Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jeden z najlepszych radiowców wszech czasów w szczerej, chwilami bolesnej, ale zazwyczaj pogodnej i zabawnej książce, która wyjaśnia, skąd się biorą Niedźwiedzie.
Wszyscy znamy głos Marka Niedźwieckiego. Dla wielu to wzorzec radiowego brzmienia. Jest jednym z niewielu mistrzów tworzenia nastroju wyłącznie za pomocą dźwięku.
Ale nie wszyscy wiedza, jaka cenę ten chłopak z Szadku zapłacił za popularność. W swojej nowej książce Marek Niedźwiecki opowiada nie tylko o drodze, jaką rozpoczął w prowincjonalnym miasteczku, ale też o samotności z wyboru, w której żyje w Warszawie.
Mówi też dużo o muzyce, która nie odstępuje go na krok. W 'Radiocie' gra w piłkę na cmentarzu, mieszka w zapluskwionym akademiku, w lesie nadaje audycję dla samego siebie, skręca autem tylko w jedną stronę, odkrywa, że Australia to jego ląd wymarzony. Ucieka…
Marek Wojciech Niedźwiecki (ur. 1954) - dziennikarz muzyczny, jeden z najwspanialszych głosów w historii Polskiego Radia, twórca Listy Przebojów Programu 3, pomysłodawca wielu serii płytowych, m.in. Smooth Jazz Cafe. Samotnik, podróżnik, wieczny prowincjusz, miłośnik Australii i australijskiego wina. Jak każdy niedźwiedź lubi miód.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 163
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nie jestem sławny. To raczej popularność wynikająca z tego, co robię. Może też wiąże się ona z muzyką, którą lubię i którą dzielę się na antenie. Niby jestem osobą publiczną i rozpoznawalną, ale uciekam od tego, jak tylko mogę. Nigdy nie przypuszczałem, że stanę się kimś znanym. Myślałem, że będę cichym, spokojnym, schowanym w studiu radiowym redaktorem. Właśnie taki jestem naprawdę. Jestem ten chłopak z Szadku (w moich stronach mówi się „Szadku”, nie „Szadka”), co się ciągle rumienił. Niby tak. Ale ten „chłopak” właśnie skończył sześćdziesiąt lat. I już się tak nie rumieni.
Mój radiowy kolega Piotr Kaczkowski jest dowodem na to, że można uciec od całego zgiełku, zaszyć się w radiu, otoczyć wyłącznie muzyką. Ja nie miałem wyboru. Mój dawny szef, Andrzej Turski, wydał mi kiedyś polecenie służbowe, że mam iść do programu telewizyjnego – i zaczęto mnie rozpoznawać. Opowiem jeszcze o tym.
Popularność do niczego nie jest mi potrzebna. Wiem, jak fałszywie to brzmi w dzisiejszych czasach. Ale kiedy idę na bazarek opodal miejsca, w którym mieszkam w Warszawie, pani sprzedawczyni od razu mnie rozpoznaje i pyta o „Tonację Trójki”. Jestem zażenowany, bo stoi za mną kolejka ludzi, a ja słyszę: „panie Marku, dziękuję, że pan do mnie pomachał w »Tonacji«”.
Z drugiej strony muszę przytoczyć nieco odmienne zdarzenie. Całkiem niedawno, wracając ze Szklarskiej Poręby, wpadłem po drodze do mojego rodzinnego Szadku, do sklepu z wędlinami, żeby kupić kaszankę i kiełbasę, bo to takie moje smaki dzieciństwa. Wchodzę i napataczam się na prezesa Gminnej Spółdzielni, do której należy sklep. Poza nami nie ma klientów, tylko trzy panie ekspedientki. No więc on do nich z namaszczeniem: Dzień dobry paniom, nie jestem pewien, czy panie wiedzą, kto to jest ten pan? Na co jedna z pań ekspedientek: Taaak, no oczywiście! To przecież brat pana Wojtka, który zawsze u nas robi zakupy w sobotę...
