Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zbliża się koniec świata. Czas dorosnąć.
Mikołaj Człowiekowski nie jest zwykłym nastolatkiem. Nie interesują go imprezy, media społecznościowe czy przelotne miłostki. Ma za to ogromny talent do… właściwie do wszystkiego. Jest świetnym sportowcem, gra na niejednym instrumencie i zna kilka języków. Mimo to Mikołaj nie potrafi być szczęśliwy. Dzieciństwo w domu, gdzie najważniejsze były używki, zostawiło na jego psychice wiele bolesnych blizn, przez które trudno mu nawiązywać bliższe relacje. Gdy w 2036 roku wybuchnie III wojna światowa, Mikołaj będzie musiał nie tylko wykorzystać swój ogromny potencjał, by pomóc w zatrzymaniu apokalipsy, lecz także skonfrontować się z własnymi skrywanymi lękami. Koniec świata można bowiem przetrwać tylko dzięki pomocy przyjaciół.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 487
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Książkę tę dedykuję wszystkim tym, którzy w głowach mają myśli niepożądane, wywołane brakiem zrozumienia i akceptacji – wiem, o czym myślicie, nie jesteście sami. M.J.
Niesamowite! Naprawdę udało Ci się to zrobić! Nie wiem, jakim cudem, ale udało! Czy była to świadoma decyzja, czy był to prezent, to nie jest ważne.
Trzymasz właśnie w rękach wytwór wyobraźni szesnastolatka, który postanowił przenieść swoje imaginacje na papier.
Ale, hej! Nie zamykaj tej książki tylko dlatego, że napisałem, że ta powieść wypełzła z głowy młodego chłopaka. To wcale nie musi oznaczać, że moje przemyślenia, sugestie, porady czy luźne stwierdzenia i sposób ich opisania są nie warte uwagi. Nie oceniaj tego jak książki po okładce, choć jeżeli naprawdę się znudzisz, wyrzuć tę stertę nic niewartego, nic niewnoszącego do Twojego życia badziewa, która została wydana z powodu mojej zachcianki. Powieść może jednak okazać się lekarstwem na Twoje problemy, ponieważ z jej głównym bohaterem łatwo się zaprzyjaźnić – jego problem dotyka większości młodych osób (oczywiście nie chodzi o trzecią wojnę światową).
Nieważne, czy masz dwanaście, dwadzieścia, czy sześćdziesiąt lat, bo to nie wiek sprawia, że człowiek staje się dojrzały i potrafi zrozumieć przedstawioną historię. Człowiek, który potrafi używać swojego mózgu, dostrzeże prawdziwe sedno tych słów.
Dziękuję Ci, że jakimś sposobem wszedłeś w posiadanie tej powieści. I dziękować będę jeszcze nie raz, nie mam z tym problemu.
Miłej lektury, oby udało Ci się przy niej nie zwariować, a jak Ci się znudzi, po prostu ją odstaw. Na końcu czeka cię posłowie, w którym oprócz ponownego podziękowania, znajdziesz kilka istotnych informacji dotyczących tego „dzieła” (pff, ale to brzmi cudacznie).
M.J.
– Tak, jestem głupi.
– Nie, jestem głupi.
Ilekroć spotykam różnych natrętnych dziennikarzy i prezenterów, czy nawet zwykłych ludzi, którzy robią mi zdjęcia, kiedy jem obiad w restauracji lub idę do sklepu kupić cebulę czy coś do picia, tylekroć odpowiadam właśnie tymi dwoma zdaniami. Czasami naprawdę przeklinam tych, którzy wymyślili aparat w telefonach komórkowych.
Oczywiście – jestem popularny, nie da się tego ukryć, moja sława jest wręcz niewyobrażalna i w dzisiejszym świcie jest to bardziej niż uciążliwe. Dobrym posunięciem było złożenie wniosku o zastrzeżenie mojego wizerunku – dziękuję panie prezydencie za jego pozytywne rozpatrzenie. Teraz każdy, kto będzie chciał zrobić mi zdjęcie, dwa razy się zastanowi, chyba że jest gotów zapłacić karę.
Nie zamierzałem wydawać swoich wspomnień, ponieważ nigdy nie lubiłem się zwierzać obcym ludziom i nie lubię tego robić do tej pory – mam zamknięte grono znajomych, o których wiem, że skoczą za mną i ze mną w ogień. Mam nadzieję, że nie spotka mnie już nic podobnego do tego, co działo się w latach 2036–2039.
Ludzie, którzy są ze mną już parę lat, powiedzą, że jestem specyficzny i mam dziwny charakter. Tak, to prawda i sam o tym wiem. Moi przyjaciele nie mogą się nadziwić, że po tylu cierpieniach i nieszczęściach jestem uśmiechniętym i pozytywnym człowiekiem. Moi kochani – jestem realistą i wcale się tak często nie uśmiecham; robię to tylko po to, żebyście wy dostrzegli coś pozytywnego. Ludzie często określają mnie mianem „człowieka renesansu” albo nazywają „da Vinci z Polski”, niektórzy nawet mówią, że jestem „lepszy niż Jezus” – tym wszystkim, którzy stawiają mnie ponad Bogiem, mam ochotę sprzedać liścia w mordę.
Siedzę teraz w domu, gdzie spisywałem swoje wspomnienia z tych trzech koszmarnych lat, ale czuję, że to nie będzie koniec kłopotów i moich przygód. Na szczęście przyjaciele pomagają mi, jak mogą – poznasz ich wszystkich na kartach tej opowieści. Kiedy kończę to pisać, mamy sierpień 2039 roku, cofnijmy się jednak o trzy lata, w czasie których wydarzyło się naprawdę dużo.
Zaczęło się niewinnie…
Człowiek uczy się przez całe życie, z wyjątkiem lat szkolnych.
Gabriel Laub
Dzieciństwo.
Było. I tyle.
Nudne jak flaki z olejem – przynajmniej jeżeli chodzi o naukę. Nigdy nie byłem orłem, ponieważ nie mogłem nim być. Tak naprawdę, gdy byłem dzieckiem, nie miałem nikogo spoza rodziny, z kim mógłbym porozmawiać. Nigdy nie potrafiłem nawiązywać przyjaźni i do teraz tego nie umiem, a psychologowie i psychiatrzy marnują tylko mój, a przede wszystkim swój czas. Nigdy nie zapomnę tego, co wydarzyło się w dzieciństwie i w latach 2036–2039. Tego nie da się zapomnieć, a poza tym – sam jestem sobie doktorem.
Określenie „człowieka renesansu”, a później „polskiego da Vinci” lub „da Vinci z Polski” zostało mi nadane nieprzypadkowo. Sam jestem świadomy, że nie jestem ekspertem w żadnej dziedzinie i nigdy nim nie będę, ale sporo wiem. Potrafię grać na gitarze, pianinie, jestem dobrym sportowcem i lubię każdy sport, znam obecnie osiem języków, mam znakomitą pamięć, sokoli wzrok i doskonały słuch. A mam dopiero dziewiętnaście lat.
Kiedyś na szkolnym konkursie, gdy miałem pięć lat, wyrecytowałem inwokację Adama Mickiewicza. Wszyscy byli zachwyceni i dokładnie pamiętam, co się wtedy działo.
