ją. Słyszałam w swoim życiu zbyt wiele stereotypowych komentarzy o nastoletnich Meksykankach, żeby puścić kolejny mimo uszu. Czuję, jak czerwienię się ze złości, i nawet gdybym chciała przejść teraz do mojej gównianej prezentacji, to i tak by mi się to nie udało.