Do popularności nigdy nie tęskniłem. Gdybym mógł cofnąć czas, to byłaby chyba jedna z niewielu rzeczy, którą bym zmienił – chciałbym zachować anonimowość. Dzisiaj każdy, kto chce, może mnie bezkarnie sekować w internecie. Cóż, przyszło mi żyć w takich czasach – nie da się ukryć; była komuna, był PRL, był stan wojenny, okropne i nieprzyjemne momenty, a teraz ludzie doszukują się w mojej przeszłości rzeczy, które się nie zdarzyły.
Przeciw popularności takiej, jak dzisiaj się ją promuje i sprzedaje, przemawia jeszcze jedna rzecz, której szczerze nienawidzę. Muszę przyznać, że dostaję szewskiej pasji, kiedy oglądam telewizję śniadaniową. To lansowanie i mielenie jałowych treści! Dla mnie to medialna patologia, polegająca często na wynoszeniu pod niebiosa ludzi bardzo przeciętnych. To jest właśnie ten świat celebrytów, do którego nigdy się nie zbliżę. Świat ludzi, którzy są sławni dlatego, że są sławni, a nie dlatego, że coś osiągnęli, coś stworzyli.
Na szczęście jestem normalniakiem. Nie mam problemów ze wścibskimi fotografami, nikt mnie nie śledzi, nikt nie robi mi zdjęć – bo ja po prostu nie bywam, nie ustawiam się na ściankach reklamowych podczas rautów. Irytuje mnie, kiedy w ramach autopromocji jakaś piosenkarka fotografuje się na grobach. Jest mi wtedy przykro. Właściwie to nawet mogę powiedzieć, że jestem wściekły. Moja wściekłość wynika z bezsilności. Nic mnie to nie powinno obchodzić, bo jeżeli ktoś chce w ten sposób zarabiać kasę, to jego decyzja. Ale jednak kłóci się to z tym, jak byłem wychowany. W moim świecie takich rzeczy po prostu się nie robi. Ale ok, niech ten dziwny świat będzie sobie gdzieś obok, z dala ode mnie. Telewizor włączam dla samego obrazu, bez dźwięku, po to, żeby zobaczyć, czy może zaczęła się wojna, albo czy park Yellowstone wyleciał w powietrze.
Rozmawiałem o tym ze Zbyszkiem Preisnerem i on powiedział: wiesz, ten Yellowstone to chyba niedługo wybuchnie. Ja mówię: dobra, niech wybucha. A on na to, że w takim razie chyba się przeniesie do Australii, żeby przetrwać jak najdłużej, bo jest szansa, że jak świat już będzie się rzeczywiście kończył, to Australia ostanie się najdłużej. Przecież to taki koniec świata. Chociaż jeśli zagłada miałaby przyjść z drugiej strony, to Australia polegnie pierwsza.
To zabrzmi jak ględzenie starego dziadygi, ale my sobie sami ten świat fundujemy. W jakimś okręgu w Chinach całkiem wyginęły pszczoły i lokalni rolnicy musieli sami zapylać gruszki, bo tam akurat jest dużo gruszek. Chodzili z miotełkami i zapylali. Ludzie! Przecież pszczoły robiły to za darmo i jeszcze nam dawały miód, a myśmy je zniszczyli. Nie będzie pszczół, nie będzie nas. Tak sobie czasami myślę, jak robię herbatę z miodem i z cytryną. Pamiętam czasy, kiedy miód kosztował siedem złotych, teraz taki sam słoik kupuję za czterdzieści pięć.
No to jeszcze sobie starczo ponarzekam. My wszystko wiemy – że trzeba ratować planetę, segregować odpady – tylko że tego nie robimy. U mnie w bloku obowiązuje segregacja odpadów i normalny zsyp na resztę śmieci. Segreguję, idę z małym wiaderkiem i wyrzucam. Wtedy widzę te wszystkie flaszki w kontenerach na papier albo wszystko razem wymieszane. Krótko mówiąc, są ludzie, którzy mają to wszystko gdzieś.
Ale wracajmy do właściwego obiektu badań, czyli do mnie.