– Pierwszą nagrodę otrzymuje Mikołaj Człowiekowski! – zawołała pani dyrektor, Mariola Świderska (świeć Panie nad jej duszą).
Wtedy zaczęto mnie ciągać po konkursach, aż w końcu w drugiej klasie powiedziałem dość. Dzięki Bogu uszanowano moją prośbę.
W trzeciej klasie szkoły podstawowej po raz pierwszy powołano mnie do szkolnej drużyny piłkarskiej. Jako dziewięciolatek miałem grać z czternastolatkami. W pierwszym sparingu strzeliłem cztery bramki, mimo że występowałem na pozycji obrońcy. Z czasem uczyniono ze mnie napastnika i wtedy zaczęła się kompletna deklasacja, przez co znowu musiano mnie cofnąć do obrony, a czasami nawet ustawiać między słupkami. Najbardziej absurdalne było to, że taki malec potrafił przepchać stuosiemdziesięciometrowego kolosa.
– Dzieciaku, jesteś niesamowity! – wołał gruby jak wieloryb wuefista.
Już wtedy, w wieku ośmiu lat, próbowano mnie ściągnąć do Anglii, do szkółki juniorów Leicester City, ale moi rodzice nie wyrazili na to zgody. Sam tak naprawdę nie chciałem zostać piłkarzem, ponieważ już wtedy wiedziałem, że musiałbym się rozwijać tylko w tym kierunku. W ósmej klasie zapytałem wuefistę, dlaczego on nie zrobił kariery jako piłkarz. Wiedziałem, że pomimo obecnej nadwagi był całkiem dobry.
– A wiesz, kontuzje mnie zniszczyły, poznałem moją przyszłą żonę, urodził mi się syn i musiałem wybrać, albo sport, albo rodzina. I wolałem wybrać rodzinę.
Bardzo dobry z pana człowiek, panie Romanie, skoro wolał pan rodzinę od sportu.
W czwartej klasie dziadkowie za zaoszczędzone pieniądze kupili mi pianino cyfrowe, ponieważ kiedy mnie odwiedzali, ciągle nuciłem im swoje ulubione piosenki. Nie mogłem się z nim rozstać, grałem dniami i nocami. Po paru dniach odważyłem się usiąść przy fortepianie, który był w naszej sali od muzyki. Dokładnie pamiętam, co wtedy zagrałem – Preludium e-moll op. 28 nr 4 Fryderyka Chopina, chyba jego najprostszy utwór. Nauczyciel był zachwycony, więc zaczęła się powtórka tego, co wydarzyło się wcześniej w związku z wierszami, tylko tym razem już po trzech wizytach w innych szkołach powiedziałem, że nie chcę grać dla takiej publiczności – istnego bydła. Nauczyciel zgodził się pod warunkiem, że dalej będę się doskonalił w tym kierunku.
W szóstej klasie szkoły podstawowej znałem już biegle język angielski, trochę rosyjskiego i hiszpańskiego. Zacząłem szlifować te dwa języki i z czasem rzuciłem się na portugalski. W ten o to sposób, jako czternastolatek, mówiłem biegle w dwóch językach (polskim i angielskim) i średnio zaawansowanie w trzech (rosyjskim, hiszpańskim i portugalskim).
Jeździłem również na strzelnicę, gdzie prawie zawsze trafiałem najlepiej ze wszystkich tam obecnych. Z czasem nawet zaproponowano mi wstąpienie do wojska, ale odmówiłem.
Nienawidzę ludzi, którzy chcą mi narzucić, co mam robić i dokąd iść. Oczywiście jestem jeszcze młody, ale przy tym rozsądniejszy, sprytniejszy i mądrzejszy, niż wielu osobom się wydaje. Tak naprawdę mógłbym już do końca życia nic nie robić. Ale jako że jestem, jaki jestem, nie mogę sobie na to pozwolić. Chyba bym wtedy sfiksował.
W ósmej klasie wśród moich rówieśników zaczęła się szerzyć się patologia, chociaż to nie jest odpowiednie słowo. Picie, palenie, ćpanie – do wyboru, do koloru (do dzisiaj nie robiłem żadnej z tych rzeczy i bardzo się z tego cieszę). Dziewczyny zaczęły wyglądać jak strażniczki lasu, chłopacy jak „biznesmeni” – słowo to specjalnie wziąłem w cudzysłów – a ja byłem dalej taki sam, byłem sobą i się nie zmieniałem, co bardzo podobało się nauczycielom. Większość osób miała tróję, a jak ktoś dostawał coś więcej niż trzy z plusem, to można było stawiać pomnik upamiętniający to wydarzenie. Oczywiście nie dotyczyło to mnie – wszyscy byli zadowoleni, że jako jedyny reprezentuję godny poziom.
Kiedy zbliżał się koniec roku szkolnego, wychowawczyni zapytała nas, do jakich szkół się wybieramy.
– Pójdę na realizację dźwięku – oświadczyłem.
– To bardzo dobry kierunek w twoim przypadku – odpowiedziała pani Edyta.
Ogromnie zaskoczyły mnie odpowiedzi niektórych osób – medycyna, prawo, kulturoznawstwo, historia. Nie spodziewałem się, że takie osoby mogą postawić sobie poprzeczkę tak wysoko. Zdziwienia nie kryła również wychowawczyni.
– Będzie wam strasznie trudno, ale życzę wam jak najlepiej.
Po lekcjach w drzwiach szatni zatrzymał mnie pan Grzegorz, nauczyciel muzyki, który był wyraźnie zdenerwowany.
– Mikołaju, czy chciałbyś zagrać na balu pożegnalnym? – zapytał.
Nie chciałem, ale nie mogłem też odmówić. Nie znalazłbym żadnej dziewczyny, która poszłaby ze mną na tę uroczystość, a poza tym nie wiedziałem, jakie utwory mogłyby poderwać uczniów do tańca.
– Dobrze, kiedy? – zapytałem mimo obaw.
– W piątek o dwudziestej w sali bankietowej Dwa plus Dwa.
Dobrze znałem to miejsce. Parę tygodni wcześniej grałem tam na ślubie znajomych moich rodziców. Wiedziałem, gdzie mogę się ustawić z instrumentem, i kojarzyłem też parę osób z recepcji.
– Dobrze, będę, tylko co mam zagrać?
– Świetnie, tylko pamiętaj, że musisz z kimś przyjść, inaczej cię nie wpuścimy. – Pan Grzegorz uśmiechnął się i kiwnął palcem. Po chwili przypomniał sobie moje pytanie. – Jakieś spokojne utwory. Na początek może walc, najlepiej Grande Valse Brillante Fryderyka Chopina, może coś Michaela Jacksona, jakiś jazz z lat siedemdziesiątych. Nie zawracam ci dłużej głowy, do zobaczenia.
Był poniedziałek, więc na przygotowanie się do tego wydarzenia miałem sporo czasu. We wtorek do szkoły przyszła połowa klasy, a w środę już tylko cztery osoby i mogliśmy nic nie robić, byle nie opuszczać terenu placówki, więc wykorzystałem ten dzień na ćwiczenia przed piątkowym występem. Nauczyciele specjalnie wychodzili z lekcji, aby posłuchać, jak gram w sali od muzyki. Pan Grzegorz pomagał mi w przygotowaniach.
