Radość Soboty. Archiwum życia i śmierci - Grzywacz Marta - ebook

Radość Soboty. Archiwum życia i śmierci ebook

Grzywacz Marta

0,0
60,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

To, czego nie można było wykrzyczeć światu, zostało zakopane w ziemi.

Tuż po rozpoczęciu II wojny światowej Emanuel Ringelblum, trzydziestodziewięcioletni historyk, nauczyciel i działacz społeczny, zaczyna gromadzić informacje o życiu Żydów pod okupacją niemiecką. Niedługo potem zaprasza do współpracy innych – podobnie jak on historyków i społeczników, a także ekonomistów, literatów, przedsiębiorców. W getcie warszawskim powstaje tajna organizacja Oneg Szabat („Radość soboty”), która ma zbierać dowody na istnienie żydowskiego świata: relacje, dzienniki, prywatną korespondencję, teksty literackie, zdjęcia, rysunki, prasę, dokumenty urzędowe, programy teatralne, kartki na żywność… Kiedy wiadomo już, że koniec getta jest bliski, grupa wtajemniczonych ukrywa zgromadzone archiwum pod ziemią. Spośród kilkudziesięciu osób zaangażowanych w prace Oneg Szabat wojnę przeżyją trzy. I tylko jedna z nich będzie wiedziała, gdzie ukryto Archiwum Ringelbluma.

Marta Grzywacz przywraca pamięć o archiwistach Oneg Szabat i ich heroicznej pracy. Hersz Wasser, Eliahu Gutkowski, Izrael Lichtensztajn, Szymon Huberband, Rachela Auerbach i inni nie mieli złudzeń co do własnego losu, ale zbierali świadectwa żyjących z myślą o potomnych. Zdawali relację z własnej zagłady.

Książka wydana pod patronatem Żydowskiego Instytutu Historycznego im. Emanuela Ringelbluma

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 542

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



W serii ukazały się ostatnio:

Barbara Demick Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej (wyd. 3)

Bartosz Żurawiecki Ojczyzna moralnie czysta. Początki HIV w Polsce

Kate Brown Czarnobyl. Instrukcje przetrwania (wyd. 2)

Amos Oz Na ziemi Izraela (wyd. 2)

Marta Wroniszewska Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce (wyd. 2)

Sam Knight Biuro przeczuć. Historia psychiatry, który chciał przewidzieć przyszłość

Katarzyna Kobylarczyk Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty (wyd. 2)

Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 6)

Piotr Lipiński Bierut. Kiedy partia była bogiem (wyd. 2)

Derek Scally Najlepsi katolicy pod słońcem. Pożegnanie Irlandczyków z Kościołem

Kalina Błażejowska Bezduszni. Zapomniana zagłada chorych (wyd. 2)

Murong Xuecun Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhanu

Bradley Hope Pokonać Kimów. Tajna misja przeciwko reżimowi

John Treherne Zbrodnia w raju. W poszukiwaniu utopii na Galapagos

Maciej Wasielewski Jutro przypłynie królowa (wyd. 3)

Bartosz Panek Zboże rosło jak las. Pamięć o pegeerach

Jacek Hołub Wszystko mam bardziej. Życie w spektrum autyzmu

Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji (wyd. 3 rozszerzone)

Wojciech Górecki Wieczne państwo. Opowieść o Kazachstanie

Mateusz Marczewski Pasażerowie. Ayahuasca i duchy Amazonii

Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju (wyd. 3)

Katarzyna Bednarczykówna Masz się łasić. Mobbing w Polsce

Anna Maziuk Niedźwiedź szuka domu

Anna Malinowska Sosnowiec. Nic śląskiego

Anna Sawińska Przesłonięty uśmiech. O kobietach w Korei Południowej (wyd. 2 zmienione)

Adam Zadworny Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku

Zbigniew Rokita Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium (wyd. 2 rozszerzone)

Thomas Orchowski Wyspa trzech ojczyzn. Reportaż z podzielonego Cypru (wyd. 2)

Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym (wyd. 3)

Maciej Czarnecki Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice

Bartosz Józefiak Wszyscy tak jeżdżą (wyd. 2)

Anna Malinowska Od Katowic idzie słońce (wyd. 2)

Aleksandra Boćkowska Gdynia. Pierwsza w Polsce

Anna Bikont Nie koniec, nie początek. Powojenne wybory polskich Żydów

John McPhee Plac Zgody. Wieczyście neutralna Szwajcaria

Aneta Prymaka-Oniszk Bieżeństwo 1915. zapomniani uchodźcy (wyd. 4)

Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 5)

W serii ukaże się m. in.:

Paweł Smoleński Trędowate kobiety czyszczą ryż

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © Władysław Forbert / CAF / PAP

Wybór fotografii Marta Grzywacz i Przemysław Pełka

Copyright © by Marta Grzywacz, 2025

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Anastazja Oleśkiewicz

Konsultacja merytoryczna dr Maria Ferenc

Korekta Andrea Smolarz / d2d.pl, Sabina Szczerbuk / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Książka wydana pod patronatem Żydowskiego Instytutu Historycznego im. Emanuela Ringelbluma

Książka powstała dzięki wsparciu finansowemu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-114-9

Nachumowi Grzywaczowi

z pamięcią

Archiwum Ringelbluma

i budzi mnie

pośmiertny krzyk soboty

drobnymi literami

zapisany

do głosu

po ostatniej salwie

Jerzy Ficowski

Od autorki

Coś mnie z nim łączy. Może tylko przypadkowa zbieżność naszych nazwisk, może coś innego, nie wiem. Prawie nic o nim nie wiem. Dlatego – choć był inspiracją do powstania tej książki – pojawia się tutaj późno, w sumie na koniec. Młody, odważny chłopak, który razem z kolegą i szkolnym nauczycielem pakował do blaszanych skrzynek dowody na istnienie żydowskiego świata, żeby zakopać je w ziemi i ochronić dla potomnych. I zanim zamknął wieko ostatniej skrzynki, włożył do środka kartkę. Napisał na niej: „Nie znam swojego losu. Nie wiem, czy uda mi się przeżyć. Pamiętajcie, nazywam się Nachum Grzywacz”.

Tyle tylko od nas chciał. Więc kiedy już skończycie czytać o tym, czego udało się dokonać tej niewielkiej grupie ludzi, której był częścią, proszę, pamiętajcie. Nazywał się…

Znaczenie przeszłości

– Niedługo pana stąd wyciągniemy, proszę tylko wyrazić zgodę.

– A moja żona? A syn?

– Tylko pan1.

1

W Dzielnicy Północnej

Możliwe, że na biurku pali się lampka. Możliwe, że z mieszkania numer 31 w domu przy ulicy Leszno 18 dobiega stukot maszyny do pisania. A dom jeszcze istnieje, bo jest, powiedzmy, jesień 1938 roku i nic nie wskazuje na to, żeby miał zniknąć z mapy Warszawy, zmieciony przez jakieś działo albo miotacz ognia, którego niemiecka fabryka pewnie nie zdążyła jeszcze nawet wyprodukować.

Ulica Leszno[1] – szeroka i jasna – jest główną arterią warszawskiej Dzielnicy Północnej, którą zamieszkują w większości Żydzi. Architektura opowiedziała się tutaj przeciwko równości i symetrii – fasady dziewiętnastowiecznych kamienic chwalą się ornamentami albo nudzą brakiem finezji. Koją oczy pastelowymi beżami i irytują plamami po odpadłym tynku. Płaskie dachy zamieniają się nagle w dwuspadowe, frontony okien przyciągają wzrok zdobieniami, żeby za moment zaskoczyć niemal modernistyczną prostotą. Obok skromnych budynków stoją gmachy wysokie i okazałe. Właśnie kończy się budowa kolejnego z nich – Sądów Grodzkich – największego kompleksu sądowego w Europie. Projektował go znany architekt Bohdan Pniewski, który rzecz jasna nie podejrzewa, jak bardzo konstrukcja budynku wpłynie już niedługo na życie dzielnicy.

Przestrzeń Leszna porządkują tory tramwajowe, tnąc jezdnię od Pragi w kierunku Woli i z powrotem. Wściekłe dzwonki tramwajów – zatrzymał je pewnie w pół drogi wypełniony po brzegi wóz. Albo przechodnie, bo tym przecież zawsze bliżej na przełaj – mogą rozpraszać myśli, gdy doktor Emanuel Ringelblum skupia się przy swoim biurku nad jakimś kolejnym ważnym zagadnieniem. Okna jego mieszkania prawdopodobnie wychodzą na ulicę.

Leszno to trakt, po którym w ciągu dnia biega się i załatwia sprawy. Pod numerem 15 stoi Dom Handlowy braci Országhów, gdzie można kupić „galanterię, trykotaże, towary pończosznicze i norymberskie”[2]. Na rogu przy Karmelickiej jest skład apteczny Prussaka, pod trójką biura Żydowskiej Izby Zdrowia, z kolei pod numer 58 jakiś czas temu przeniosła się stacja pogotowia ratunkowego. Konne karetki są w stanie odebrać chorych z centrum Warszawy w osiem minut.

Przy ulicy Leszno jest gdzie się rozerwać. W kamienicy Karola Martina, jubilera i handlarza piwem, pod numerem 2 parter zajmują sklepy i restauracja Icchaka Gertnera, a w podwórzu działa kino Era. Choć Maska pod trzynastką jest bardziej popularna. Pokazują tam często melodramaty z Hollywood tylko dla dorosłych, więc młodzież, która wchodzi na gapę, stoi zwykle pod ścianą, żeby w porę uciec, gdy pojawi się kontrola. Ale to raczej niewygórowana cena za radość z oglądania nóg Joan Crawford.

Prawdziwy skandal wydarzył się za to kiedyś w teatrze Central przy Lesznie 1. Grupa awanturników, rewolucjonistów literatury, w pewną styczniową sobotę 1922 roku zorganizowała poranek literacki. Przyszło kilkaset osób. Wszyscy razem, zgodnie i w porozumieniu, podeptali utarte zwyczaje, odwrócili się plecami do religii, zakpili z wartości. A niech o nich mówią, niech się oburzają, niech coś się dzieje i zmienia. Do Warszawy zjechali literaci z różnych stron – z Wiednia (jak Melech Rawicz), z Kijowa, ze Lwowa albo z Moskwy (jak Joszua Singer) – żeby dać początek warszawskiej awangardzie jidysz. Budowali swoją twórczość z cegiełek futuryzmu i ekspresjonizmu, od synagogi woleli teatr, od Tory – literaturę1. Wieczorek był dla nich porankiem, szabas – pretekstem do prowokacji. Bo dlaczego nie? Przecież stolica dopiero co odrodzonego kraju może chyba pokazać, że stać ją na odrobinę fantazji.