Dziennikarz to za duże słowo – nigdy nie byłem dziennikarzem. Dziennikarstwem są ewentualnie moje rozmowy z artystami. Jednak na co dzień jestem po prostu prezenterem radiowym i nie mam się czego wstydzić – to fajna robota, fajny zawód. Tak naprawdę wszystkie moje puszczane na żywo audycje, są chwilowe – dzisiaj emisja i poszły!, nie ma, znikają w eterze. Nie widzę problemu w tym, że to słowa rzucane na wiatr. Natomiast mam kłopot z szybkością upływu czasu. Kiedyś Lionel Richie powiedział mi, że jego babcia skończyła sto lat i kupił jej w prezencie gazetę z dnia jej urodzin. Babcia powiedziała Lionelowi: wiesz, wnusiu, z czasem to się robi tak, że jedne urodziny masz we wtorek, a następne w czwartek. Tak to zaczyna szybko biec.
Wczoraj pojechałem do telewizji i myślę sobie: cholera, przecież dzień wcześniej tu byłem. A to już minął tydzień. Jak jeden dzień. Tak, z tym mam problem. Ale nie z tym, czy coś po mnie zostanie, czy nie. Są strony internetowe, na których fani zbierają audycje. Z moich audycji, tych nagrywanych na taśmę, przetrwały może ze trzy. Stoją w radiowej fonotece. Wywiady przetrwały – na stronie internetowej Trójki jest zakładka „Wywiady Marka Niedźwieckiego”, z Madonną, Lionelem Ritchiem, z Basią. To jest przeplatane muzyką – jak ktoś chce, to sobie tam wejdzie i zobaczy. Są też nasze wspólne z Wojtkiem Mannem audycje „Historia jednej piosenki” – to była raczej taka zabawa. Ja podchodziłem do tego – jak mi się wydaje – poważnie, a Wojtek ciągle mi mówił, że ja tych moich prezentowanych artystów po prostu zmyślam.
Czasem dostaję maila, w którym ktoś wyrzuca mi, że to moje radio jest już takie stare i tak nudzę, że może bym się zajął czymś innym. Nie umiem niczego innego. Zawsze wiedziałem, że będę pracował w radiu i nic poza radiem mi się nie przydarzyło. U mnie praca równa się życie, a życie równa się praca. Jestem radiotą.
No i w końcu zupełnie szczerze stawiam sobie pytanie: po cholerę mi ten wrzątek, to znaczy ta książka?
Moja pierwsza książka (która – tak jak i ta – miała być o Australii; nosiła tytuł Nie wierzę w życie pozaradiowe) miała fantastyczny odzew od czytelników. Ludzie identyfikują się z niektórymi rzeczami, które tam napisałem, mają podobne wspomnienia z minionych lat. Tym razem bałem się – i nadal trochę się boję – że ktoś mi powie: wszyscy piszą i pan też znów dał się namówić. Ale przy pierwszej książce padało wciąż pytanie, dlaczego tak mało i kiedy będzie ciąg dalszy. Myślę, że to może być ten ciąg dalszy, na który ktoś czeka. Właśnie po to mi ten wrzątek.
Nazywam się Marek Niedźwiecki, ale moi rodzice to Niedźwiedzcy, przez „dz”. Kiedy moja starsza o dwa lata siostra szła na studia, okazało się, że w niektórych świadectwach z liceum ma napisane Niedźwiedzka przez „dz”, a w części przez „c”. Żeby mogli przyjąć ją na studia, trzeba to było ujednolicić. Widocznie łatwiej i krócej było pisać przez „c”. Tak więc w akcie urodzenia mam „dz”, ale jestem Niedźwiecki przez „c”.