– Tutaj bardziej staccato.
– Tak, wiem, nie mogę tego zapamiętać.
Oczywiście nie wszyscy, którzy mnie obserwowali, wiedzieli, co znaczą słowa: staccato (skracanie długości dźwięku i szybkie zagranie następnego), allegro (ruchliwie, żwawo) czy e-moll (skala muzyczna), ale w niczym im to nie przeszkadzało – wiedziałem, że przyszli słuchać, a nie się uczyć. Klaskali po każdym wykonanym utworze, co strasznie mnie denerwowało, ale nie chciałem tego mówić głośno. W czwartek z mojej klasy już nikt nie przyszedł, ale za to na koncercie pojawiły się nawet sprzątaczki.
– Fortepian będzie już na ciebie czekał. Możesz jutro nie przychodzić – powiedziała pani dyrektor.
– Dobrze, będę więc dalej ćwiczył. Do widzenia.
Po drodze nuciłem sobie utwory, które miałem zagrać następnego dnia. W pewnej chwili usłyszałem za sobą kroki, które próbowały naśladować moje. To była Julia – dziewczyna ogłoszona najładniejszą w szkole, która chciała studiować prawo.
– Cześć, masz już kogoś, z kim idziesz?
– Idę sam – odpowiedziałem szorstko.
Strasznie ją to zdziwiło i zasmuciło. Patrzyła na mnie z nadzieją, że jednak zmienię zdanie. Ja zaś pytałem się w myślach – dlaczego akurat ja, co ty we mnie widzisz?
– Czemu sam? A nie chcesz iść ze mną? – zapytała z politowaniem.
– Nie. Czemu nie możesz iść z El Loco?
Kacper, zwany El Loco, miał więcej pieniędzy niż szarych komórek, oczywiście dzięki bogatym rodzicom. To był kompletny nieudacznik, ale też odpowiednia osoba dla Julii, przynajmniej wtedy tak sądziłem.
– Nie pójdę z nim, bo to skończony dupek i cham. Chciałabym iść z tobą.
– Ale ja nie chcę i nie zmusisz mnie do tego. Chcę iść sam – odparłem gburowato.
Kłóciliśmy się tak jeszcze parę minut, aż dotarliśmy do mojego domu. Nawet tego nie zauważyłem, a warto dodać, że nikt wtedy nie wiedział, gdzie mieszkam. Było mi głupio, że zmarnowałem jej czas, ale jednocześnie dopiąłem swego – na bal miałem pójść bez towarzystwa. Miałem.
– Dobrze, niech ci będzie. Do zobaczenia jutro – odparła Julia i pomachała mi.
Odmachałem, po czym otworzyłem drzwi. Przywitał mnie dziadek, który oznajmił, że obiad jest gotowy i czeka na stole – spaghetti carbonara. Zjadłem bardzo szybko i zanim zdążyłem podłączyć pianino, do pokoju weszła babcia.
– Co to była za dziewczyna? Zaprosiłeś ją na bal?
– Ona chciała zaprosić mnie, ale odmówiłem.
Babcia najpierw posmutniała, by po chwili się wściec, a kiedy Maria Człowiekowska się wścieka, to można być pewnym, że obronną ręką się z tego nie wyjdzie. Koniec końców jednak nic nie powiedziała i wyszła, dobitnie pokazując, że się na mnie zawiodła. Tylko że ja nie potrafiłem wtedy rozmawiać z dziewczynami, i w sumie dalej nie umiem.
W szafie miałem garnitur skrojony na miarę i jestem pewien, że każdy uznałby go za nietypowy i dziwny – czarne spodnie i biała marynarka. Ale ja lubię ten styl i zawsze ubierałem się właśnie tak. Parę dni wcześniej poprosiłem naszego sąsiada, pana Bolesława, o to, żeby mnie zawiózł na bal; odparł, że nie ma żadnego problemu.
W piątek o szesnastej wyjechaliśmy w stronę restauracji jego malutkim autem, które nie było u mechanika chyba ładnych parę lat.
– Ktoś będzie na ciebie czekać?
– Nie, będę sam.
– Jak to tak, żadna dziewczyna?
Nie miałem nawet ochoty mu odpowiadać, więc odwróciłem się w drugą stronę i obserwowałem Białystok. Było w tym mieście coś niezwykłego, wydawało się ono takie ciche i spokojne. Gdy dojechaliśmy na miejsce, oznajmiłem, że wrócę autobusem.
– Tylko nie pijcie tam na tej zabawie! – zawołał pan Bolesław i szybko odjechał.
Recepcjonista mnie rozpoznał i zaproponował „coś na rozgrzewkę”. Nie wiem, czy wiedział, ile mam lat, ale odmówiłem i poszedłem do toalety, gdzie spotkałem kelnera, który parę tygodni wcześniej, na weselu, wpadł twarzą prosto w talerz pełen zupy.
– Witaj, chłopcze. Znowu cię wynajęli do stworzenia muzycznej atmosfery? – zapytał, wycierając ręce o brudną koszulę, którą na szczęście później zmienił.
– Tym razem nie, jestem jednym z gości.
– O! W takim razie będziesz godnie żegnał szkołę podstawową.
– Czy godnie? Kto to wie.
Po paru minutach poprawiania koszuli, spodni i załatwianiu innych spraw poszedłem na salę w towarzystwie tego samego kelnera i jego kolegi. Fortepian był marki Fazioli, czyli taki, na jaki pozwalał budżet. Nie zdążyłem jeszcze usiąść, gdy na salę weszła Julia – we fryzurze à la Marylin Monroe, czerwonej sukni i makijażu, który, o dziwo, nie był tak mocny jak ten, w którym chodziła po szkole.
– Hej! – krzyknęła i zaczęła eksponować swoje białe szkliwa.
Wtedy pomyślałem: No nie. Odpowiedziałem jednak tym samym, tylko bez pokazywania zębów, i zacząłem się rozgrzewać. Wróciła po pięciu minutach, ponieważ jak mówiła, musiała „przypudrować nosek”, chociaż ja zupełnie tego nie rozumiałem.
– Mogę przynajmniej powiedzieć, że przyszłam z tobą?
– Nie. Nie. Nie. Nie chcę, po prostu nie chcę – wymamrotałem, patrząc na klawiaturę.
Julia odeszła zrezygnowana, a ja wróciłem do grania.
Pozostali uczniowie zjawili się przed dwudziestą. Tak jak zaproponował pan Grzegorz, zaczęło się od Grande Valse Brillante, po czym przeszliśmy do Billie Jean i Black or White, a zakończyliśmy na What a Wonderful World Louisa Armstronga. Pan Bolesław był mimo wszystko zawiedziony, ponieważ ktoś przyniósł alkohol – został jednak za to wyrzucony.
Na koniec, tuż przed północą, zrobiono konkurs na najlepszą parę. Tak, oczywiście, Julia i Mikołaj wygrali. Prosiłem, błagałem i jak zwykle nic z tego nie wyszło.