A więc Leszno ma ambicje, żeby wyznaczać nowoczesne trendy, Leszno ma rozmach i wielkomiejski charakter. Jest głośne, ciągle czymś zajęte. Napędza je niewyczerpana energia mieszkańców.

Podobnie jest przy innych ulicach Dzielnicy Północnej, przy Siennej, Dzielnej, Pawiej, Gęsiej, przy Franciszkańskiej, Muranowskiej, Świętojerskiej, na Nalewkach, na Nowolipkach. Chęć działania, wymiany doświadczeń, towarów i usług kumuluje się tam, piętrzy i wybucha nowymi kontraktami, pomysłami na „złote” interesy, marzeniami i wiarą w lepsze jutro. Żadne inne miejsce w Warszawie nie jest tak chciwe życia, w żadnym nie ma takich kontrastów pomiędzy biedą a bogactwem, pomiędzy rumianym a bladym, grubym a chudym. Nikt w Warszawie nie rzuca się na pracę tak zachłannie jak mieszkańcy Dzielnicy Północnej: jeśli nie produkcja krawatów, to portfeli, jeśli nie zakład szewski, to krawiecki, firma przewozowa, sprzedaż pudełek albo chociaż lemoniady. Terkocą maszyny do szycia, rżą konie wozaków, słychać chrobot pił i wbijanie gwoździ, które mają trzymać w poziomie kolejne szyldy. W kwartałach domów tworzą się wielkie biznesy i ledwie zipią małe firemki. Ciuła grosz do grosza drobny handel, rozpiera się bogactwo fabrykantów, a po kątach ciemnych, zapluskwionych izb snują się niczym kurz komunistyczne idee. W takich miejscach światło latarni jest łapczywie pożerane przez mrok zaułków, na wyłożone kocimi łbami jezdnie nie zapuszczają się samochody.

Stąd wyjdą w świat przyszli nobliści. Józef Rotblat, syn zubożałego właściciela firmy transportowej, mieszkaniec Miłej, Nowolipek, a potem Dzielnej, będzie brał udział w tworzeniu amerykańskiej bomby atomowej, ale dojdzie do wniosku, że od wojny woli pokój i za działalność w ruchu pokojowym[3] zostanie nagrodzony pierwszą wśród nagród. Także Isaac Bashevis Singer z powodu nastrojów antysemickich i biedy podąży za swoim bratem, jednym z buntowników literatury, Izraelem Joszuą Singerem, i wyemigruje do Stanów. Zostawi Krochmalną, gdzie kontrolę nad ludźmi przejęły brud, choroby i ubóstwo, żeby za oceanem pracować na swoją pisarską sławę i chwałę. Ale obrazy warszawskich ulic nigdy go nie opuszczą i po wsze czasy będą okupować strony jego książek. Na prawach zasiedzenia.

Z chasydzkich bożnic Dzielnicy Północnej dobiega monotonny szum modlitwy, który miesza się z brzęczeniem tramwajów, pokrzykiwaniem handlarek, płaczem dzieci i piskiem biedy. A w ten gwar wdzierają się jeszcze dźwięki dzwonów z kościołów katolickich i ewangelicko-reformowanego, który sąsiaduje z mieszkaniem Ringelbluma. Spośród tych trzech świątyń nadchodzący armagedon w najlepszym stanie przetrwa parafia Świętego Augustyna przy Nowolipkach i właśnie wieża tej budowli stanie się punktem orientacyjnym wśród gruzów, które przesłonią horyzont od wschodu, zachodu i północy.

Ale to dopiero za parę lat.

Na razie życie Leszna i innych ulic Dzielnicy Północnej toczy się według starych zasad – dzień, noc i szabat, gdy lokalny świat bierze oddech. Sklepy, warsztaty i pracownie zamykają się w piątek przed zmierzchem, stragany znikają, ulice pustoszeją. Jeszcze tylko strażnicy szabasu przeszukują podwórka i zaułki, odsyłają do domów opieszałych. I tyle. Czas odpoczynku. W żydowskich domach zapalają się świece. Jeśli o tej porze jakiś Żyd pojawia się na zewnątrz, to przeważnie w drodze do synagogi.

Asymilacja? Nie, dziękuję

Emanuel Ringelblum nie jest religijny. Jego lewicowe poglądy zakładają prawdopodobnie, że Boga wymyślił człowiek na swój wzór, podobieństwo i potrzeby. Dlatego szabas czy nie, pewnie jak zawsze pracuje. Czyli pisze. Jesienią 1938 roku może to być na przykład artykuł o Chasydach i haskali w Warszawie w XVIII wieku2.

Haskala jako ruch intelektualny skupiała ludzi, którzy wierzyli w ideały oświecenia, chcieli się integrować ze społeczeństwami nieżydowskimi, ale też podnosić poziom świeckiej edukacji Żydów. To od niej rozpoczęły się ruchy asymilacyjne.

Ringelblum nie wierzy w asymilację, wierzy w byty równoległe. Nie trzeba przecież mówić tym samym językiem, żeby żyć zgodnie obok siebie.

Zwolennikiem haskali – maskilem – jest za to jego ojciec, Fajwisz, handlarz zbożem. W latach trzydziestych jeszcze żyje. Mieszka w Nowym Sączu i ledwie wiąże koniec z końcem. Tamtejszy sąd grodzki notuje, że ma do rozpatrzenia jego sprawę przeciwko Seligowi i Malce Scheinom o zapłatę za zboże3. Czy Fajwisz dostał swoje pieniądze, nie wiadomo.

Odkąd opuścił galicyjski Buczacz, nic nie układało się dobrze. Wyjechał w 1914 roku, tuż przed wkroczeniem na tamte tereny wojsk rosyjskich. Strach było zostać, gdy słyszało się o tym, do czego zdolni są Rosjanie. Fajwisz uciekał więc z całą rodziną przed śmiercią, poniżeniem i gwałtem, zabierając ze sobą dobytek i obrazy Buczacza pod powiekami – widoki zielonych pagórków otaczających miasto, leszczynowych lasów i rzeki Strypy, która wiła się jak wąż i na którą jak na węża, uważnie i z bezpiecznej oddali, spoglądały ruiny zamku. Niegdysiejsza warownia, broniąca granic Rzeczpospolitej od wschodu, stała na wzgórzu i tylko pozornie była opuszczona. W sieci jej tuneli w letnie wieczory dało się słyszeć szepty i śmiechy młodych ludzi, którzy – z dala od oczu tych, co część swojego życia już skonsumowali – cieszyli się smakiem nowości.

Pod wzgórzem, wzdłuż rzeki, przysiadły domy, niektóre wciąż jeszcze kryte strzechą, a centrum okupowały ratusz, cerkiew, kościół i synagoga. Mocno trzymała się ziemi wiekowa lipa, mimowolny świadek haniebnego traktatu, który w jej cieniu podpisał dawny król Polski Michał Korybut Wiśniowiecki z władcą osmańskim, przekazując mu w zamian za pokój dużą część wschodnich terenów Rzeczypospolitej.

Buczacz, odzyskany przez Jana III Sobieskiego i znowu stracony po rozbiorach na rzecz Austrii, zamieszkiwali Polacy, Ukraińcy i Żydzi, przy czym ci ostatni stanowili większość, bo rodzina Potockich, właściciele miasteczka, zachęcała wyznawców religii mojżeszowej, żeby się tam osiedlali, w słusznej nadziei, że rozkręcą handel i usługi. Galicyjski Buczacz był więc sztetlem, w szabas pachnącym czulentem, zimą rozświetlanym przez chanukowe płomienie w ośmioramiennych świecznikach, wiosną wymiatającym ze wszystkich kątów okruchy chleba przed nadchodzącym świętem Paschy, latem, na święto Sukkot, zajętym budowaniem szałasów i z powagą – jak na tradycję przystało – obchodzącym jesienią Rosz ha-Szana i Jom Kippur. Ale niezwykłe w Buczaczu było to, że choć szanował tradycję, otwierał się na nowe możliwości i wyzwania intelektualne. Od chasydyzmu wolał haskalę, która głosiła, że Żydzi muszą wyjść z izolacji, bo to da im podstawę do uzyskania pełni praw. Zwolennicy haskali uczyli się hebrajskiego i dbali o własną kulturę, ale pozbywali się tradycyjnych strojów, chętnie mówili w językach miejscowych i posyłali dzieci do szkół powszechnych. Tak jak Fajwisz Ringelblum, który obciął pejsy i nosił tylko krótką, rudawą brodę4, ubierał się na wpół po żydowsku, na wpół po europejsku, a dzieci najpierw oddał do chederu, a potem do szkoły świeckiej. Emanuel zaczyna tam naukę prawdopodobnie w wieku dwunastu lat. W Buczaczu skończy pierwszą i drugą klasę, będzie bardzo dobrze mówił po polsku. Potem okaże się to ważne.

Jednak mimo że Buczacz prezentuje otwartość na świat, to społeczności polska, żydowska i ukraińska żyją osobno. Dzieci uczą się w tych samych klasach, siedzą obok siebie w ławkach, ale po lekcjach rozchodzą do domów we własnych grupach narodowościowych.

Polacy nie lubią Ukraińców ani Żydów, Ukraińcy – Polaków, a Żydzi nie chcą się zbliżać ani do jednych, ani do drugich. Szczególnie mają pretensje do Polaków o to, że podczas spisu ludności w 1910 roku ci naciskali na nich, żeby zgłaszali jako ojczysty język polski, a nie jidysz, bo dzięki temu polskojęzyczna społeczność miałaby przewagę w wyborach i rozdziale stanowisk. Skutek jest taki, że obcość trzyma się mocno. Rośnie za to świadomość narodowa Żydów. Wielu zaczyna się przyłączać do syjonistycznej partii Poalej Syjon, u innych refleksja nad życiem przegrywa z trudną codziennością, jeszcze inni wyjeżdżają, jak przyszły noblista Szmuel Josef Agnon, Szymon Wiesenthal, znany po wojnie „łowca nazistów”, czy Jakub Freud, który wsławi się tym, że będzie ojcem Zygmunta. Wszyscy oni opuszczają Buczacz w nadziei na lepsze życie, bo nawet jeśli miasteczko ma intelektualne ambicje, to wciąż jest biedne.

Fajwisz Ringelblum w pierwszych latach XX wieku jakoś daje sobie radę, bo Emanuel – według relacji jego kolegów – lata dzieciństwa będzie wspominał chętnie i z uśmiechem. Nie znamy tych wspomnień, możemy tylko przypuszczać, że były podobne do retrospekcji, którymi podzieliła się po latach także pochodząca z Buczacza Mina Rosner:

W Buczaczu kwitło życie kulturalne. Młodzież nigdy nie przepuściła okazji, aby obejrzeć sztukę teatralną, koncert albo film. Trupy artystyczne przyjeżdżały nawet z Wilna i pomimo że większość mieszkańców miasta klepała biedę, zawsze znajdowali pieniądze na bilety. […] W weekendy organizowaliśmy wypady na wieś. Zakładaliśmy plecaki i całą bandą wyruszaliśmy na dwudziestokilometrowe wędrówki. Szliśmy środkiem drogi i śpiewaliśmy piosenki. Innym razem wynajmowaliśmy łodzie i śpiewając, wiosłowaliśmy w dół rzeki5.

Ten sielski krajobraz parę lat później, w 1919 roku, spłynie krwią, gdy w wyniku okrucieństwa, jakie okażą sobie nawzajem polscy i ukraińscy sąsiedzi, dojdzie do tortur, gwałtów i mordów. Ale Emanuel Ringelblum i jego rodzina nie będą już tego oglądać.

Pożegnanie ze sztetlem

Tragedia dotyka ich parę lat wcześniej, gdy umiera żona Fajwisza, matka Emanuela i trójki jego rodzeństwa, Rachela z domu Heller. Emanuel, urodzony 21 listopada 1900 roku, ma wtedy dwanaście lat. Fajwisz wkrótce żeni się ponownie. Kiedy życie zadaje mu kolejny cios i Ringelblum decyduje się opuścić Buczacz wobec groźby nadejścia Rosjan, oprócz dzieci towarzyszy mu także nowa żona – Mala.

Zatrzymują się najpierw w Kołomyi, gdzie Emanuel kończy kolejne dwie klasy gimnazjum, a w 1916 roku jadą dalej, do Nowego Sącza, żeby zamieszkać sześcioosobową rodziną w jednopokojowym mieszkaniu z kuchnią przy Sobieskiego.

Po roku przenoszą się pod inny adres, na Żeglarską, ale ich warunki mieszkaniowe się nie zmieniają6. O tym, jak źle powodzi się rodzinie Ringelblumów w Nowym Sączu, niech świadczy wspomnienie jednego z przyjaciół Emanuela, piętnastoletniego wówczas Mendla Najgroszla:

[…] ubogie, przygnębiające miejsce z niewielką kuchnią, mały pokój i w każdym wolnym miejscu łóżka. […] Czuć było cichy smutek w domu, gdzie panowały ubóstwo i samotność wykorzenionych ludzi. […] Macocha Ringelbluma robiła smutne wrażenie. Zatroskana niczym zagubiona dusza, z włosami zawsze w nieładzie, wyglądała jak ktoś, kto nie pokładał już żadnej nadziei w rzeczach ani ludziach. Nikt nigdy nie widział jej na zewnątrz; wyglądała, jakby żyła na jakimś zapomnianym lądzie7.

Zważywszy na to, że siostra Emanuela Giza chodzi do prywatnego gimnazjum – a to przyjemność zarezerwowana raczej dla dziewcząt z zamożnych rodzin – pogłoski o ubóstwie Ringelblumów mogą być przesadzone8. Tak czy inaczej, patrząc na Ringelbluma, Najgroszl widzi smutnego, poważnego młodego człowieka i także w nim dostrzega symptomy upadku rodziny.

Najwyraźniej jednak trudy życia nie odbijają się na nauce Edka lub Edzi, jak nazywają Emanuela koledzy z tamtych lat. Przynajmniej początkowo, bo piątą klasę w nowosądeckim Gimnazjum imienia Jana Długosza Edzia kończy „chlubnie”9. Ma prawie same piątki z wyjątkiem mineralogii i łaciny, które zalicza na cztery. W następnej klasie jest może trochę gorzej i na świadectwie pojawia się więcej trójek, ale to raczej efekt zaangażowania siedemnastoletniego Emanuela w działalność poza szkołą.

Towarzysz Edzia

Nowy Sącz nie może się pochwalić taką otwartością jak Buczacz, tu chasydyzm trzyma się znacznie mocniej, ale dla Ringelbluma to raczej bez znaczenia, porywa go inny wiatr – dołącza do socjalistycznej partii robotników żydowskich Poalej Syjon. Młodzi ludzie na wiecach i zebraniach zastanawiają się, co będzie, kiedy wojna się skończy, jaki świat się narodzi i co zrobić, aby stał się lepszy dla Żydów. Łączą ich nadzieje, emocje i wielkie plany. To ten moment w życiu Emanuela, gdy poznaje swoich najbliższych przyjaciół: Rafała Mahlera i Artura Eisenbacha, który za parę lat ożeni się z jego siostrą Gizą.

Emanuel Ringelblum, lata 20.

ŻIH

Relacja Mahlera pokaże nam Ringelbluma takiego, jaki był w czasach nastoletniej młodości:

Edzia stał się ulubieńcem żydowskiej młodzieży robotniczej i uczniów w Sączu. Przystojny jasnowłosy uczeń w swojej szkolnej pelerynie przyciągał uwagę wszystkich. Jego lekki, szczery śmiech, jego żydowskie ludowe i socjalistyczne pieśni pobrzmiewały echem w miejskim parku, gdzie spędzał letnie wieczory otoczony młodymi mężczyznami i kobietami10.

Emanuel wiernie podąża za Dowem Berem Borochowem, rosyjskim filozofem i politykiem, który założył partię Poalej Syjon w pierwszej dekadzie XX wieku, wyposażył ją w idee marksizmu oraz syjonizmu i puścił w świat. Żeby zdobywała nowych członków, żeby jej idee – emancypacja Żydów w diasporze i socjalistyczna Palestyna jako ziemia obiecana – pączkowały w żydowskiej wyobraźni, stawały się marzeniami wartymi realizacji. Szczególne znaczenie Borochow nadaje językowi jidysz, który jako język mas ludowych z diaspory powinien zerwać z etykietą pogardzanego żargonu i stać się platformą kultury i porozumienia Żydów różnych profesji i z różnych państw. Ringelblumowi bardzo się ta wizja podoba. Jeśli naród ma przetrwać w diasporze, musi mieć własny język.

Borochow nie żyje od 1917 roku. Warszawski oddział partii w każdą rocznicę jego śmierci organizuje spotkania wspomnieniowe. Któregoś razu Ringelblum spóźnia się na uroczystość i dociera na miejsce, gdy drzwi budynku są już zamknięte. Jest niepocieszony. Mimo że na dworze mróz, stoi i czeka dwie godziny, aż wszyscy wyjdą.

– Chciałeś się ukarać? Za co?! – Jakow Kener, partyjny kolega, jest zdumiony.

– Spóźniłem się na upamiętnienie Borochowa. Na nic innego nie zasłużyłem – mówi Ringelblum.

Mendel Najgroszl zapamięta przypadkowe spotkanie na ulicy w Nowym Sączu. Emanuel jest roztrzęsiony, właśnie przeczytał książę, która obala idee socjalizmu.

– Jeśli ta książka ma rację – Ringelblum robi znaczący gest ręką – to nie pozostaje mi nic innego, jak popełnić samobójstwo.

Ta fanatyczna niemal wiara, poddana próbie wątpliwości, okazuje się jednak zbyt silna, żeby się jej wyprzeć, i dla Ringelbluma emancypacja w diasporze, syjonizm i marksizm już zawsze będą jedynymi drogowskazami.

W Nowym Sączu mieszka do matury, którą zdaje w czerwcu 1920 roku. Z polskiego musi omówić Nie-Boską komedię i wiersz Adama Asnyka Przeminął czas, z matematyki wyprowadzić między innymi styczną do paraboli, na historii dostanie do analizy relacje pomiędzy Rusią Halicką a Polską i – co będzie niemal jak przepowiednia jego późniejszej kariery zawodowej – „dzieje Żydów w dawnej Polsce”.

Na świadectwie otrzyma ogólną ocenę „dojrzały z ograniczeniem”, podobnie zresztą jak rok później jego brat Leon. Czy to „ograniczenie”, którego władze szkoły nie wyjaśniają, może być spowodowane nieuczęszczaniem na lekcje religii?

Jeszcze w tym samym roku opuszcza Nowy Sącz i jedzie do Warszawy.

Po latach niewoli miasto zaczyna swobodnie oddychać. Choć imigranci przybywają ze wszystkich stron, dla każdego znajdzie się miejsce. Jest gdzie wynająć pokój, powstają nowe osiedla mieszkaniowe, żydowska społeczność tu właśnie zakłada główne siedziby swoich partii i organizacji społecznych, zaczynają działać teatry i kina, ukazują się gazety żydowskie. Ringelblum ma w kieszeni zaledwie parę groszy, ale Warszawa jest obietnicą lepszego. Tu wszystko może się udać.

2

Nudny nauczyciel

Panienki nie traktują go poważnie. Chichoczą, robią sobie żarty, jak wtedy z tym zdechłym śledziem, którego podkładają mu do piórnika. Wybiegł z sali wzburzony, ale nikomu się nie poskarżył.

Może powodem braku posłuchu jest jego wymięta koszula i zadyszka, gdy wpada spóźniony do klasy. Albo uśmiech, jakiś taki niepewny. A może chodzi o zakola nad czołem, trochę za wysokie jak na trzydziestoparolatka, które sprawiają, że wydaje się starszy, a co za tym idzie – z góry skazany na przegraną. Bo wiadomo – starość, a nawet tylko dojrzałość, nie budzi respektu u młodości. Najprawdopodobniej jednak traci poważanie dlatego, że jako nauczyciel historii jest trochę nudny. Tak powie kiedyś jeden z jego znajomych Icchak Cukierman1. Ale on go nie lubi, więc kto wie, jak jest naprawdę.

– Panie Ringelblum, jak się dziś miewa Uri?

Sprytne są. Dobrze wiedzą, że o swoim synu Emanuel Ringelblum może mówić bez końca, wystarczy więc tylko lekko poruszyć tę strunę, a udaje się nawet odłożyć sprawdzian.

Ostatecznie jednak gimnazjalistki z zamożnych żydowskich domów i tak nie mają wyjścia: muszą wchłaniać daty i fakty, bo historia – uważa Ringelblum – jest kluczem do przyszłości. Tylko znajomość własnych dziejów jako nieodłącznej części historii powszechnej pozwoli Żydom zachować odmienność narodową, a jednocześnie sprawi, że dobrze poczują się w kraju, w którym żyją. Ta wiedza zbuduje w nich poczucie wartości, da im wreszcie argumenty potwierdzające, że nie są w Polsce obcym, nikomu niepotrzebnym wtrętem, ale grupą narodowościową, która od setek lat tworzy krwiobieg tego kraju, walczy o niego, pracuje na jego dobrobyt, więc należą się jej takie same prawa jak innym. Dlatego jakiś czas temu postanowił, że opowie o historii swojego narodu na terenie Mazowsza. Opisze, jak to było tutaj z tymi Żydami.

– Pytają panie o Uriela? To bardzo zdolny chłopiec, bardzo…

Panienki jeszcze nie rozumieją znaczenia przeszłości. Na to potrzeba czasu. Bywa, że nawet całego życia, jak w przypadku tej blondynki z niebieskimi oczami, Adiny Blady-Szwajger, która własną historię opowie za jakieś sześćdziesiąt lat. Dopiero wtedy będzie gotowa. Adina też nie przepada za swoim nauczycielem. Nie lubi jego ordynarnych, „końskich żartów”, tego, że jest „bardziej komunistyczny niż komuniści” i że jej schlebia, bo jest córką dyrektorki szkoły2.

Nie czekać na Mesjasza

Może faktycznie nastolatki z gimnazjum dla dziewcząt żydowskich Jehudija doktor Emanuel Ringelblum uczy bez przekonania. I robi to głównie dlatego, że dostaje wprawdzie niewielką, lecz stałą pensję, która w powiązaniu z innymi pracami składa się na względną stabilizację dla jego rodziny. Zapewne znacznie chętniej przekazuje swoją wiedzę młodym robotnikom na wieczorowych kursach. Oni rzecz jasna słuchają z większym zaangażowaniem, w nadziei, że zaczną rozumieć cokolwiek z tego świata i kiedy przyjdzie czas, zmienią reguły gry – tu czy w Palestynie. Ringelblum jako działacz partii Poalej Syjon-Lewicy też na to liczy. Mesjasz nie przybędzie. Lud robotniczy sam musi zadbać o swoją przyszłość.

Emanuel Ringelblum z żoną Judytą i synkiem Urim, urodzonym w 1930 roku

Yad Vashem

Gdy w roku 1920 partia Poalej Syjon dzieli się na prawe i lewe skrzydło, Ringelblum wybiera lewicę. Uważa, że swój cel – ojczyznę w Palestynie – Żydzi mogą osiągnąć tylko w porozumieniu ze Związkiem Radzieckim, a nie z imperialną Wielką Brytanią, godną raczej obalenia na drodze rewolucji. Dlatego tak zwana Deklaracja Balfoura z 1917 roku zostaje przez lewicowców odrzucona. Członkowie Poalej Syjon-Lewicy nie wierzą, że Brytyjczycy chcą stworzyć w Palestynie „dom dla narodu żydowskiego”, dlatego wolą pracować nad zbliżeniem do Rosji Radzieckiej. ZSRR dopiero powstaje, ale już wówczas wielu marksistów w różnych zakątkach świata patrzy na Wschód z nadzieją.

To Wielka Brytania będzie jednak pociągać za sznurki. Turcja, która włada Palestyną, jako jeden z przegranych I wojny światowej musi pozwolić, żeby Liga Narodów utworzyła na terenach palestyńskich brytyjski mandat ze stolicą w Jerozolimie. Brytyjczycy jako mandatariusze mają pomagać w budowaniu samorządu terytorialnego oraz dopilnować, aby przestrzegano prawa cywilnego i religijnego w odniesieniu do wszystkich mieszkańców – Arabów i Żydów. Społeczeństwo zamieszkujące Palestynę ma dorosnąć do demokracji.

Odzew jest natychmiastowy. Do tej pory Żydzi z Europy najchętniej emigrowali do Stanów Zjednoczonych, teraz coraz częściej wybierają Palestynę. Także ci pochodzący z Polski, zmęczeni rosnącym antysemityzmem i walką o byt w kraju, który dopiero uczy się, jak radzić sobie sam ze sobą. Napływ imigrantów powoduje, że w Palestynie robi się gęsto i jeszcze goręcej niż zwykle – Żydzi i Arabowie nie są w stanie żyć zgodnie na jednym niewielkim kawałku ziemi, coraz częściej dochodzi do konfliktów, wybuchają zamieszki. Władze mandatowe niemal od początku regulują napływ imigrantów w zależności od potrzeb i możliwości kraju, ale w 1930 roku ogłaszają, że będą ograniczać przyjmowanie nowych osadników. Na warszawskie Nalewki wychodzą wówczas setki Żydów, żeby protestować przeciwko takiej polityce. Jeśli Ringelblum nigdzie akurat nie podróżuje, można mieć niemal pewność, że idzie razem z tłumem.

Emanuel dobrze rozumie potrzeby młodych. Jeszcze parę lat temu sam gotów był emigrować. W czerwcu 1921 roku zostaje przyjęty na Wydział Filozoficzny Uniwersytetu Warszawskiego, ale gdy rok później chce się przenieść na medycynę, dostaje odmowę. Jako powód rektor UW podaje numerus clausus – zasadę ograniczonej liczby miejsc dla studentów żydowskich[4].

W tamtym czasie Żydom coraz trudniej jest się dostać na studia, a na wydział medyczny w szczególności. Za dużo tej żydowskiej inteligencji, „panoszy się” i odbiera stanowiska „prawdziwym” Polakom.

Sami Żydzi podejrzewają, że w wypadku medycyny jest jeszcze jeden powód – „żydowskie trupy”. Zarówno profesorowie, jak i studenci oburzają się, że do prosektoriów wydziałów lekarskich bardzo rzadko trafiają zwłoki Żydów, dlaczego więc dopuszczać studentów wyznania mojżeszowego do badań anatomicznych? Żydom rzeczywiście trudno się pogodzić z tym, że ciała ich współwyznawców mają służyć do eksperymentów, poza tym prywatne zakłady pogrzebowe chowają na swój koszt nawet zmarłych, po których nikt się nie zgłasza. W rezultacie Żydzi w salach prosektoryjnych jako materiał badawczy to rzadkość. Z biegiem lat także inne wydziały będą ograniczały liczbę żydowskich studentów. Martwi Żydzi jeszcze mogliby się do czegoś przydać. Żyjący – niekoniecznie.

Ringelblum jest tak rozgoryczony odmową rektora, że 25 października 1922 roku składa podanie o zgodę na wyjazd z kraju, otrzymuje ją, po czym… zostaje w Polsce i jeszcze tego roku jesienią zaczyna studiować historię na Wydziale Filozoficznym. Ucząc się o przeszłości, bacznie obserwuje teraźniejszość. A to moment, który zapisuje się w annałach jako czas wielkich zmian. Polska odzyskała niepodległość, kobiety wywalczyły sobie prawa wyborcze, wojna z Sowietami o granice została wygrana, szaleją hiperinflacja i przestępczość, rośnie niechęć do wyznawców judaizmu. W trudnej sytuacji gospodarczej Żydzi stają się przyczyną wszelkiego zła, więc działacze narodowej demokracji na murach i słupach wieszają plakaty z radą, aby ci „zabrali swoje łapy precz”. To początek festiwalu nienawiści. Na południu i na wschodzie Polski dochodzi do pogromów. Za jakiś czas rozpocznie się bojkot żydowskich sklepów, na uczelniach będzie działać getto ławkowe, wspomniany już numerus clausus i numerus nullus, a wykładowcy i studenci uznają za stosowne okazywać żydowskim kolegom jawną wrogość i pogardę. Na skutek antyżydowskiej kampanii ginie w zamachu – wybrany jakoby głosami Żydów[5] – pierwszy prezydent Rzeczypospolitej Gabriel Narutowicz.

Nowa Polska pokazuje swoje odrodzone oblicze.

Demonstrowanie bezczelnej żydowskiej niezgody na rzeczywistość jest niebezpieczne. Po wszystkim na chodnikach leżą ludzie z zakrwawionymi twarzami, odbitymi nerkami, skopani, opluci.

Jakby tego było mało – w środowisku żydowskim też dochodzi do rozłamów i kłótni. Wyjechać czy zostać? A jeśli zostać, to jak? Asymilować się czy walczyć o własną odrębność i prawa? Lepiej mówić w jidysz czy po hebrajsku? Lepsza jest diaspora czy Palestyna? Religia czy laicyzm? I co sprawiło, że Żydzi przetrwali na obczyźnie – wiara w Boga czy ekonomia?3

Na dyskusjach się nie kończy. Argumenty słowne, wykrzykiwane w jidysz, po hebrajsku i po polsku, zamieniają się w rękoczyny i z sal obrad przenoszą na ulice, a nawet do bożnic. Biją się między sobą ortodoksi, komuniści i socjaliści z Bundu, aż wreszcie rabinat bierze sprawy w swoje ręce i któregoś dnia za pomocą czarnych świec i złowrogich zaklęć rzuca klątwę na gazetę bundowców – „Fołks-Cajtung”. Pobożni Żydzi nie mają odtąd prawa jej czytać.

Klątwa najwyraźniej nie pomaga, bo młodzież z religijnych domów, gdzie bieda i brak perspektyw każą szukać nowych znaczeń dla słów „Bóg”, „ojczyna” i „szczęście”, poddają się modzie na lewicowe hasła. Mężczyźni zamieniają chałaty na swetry i marynarki, kobiety wkładają skórzane kurtki, jak te noszone w Rosji przez czekistki4, i przyłączają się do walki klasowej. Inni, nawet ci lepiej sytuowani, porzucają nie tylko tradycję, lecz także swoje rodziny, wsiadają w tramwaj numer 24 i jadą na warszawską Pragę, na Grochów. Tam córki rabinów i kupców doją krowy, wybierają jajka kurom i uprawiają kwiaty, a dawni uczniowie jesziwy orzą i sieją5. A wszyscy razem uczą się mówić po hebrajsku i pielęgnują jedyną wiarę, jaka wydaje im się słuszna – że pewnego dnia wykorzystają tę wiedzę i umiejętności w Palestynie. Kibuc – trzydzieści hektarów ziemi wzdłuż ulicy Grochowskiej – to przedmurze ich raju, którego chcą zaznać jeszcze za życia[6]. Jest bieda, śpią po dwie–trzy osoby na łóżku, ale tworzą rodzinę. Na piątkowe i sobotnie potańcówki w kibucu schodzą się tłumy młodych ludzi. Raz przyjeżdża nawet piękna Zofia Ołdak – Miss Judea 1929 – nie po to jednak, żeby tańczyć, ale fotografować się z krowami6.

Emanuel Ringelblum w młodości

commons.wikimedia.org/wiki/File:EmanuelRingelblum_1900-1944.jpg

Kibucowa młodzież oprócz tego, że uczy się rolnictwa i innych praktycznych zawodów – szewstwa, krawiectwa, ciesielstwa – jest także kształtowana ideologicznie. Z podobnych kibuców wyjdą w świat całe pokolenia młodych działaczy syjonistycznych, takich jak Mordechaj Anielewicz z Ha-Szomer Ha-Cair i Icchak Cukierman z Droru.

Historycy żydowscy nie ustają w wysiłkach, żeby tłumaczyć i łagodzić, a Ringelblum staje w pierwszym szeregu. Opowiada się przy tym za językiem jidysz, laicyzmem i ekonomią, choć nie lekceważy roli, jaką w przetrwaniu Żydów odegrała religia. A jednak – uważa – Żydzi to nie grupa religijna, tylko narodowościowa. Są przecież wśród nich niewierzący, są zasymilowani z polskim społeczeństwem, którzy chcą się czuć jego częścią. Narodu nie tworzy religia, ale język, pamięć o obyczajach przodków i historia. A tę Żydzi powinni pisać samodzielnie. W ten sposób uchronią swoje dzieje od przeinaczeń i zapomnienia. I niech wreszcie żydowska historia zacznie być traktowana jako integralna część historii Polski. Bo przecież tych dwóch przeszłości nie da się rozdzielić[7].

– Powinien pan wyjechać – powie mu spotkany na ulicy w 1934 roku Melech Rawicz, poeta, niegdyś gwiazda awangardy literackiej i współautor skandalizującego poranka na Lesznie. Sam zaczyna już pakować walizki. Nie może znieść antysemityzmu.

Ringelblum się uśmiecha.

– Zostaję. Polscy Żydzi mają przed sobą przyszłość!

Rozwlekły język, kiepski styl

W 1927 roku na Uniwersytecie Warszawskim broni pracy doktorskiej pod tytułem Żydzi w Warszawie od czasów najdawniejszych do roku 1527. Według jego ustaleń Żydzi osiedlali się na Mazowszu niechętnie: „im wyższy jest stopień kultury w danej dzielnicy, tym szybciej następuje tam kolonizacja żydowska”7 – pisze. Pewnie dlatego pod względem osadnictwa żydowskiego biedne, zacofane Mazowsze jest na szarym końcu – Żydzi przybywają tam dopiero w XV wieku.

Bieg czasu wiele zmienia – w chwili gdy Ringelblum stawia w swojej pracy ostatnią kropkę, centrum tego Mazowsza, Warszawa, jest już największym skupiskiem Żydów w Europie. Co trzeci mieszkaniec milionowej stolicy Polski deklaruje, że jest wyznania mojżeszowego.

Dysertacja rozpęta burzę, która niemal zniszczy marzenia Ringelbluma o dalszej pracy naukowej. Historycy żydowscy, jak Ignacy Schiper, poseł na sejm i mentor Ringelbluma, Majer Bałaban, nestor historiografii, a także promotorzy: Marceli Handelsman i Jan Kochanowski, docenią pionierskie walory jego badań. Ale środowisko historyków polskich w większości jest oburzone – autor pracy nie podaje źródeł informacji albo wykorzystuje te, które nie mają charakteru źródłowego, tym samym brakuje mu wiarygodnych argumentów na poparcie niektórych tez. I nie zna łaciny, przez co źle tłumaczy staropolskie teksty. Jego rozprawa napisana jest „niepoprawnym i rozwlekłym językiem, ma niewłaściwy ton, jaskrawą i naiwną stronniczość”, jest „tendencyjna” i zawiera „błędne sugestie”. Ergo – „nie nadaje się do ogłoszenia drukiem”8.

Dla Ringelbluma to cios. Czuje się odrzucony przez świat naukowy, a przynajmniej przez jego część. Uważa, że za tą krytyką stoją pobudki antysemickie, że historyków polskich zabolał fakt przywołania przez niego pogromów Żydów, za które odpowiadał kler, że mają mu za złe przypominanie o lichwie, którą parali się także chrześcijanie, i o „prezentach”, jakie Żydzi składali polskim królom w zamian za prawo pobytu.

Emanuel podnosi się jednak, zrzuca z barków ciężar porażki i – choć rozgoryczony – nadal prowadzi badania historyczne. Poświęca na to każdą wolną chwilę. Pisze o tym, jak żyli Żydzi w osiemnastowiecznej Warszawie, jak się ubierali, o czym myśleli, jakie mieli plany. O ich medycynie, o lekarzach, aptekarzach, felczerach, o ruchu wydawniczym, o udziale Żydów w powstaniu kościuszkowskim. Jako autor ponad stu dwudziestu studiów, esejów i artykułów w okresie międzywojennym stanie się jednym z najbardziej efektywnych badaczy dziejów żydowskich na Mazowszu, przodownikiem pracy.

Korzysta z archiwów bibliotecznych i miejskich, a także z akt sądowych. Narzeka, że giną rejestry gmin żydowskich, że nie są powoływane towarzystwa historyczne, że nikt nie zbiera dokumentów i artefaktów. Brakuje mu osobistych wspomnień i relacji dawnych żydowskich mieszkańców Warszawy. Dlatego sam, kiedy tylko może, powołuje się na zwykłych obywateli – dla innych historyków niemal przezroczystych, dla niego ważnych świadków zdarzeń. Wędrowni kuglarze, grajkowie, włóczędzy, żebracy, nawet złodzieje – wymienia ich po imieniu i z szacunkiem – nieśli w przyszłość obyczaje i tradycję, stali się nicią łączącą „dzisiaj” i „kiedyś”. Ringelblum jest zdania, że właśnie tak to się powinno odbywać, że w gromadzenie świadectw przeszłości należy włączać także zwykłych obywateli. Tylko dzięki nim przechowa się pamięć o żydowskim folklorze, o tym, jaki miał smak, zapach, kolor i dźwięk.

Takie podejście do zbierania okruchów historii to pokłosie wyjazdu do Wilna. Ringelblum jedzie tam w 1926 roku, jeszcze przed obroną pracy doktorskiej, żeby uczyć w żydowskim gimnazjum humanistycznym. Ale chce się także włączyć w prace sekcji historycznej Żydowskiego Instytutu Naukowego – JIWO[8], który powstał w Wilnie rok wcześniej. Instytut prowadzi badania nad językiem jidysz, żydowską historią, zagadnieniami psychologii, ekonomii i statystyki. Patronują mu Albert Einstein, Zygmunt Freud i historyk Szymon Dubnow9.

Historycy z JIWO kładą nacisk na badania nad codziennym życiem Żydów. Brak pieniędzy nie jest dla nich przeszkodą. Potrafią całymi tygodniami włóczyć się z bezdomnymi, żeby poznać ich obyczaje i powiedzonka i nie dostać za to ani grosza. Karmią się entuzjazmem i poczuciem misji. Uważają, że przeszłość nie jest zamkniętym projektem, ma kontynuację w teraźniejszości, sprawdzają więc, jak upływ czasu zmienia zwyczaje – jak się teraz ubierają Żydzi, jak się odżywiają, czy częściej się kąpią, do jakich szkół posyłają dzieci i od czego to zależy, jak zawierają małżeństwa, jak mieszkają, gdzie pracują. Żeby uzyskać odpowiedzi, badacze tworzą kwestionariusze i ankiety, ogłaszają konkursy na biografie. Zachęcają młodych ludzi, żeby opisywali swoje losy. Bo aby zrozumieć zbiorowość i naród, trzeba najpierw poznać jednostkę10.

Prośba Ringelbluma o przyjęcie do JIWO spotyka się z przychylnością. W końcu przybysz z Warszawy może się już pochwalić pewnymi sukcesami – w 1923 roku razem z Rafałem Mahlerem i Arturem Eisenbachem założył Koło Młodych Historyków – Junger Historiker Krajz – jedyną platformę wymiany myśli dla żydowskiego środowiska akademickiego zainteresowanego tą dziedziną wiedzy. Koło wydaje własną gazetę w jidysz – „Junger Historiker”11, co – podkreśla Rafał Mahler – należy zawdzięczać głównie Ringelblumowi, jego energii i zdolnościom organizacyjnym.

JIWO także docenia zapał historyka z Warszawy, bo wydaje mu zgodę na powołanie Komisji Historycznej i Ringelblum zaczyna przygotowywać wytyczne dla młodych Żydów z Europy Wschodniej, jak zbierać materiały do późniejszych opracowań.

Za kilkanaście lat wiedza i umiejętności zdobyte w Wilnie przydadzą mu się do zainicjowania i poprowadzenia przedsięwzięcia, które stanie się jego największym wkładem w pamięć o żydowskiej historii.

W pogoni za życiem

Grupa pisarzy i naukowców stoi na tle drewnianego budynku, który przypomina dworek. Ringelblum jako jedyny się uśmiecha. Obok niego między innymi: dziennikarka i pisarka Rachela Auerbach, jej partner Icyk Manger – poeta jidysz, imigrant urodzony na Bukowinie – historyk Jakub Szacki oraz Rafał Mahler. To zdjęcie zostaje zrobione mniej więcej w 1930 roku, być może podczas spotkania jednej z licznych organizacji, w których prace zaangażował się Ringelblum. Działa wtedy w Związku Literatów i Dziennikarzy Żydowskich, jest członkiem Związku Zawodowego Nauczycieli Szkół Żydowskich w Polsce, Żydowskiego Towarzystwa Krajoznawczego, które zachęca do poznawania zabytków i dorobku kulturalnego Żydów, a także działaczem CEKABE – Centrali Kas Bezprocentowych, która wspomaga biedniejszych pożyczkami z zagranicy. Rozdziela je amerykańska organizacja pomocowa Joint[9]. Szefem jej polskiego oddziału jest Icchak Giterman, ważna postać w życiu Ringelbluma, ale o tym za chwilę.

W 1928 roku, już po powrocie z Wilna, bez szans na uniwersytecki etat naukowy (podobnie jak wielu innych żydowskich naukowców), Ringelblum idzie na kurs dla nauczycieli. Dyplom Uniwersytetu Warszawskiego mówi, że w listopadzie 1928 roku doktor Emanuel Ringelblum złożył egzamin i zdobył prawo do nauczania historii.

Emanuel Ringelblum (pierwszy z lewej) z grupą żydowskich artystów i intelektualistów. Obok niego od lewej Icyk Manger, Rachela Auerbach, Jakub Szacki, Berk Horowic, Rafael Mahler i M. Weinberg, ok. 1930

Archiwum YIVO, Nowy Jork

W latach trzydziestych jest więc w ciągłym biegu – uczy młodzież, nadal bada historię, publikuje artykuły i rozprawy, a nawet zostaje sekretarzem sekcji historyków żydowskich na VII Międzynarodowym Kongresie Nauk Historycznych. To on zresztą agituje wśród kolegów do wzięcia udziału w wydarzeniu. Dzięki niemu historycy żydowscy po raz pierwszy występują na Kongresie jako odrębna grupa. Zostaje też redaktorem „Folkshilf” – organu prasowego CEKABE. Będą się tam ukazywać przejmujące relacje z życia żydowskich miasteczek, a niejeden autor amator wykaże się talentem literackim. Ringelblum to zapamięta i kiedyś wykorzysta. Kontynuuje też pracę w zarządzie Żydowskiego Domu Akademickiego na warszawskiej Pradze. Nowoczesna placówka oferuje studentom – ale już nie studentkom, choć tych jest czterdzieści procent – trzysta dwuosobowych pokoi, salę gimnastyczną, czytelnię, bibliotekę, salę do gier rozrywkowych, a nawet zakład fryzjerski i ciemnię fotograficzną. Jednym z mieszkańców tego luksusowego akademika będzie student prawa, Menachem Begin, później żołnierz Andersa, premier Izraela i laureat Pokojowej Nagrody Nobla. W 1937 roku budynek zajmą uczestnicy strajku okupacyjnego przeciwko wprowadzeniu getta ławkowego – członkowie nie tylko żydowskich, ale także polskich organizacji studenckich12.

Kamienica przy ulicy Leszno 18 w Warszawie, w której mieszkał Emanuel Ringelblum, 1940

Ze zbiorów Archiwum Państwowego w Warszawie

Właściwie nie wiadomo, kiedy Emanuel Ringelblum sypia. Może w przerwach między podróżami zdrzemnie się gdzieś na jakiejś kanapie i pędzi dalej. Odkąd przybył do Warszawy, nigdzie nie mieszkał dłużej na stałe. Były już: Nowolipki 33 mieszkania 5 (1921–1922), Dzielna 65 mieszkania 21 (1922), Miła 42 mieszkania 7 (1923). Potem Nowolipie 40 mieszkania 50 (1923–1924), Pańska 78 mieszkania 25 (1924), a w 1925 roku znowu Nowolipki. Tym razem numer 31 mieszkania 613.

Gdzie będzie mieszkał, gdy wróci z Wilna, nie wiadomo. Warszawska księga adresowa odnotuje jego obecność przy szerokiej, jasnej ulicy Leszno 18, wiecznie zajętej i zabieganej, w mieszkaniu pod numerem 31 dopiero w roku 1938.

Ale tam nie jest już sam.

W którymś momencie w Poalej Syjon-Lewicy Emanuel Ringelblum poznaje Judytę (Jehudis) Herman, młodszą od niego o cztery lata działaczkę i nauczycielkę języka polskiego w żydowskich szkołach, z którą weźmie ślub. Ich jedyny syn Uriel urodzi się w 1930 roku.

Zanim doktor Ringelblum swoim przywiązaniem do rodziny zacznie wzbudzać wesołość nastoletnich panienek w gimnazjum Jehudija, będzie już znanym historykiem, publicystą, działaczem politycznym i społecznym. Człowiekiem przekonanym o własnej sile sprawczej i pełnym optymizmu. Genia Silkes, znajoma siostry Ringebluma Gizy, zapamięta: „Do Emanuela przywiązywano się, jego się lubiło, za nim się podążało”14.

3

Lekcja filantropii

Z porannej październikowej mgły wyłaniają się postaci kobiet, mężczyzn i dzieci. Poruszają się powoli, ale ktoś chyba się potknął, bo prawie upada. A może celowo został popchnięty? Idący nie do końca rozumieją, co się dzieje, więc trzymają się kurczowo za ręce i tylko ten uścisk dłoni łączy ich z dawnym życiem, bo świat, który znali, znalazł się nagle na innej planecie.

29 października 1938 roku warszawscy Żydzi czytają w gazecie codziennej „Nasz Przegląd”: „W dniu dzisiejszym miało miejsce wydalenie przez władze niemieckie znacznej liczby Żydów legitymujących się paszportami polskimi”1.

Zanim kilka dni później Warszawa i reszta Polski dowiedzą się, o co dokładnie chodzi, na granicy polsko-niemieckiej działa już grupa społeczników, która ruszyła na pomoc wysiedlonym z Niemiec. Wśród ochotników jest Emanuel Ringelblum. Zrezygnował z pracy w szkole, bo zamierza całkowicie poświęcić się działalności pomocowej. Do Wielkopolski, na granicę polsko-niemiecką, jedzie jako pracownik społeczny i członek Jointu, z polecenia i w towarzystwie Icchaka Gitermana.

Urodzony w Ukrainie Giterman pochodzi z chasydzkiej elity, odebrał doskonałe wykształcenie religijne, mógłby zostać cadykiem albo rabinem jak wielu jego przodków, ale już dawno postawił na kulturę świecką i pracę u podstaw, a osiem lat wcześniej wciągnął do Jointu Ringelbluma. Koledzy z organizacji uważają, że Emanuel wpatruje się w Gitermana jak w obrazek, żeby nie powiedzieć, że mu się podlizuje. Niewątpliwie szef polskiego Jointu jest dla Ringelbluma autorytetem. Owszem, Giterman ma silny charakter. Niektórzy mówią nawet, że rządzi autorytarnie, że spośród ludzi wybiera marionetki powolne jego rozkazom, ale Ringelblum będzie tłumaczył, że to tylko niechęć do przyznania partiom politycznym jakiegokolwiek wpływu na kasy bezprocentowe i Joint, bo walka pomiędzy nimi doprowadziłaby do podziałów w organizacji, a to nikomu nie jest potrzebne. Dlatego Giterman trzyma wszystko twardą ręką.

Icchak Giterman

ŻIH

To od niego na początku lat trzydziestych Ringelblum dostaje jedną z ważniejszych lekcji w życiu. Nie tylko tę, że warto pomagać, ale przede wszystkim, jak to robić. Że filantropię, która graniczy z litością i upokarza potrzebujących, trzeba zastąpić ideą samopomocy, pobudzać ludzi do aktywności, do działania dla pożytku własnego i innych. Ringelblum zauważa, że Giterman ma dla każdego dobre słowo i potrafi łączyć ludzi mimo ich odmiennych poglądów. Że w biurze jest zawsze pierwszy, zagrzewa do pracy, inspiruje. I choć jest szefem potężnej organizacji, w jego gabinecie można się czuć jak w domu. Zbliża ich także miłość do jidysz, żydowskiej historii i zabytków kultury.

W latach trzydziestych organizacje pomocowe mają pełne ręce roboty. Kryzys światowy odbija się na wszystkich narodach i społecznościach, a antysemickie nastroje powodują, że w drugiej połowie dekady w Polce co chwila trzeba gasić jakieś pożary. W sklepach i warsztatach zdemolowanych po atakach endeków natychmiast pojawiają się więc przedstawiciele Jointu, żeby pomóc ofiarom podnieść się z upadku. Im bardziej chcą nas zniszczyć, tym bardziej się nie damy. I konsolidujmy siły – zdaje się mówić przesłanie Jointu. Dlatego ograbieni i pobici ludzie dostają niskooprocentowane pożyczki na odbudowanie miejsc pracy i mocny przekaz od Gitermana, żeby nie uciekać, ale trwać przy swoim. Bo od antysemityzmu Polaków bardziej przerażająca jest tylko rozpacz Żydów. Dlatego nie wolno się jej poddać. Lepiej zacząć hodować króliki albo pomalować ściany komórki, niż siedzieć bezczynnie i żalić się na los. Ważne, żeby iść do przodu, choćby małymi krokami. Dlatego Emanuel – jak powie kiedyś jego przyjaciel Rafał Mahler – „cieszy się każdym ulem, każdym małym ogródkiem”. Liczy się każda dusza wyrwana beznadziei.

Czy wyjeżdżając do Wielkopolski, Ringelblum wie, z jaką beznadzieją będzie musiał się zmierzyć?

Żydzi niemile widziani

W ostatnich dniach października w Niemczech rozpoczyna się tak zwana Polenaktion. Do mieszkań polskich Żydów w różnych miastach wchodzą funkcjonariusze policji. Czasu na pakowanie nie ma.

– Pozwólcie mi zabrać płaszcz – prosi mężczyzna.

– Niepotrzebny panu, Żydzi to wytrzymały naród, nie zmarznie pan.

„Ci, których łapią na ulicy – napisze potem Ringelblum – nie mieli nawet szansy pożegnać się z najbliższymi”2.

Pierwszy meldunek, który idzie do Warszawy 28 października 1938 roku, mówi o setkach, ale kolejne już o tysiącach ludzi błąkających się wzdłuż granicy w Wielkopolsce. Są dzieci bez rodziców, ludzie starzy i chorzy, kobiety z niemowlętami na rękach i w ciąży, mężczyźni z tytułami naukowymi i bezrobotni. Handlarze, stolarze, lekarze, nauczyciele. Prawnicy. I wszyscy sprawiają wrażenie, jakby byli w szoku. Policjanci meldują, że tych ludzi przywożą z głębi kraju pociągi, które zatrzymują się na ostatniej stacji po stronie Rzeszy, i jak tylko pozbędą się pasażerów, wracają, a niemieccy strażnicy kolbami karabinów przepychają wypędzonych w stronę polskiej granicy. Zendel Grynszpan wspominał:

SS-mani okładali nas pejczami, bili maruderów, droga spłynęła krwią. Wyrywali nam z rąk walizki, traktowali nas niesłychanie brutalnie, po raz pierwszy zetknąłem się u Niemców z takim zezwierzęceniem. Krzyczeli do nas: „Biegiem! Biegiem!”. Zostałem uderzony i wpadłem do rowu. Syn pomógł mi wstać i powiedział: „Niech ojciec biegnie, bo go zamordują!”3.

Z drugiej strony granicy przybyszów nikt nie wita.

Cóż, nie po to przyjęto nowe przepisy, żeby teraz otwierać granicę uchodźcom. Rządzący spodziewali się, że wobec działań nazistów w Austrii polscy Żydzi zaczną wracać z Niemiec do kraju, więc 31 marca 1938 roku sejm uchwalił ustawę o pozbawieniu obywatelstwa tych, którzy utracili „więzi z państwowością polską”. To znaczy przez pięć lat, od chwili uzyskania przez Polskę niepodległości, przebywali za granicą. Nowe prawo mówiło, że jeśli do 28 października Żydzi nie potwierdzą ważności swojego paszportu w polskim konsulacie, przestaną być obywatelami Rzeczypospolitej i nie będą mieli prawa bez zezwolenia przekroczyć polskiej granicy. Władza liczyła na to, że wielu z nich po prostu zignoruje rozporządzenie. I nie myliła się.

A Niemcy korzystają z pretekstu. 26 października, na dwa dni przed końcem ustalonego terminu, rozpoczynają akcję wysiedlania „bezpaństwowców”. W rezultacie na pasie ziemi niczyjej, pod gołym niebem, pomiędzy dwoma krajami, których polityka okazuje się wyjątkowo spójna, z końcem października zaczyna koczować siedemnaście tysięcy osób. Dołączają do nich – bez zbędnej zwłoki – głód, chłód i strach.

Polskie władze w końcu zgadzają się wpuścić wypędzonych do nadgranicznych miast, w tym do Zbąszynia, ale ani kroku dalej. Zamierzają pertraktować z Niemcami, domagać się, aby wypędzeni wrócili do domów. Na razie jednak liczba mieszkańców miasteczka, która do tej pory sięgała około pięciu tysięcy osób, powiększa się dwukrotnie.

Ringelblum stara się pobudzić wypędzonych do działania i wzajemnej pomocy. W błyskawicznym tempie powstaje małe miasteczko z kuchniami, składami odzieży, pocztą, wydziałem emigracyjnym, ambulatoriami. Uchodźcy sami prowadzą punkty medyczne, rzemieślnicze czy porad prawnych dotyczących obywatelstwa i majątku.

Michał Rudawski wspominał: „Mój ojciec od samego początku pracował w grupie stolarzy, którzy reperowali okna, drzwi i prycze w stajniach i koszarach”4. Tam właśnie kwateruje się wypędzonych: w starych wojskowych stajniach, w szkole, w młynie, w dawnej strzelnicy, w hali gimnastycznej przy miejscowym stadionie. Bogatsi, którzy zdołali przemycić trochę pieniędzy, wynajmują pokoje u mieszkańców Zbąszynia. W mieście tworzy się żydowski chór i klubsportowy, który będzie rozgrywał mecze piłki nożnej z miejscowymi. Ruszają kursy stolarskie i krawieckie. Zostaje powołane biuro poszukiwania rodzin, a także dział opieki nad dziećmi, szczególnie tymi, które wysiedlono bez rodziców.

Na apel Gitermana odpowiadają organizacje żydowskie w Polsce. Ludzie jakby na przekór okrucieństwu i pogardzie, których doświadczają wypędzeni, suną w długich kolumnach do centrów pomocy, żeby ofiarować datki.

W Warszawie przy Lesznie 6/7 powstaje Komitet Pomocy Uchodźcom z Niemiec. Zbierana jest odzież, w tym bielizna i buty, żywność, szczególnie mleko dla dzieci, czy lekarstwa.

Pięćdziesięcioletniemu mężczyźnie głos więźnie w gardle. Wraz z grupą innych wypędzonych udało mu się wydostać z tymczasowego obozu, zanim jeszcze polskie władze tego zakazały[10]. Dotarł do Warszawy. Siedzi teraz w Komitecie i próbuje odpowiadać na pytania. Studenci i studentki, którzy wypełniają arkusze rejestracyjne – imię, nazwisko, zawód, miejsce pochodzenia – widzą, że mężczyzna z trudem nad sobą panuje.

– Ze snu mnie wyrwano, nie pozwolono mi się ubrać, pożegnać z żoną i dzieckiem, ech. Krzywda? Delikatne słowo – mówi zrozpaczony.

Nie mija tydzień, a akcja pomocy – przygotowanie miejsc noclegowych, zbiórka odzieży, jedzenia i datków – obejmuje całą Polskę. W ciągu kolejnych tygodni udaje się uzbierać trzy i pół miliona złotych, z czego dwadzieścia procent ofiarowuje Joint5. Gazeta „Nasz Przegląd” odnotowuje, że pieniądze na rzecz uchodźców przekazują także polscy intelektualiści, wśród nich profesor Tadeusz Kotarbiński, Zofia Nałkowska, Jerzy Andrzejewski, Maria Kuncewiczowa, Józef Czapski i inni. Prasa antysemicka hejtuje: „Wstrętne żydoluby, żydochwalcy, żydolizy…”.

Ringelblum zostaje w Zbąszyniu pięć tygodni. Razem z innymi, w tym z Michałem Rudawskim z JIWO, który pojechał szukać ojca wysiedlonego z Niemiec, pracuje po osiemnaście–dwadzieścia godzin na dobę. Rudawski widzi, jak te parę dni w Zbąszyniu zmieniło Emanuela: „Ten wysoki, barczysty mężczyzna o słowiańskim wyglądzie i łagodnej, zawsze uśmiechniętej twarzy teraz wydawał się o wiele starszy, przygarbiony, miał zapadnięte i zwilgotniałe od łez oczy”6.

W Zbąszyniu Ringelblum potwierdza po raz kolejny, że ma zdolności organizacyjne, potrafi rozwiązywać problemy i szybko się uczy. Wyciągnął wnioski z nauk Gitermana i teraz nie ofiarowuje wypędzonym jałmużny, ale zachęca do działania. W końcowym raporcie odnotuje, że spośród czterystu dwudziestu pracowników rozmaitych wydziałów obozowych niemal wszyscy byli uchodźcami. Pisze do Mahlera, który w 1937 roku wyemigrował do Ameryki, że w Zbąszyniu nie ma rozróżnienia między „dającymi” a „biorącymi”, że w obozie panują dobre relacje, nieskalane poniżającą filantropią.

Nie zapomina przy tym, że jest historykiem. Zachęca zarówno swoich współpracowników, jak i uchodźców do składania relacji z tego, co przeżyli, liczy na to, że kiedyś uporządkuje je i wyda. Namawia ludzi, żeby wrócili do korzeni, do swojej dawnej kultury i mówili ze sobą w jidysz. Ściąga z Warszawy aktora, Noego Nachbusza, który gra w tym języku. Sam rozwesela tłum bezdomnych ludowymi piosenkami. Szczególnie podoba się Rabejnu Tam jego kolegi Icyka Mangera. Zaprzyjaźnia się przy okazji z wieloma młodymi ludźmi, którzy przyjechali pomagać, między innymi z Arnonem Fiszmanem-Tamirem, członkiem organizacji Hechaluc, która zakładała kibuc na Grochowie. Wkrótce zostanie tam przesiedlona niewielka liczba wypędzonych. Kiedy parę miesięcy później wszystko się skończy, Emanuel będzie tęsknił za „tymi wspaniałymi ludźmi, pełnymi zapału idealistami”.

Niektórzy patrzą na niego, jakby był dobrze naoliwioną maszyną, dbającą nie tyle o ludzi, ile o sprawne działanie trybów administracji. On sam jednak przyznaje w listach do przyjaciół, że bardzo cierpi, widząc ten ogrom nieszczęścia. I – co musiał dostrzec Michał Rudawski – pewną noc przepłakuje z żalu i bezsilności. Po powrocie do Warszawy powie, że jest wykończony fizycznie i psychicznie, i dużo czasu jeszcze upłynie, zanim dojdzie do siebie.

Tymczasem prasa donosi, że mieszkający w Paryżu siedemnastoletni Herszel Grynszpan w zemście za tragedię wysiedlonej rodziny 7 listopada zabija urzędnika niemieckiej ambasady i trafia do więzienia. Żydowskie gazety, choć współczują zamachowcowi, potępiają jego czyn. Nie ma wątpliwości, że Niemcy wykorzystają zabicie Ernsta vom Ratha przeciwko całej ich społeczności. I faktycznie – mijają dwa dni, gdy podżegani przez bojówki SA i SS mieszkańcy wielu miast Rzeszy zaczynają atakować żydowskich sąsiadów. Ludzie są bici, ich dobytek – mieszkania, sklepy, warsztaty – demolowany. W szkle z rozbitych sklepowych witryn, które zasypało ulice, odbija się zniekształcona twarz niemieckiego społeczeństwa. Historia nazwie ten moment nocą kryształową. Zanim dopalą się zgliszcza synagog, zginie prawie setka Żydów, a dwadzieścia sześć tysięcy trafi do obozów koncentracyjnych.

W dniu, w którym Herszel zabija niemieckiego urzędnika, w warszawskim Komitecie Pomocy Wypędzonym, gdzie wciąż są zbierane datki, pojawia się starszy, ortodoksyjny Żyd. Wyjmuje z kieszeni chusteczkę, w którą zapakował rulon drobnych monet. Uzbierało się tego trzydzieści złotych.

– To w imieniu mojego syna – mówi. – Zginął wczoraj w Palestynie.

– Ot, cywilizacja… ludzkość… – dobiega z boku czyjś głos.

– Wszystko skończy się pomyślnie. Tu, w kraju naszym, nie dadzą nam krzywdy zrobić – odzywa się pocieszająco młoda dziewczyna, która nie przestaje spisywać wypędzonych. Przewraca stronę. – Nazwisko? Imię?…

1939

4

„Zostaję”

Ringelblum się boi. Ale nie wtedy, gdy chodzi po dachach warszawskich kamienic i razem z innymi gasi pożary po atakach bomb zapalających. Boi się, gdy niesie do szpitala kobietę, która zaczyna rodzić, a właśnie trwa ostrzał artyleryjski.

Kiedy rozlega się pierwszy alarm bombowy, niektórzy myślą, że to ćwiczenia. Jak Szachno Sagan, lider Poalej Syjon-Lewicy, „zawsze uśmiechnięty optymista”, który jedzie akurat pociągiem i ma zasłonięte okna. Po dotarciu do Warszawy jeszcze przez dwa dni nie będzie mógł uwierzyć, że zaczęła się wojna. Atak na żydowski sierociniec w Otwocku uzna za prowokację Polaków.

A przecież tu i ówdzie widać, że zmiotło z powierzchni ziemi jakiś budynek, że gdzieś tam urwało balkon, że brakuje kawałka dachu czy ściany. I że ludzie padają naprawdę, to nie ćwiczenia wojskowe.

6 września podpułkownik Roman Umiastowski, szef propagandy w sztabie naczelnego wodza, bez konsultacji z dowództwem obrony stolicy daje pierwszy sygnał do odwrotu. Apeluje do wszystkich mężczyzn zdolnych do noszenia broni, żeby opuścili miasto i ruszyli na wschód, gdzie zostaną zmobilizowani. Dwa dni później zarządzenie Umiastowskiego zostanie odwołane, ale tsunami uchodźców zdąży ruszyć.

W wygodnych limuzynach Warszawę opuszcza także rząd RP i drogą wiodącą na południe zmierza wprost na spotkanie z infamią. Ringelblum podsumuje to krótko: „Krytyka i rozgoryczenie”1.

Artur Eisenbach nie znajduje wystarczająco dobrych argumentów, żeby namówić swojego szwagra na wyjazd.

Nigdy nie zapomnę długiej i ostatniej z nim rozmowy, prowadzonej w nocy z 6 na 7 września 1939 roku, gdy po opuszczeniu naszego mieszkania na Żoliborzu […] przybyłem wraz z żoną (siostrą Emanuela) i naszą córką do jego mieszkania przy ul. Leszno 18. Informowałem go, iż za dwie–trzy godziny wychodzę z Warszawy. Namawiałem, przekonywałem, byśmy razem wyszli, miał się też do nas przyłączyć jego młodszy brat Leon. Moje argumenty, jak również przyjaciół, którzy u niego się zebrali, nie odniosły żadnego skutku2.

Ringelblum odbierze jeszcze około stu telefonów z pytaniem, czy wyjeżdża, i za każdym razem odpowiedź będzie taka sama: „Zostaję”.

To już kolejny raz, kiedy nie korzysta z możliwości opuszczenia Polski. W sierpniu 1939 roku jest w Genewie z delegacją Poalej Syjon-Lewicy na XXI Kongresie Syjonistycznym, gdy przychodzi wiadomość, że Ribbentrop i Mołotow podpisali pakt o nieagresji. Jeśli ktoś wierzył w cud, że wojna się nie wydarzy, teraz już nie może mieć wątpliwości. Znajomi namawiają go, żeby został za granicą, wróci, kiedy wszystko się uspokoi, ale on ma przecież obowiązki. Wobec rodziny, wobec partii, wobec swoich ludzi. „Poczucie obywatelskie” – jak sam je nazwie. Poza tym polskie wojsko nie jest wcale takie słabe, da radę obronić kraj. Tak wówczas myśli. Jeszcze tylko wysłucha mowy pożegnalnej Chaima Weizmanna o tym, że Europę ogarnął gęsty, czarny mrok3 – i opuszcza Genewę. Zabiera ze sobą w drogę niepewność i lęk, które właśnie wskoczyły na pierwsze miejsce listy towarów powszechnie dostępnych.

Wrócić do Polski w tamtej chwili nie jest łatwo. Droga przez Niemcy odpada, zostaje trasa okrężna przez Włochy, Jugosławię i Węgry. Włosi jednak nie chcą przepuścić polskich delegatów, musi interweniować konsul. Mija czas i gdy wreszcie Ringelblum dociera do Warszawy, na miasto spadają pierwsze bomby.

Dworzec kolejowy za moment wykipi od tłumów, które przepychają się do peronów. We wnętrzu wagonów nie ma już miejsc, ale od czego są dachy. Gdzieś pod mostem Ringelblum dostrzega chłopczyka. Jest zgięty wpół. Chciał się schronić przed bombardowaniem i tak już został.

Plotki i fakty

Swoje wrażenia Ringelblum zaczyna spisywać niemal od razu. To, co usłyszy w ciągu dnia – a jako działacz społeczny ma wiedzę o sytuacji Żydów w Warszawie – zapisuje wieczorem i opatruje uwagami. Pisze skrótowo, często równoważnikami zdań, pospiesznie. Jakby dopiero kiedyś, w bliżej nieokreślonej przyszłości, miał pozwolić tym ascetycznym, ociosanym z ozdobników zdaniom się rozwinąć. Nie opuszcza go pasja upamiętniania historii, teraz jednak jest już nie tylko naukowcem, lecz i kronikarzem ginącego miasta, który notuje obrazy, fakty, opinie i plotki.

Szaleńcze pogłoski o angielskich i francuskich samolotach, o tym, że Rosjanie idą do Warszawy. Na Placu Zamkowym stały tysiące ludzi, oczekując maszerujących pod dowództwem Rydza.

Straszna scena po uderzeniu bomby w dom przy ul. Leszno 18. Wspólna modlitwa chrześcijan na podwórku. Zbliżenie się chrześcijan i Żydów w „mieszanych” domach […].

Fragment kroniki prowadzonej przez Emanuela Ringelbluma, notatki datowane na po wrześniu 1940

Archiwum Ringelbluma / SŻIH depozyt ŻIH

Ale są i takie sytuacje, że ci, którzy przenieśli się z wyższych pięter na niższe albo do piwnic, wprowadzają „paragraf »aryjski«” – Żydom do tych prowizorycznych schronów wstęp wzbroniony4.

Bywa, że posługuje się formą listów, które adresuje jakoby do ojca, dziadka, przyjaciół. Niektóre antydatuje albo podpisuje nie swoim imieniem.

Kochany Ojcze, Piszę Ci, co następuje: wielkie bombardowanie naprzeciwko PKO. Ocalałem cudem5.

O Niemcach mówi: „tamci” lub „Szwedzi”. Nie tyle dla konspiracji, bo szyfr jest wystarczająco czytelny, ile z poczucia pogardy. Polskich antysemitów nazywa często „motłochem” albo „łobuzerią”. I jak zwykle zachęca innych, aby podobnie jak on notowali fakty i przemyślenia, zamykali w zapisanych zdaniach ulotną pamięć. Tu i teraz, na gorąco. Zanim jedne wspomnienia zostaną zdegradowane przez inne, zanim to, co ważne i przerażające, okaże się zbyt małe w porównaniu z tym, co jeszcze ważniejsze i straszniejsze.

Bądźmy wspólnotą

Wrzesień 1939 roku to dla niego czas pożegnań. Wielu przyjaciół wyjeżdża – Giterman do Wilna, Eisenbach z żoną i córką do Buczacza. Mahler opuścił Polskę już dwa lata wcześniej, wyjechał do Stanów, pracuje w centrali JIWO w Nowym Jorku. Pusto się robi także w szeregach przywódców Poalej Syjon-Lewicy. Zostaje jednak Szachno Sagan, który niezmiennie zaraża wszystkich dobrym humorem, więc teraz, w czasach niepewności i strachu, będą prowadzić partię we trzech – Sagan, działacz polityczny i członek zarządu Związku Literatów i Dziennikarzy Żydowskich, Ringelblum i Adolf Berman, psycholog. Bardzo zdolny. Praca magisterska, którą złożył na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego w 1931 roku, została uznana za rozprawę doktorską i Berman od razu otrzymał stosowny tytuł naukowy. Miał wówczas dwadzieścia pięć lat. Zanim wybuchła wojna, zdążył jeszcze popracować w szkole. Wykładał też na pionierskich kursach poradnictwa zawodowego, nawigując młodych, niepewnych siebie ludzi, ścieżkami wyborów, które miały prowadzić do sukcesu. O ile kiedyś imię jego brata Jakuba Bermana, PRL-owskiego aparatczyka, będzie synonimem podłości, o tyle Adolf zapisze się jako bohater.

Ringelbluma zna od lat. To on wciągnął go w działalność w Poalej Syjon-Lewicy, to dzięki niemu Berman zaczyna znowu mówić w jidysz. „Doktor Ringelblum” staje się jego mentorem, a z czasem przyjacielem. Ich rodziny także są blisko, choć Basia Temkin-Bermanowa, bibliotekarka, będzie miała za złe Józi – jak nazywają Judytę mąż i przyjaciele – że jest zbyt gadatliwa i nie potrafi przestrzegać reguł konspiracji. Od Bermanów Ringelblumowie doświadczą w przyszłości wiele dobrego. Na razie jednak po prostu razem pracują. Adolf działa z Emanuelem w partii, a z Judytą w organizacji pomocowej dla dzieci CENTOS[11], gdzie „droga towarzyszka Ringelblum” jest kierowniczką aprowizacji. Poza tą krótką wzmianką właściwie niczego o Judycie Ringelblum nie wiemy. Jej postać gubi się gdzieś w wieloimiennym tłumie społeczników z uporem walczących o wsparcie dla podopiecznych. Emanuel w swoich zapiskach wspomina ją tylko raz – gdy jego żona ratuje czyjeś życie dwoma bochenkami chleba.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy końcowe

Znaczenie przeszłości

1 Relacja Jechiela Hirschauta (Finstere Necht in Pawiak, Buenos Aires 1948, s. 199) [w:] S. D. Kassow, Kto napisze naszą historię? Ukryte Archiwum Emanuela Ringelbluma, tłum. G. Waluga, O. Zienkiewicz, Warszawa: Żydowski Instytut Historyczny, 2017, s. 632, 633.

Przypisy końcowe

1

1 K. Szymaniak, Poranek poezji i wojna zimowa. Karta z dziejów awangardy jidysz w Warszawie, jhi.pl, bit.ly/4ce6cwq, dostęp: 1.08.2024.

2 Emanuel Ringelblum opublikował ten artykuł w listopadzie 1938 roku (E. Ringelblum, Chasidut un haskole in Warsze in 18-tn jorhundert, „JIWO Bleter” 1938, nr 13).

3 Wyrok Sądu Grodzkiego w Starym Sączu, Archiwum Narodowe w Krakowie Oddział w Nowym Sączu, Akta Miasta Nowy Sącz, sygn. 31/73, 31/189.

4 S.D. Kassow, Kto napisze naszą historię? Ukryte Archiwum Emanuela Ringelbluma, tłum. G. Waluga, O. Zienkiewicz, Warszawa: Żydowski Instytut Historyczny, 2017, s. 59.

5 M. Rosner, I am a Witness, Winnipeg 1990, Archiwum Historii Mówionej, web.archive.org, bit.ly/3xY3Io5, dostęp: 23.07.2024

6 Spis wyborczy, Archiwum Narodowe w Krakowie Oddział w Nowym Sączu, Akta Miasta Nowy Sącz, sygn. 31/15.

7 S.D. Kassow, Kto napisze naszą historię?, dz. cyt., s. 66.

8 A. Żółkiewska, Emanuel Ringelblum. Biografia i dziedzictwo (Wprowadzenie), „Kwartalnik Historii Żydów”, 2015, nr 4 (256), s. 575–586.

9 Dokumenty I Państwowego Gimnazjum i Liceum im. Jana Długosza w Nowym Sączu, Archiwum Narodowe w Krakowie Oddział w Nowym Sączu, Akta Miasta Nowy Sącz. sygn. 31/118.

10 S.D. Kassow, Kto napisze naszą historię?, dz. cyt., s. 66.

Przypisy końcowe

2

1 I. Cukierman, Nadmiar pamięci (siedem owych lat). Wspomnienia 1939–1946, tłum. Z. Perelmuter, Warszawa: Wydawnictwo Naukowe PWN, 2000, s. 88.

2 A. Grupińska, Ciągle po kole, Wołowiec: Wydawnictwo Czarne, 2013, s. 161.

3 S.D. Kassow,