Wczesną wiosną 2014 roku, kiedy siedzę i piszę tę książkę, mój dom rodzinny przy ulicy Kościelnej 8 w miasteczku Szadek koło Zduńskiej Woli, trzydzieści sześć kilometrów od Łodzi, nie istnieje już od kilku tygodni. To był bardzo stary dom, przylegający do ściany dzwonnicy kościelnej. Nie nadawał się już do remontu. Zbudowany z gliny i drewna po prostu zaczął się zapadać. Od jakiegoś czasu nikt tam nie mieszkał i właśnie teraz go rozebrano. Nie mam w związku z tym większych emocjonalnych problemów. Nie jest mi źle, nie tęsknię, nie chcę, żeby ten dom nadal tam był. Jako wspomnienie dom w Szadku istnieje i zawsze będzie istniał. Śni mi się często, że jestem właśnie w tym domu przy Kościelnej i słucham radia marki Eroica.
Mieszkaliśmy tam w dwie rodziny – to znaczy moi rodzice ze swoimi dziećmi, czyli z nami, oraz moja babcia, najpierw z dziadkiem, a potem już sama. Cały dom składał się z pięciu pomieszczeń i korytarza. Moja rodzina zajmowała dwa pokoje. Nie było łazienki, chodziło się do sławojki. Mój tata, o czym opowiadałem w poprzedniej książce, był rzeźnikiem i dlatego część naszego domu stanowiła rodzaj masarni, tata robił tam wędliny.
W oborze była zawsze jedna czy dwie świnki, no bo w takim sporym gospodarstwie – rodzice i czwórka dzieci, plus jeszcze babcia, a wcześniej także dziadek – zawsze znalazły się obierki i resztki, żeby świnia się na nich chowała. Od zawsze był też pies. Niestety na łańcuchu, choć raczej długim. To był taki pies pilnujący zagrody.
W Szadku bywam dość często, bo mam tam bliską rodzinę. Teraz, kiedy nasz dom już nie istnieje, przerzuciłem się do nich, pod inny adres w tym samym miasteczku. Tam mam kawałek swojego miejsca. Śmieję się, że moja rodzina liczy na to, że kiedyś dokonam tam żywota. W Szadku właśnie.
Szadek będzie dla mnie zawsze związany z bigbitem. Koniec lat sześćdziesiątych, początek siedemdziesiątych – czyli te najpiękniejsze lata mojego dzieciństwa i młodości, które w Szadku spędziłem – to był właśnie bigbit, to była legendarna lista przebojów radiowego „Studia Rytm” w Jedynce.
Poza tym kiedy byłem uczniem podstawówki, chodziłem na zajęcia pozalekcyjne z akordeonu, nawet byłem w szkolnym zespole ludowym. Uczyłem się grać rzeczy takie, jak Walentyna Twist, ewentualnie Za daleko mieszkasz miły. Czyli bigbitowe szlagiery.
W mojej szkole podstawowej można było się uczyć grać albo na akordeonie, albo na mandolinie. Moja siostra zdecydowała się na mandolinę. Podczas występów z przodu sceny siedział zawsze zespół mandolinistów, a ja grałem na tym swoim akordeonie w stojącym z tyłu zespole akordeonistów. Mój akordeon marki Weltmeister – 90 basów, czerwony, enerdowski – to był szczyt chłopięcych marzeń. Dostałem go w prezencie od taty. W szkole uczyłem się gry na jakimś przechodzonym instrumencie, ale potem, kiedy przyszło mi pojechać na koncert do Zduńskiej Woli, Sieradza czy nawet do Łodzi, trzeba było mieć lepsze instrumenty. Dlatego moja siostra dostała nową mandolinę, a ja akordeon.
To był bardzo modny instrument – chociaż właściwie nie pamiętam, żeby używało się wtedy słowa „modny”. Po prostu nasza pani Krysia od muzyki uczyła nas grać albo na akordeonie, albo na mandolinie, innych możliwości nie było. Na gitarze pani Krysia nie uczyła, chociaż pamiętam, że sama grywała.
Gitara jako symboliczny instrument bigbitu była dla mnie zawsze ważna. Ale zupełnie mi nie przeszkadzało, że nie umiem na niej grać – ułożyłem to sobie w głowie tak, że kochałem się w muzyce gitarowej, bigbitowej, słuchając radia, a nie grając.