– Co się stało, to się nieodstanie – powiedziałem zdenerwowany do Julii, zanim poszliśmy odebrać nagrodę.
Nie przyjąłem jej, w przeciwieństwie do Juli, nie zgodziłem się także na pamiątkowe zdjęcie. Wszyscy patrzyli na mnie jak na czuba, ale wcale mi to nie przeszkadzało.
W roku 2034 europejską gospodarkę, która od dłuższego czasu mocno się chwiała, a w pewnym momencie zaczęła się już poważnie kruszyć, nawiedziła groźna, zdolna do mutacji i replikacji choroba, dotykająca każdego człowieka i każdej żywej istoty, przynosząca poważne straty i mająca opłakane skutki, niemożliwe do zliczenia za pomocą obecnej technologii, czyli inflacja.
Szczęśliwie (dzięki ci, dziadku, za to) w piwnicy mieliśmy schowane sześć złotych monet, które postanowiliśmy sprzedać. Dziadek nakazał poszukać kupców w Internecie, on sam dokładnie wyczyścił monety, ustawił pod odpowiednim kątem tak, aby lśniły najmocniej, jak to możliwe, i zrobił zdjęcia. Ostatecznie przez portal Largo zwrócił się do nas pewien tajemniczy człowiek, który zaoferował nam za nie sto tysięcy złotych.
Skąd złote monety znalazły się u nas w piwnicy? Mój prapradziadek Bolesław miał prawdziwą głowę do interesów i gdyby nie druga wojna światowa, prawdopodobnie mając te czternaście lat, mieszkałbym w pałacu w centrum Warszawy, a na wakacje jeździł do willi na Zanzibarze czy Majorce. W czerwcu 1939 roku pradziadek posiadał ogromny zakład narzędziowy, którego wytwory sprzedawano na całą Europę, jednak już w październiku tego samego roku został zastrzelony przez sowietów. Zanim to się stało, zdołał ukryć dziesięć monet, które dostał jako jednorazową zapłatę, jednak tylko te sześć przeleżało tam te prawie sto lat.
Parę godzin po opublikowaniu wiadomości, wspomniany człowiek czekał już pod drzwiami mojego domu. Ubrany w garnitur, niewysoki, dosyć młody, patrzył sceptycznie na nasze mieszkanie, które przypominało raczej mogącą się w każdej chwili zawalić ruderę. Ale ja je kochałem i nawet gdyby się zawaliło, dalej bym do niego przychodził.
– Witaj, chłopcze. Gdzie są twoi rodzice?
– Są tu tylko dziadkowie. To ja napisałem tę wiadomość, zaraz pana zaprowadzę.
Poszliśmy do piwnicy, w której czekał już dziadek z monetami w dłoniach. Na ich widok w oczach przybysza pojawiły się dolary. Mężczyzna chciwie wyciągnął łapska.
– Ręka w rękę – burknął dziadek.
Po chwili inny mężczyzna przyniósł czarną walizkę. Otworzył: w środku leżały spięte gumką pliki banknotów. Dziadek wyciągnął z jednego z nich sto złotych, sprawdził, czy banknot jest prawdziwy, i oddał monety.
– Kiedyś wam jeszcze się za to odwdzięczę. Dziękuję bardzo – powiedział mężczyzna, uścisnął nasze dłonie i wyszedł.
Jak na ironię, niecałe trzy miesiące po transakcji cena złota ponownie poszła w górę i gdybyśmy te monety wtedy przetrzymali, sprzedalibyśmy je za około sto dwadzieścia procent więcej.
W międzyczasie dostałem się również do technikum na profil realizacji dźwięku. W klasie miało być dwadzieścia osób, sami chłopacy, jednak z czasem kilku się wykruszyło i zostało nas ostatecznie piętnastu.
Podczas dni otwartych pozwolono nam obejrzeć szkołę – czteropiętrowy, przytulny budynek z ogromną halą sportową połączony z liceum sportowym. Na hali akurat trwał trening szkolnej drużyny piłkarskiej, więc postanowiłem zapytać, czy mógłbym zagrać i sprawdzić się ze starszymi. Wszyscy parsknęli śmiechem, łącznie z trenerem, który stwierdził, że chyba sobie żartuję.
– Ej, ty, uważaj! – zawołał obrońca i kopnął piłkę w moją stronę.
Wolejem pokonałem bramkarza, który stał kilkanaście metrów dalej. Wtedy wszyscy popatrzyli na mnie jak na jakiegoś króla.
– Dziękuję, do widzenia – powiedziałem z uśmiechem i wyszedłem.
W szkole szło mi dobrze, nawet bardzo, w odróżnieniu od moich rówieśników (lepsze to niż „koledzy z klasy”). Gdybym napisał, że byli tępi, to byłoby mało. Może trochę przesadzam, ale i tak wyglądało to bardzo źle. Nieważne, czy chodziło o język polski, czy matematykę – każdy prosił mnie o pomoc. Czasami naprawdę przesadzali: pytali na przykład, co było na lekcji, na której byli obecni. Ale nigdy nie odmówiłem im pomocy. Plusem było to, że zawsze w jakiś sposób się odwdzięczali, a przynajmniej próbowali. Wystarczyłoby mi zwykłe „dziękuję”, ale zdarzali się też tacy odważni, którzy proponowali mi piwo czy papierosa (i co z tego, że niektórzy nie mieli jeszcze piętnastu lat). Miałem wówczas wrażenie, że lubili mnie tylko dlatego, że pomagam im w lekcjach. Ale ja żyłem w zupełnie innym świecie niż oni.
Z naszej klasy najbardziej lubiłem wychowawcę – Alojzy Kręglicki jest człowiekiem, który potrafi wszystko, od wyciągania swoich wychowanków z zagrożeń po załatwianie jedzenia głodującym uczniom, i to nie tylko w naszej szkole. To mężczyzna średniego wzrostu, brunet noszący fryzurę Elvisa Presleya, który zawsze przychodził w czarnych jeansach i swetrze lub koszuli, w którymś z odcieni czerwonego. Podczas pierwszej lekcji wskoczył na biurko i zaczął opowiadać o sobie takim językiem, aby każdy go zrozumiał.
– Jeżeli będziecie wobec mnie fair, ja będę fair wobec was – podkreślał co parę zdań.
Potem każdy zaczął się przedstawiać – jedni byli głupi, inni głupsi, jeszcze inni nawet nie wiedzieli, co tak naprawdę tutaj robią. Gdy przyszła kolej na mnie, pan Alojzy zapytał, czym się interesuję.
– Interesuje mnie wszystko, z czym mam do czynienia na co dzień, i wszystko to, co jeszcze przede mną – powiedziałem pewnie.
– I na taką odpowiedź liczyłem!
Oczywiście dodałem, że ciekawi mnie muzyka, gram na instrumentach i sam tworzę. Był bardzo zdziwiony, kiedy to usłyszał, ponieważ oprócz mnie tylko dwie osoby potrafiły na czymś grać, oczywiście na gitarach. Gdy skończyłem mówić, przełknął ślinę, wziął głęboki oddech i mrugnął oczami.