Dziś na akordeonie już bym nie zagrał. Telewizja TVN kręciła o mnie program z cyklu, jak ja to mówię, „W kulisie sławy”, i zrobili mi taką niespodziankę, że zawieźli mnie do szkoły muzycznej, tutaj w Warszawie. Wchodzę na estradę, patrzę, stoi akordeon. Założyłem go na siebie, przymierzyłem się, ale nie umiałem zagrać. Myślę, że łatwiej byłoby mi teraz zagrać nawet na pianinie niż na akordeonie. Ale wtedy, w Szadku, się śmigało. Może nie byłem wirtuozem jak pan Wyrostek, który wygrywa wszystkie konkursy dla akordeonistów, ale jednak grałem w zespole.
Szadek to było moje bezpieczne miejsce. Do szkoły miałem pół kilometra. Chodziliśmy sami, nikt nas nie odwoził, nie odprowadzał. Bo byliśmy u siebie, wszyscy byli znajomi. Szadek to takie małe miasteczko, dwa i pół tysiąca mieszkańców, wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą, jest bezpiecznie.
Po drodze do szkoły przechodziłem koło kiosku Ruchu, gdzie pani Linkowa sprzedawała gazety, i kupowałem sobotni „Sztandar Młodych”. W każdą sobotę drukowali tam listę przebojów radiowego „Studia Rytm”. Musiałem mieć silną wolę, żeby wytrwać do godziny osiemnastej, kiedy rozpoczynała się audycja, i nie czytać, jakie są wyniki listy. Może czasem zdarzało mi się podejrzeć dziesiąte miejsce, żeby mieć choć jeden sygnał, co mnie czeka w audycji. Radio Eroica, bigbit, kiosk, lista przebojów „Studia Rytm” – to był mój Szadek.
Zawsze byłem za wysoki, więc w szkole sprawdzałem się jako sportowiec. Koszykówka, siatkówka, skok w dal, skok wzwyż – proszę bardzo, potrafiłem. Mieliśmy w Szadku bardzo dobrą salę gimnastyczną, jak na tamte czasy. Mieliśmy też fajnych nauczycieli, którzy nam pozwalali pograć sobie w sali już po lekcjach.
Wtedy żyło się od festiwalu opolskiego do festiwalu opolskiego, od Sopotu do Sopotu, do mistrzostw świata, no i do Wyścigu Pokoju. Codziennie kupowałem gazety i odznaczałem sobie tam, kto które miejsce zajął. To było pasjonujące, tym się wtedy żyło, o tym się dyskutowało. Wyczekiwałem Pierwszego Maja, bo właśnie wtedy zaczynał się kolarski Wyścig Pokoju i dopóki trwał, był najważniejszy na świecie.
W nogę grałem, powiem szczerze, jak noga. Wolałem raczej chodzić na mecze drużyny Victoria Szadek. Ale i tak byłem typem sportowca. Parkan oddzielał mój dom przy Kościelnej od cmentarza przykościelnego, właściwie parku, bo nie byli tam już chowani ludzie. Ten cmentarz to było nasze boisko, ksiądz pozwolił postawić bramki i graliśmy w nogę. Wszyscy chłopcy zbiegali się z całego miasta, a ja miałem tylko jeden sus przez parkan.
Razem z chłopakami zbieraliśmy jabłka. Można je było sprzedać jako spady po dwa złote za worek. Kiedy nazbierało się trzy worki, to można było sobie lody kupić. Nie byliśmy przez rodziców zanadto rozpieszczeni, nie znaliśmy takiego pojęcia jak kieszonkowe.
Tato pracował ciężko przez całe życie – rzeźnik to niełatwy fizyczny fach. Do jego obowiązków należało między innymi wypisywanie kwitów z ceną wyrobów – pamiętam do dzisiaj, że my, dzieci, wypisywaliśmy dla niego te metki do wędlin: „szynkowa wołowa pięćdziesiąt, szynkowa wołowa pięćdziesiąt”, całe stosy „szynkowej wołowej pięćdziesiąt” wypisywało się ołówkiem na tekturkach.
W domu ojciec także robił wędliny – potrafił sam rozebrać świnię, zrobić kaszankę, kiełbasy. Do końca życia robił najlepsze na świecie kotlety mielone i wędlinę o nazwie „bałyki”. Ale to była uboczna działalność. Większą część tygodnia zajmowało mu szefowanie masarni Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska w Szadku.
W moim rodzinnym domu nie było raczej przytulania, całowania się z rodzicami – panował zawsze dystans. Rodzice byli kimś trochę „wyżej” i trzeba było okazywać im posłuszeństwo. Czasem jakieś pochwały się zdarzały, mama częściej przytuliła i pochwaliła. Tato był natomiast bardzo powściągliwy, ale jak dostało się w szkole piątkę, to potrafił się wzruszyć i czasem „piątkę” dokładał od siebie – dużą monetę z rybakiem.
Tata miał w ogóle oczy w mokrym miejscu. A im dalej w wiek, tym wzruszał się częściej. Niestety mam to po nim, im jestem starszy, tym gorzej – czasem nie mam pewności, czy uda mi się wyjść na scenę i coś składnie powiedzieć.
Mama była drugą żoną mojego ojca. Pierwsza zmarła na raka, nie mieli dzieci. Kiedy moja siostra przyszła na świat, tata miał czterdzieści lat. Gdy ja się urodziłem, miał czterdzieści dwa, a kiedy moi młodsi bracia bliźniacy – czterdzieści cztery. Jak na tamte czasy, to było naprawdę późno. Czterdziestoletni facet, który ma małe dzieci, to było coś wyjątkowego. Dzieci miało się wcześnie, raczej koło dwudziestki.
Mama była czternaście lat młodsza. Wychowanie dzieci spadło na nią, tato nie miał czasu ani energii. Ale nie kłócili się. Raz tylko, pamiętam, zdarzyły im się ciche dni, kiedy tata postanowił kupić sobie motocykl. Sprawa stanęła na ostrzu noża. Mama powiedziała: no tak, kupi sobie motocykl i się zabije, a ja zostanę z czwórką dzieci. Motocykla w końcu nie było. Samochodu też nie mieliśmy.
Mama była spokojną i opiekuńczą osobą. Miała nas aż czwórkę, co musiało być niezwykle trudne dla pracującej kobiety. Nie było urlopów macierzyńskich, wracało się do pracy zaraz po porodzie. Nie mieliśmy żadnych wynajmowanych opiekunek – ewentualnie babcia, albo ciotki, siostry mojego taty, opiekowały się nami na zmianę.
Ale też muszę przyznać, że mama-nauczycielka to nie był najszczęśliwszy pomysł dla rosnącego chłopaka. Musiałem być grzeczny, poukładany i nie wolno mi było – w każdym razie tak czułem – iść na wagary. Fakt faktem, mogłem sobie przyjść do mamy w odwiedziny do pokoju nauczycielskiego. Inni zwykle byli tam wzywani na bęcki, a ja mogłem zwyczajnie wchodzić.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Redakcja
Przemysław Kryniewicz
Korekta
Jadwiga Piller
Indeks
Anna Tłomacka
Opracowanie graficzne
Anna Małyszek
Copyright © Marek Niedźwiecki, 2014
Copyright © Wielka Litera Sp. z o.o., Warszawa 2014
Wielka Litera Sp. z o.o.
ul. Kosiarzy 37/53
02-953 Warszawa
www.wielkalitera.pl
ISBN 978-83-64142-68-0
Zdjęcia pochodzą z archiwum Autora.
Monika Dzieran
Dariusz Kawka
Robert Król
Wojciech Markiewicz
Jarosław Modrzycki
Marek Niedźwiecki
Tadeusz Późniak
Tomek Przystupa
Bogdan Sarwiński
Wydawnictwo dołożyło wszelkich starań, aby dotrzeć do wszystkich autorów zdjęć, jednak bezskutecznie. Prosimy właścicieli praw o kontakt z wydawnictwem w celu uregulowania kwestii prawnych.
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl
al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.eLib.pl