– Chyba musimy się zaprzyjaźnić, panie…
– Człowiekowski. Mikołaju Człowiekowski – odpowiedziałem z niepokojem w głosie.
– Ciekawe nazwisko – zauważył, uśmiechając się.
Pół roku nauki minęło bardzo szybko i nikt nie był zaskoczony, że okazałem się najlepszy w klasie. Nie raz ratowałem skórę (i nie tylko skórę) moim rówieśnikom i czasami dostawałem w nagrodę papierosy. Chociaż prosiłem, aby mi ich nie dawali, wciskali je siłą do moich kieszeni, dziękując za uratowanie ich zadów. Kiedy nikt mnie nie widział, od razu wyrzucałem to świństwo do najbliższego śmietnika, z którego często zabierali je bezdomni.
Jednak najciekawsze wydarzenie miało miejsce chwilę po moich szesnastych urodzinach. W połowie marca odbył się szkolny konkurs talentów, na który pan Alojzy zapisał mnie bez powiadamiania mnie o tym – powiedział mi o nim dopiero cztery dni przed samym wydarzeniem.
– Zagraj pierwszą balladę Chopina i wygrasz.
Ćwiczyłem i ćwiczyłem, a i tak byłem pewien, że się pomylę. Dzień przed występem zagrałem tę kompozycję przed klasą, która była pod wrażeniem.
– To nasz człowiek! – krzyknął ktoś z tłumu.
Innego zdania był pan Alojzy.
– W niektórych miejscach za wolno, a w niektórych za szybko. Ale myślę, że i tak wygrasz.
Kiedy nadeszła moja kolej, w ostatniej chwili chciałem się wycofać, ponieważ czułem, że nie dam rady. Jednak miałem już na sobie garnitur (oczywiście czarne spodnie i białą marynarkę), a fortepian stał w kącie, więc nie było odwrotu. Cały czas się trząsłem i nie mogłem patrzeć na zebranych w hali ludzi, których oczy śmiały się szyderczo i nieufnie.
– Teraz wystąpi Mikołaj Człowiekowski, który zagra pierwszą balladę Fryderyka Chopina – zapowiedziała jedna z nauczycielek z jury.
Prawie minutę ustawiałem siedzisko i co chwilę poprawiałem rękawy, aby zająć jak najlepszą pozycję. Wcale nie zastosowałem się do rad pana Alojzego – grałem o wiele wolniej niż każdy inny pianista i nie bujałem się na lewo i prawo, wypłakując przy tym wiadro łez. Zawsze śmieszą mnie takie występy – oczywiście, czasami odrobina dramaturgii nie zaszkodzi, ale nie trzeba się gibać i co chwilę podnosić rąk w geście pokoju albo udawać Pac-Mana. Po zagraniu wstępu cały stres ze mnie zszedł i później już grałem tak, jak czułem, a ja zawsze czuję fortepian i muzykę inaczej. Zakończyłem powoli, powoli też wstałem i powoli się ukłoniłem – aplauz trwał prawie pół minuty.
Po wszystkich występach ta sama nauczycielka wyczytała kolejne miejsca, na sam koniec pozostawiając pierwsze i drugie, aby podtrzymać napięcie.
– Pierwsze miejsce zajmuje pianista i wirtuoz fortepianu, Mikołaj Człowiekowski.
Po słowie „pianista” nie sposób było już nic usłyszeć. Nie udało mi się uniknąć blasku fleszy i musiałem stać prawie minutę, aby każdy zrobił zdjęcie. Do końca dnia nie mogłem nawet spokojnie zjeść kanapki, ponieważ każdy podchodził i mnie zagadywał, opowiadając, jaki to jestem świetny i genialny. Żal mi tych ludzi, którzy ocenili mnie po jednym utworze – nawet siedmiolatkowie potrafią to grać z pamięci i takim dzieciom należy bić brawa.
O wszystkim opowiedziałem w domu dziadkom, którzy też mi współczuli.
– Niestety od tego już się nie odpędzisz – powiedziała babcia.
– Pamiętaj tylko, aby się nie denerwować i nie złościć na nikogo, ponieważ oni nie chcą ci zrobić nic złego, tylko pogratulować – dodał dziadek.
Dziadkowie to oddzielny temat – są najważniejszymi ludźmi w moim życiu. Babcia nauczyła mnie pokory i szacunku do drugiego człowieka, a dziadek cierpliwości i spokoju. Pamiętam, jak zabierał mnie w wakacje nad morze i uczył, jak żyć zgodnie z naturą. Takich lekcji brakowało, brakuje i będzie brakować w szkole czy na studiach.
Panie prezydencie, proszę coś z tym zrobić!
Na świecie po roku 2030 zaczęły się dziać rzeczy, które zwiastowały coraz bliższy koniec epoki zwanej „współczesnością”. Jeżeli czytasz to, będąc już gdzieś w drugiej połowie XXI wieku, i nie pamiętasz tych czasów, w skrócie mogę opisać, jak wyglądały w moich oczach.
W pewnym momencie w Polsce stwierdzono, że zrobił się za duży bałagan wśród młodzieży, i postanowiono przywrócić obowiązkową służbę wojskową, która miała trwać od osiemnastego roku życia, więc jeszcze trochę czasu mi wtedy zostało. Nie udało mi się jednak na nią załapać – niedługo się przekonasz dlaczego. Dekret ten wszedł w życie 1 stycznia 2034 roku. W tym czasie uchwalono również mnóstwo innych rozporządzeń, powstało wiele unii i związków. Nawet małpa wiedziała, że prędzej czy później wybuchnie większy konflikt niż wojny na tle etnicznym lub rasowym – przecież trzeba było sprawdzić na czymś nowe technologie.
Kiedy składałem dokumenty do nowej szkoły, do życia powołano tak zwaną Unię Słowiańską, która zrzeszała Polskę, Czechy, Słowację oraz państwa bałkańskie. Na pokład tego chwiejącego się statku wkroczyły jeszcze Bułgaria, Węgry, Chorwacja, Serbia, Albania, Bośnia i Hercegowina, Macedonia Północna, Czarnogóra, Grecja oraz Rumunia i Słowenia. Teoretycznie, był to najsilniejszy sojusz w Europie, ale praktycznie, przede wszystkim gospodarczo, nic nie znaczył. Największymi krajami w sojuszu pod każdym względem była Polska, Węgry, Bułgaria i Chorwacja. W przysiędze złożonej 12 maja 2034 roku każdy prezydent obiecywał, że:
„Jeżeli kiedykolwiek na świecie zacznie się konflikt zbrojny, ja, przedstawiciel narodu polskiego (w naszym wypadku) oraz moi obywatele, niezależnie od płci i wieku, sprawności fizycznej i psychicznej, ruszą z pomocą każdemu państwu, bez względu na dzień, godzinę, warunki bytowe czy materialne. Nieważne, jak straszny będzie to czas, ruszymy z pomocą naszym sojusznikom, niezależnie czy wcześniej wystąpiły pomiędzy nami nieporozumienia. Obiecuję bronić naszych sojuszników do wydania rozkazu kapitulacji bądź walczyć do ostatniego żołnierza”.
Podejrzewam jednak, że nawet kot moich sąsiadów był pewien, że to czysta formalność, a wszystko zakończy się tak jak we wrześniu 1939 roku, sojusz zaś był po prostu reakcją na rozwiązanie Unii Europejskiej na początku roku 2034.
Ogromne napięcie występowało pomiędzy Azją a resztą świata, dokładniej między Chinami a resztą świata. Według wywiadów kilku państw na początku 2032 roku Chiny i Rosja związały się sojuszem. Stany Zjednoczone, które zaliczyły w tamtym okresie ogromny regres gospodarczy, były pewne, że oba te państwa posiadają broń jądrową. Prezydent Rosji Bogdan Krymko i nowo wybrany prezydent USA Paul Treetman prowadzili tak zwaną leniwą wojnę, czyli jeden mówił, co mu się nie podoba w państwie drugiego i przechwalał się swoimi możliwościami, a drugi odwrotnie. Analitycy byli jednak zgodni co do jednego – prędzej czy później któryś z nich dostanie głowę drugiego. Same Stany Zjednoczone w tym czasie borykały się z wojną domową – Stany Zjednoczone Ameryki wkrótce mogły przestać być Stanami Zjednoczonymi. Teksas i Hawaje zażądały niepodległości, a Alaska chciała przyłączenia do Kanady. Kraj klonowego liścia nie wyraził jednak żadnego zainteresowania tym faktem, wolał bowiem się w te sprawy nie mieszać.
W latach 2022–2034 w Afryce trwały wojny, które przyniosły ogromne straty gospodarcze, materialne i finansowe. W ciągu tych dwunastu lat zginęło prawie czterdzieści milionów osób. Dopiero 7 lipca 2034 roku podpisano rozejm w egipskim mieście Suez, a jednym z obecnych przy tym dowódców był polski wojskowy major Paweł Grzelczak, który odniósł liczne sukcesy wojenne.
W 2033 roku w Brazylii wybuchła wojna domowa. Wojsko pod dowództwem admirała Rubena de Santosa obaliło prezydenta José Fernando Henrique da Silva Santosa i uczyniło z Brazylii królestwo, które zostało proklamowane 15 czerwca 2033 roku i uznane przez większość państw, królem zaś został Alfredo I.
W zachodniej Azji także się co nieco wydarzyło – Koreańczycy z północy zaatakowali sąsiadów z południa. Oprócz Rosji i Chin wszystkie państwa na świecie potępiły ten atak.
Ale żeby nie było tak tragicznie i przygnębiająco – na świecie działy się również dobre rzeczy.
Japonia stała się najbogatszym państwem na świecie, a jej produkt krajowy brutto w styczniu 2036 roku wynosił ponad trzydzieści cztery biliardy dolarów. Drugie w rankingu Stany Zjednoczone miały „tylko” dwadzieścia cztery biliardy dolarów PKB. Kraj Kwitnącej Wiśni utrzymywał pokojowe stosunki z resztą świata, w tym bardzo dobre z Europą. W listopadzie 2035 roku w Sapporo zaprezentowano prototyp latającego samochodu, a miesiąc później latającego roweru.
Niezwykle popularne stały się urządzenia, które zaczęły stopniowo zastępować telefony komórkowe, nazywane – jakże oryginalnie – telezegarkami, czyli tak na dobrą sprawę były to telefony noszone na ręce. I było to naprawdę najlepsze osiągnięcie technologiczne tamtego okresu. Największą zaletą było to, że wcale nie trzeba było mieć dostawcy Internetu czy mieć go zarejestrowanego w którejkolwiek sieci telefonicznej, ponieważ działał on zgodnie z ruchem sztucznych satelitów, które latały dookoła Ziemi. To były małe kostki, które gdyby spadły na ziemię, nie wyrządziłyby zbyt dużych szkód. Telezegarki były jednak stosunkowo drogie – początkowo kosztowały około ośmiu tysięcy złotych.
Pod koniec 2034 roku ogłoszono nowy program walki z ubóstwem na terenie Europy, dzięki któremu biedne dzieci miały mieć zapewnioną edukację, dom, wyżywienie i opiekę. Jakże piękna, polityczna zagrywka. Nic to oczywiście nie dało – program teoretycznie istniał, ale nie działał i nikt z nim nic nie robił, a bieda jak była, tak jest i będzie.
Na początku 2036 roku postanowienia międzynarodowego układu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej były tak łamane, że kwestią czasu pozostawało, aż średnia roczna temperatura na świecie podskoczy o parę tysięcy stopni Celsjusza (albo Kelwina bądź Fahrenheita, jak kto woli).
Mniej więcej w połowie marca nasz nauczyciel historii, pan Wojciech Kozak, zadał nam pracę domową:
„Opisz swoją wizję III wojny światowej. Przyczyny, przebieg, skutki. Praca na min. 2 strony”.
Pisanie tego wypracowania dało mi dużo frajdy. Pamiętam jego początek:
„Wiosną, w połowie kwietnia 2036 roku, przed południem, każdy człowiek na ziemi usłyszy wybuchy. Zacznie się szerzyć panika. Życie przestanie mieć znaczenie, wygrają najsilniejsi. Mimo że będzie to najkrótsza wojna światowa, przyniesie najwięcej strat. Ziemia, świat, życie, nic po niej nie będzie takie samo, a nawet podobne do tego, co znamy dzisiaj. Niezrównoważeni ludzie, którzy zostali wybrani głosami ludu, najwięksi zbrodniarze wojenni wszech czasów, zmienią ludzkie życie w coś gorszego niż Auschwitz-Birkenau czy łagry na Syberii”.
Pan Wojtek spojrzał na moją pracę, wypił duszkiem resztę kawy, którą miał w kubku, i popatrzył na mnie zadowolony. Czułem, że byłem jednym z jego ulubionych uczniów.
– To jest dobre! Wręcz genialne! Twoja data jest bardzo bliska. Czyżbyś coś przeczuwał? – zapytał mocno zaciekawiony, prawie rozrywając kartkę.
– Szczerze, to tak, widać to po obecnej sytuacji na świecie.
– Tutaj, Mikołaju, muszę ci przyznać rację – powiedział, przytakując głową.
Początek 2036 roku praktycznie przesądził o nadejściu apokalipsy. W połowie stycznia Stany Zjednoczone zatopiły statek szpiegowski Rosji. Wiceprezydent USA, Mike Clettenburg, próbował załagodzić sytuację, jednak nie wiem, dlaczego akurat on miał to zrobić. Całe wydarzenie odbyło się przez komunikator internetowy i transmitowane było na cały świat.
– Żądam wyjaśnień. Dlaczego zatopiliście nasz transportowiec?!
To nie był transportowiec, tylko statek szpiegowski. A raczej łódź szpiegowska, której zdjęcia od dawna były w internecie. Poza tym – czy transportowiec jest obudowany z każdej strony blachą i ma peryskop?
– Uznaliśmy go za statek Chińskiej Republiki Ludowej.
Nazwę „SP-22 Andriej” napisano cyrylicą, no i ten peryskop – faktycznie statek transportowy, i to z Chin. Oczywiście wiceprezydent przyznał, że to oni go zatopili. Cały świat śmiał się z jego wypowiedzi, a niedługo później Clettenburg przestał pełnić stanowisko wiceprezydenta.
Miesiąc później sekretarz generalny Stanów Zjednoczonych George Ellington pojechał z wizytą do Japonii. Był tam również prezydent ChRL Ling Ming. Ellington dzień przed wylotem do USA źle się poczuł i został przetransportowany do szpitala, gdzie zapadł w śpiączkę i zmarł dwa dni później. O wszystko został oskarżony Ling Ming, który z kolei zrzucił winę na jedzenie zaserwowane im przez japońskich kucharzy. Do teraz nie wiadomo, co tak naprawdę się wydarzyło.
W połowie marca w całej Europie została ogłoszona mobilizacja wojskowa. W Polsce minister obrony narodowej wydał oficjalne oświadczenie:
„Rodacy, obywatele, mieszkańcy Rzeczypospolitej Polskiej, ja, Jakub Szewczak, Minister Obrony Narodowej, zwracam się do Was w ważnej sprawie. Prawie sto lat temu rozpoczęło się coś, co świat pamięta po dziś dzień. Ale wiele wskazuje na to, że już niedługo rozpocznie się coś, czego świat pamiętać już nie będzie. Miejmy nadzieję, że nasza ojczyzna nie zniknie ponownie z mapy, na sto, dziesięć, pięć lat. Już nigdy. Musimy się solidaryzować, tak jak nasi przodkowie podczas okupacji zarówno niemieckiej, jak i radzieckiej. Nie zważajmy na kolor skóry, wyznanie, majątek czy umiejętności – zawsze dążmy do prawdy i zwycięstwa”.
Przedostatni piątek marca 2036 roku zapamiętam chyba do końca życia. Naszą ostatnią lekcją była godzina wychowawcza. Kiedy wszyscy przywitali się z panem Alojzym, ten zaczął wykład:
– Chłopaki, ja wiem, że to może zabrzmi dziwnie, że uznacie mnie za idiotę, ale muszę. Słyszeliście komunikat ministra obrony narodowej?
– Tak – odpowiedział tłum.
Pan Alojzy spojrzał akurat na mnie. Z lekko spuszczoną głową i jednocześnie smutną i wrogą miną przytaknąłem. Po chwili nauczyciel kontynuował:
– Posłuchajcie mnie. Nieważne, co sądzicie o wojnie, bitwach, o ofiarach tych konfliktów, o ludziach biorących w nich udział – jeżeli nadejdzie taki konflikt, będziecie musieli walczyć. Nieważne, czy będzie wam się chciało, czy będziecie przeziębieni, czy będziecie musieli opiekować się młodszym rodzeństwem. Tak jak nasi przodkowie walczyli dla nas o lepsze czasy, tak my będziemy musieli walczyć o lepsze czasy dla naszych dzieci i ich dzieci. Obiecajcie mi. Przyrzeknijcie, że nie pozwolicie oddać naszej ojczyzny. Nieważne, jak ta wojna będzie przebiegać i ile strat przyniesie. Dobrze?
Nie wiem, jak to się działo, ale pan Alojzy miał w swoim głosie coś niesamowitego i każdego potrafił przekonać. Klasa odpowiedziała głośno: „Tak!”. Ale po chwili odezwał się Zbigniew, klasowy przygłup:
– Ale to nie ma sensu, proszę pana. Wystarczy, że Ruscy tu wejdą i koniec.
Po tych słowach pan Alojzy odwrócił głowę w stronę Zbyszka. Zrobił się czerwony z wściekłości, a pięści zacisnął tak mocno, że na jego rękach ujawniła się każda żyła. Po chwili uderzył pięścią w stół; mimo to nie wybuchnął, tylko przemówił spokojnym głosem, czego ja bym nie potrafił.
– Panie Zbigniewie, czy pan zdaje sobie sprawę z tego, jak pan bredzi? Chce pan oddać swój kraj bez walki, za nic? Przyjąć obce prawo, język, kulturę, a może zostać zabitym? Naprawdę pan tego chce?
Nagle zapadła niezręczna cisza. Zbyszek co chwilę przewracał oczami i nic nie odpowiadał. Kiedy Pan Alojzy spojrzał na klasę, wszyscy skierowali wzrok na swoje buty i wstrzymali oddech.
– Proszę wyjść. Drugi raz nie powtórzę.
Zbyszek bez zastanowienia wyszedł, mamrocząc zlęknionym głosem: „Do widzenia”. Pan Alojzy nic nie odpowiedział, tylko skierował wzrok na nas.
– Ktoś chce dołączyć do kolegi?
– Nie – odpowiedziała chórem klasa.
– Dziękuję, chłopcy. Dziękuję, że będziecie bronić swojego kraju, naszej ojczyzny. Na dziś to tyle, miłego weekendu.
Kiedy wyszedłem z szatni i udałem się w stronę wyjścia, dostrzegłem pana Alojzego na końcu korytarza.
– Mikołaju, zaczekaj! – krzyknął nauczyciel i podbiegł w moją stronę. Stanął przede mną, posapując. – Wiesz, że wojna już niedługo?
– Ma mnie pan za durnia? – zapytałem pogardliwe.
– Nie, skądże! Chciałem ci tylko powiedzieć, że jeżeli walka będzie na lądzie, nasza szkoła posłuży za punkt przeładunkowy. Daj mi słowo, że pójdziesz walczyć. Za nas, za nasz kraj, nie daj go nam odebrać, nikomu – wypłakał, łapiąc co chwilę oddech i chwytając mnie za barki.
– Proszę pana, obiecuję. Myślę, że to kwestia kilku dni. Nie zdziwię się, jeśli będzie to Wielkanoc albo dzień po.
– To niedobrze. Ale dziękuję, że pójdziesz walczyć. Do zobaczenia.
– Do widzenia – odparłem i pobiegłem szybko do domu.
Może to się wydać dziwne, ale od 2030 roku Internet, a w szczególności telewizja, zaczęły tracić zaufanie ludzi. Najpopularniejszym źródłem informacji stało się radio. Najbardziej wiarygodne i najchętniej słuchane było Polskie Radio. Ta sama stacja, która ogłosiła atak Trzeciej Rzeszy na Drugą Rzeczpospolitą, 1 września 1939 roku wyparła inne stacje radiowe i od 2030 roku nieprzerwanie była najchętniej słuchaną stacją w Polsce. Grano tam wszystko – od muzyki z XV wieku po utwory z lat dwutysięcznych. Najważniejszymi wiadomościami były te nadawane o ósmej rano i ósmej wieczorem. Często odchodzono od tej reguły i naprawdę ważne wydarzenia relacjonowano zaraz po specjalnym komunikacie, nawet jeśli trzeba było przerwać grany właśnie utwór. Jeżeli mówiono tam, że prezydent wypoczywa nad jeziorem, a minister kultury i sztuki miał wypadek samochodowy, to było się na dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewnym, że to prawda. Ówczesna prezes Polskiego Radia, Celina Szymanowska, wychodziła z prostego założenia – kłamstwo ma krótkie nogi. Nie obsmarowywano i nie chwalono otwarcie żadnych stronnictw politycznych, a jeżeli nie było na coś niezbitych dowodów, nie mówiono o tym.
W Wielkanoc, która tego roku wypadła 13 kwietnia, z samego rana zasiedliśmy do stołu. Czułem niepokojącą atmosferę, mimo że rodziców jak zwykle z nami nie było. Od kiedy święta spędzałem u dziadków, ani razu się nie zjawili, zawsze znikali dzień przed i wracali po tygodniu – z rozbitymi głowami albo kończynami w gipsie. Nikt z krewnych również nie chciał do nas przyjeżdżać i czasami myślałem, że to przeze mnie.
– O co się modlicie? – zapytałem.
– Aby nie było wojny, Mikołaju, tylko o to – powiedziała smutnym głosem babcia.
– A ty, dziadku?
– O to samo, niech już nigdy nie będzie tak straszliwej wojny. Niech Bóg nas chroni, nas, naszych bliskich, rodzinę, przyjaciół. Ale jeżeli tak się stanie, niech Wszechmogący będzie dla nas łaskawy. Ludzie to potworne stworzenia wyniszczone przez innych ludzi, ale teraz to jest już całkowita porażka, kompromitacja i upadek człowieczeństwa. Nigdy nie sądziłem, że dojdzie do czegoś takiego, że jeden człowiek będzie się śmiał z drugiego, ponieważ nie potrafi on wymówić jakiegoś słowa, jest inaczej ubrany, ma inny kolor skóry, a wszystko to spotęgowane przez tych, którzy widzą tylko czubek własnego nosa i nie patrzą nawet na bliskich, tylko po to, aby było im dobrze, w tym momencie, w danej chwili.
Postanowiłem, że tej nocy nie będę spał – chciałem poćwiczyć grę na pianinie. Zdrzemnąłem się tylko godzinę w południe, a wieczorem, przed dziewiętnastą, poszedłem do kuchni na kolację. Kiedy gotowałem makaron (dziadek był zmęczony i musiałem przyrządzić go sam), usłyszałem dziwny dźwięk dochodzący z pokoju dziadka. Szybko przybiegłem i zobaczyłem, że ze ściany spadł jego ulubiony obraz, Impresja, wschód słońca Claude’a Moneta. Po chwili przyszła babcia, która zapytała, co się stało. Dziadek odpowiedział, że gdy rozwiązywał sudoku, obraz sam spadł. To było niemożliwe, ponieważ był on zawieszony na ośmiocentymetrowym gwoździu. Kiedy go podniosłem i chciałem ponownie powiesić, cały dom wypełniły przerażające dźwięki. Wówczas wszystkie obrazy pospadały (w tym ulubiony mojej babci, Gdy rozum śpi, budzą się demony Francisca Goi), szklanki na stołach pękły, a mój garnek z makaronem, z czego byłem najbardziej niezadowolony, nagle znalazł się na ziemi.
– To znak – powiedziała babcia. – To znak, że dzieje się coś niedobrego!
– Coś się niedługo wydarzy! – krzyknął dziadek.
Ciało pokryła mi gęsia skórka. Zacząłem sprzątać i zajęło mi to dobre pół godziny, a kiedy skończyłem, poszedłem się umyć. Potem postanowiłem zagrać dla dziadków kilka utworów. Była prawie północ, więc zjadłem tylko kromkę chleba z serem i poszedłem do siebie ćwiczyć grę. Nałożyłem słuchawki, aby nikogo nie obudzić, a gdy zbliżałem się do ostatnich taktów Sonaty Księżycowej Ludwiga van Beethovena, ktoś do mnie zadzwonił. Numer kierunkowy: +48, dalej 5; nie miałem nic do stracenia, więc odebrałem.
– Tak, słucham? – Nigdy nie mówię „Halo?”.
– Mikołaj?
Mój rozmówca zaciągał po niemiecku. W liceum obok była jedna osoba, która znała niemiecki aż za dobrze – Denisha Engel. Niemka z krwi i kości, która przyjechała do Polski, ponieważ, jak kiedyś powiedziała, „tutaj można jeszcze normalnie oddychać”. I tak faktycznie było – Polska była na pierwszym miejscu pod względem czystości powietrza, a poza tym uchodziła za jedno z najczystszych państw na świecie. Denisha była jedną z najlepszych lekkoatletek w Polsce, chociaż występowała pod flagą swojej ojczyzny. Język polski opanowała bardzo szybko, choć nigdy nie potrafiła wymówić dobrze słowa „Białystok”. Swoją drogą, mówienie po polsku z niemieckim akcentem to jedna z najgorszych form komunikacji.
– Denisha? Skąd masz mój numer?
– Twój wychowawca mi go dał.
Można było się tego spodziewać. Od kiedy podałem telefon panu Alojzemu, ciągle dzwonił i wypytywał mnie o różne sprawy związane z komputerem. Mimo że nie jestem informatykiem, nauczyłem się co nieco dzięki kursom internetowym. Jednak zabroniłem mu przekazywać mój numer komukolwiek z zewnątrz.
– O co chodzi? I czemu dzwonisz akurat do mnie?
– Bo wydajesz się jednym z rozsądniejszych w tym technikum.
Nie lubię takich komplementów, tak naprawdę nie trawię ich. Nigdy nie lubiłem pochwał i zawsze czułem się niezręcznie, kiedy ktoś mnie chwalił w jakimś większym gronie.
– Tak naprawdę to dzwonię, aby ci przekazać, że chciałabym być gdzieś blisko ciebie, kiedy to się stanie, bo wydaje mi się, że dobrze byśmy się razem odnaleźli. Mieszkam na Ciepłej trzydzieści cztery, gdybyś chciał do mnie zajrzeć. Jak myślisz, kiedy to się może wydarzyć?
– Nie zdziwię się, jeśli za parę godzin – odparłem poważnie.
– Też tak sądzę – przytaknęła niespokojnie.
– Nie chcę być niegrzeczny, ale miałem zamiar pograć na odstresowanie. Jutro na pewno do ciebie zajdę.
– Jasne, rozumiem. Ładnie wtedy zagrałeś na konkursie, bardzo mi się to podobało. W takim razie do zobaczenia – powiedziała Denisha i się rozłączyła.
W końcu mogłem w spokoju pograć, ale z tyłu głowy dalej miałem wizję tego, że to może naprawdę zacząć się jutro. O 1.31 wstałem od instrumentu, aby pójść do toalety. Kiedy wróciłem i założyłem słuchawki, zagrałem tylko trzy akordy, po czym przestałem, do tej pory nie wiem dlaczego. Popatrzyłem na swoje łóżko, następnie przesunąłem wzrok na okno, które zasłaniała roleta. Szybko odsłoniłem ją i spojrzałem daleko przed siebie.
Do tej pory nienawidzę tego, że potrafię przewidywać przyszłość.
Koniec początku i początek końca
Mieli do wyboru wojnę lub hańbę, wybrali hańbę, a wojnę będą mieli także.
Winston Churchill
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Przypadki Mikołaja Człowiekowskiego
ISBN: 978-83-8219-939-0
© M.J. i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Dominik Leszczyński
Korekta: Marta Martynowicz
Okładka: Maciej Kwiatkowski
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek