Raybearer. Władcy Promienia - Jordan Ifueko - ebook

Raybearer. Władcy Promienia ebook

Ifueko Jordan

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jeśli kiedykolwiek masz znaleźć swój cel, musisz wiedzieć, kim naprawdę jesteś.

Tarisai od zawsze marzy o rodzinnym cieple. Wychowywała się w izolacji pod okiem tajemniczej, często nieobecnej matki, znanej jako Dama. Pewnego dnia Dama wysyła ją do stolicy cesarstwa Artisaru, żeby rywalizowała z innymi dziećmi o miejsce w jedenastoosobowej radzie następcy tronu. Jeśli Tarisai przejdzie wszystkie próby, przyszły cesarz połączy się z nią i innymi członkami rady mocą Promienia, a ich relacja będzie silniejsza niż więzy krwi. Tarisai, która zawsze pragnęła bliskości, marzy o zostaniu członkinią rady, ale Dama ma ukryty plan. Córka musi spełnić jej magiczne życzenie i zdobyć zaufanie następcy tronu w pewnym celu. Tarisai nie zamierza jednak być pionkiem w cudzej grze. Czy jest dość silna, żeby podążyć inną drogą?

Władcy Promienia to pierwszy tom epickiej opowieści fantasy o lojalności, przeznaczeniu i poświęceniu. Zaskakująca, baśniowa historia osadzona w niezwykłym świecie inspirowanym wierzeniami zachodnioafrykańskimi. Bestseller „New York Timesa” nominowany do Andre Norton Award oraz Goodreads Choice Award for best Debut Novel and best Young Adult Fantasy & Science Fiction. Książka idealna dla fanów twórczości Tomi Adeyemi i Saby Tahir. Na jej podstawie powstaje serial Netflixa!

„Błyskotliwa powieść fantasy”.

„People Magazine”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 515

Oceny
4,5 (17 ocen)
9
8
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aelin_9

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnia książka, polecam! W końcu coś nowego. Nie mogłam się oderwać
00
Ferwex

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia. Bardzo dobrze stworzony świat na bazie wierzeń i kultur afrykańskich. Już dawno nie czytało mi się tak dobrze.
00
spuki81

Nie oderwiesz się od lektury

fantasy inne niż wszystkie
00
SandraAgnieszka

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna, świeża, ciekawa. Poproszę na już drugi tom!
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łuRay­be­arer
Co­py­ri­ght © 2020 by Jor­dan Ifu­eko All ri­ghts re­se­rved. Co­py­ri­ght © 2022 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzi­na Sp. z o.o.
Gra­fi­ka na okład­ce Ma­ciej Pla­mow­ski
Mapa Chri­sti­na Chung
Skład, ła­ma­nie oraz pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny okład­ki Ra­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów ksi­ążki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glądach kry­tycz­nych – mo­żli­we jest tyl­ko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.
Me­dia Ro­dzi­na po­pie­ra ści­słą ochro­nę praw au­tor­skich. Pra­wo au­tor­skie po­bu­dza ró­żno­rod­no­ść, na­pędza kre­atyw­no­ść, pro­mu­je wol­no­ść sło­wa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tu­ry. Dzi­ęku­je­my, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksi­ążek pu­blicz­nie. Dzi­ęku­je­my za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ksi­ążki.
ISBN 978-83-8265-354-0
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzi­na Sp. z o.o. ul. Pa­sie­ka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzi­na.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

DLA DZIEC­KA, KTÓ­RE PO­SZU­KU­JEW BAJ­KACH BO­HA­TE­RAO TWA­RZY PRZY­PO­MI­NA­JĄCEJJEGO WŁA­SNĄ.

I DLA DZIEW­CZĄT, KTÓ­RYCH ANI RAZUNIE ZA­PY­TA­LI­ŚMY O IMIĘ, CHOĆ ICH HI­STO­RIE,PE­ŁNE TRY­UM­FÓW I PRZE­STRÓG,BU­DZI­ŁY W NAS ZA­DU­MĘ I LI­TO­ŚĆ.

ROZDZIAŁ 1

OBEC­NO­ŚĆ ISTOT NAD­PRZY­RO­DZO­NYCH NIE PO­WIN­NA MNIE DZI­WIĆ.

Kie­dy sło­nie mi­ja­ły zbi­tą gro­ma­dą moje okno, plam­ki świa­tła szep­ta­ły w ku­rzu, ta­ńcząc nad rzęda­mi zwie­rzęcych cio­sów i skó­ry. Wy­chy­li­łam się nie­bez­piecz­nie za pa­ra­pet, by zła­pać świe­tli­stą dro­bi­nę, ale słu­żący ści­ągnął mnie z po­wro­tem.

– Nie­ład­nie, Ta­ri­sai, nie­ład­nie – skry­ty­ko­wa­li moje za­cho­wa­nie na­uczy­cie­le. – Co zro­bi­ła­by Dama, gdy­byś wy­pa­dła?

– Chcę zo­ba­czyć świa­te­łka – od­pa­rłam.

– To tyl­ko dusz­ki tut­su. – Na­uczy­ciel od­pędził mnie od okna. – Są życz­li­we. Wska­zu­ją zbłąka­nym sło­niom dro­gę do wo­do­po­ju.

– Albo na ło­wi­sko sta­da lwów – mruk­nął dru­gi na­uczy­ciel. – Je­śli aku­rat znu­dzi im się życz­li­wo­ść.

Wkrót­ce mia­łam się prze­ko­nać, że ma­gia bywa ka­pry­śna. Kie­dy wpa­try­wa­łam się uwa­żnie w na­brzmia­ły pień ba­oba­bu na na­szym dzie­dzi­ńcu, na­gle po­ja­wia­ła się zło­śli­wa twa­rzycz­ka. A kuku, mała za­bój­czy­ni, chi­cho­ta­ła, nim znik­nęła w ko­rze.

Mia­łam sie­dem lat, kie­dy zna­la­zł mnie mężczy­zna o skrzy­dłach z ko­bal­to­we­go ognia. Tam­tej nocy po­sta­no­wi­łam prze­mie­rzyć Swa­nę, dru­gie co do wiel­ko­ści kró­le­stwo w ce­sar­stwie Arit­sa­ru, w po­szu­ki­wa­niu mat­ki. Prze­kra­dłam się obok po­chra­pu­jących po­ko­jó­wek i na­uczy­cie­li, na­pe­łni­łam wo­rek owo­ca­mi man­go i wdra­pa­łam się na mur z su­szo­nych ce­gieł.

Ksi­ężyc wi­siał wy­so­ko nad sa­wan­ną, kie­dy na mo­jej dro­dze po­ja­wił się alag­ba­to. W jego sko­śnych, na­kra­pia­nych zło­tem i si­ęga­jących ciem­nych skro­ni oczach błysz­cza­ło świa­tło. Chwy­cił mnie za ubra­nie i unió­sł, żeby mi się le­piej przyj­rzeć. Mia­łam na so­bie sza­tę o bar­wie li­ści ba­na­now­ca, któ­rą owi­nęłam się kil­ka razy po­ni­żej pach, po­zo­sta­wia­jąc na­gie ra­mio­na. Alag­ba­to ob­ser­wo­wał mnie z roz­ba­wie­niem, kie­dy wy­ma­chi­wa­łam ręka­mi i no­ga­mi w po­wie­trzu.

Leżę w łó­żku w Domu Bhe­ki­na, po­wie­dzia­łam so­bie. Moje ser­ce wa­li­ło ni­czym pi­ęść w bęben z ko­ziej skó­ry. Ugry­złam się w po­li­czek, chcąc so­bie do­wie­ść, że śnię. Wo­ko­ło wi­szą zwiew­ne mo­ski­tie­ry, a słu­żba wa­chlu­je mnie pie­rza­sty­mi li­śćmi palm. Z kuch­ni na­pły­wa za­pach śnia­da­nia. Kasz­ka ku­ku­ry­dzia­na. Po­traw­ka ryb­na z ma­tem­by...

Po­li­czek mnie za­bo­lał, co zna­czy­ło, że nie leżę w łó­żku. Zgu­bi­łam się na bal­sa­micz­nych tra­wach Swa­ny, a mężczy­zna przede mną miał cia­ło z pło­mie­ni.

– Wi­taj, Ta­ri­sai. – Jego sa­ha­ryj­ski od­dech roz­grze­wał moje ozdo­bio­ne pa­cior­ka­mi war­ko­czy­ki. – A do­kąd to się wy­bie­rasz?

– Skąd znasz moje imię? – spy­ta­łam ostro.

Czy alag­ba­to byli wszech­wie­dzący jak Ba­jarz Am?

– To ja ci je nada­łem.

Zło­ść nie po­zwo­li­ła mi za­sta­no­wić się nad tą od­po­wie­dzią. Na­praw­dę mu­siał tak ja­śnieć? Na­wet jego wło­sy po­ły­ski­wa­ły, two­rząc opa­li­zu­jący gąszcz wo­kół wąskiej twa­rzy. Gdy­by do­strze­gli go stra­żni­cy z na­szej po­sia­dło­ści...

Wes­tchnęłam. Nie prze­szłam na­wet dwóch ki­lo­me­trów przez sa­wan­nę. Nie chcia­łam dać się zła­pać już te­raz, to by­ło­by upo­ka­rza­jące. Na­uczy­cie­le zno­wu za­mknęli­by mnie na klucz i tym ra­zem ka­za­li­by za­bić de­ska­mi wszyst­kie okna w Domu Bhe­ki­na.

– Nie wol­no mnie do­ty­kać – wark­nęłam, dra­pi­ąc alag­ba­to po rękach.

Jego skó­ra była gład­ka i go­rąca jak gli­na po­zo­sta­wio­na na sło­ńcu do wy­schni­ęcia.

– Nie wol­no? Je­steś prze­cież mała, mo­żna cię no­sić. Sły­sza­łem, że ludz­kie dzie­ci po­trze­bu­ją czu­ło­ści.

– Nie je­stem czło­wie­kiem – wy­pa­li­łam trium­fal­nie. – Więc mnie po­staw.

– Kto ci to po­wie­dział, dziew­czyn­ko?

– Nikt – przy­zna­łam po chwi­li. – Ale wszy­scy tak mó­wią za mo­imi ple­ca­mi. Nie przy­po­mi­nam in­nych dzie­ci.

Być może kła­ma­łam. Tak na­praw­dę ni­g­dy w ży­ciu nie wi­dzia­łam żad­nych dzie­ci, je­śli nie li­czyć tych z ku­piec­kich ka­ra­wan, któ­re w od­da­li mi­ja­ły Dom Bhe­ki­na. Ma­cha­łam wte­dy z mo­je­go okna, do­pó­ki nie roz­bo­la­ły mnie ręce, ale żad­ne ni­g­dy mi nie od­ma­cha­ło. Dzie­ci pa­trzy­ły pu­stym wzro­kiem, jak­by na­sza po­sia­dło­ść – dom, sad i tyle bu­dyn­ków, że wy­star­czy­ło­by ich na małą wieś – była nie­wi­dzial­na dla wszyst­kich z ze­wnątrz.

– W isto­cie – zgo­dził się alag­ba­to po­nu­ro. – Je­steś inna. Ta­ri­sai, chcia­ła­byś zo­ba­czyć mat­kę?

Od razu prze­sta­łam się opie­rać i moje ko­ńczy­ny zwi­sły bez­wład­nie jak pnącza.

– Wiesz, gdzie ona jest?

Mat­ka przy­po­mi­na­ła po­ran­ną mgłę – była i zni­ka­ła, roz­pły­wa­ła się w opa­rach ja­śmi­nu. Na­uczy­cie­le za­wsze kła­nia­li się z za­bo­bon­nym lękiem, mi­ja­jąc jej rze­źbio­ne w drew­nie po­pier­sie w moim po­ko­ju na­uki. Na­zy­wa­li mat­kę Damą. Za­chwy­ca­ło mnie na­sze po­do­bie­ństwo: mia­ły­śmy ta­kie same wy­sta­jące ko­ści po­licz­ko­we, pe­łne usta i prze­past­ne czar­ne oczy. Po­pier­sie pa­trzy­ło na uczo­nych, któ­rzy wy­pe­łnia­li mój po­kój od wscho­du sło­ńca do wscho­du ksi­ęży­ca.

Traj­ko­ta­li dia­lek­ta­mi wszyst­kich dwu­na­stu kró­lestw ce­sar­stwa Arit­sa­ru. Twa­rze nie­któ­rych były cie­płe i ciem­ne, jak moja i Damy, inne bla­de jak ko­zie mle­ko, z ocza­mi jak woda. Jesz­cze inne mia­ły rdza­wą bar­wę i pach­nia­ły kar­da­mo­nem – albo zło­ci­stą, a wte­dy spły­wa­jące na nie wło­sy były ni­czym atra­ment. Na­uczy­cie­le za­sy­py­wa­li mnie za­gad­ka­mi, wpy­cha­jąc mi w dło­nie wy­kre­sy.

Czy zdo­ła to roz­wi­ązać? Spró­buj z in­nym. Musi le­piej so­bie ra­dzić.

Za­cho­dzi­łam w gło­wę, cze­go szu­ka­ją. Wie­dzia­łam je­dy­nie, że kie­dy to znaj­dą, zno­wu spo­tkam się z Damą.

Nad­sze­dł ten dzień, roz­pły­wa­li się, gdy błysz­cza­łam na lek­cjach. Dama będzie za­chwy­co­na. Po­tem bra­my w pa­li­sa­dzie wo­kół Domu Bhe­ki­na się otwie­ra­ły i moja mat­ka wcho­dzi­ła po­su­wi­stym kro­kiem, od­le­gła ni­czym gwiaz­da. Jej ra­mio­na błysz­cza­ły jak roz­ża­rzo­ne węgle. Ba­ti­ko­wa sza­ta w czer­wo­ne, zło­te i czar­ne zyg­za­ki opi­na­ła jej tu­łów jak dru­ga skó­ra. Mat­ka przy­tu­la­ła mnie do pier­si i było mi tak do­brze, że po­chli­py­wa­łam, słu­cha­jąc, jak śpie­wa: Ja i ona, ona jest mną i jest moja.

Dama za­wsze mil­cza­ła, kie­dy de­mon­stro­wa­łam swo­je umie­jęt­no­ści. Cza­sa­mi ki­wa­ła gło­wą, jak­by chcia­ła po­wie­dzieć: Tak, kto wie. Na ko­niec jed­nak nie­zmien­nie wy­ra­ża­ła dez­apro­ba­tę.

Nie. To zbyt mało.

De­kla­mo­wa­łam wier­sze w ośmiu języ­kach, tra­fia­łam strza­łka­mi w ma­le­ńkie cele, roz­wi­ązy­wa­łam na podło­dze wiel­kie ukła­dan­ki lo­gicz­ne, ale nie­ustan­nie sły­sza­łam: „nie, nie i nie”. A po­tem zni­ka­ła w mgie­łce osza­ła­mia­jących per­fum.

W wie­ku pi­ęciu lat za­częłam lu­na­ty­ko­wać. Drep­ta­łam boso po gład­ko otyn­ko­wa­nych ko­ry­ta­rzach na­szej po­sia­dło­ści, za­gląda­łam do wszyst­kich po­ko­jów, a pod­czas wędrów­ki kwi­li­łam z tęsk­no­ty za mat­ką, aż w ko­ńcu ktoś ze słu­żby za­no­sił mnie z po­wro­tem do łó­żka.

Wszy­scy bar­dzo się pil­no­wa­li, żeby nie do­ty­kać mo­jej skó­ry.

– Nie zdo­łam zna­le­źć two­jej mat­ki – po­in­for­mo­wał mnie alag­ba­to tam­tej nocy, gdy pró­bo­wa­łam uciec – ale mogę po­ka­zać ci wspo­mnie­nie. – Od­chy­lił gło­wę, gdy chcia­łam do­si­ęgnąć jego twa­rzy. – Nie ma go w mo­jej gło­wie. Ni­g­dy nie prze­cho­wu­ję w niej se­kre­tów.

Dama nie bez po­wo­du za­bro­ni­ła lu­dziom mnie do­ty­kać. Umia­łam wy­kra­ść hi­sto­rię nie­mal wszyst­kie­go: grze­bie­nia, włócz­ni, czło­wie­ka. Do­ty­ka­łam cze­goś i wie­dzia­łam, gdzie było przed chwi­lą. Wi­dzia­łam jego ocza­mi, o ile mia­ło oczy. Od­dy­cha­łam jego płu­ca­mi i czu­łam, co wy­cier­pia­ło jego ser­ce. Je­śli do­ty­ka­łam od­po­wied­nio dłu­go, po­tra­fi­łam do­strzec ludz­kie wspo­mnie­nia sprzed mie­si­ęcy, a na­wet lat.

Mój dar nie dzia­łał tyl­ko na Damę. Zna­łam hi­sto­rię wszyst­kich i wszyst­kie­go w Domu Bhe­ki­na, z wy­jąt­kiem mat­ki.

– Znaj­dziesz moje wspo­mnie­nie tam, gdzie się na­ro­dzi­ło – wy­ja­śnił alag­ba­to i ostro­żnie po­sta­wił mnie w wy­so­kiej tra­wie. – Cho­dź. To nie­da­le­ko stąd.

Wy­ci­ągnął ko­ści­stą dłoń, ale się za­wa­ha­łam.

– Nie znam cię – od­pa­rłam.

– Na pew­no? – za­py­tał, a ja od­nio­słam dziw­ne wra­że­nie, że pa­trzę w lu­stro. Uśmiech­nął się, ści­ąga­jąc war­gi jak su­ry­kat­ka. – Je­śli dzi­ęki temu po­czu­jesz się le­piej, mów mi Melu. A za spra­wą tej ko­bie­ty nie je­stem alag­ba­to. – Jego uśmiech za­mie­nił się w gry­mas. – Już nie.

Strach roz­pły­nął się po moim brzu­chu jak dym po szy­bie w ko­pal­ni węgla, ale stłu­mi­łam oba­wy. Chcesz zna­le­źć Damę czy nie?

Pod­nio­słam wo­rek, z któ­re­go wy­sy­pa­ła się wi­ęk­szo­ść man­go, i wzi­ęłam Melu za rękę. Ści­snął moją dłoń ostro­żnie, a jed­no­cze­śnie moc­no, jak­by miał mi­ęśnie z brązu. Na jego przed­ra­mie­niu po­ły­ski­wa­ła ozdo­bio­na szma­rag­dem bran­so­le­ta. Opa­rzy­ła mnie, kie­dy przy­pad­kiem ją mu­snęłam.

– Uwa­żaj – mruk­nął alag­ba­to.

Po­wędro­wa­li­śmy do oto­czo­nej aka­cja­mi po­la­ny. Cza­ple za­trze­po­ta­ły skrzy­dła­mi nad roz­le­głym nie­ru­cho­mym sta­wem. W po­wie­trzu uno­sił się za­pach li­lii i fio­łków, a za­ro­śla sze­le­ści­ły i szu­mia­ły ko­ły­san­kę bez słów.

– Tu­taj miesz­kasz? – spy­ta­łam z po­dzi­wem.

– W pew­nym sen­sie – od­pa­rł. – To miej­sce było pi­ęk­ne przez pierw­szych kil­ka ty­si­ęcy dni. Po­tem stra­ci­ło w mo­ich oczach. – Za­mru­ga­łam zdez­o­rien­to­wa­na, ale za­miast udzie­lić mi wy­ja­śnień, wska­zał mi­ęk­ki czer­wo­ny grunt. – Ta hi­sto­ria jest tu­taj.

Ostro­żnie przy­ło­ży­łam ucho do zie­mi. Ni­g­dy nie pró­bo­wa­łam czer­pać wspo­mnień z miej­sca wi­ęk­sze­go niż moja sy­pial­nia. Zna­jo­me cie­pło prze­nik­nęło moją twarz i dło­nie, kie­dy umy­sł wni­kał w podło­że, uwal­nia­jąc naj­moc­niej­sze wspo­mnie­nie. Skrzy­dla­ty mężczy­zna znik­nął, po­dob­nie jak sta­do cza­pli.

Po­la­na jest te­raz młod­sza, mniej tu za­ro­śli i aka­cji. W tym wspo­mnie­niu trwa dzień, a w bursz­ty­no­wym przej­rzy­stym sta­wie nie ma ryb ani jętek. Moje ser­ce na mo­ment za­mie­ra. Dama, moja Dama, od­po­czy­wa na ka­mie­niu nad sta­wem.

W sło­ńcu jej od­bi­cie w wo­dzie two­rzy mo­zai­kę, twarz się znie­kszta­łca, a chmu­ra czar­nych jak noc wło­sów fa­lu­je. Sza­ta Damy jest po­strzępio­na, san­da­ły wy­gląda­ją na zno­szo­ne. Mar­twię się i za­sta­na­wiam: Mamo, przed czym ucie­ka­łaś?

Dama za­nu­rza w wo­dzie bran­so­le­tę ze szma­rag­dem, szep­cze coś nad klej­no­tem, ca­łu­je go z czu­ło­ścią, a szma­ragd ja­śnie­je i przy­ga­sa. Po­tem mat­ka od­kła­da bran­so­le­tę

– Melu! – woła.

De­lek­tu­je się tym sło­wem na swo­ich pe­łnych war­gach, prze­ci­ąga sy­la­by jak­by śpie­wa­ła.

– Melu, mój dro­gi, nie przyj­dziesz się po­ba­wić?

Na po­la­nie pa­nu­je ci­sza. Dama śmie­je się głębo­ko, gar­dło­wo.

– Pro­ro­cy po­wia­da­ją, że alag­ba­to nie lu­bią lu­dzi. Nie­któ­rzy wąt­pią w two­je ist­nie­nie, Wiel­ki Melu, stra­żni­ku Swa­ny. Ale ja my­ślę, że mnie sły­szysz. – Wyj­mu­je z kie­sze­ni zie­lo­ną fiol­kę i ostro­żnie prze­chy­la ją nad sta­wem. – Moim zda­niem sły­szysz mnie bar­dzo do­brze.

Go­rący wiatr wdzie­ra się na po­la­nę, a ze wzru­szo­nej zie­mi i gli­ny po­wsta­je wy­so­ki, szczu­pły mężczy­zna. Jego skrzy­dła tlą się ko­bal­tem ni­czym mło­dy ogień, ale głos jest lo­do­wa­to zim­ny.

– Dość.

– Wy­ja­wi­ła­bym ci swo­je imię – in­for­mu­je go Dama. – Ale, jak wiesz, oj­ciec ni­g­dy mi go nie nadał. – Milk­nie, na­dal ko­ły­sząc fiol­ką nad sa­dzaw­ką. – Po­wiedz, Melu, jak szyb­ko krew abi­ku roz­le­wa się po zie­mi i wo­dzie? Ile wy­star­czy­ło­by do otru­cia wszyst­kich ży­wych istot w pro­mie­niu osiem­dzie­si­ęciu ki­lo­me­trów? Dwie kro­ple? Trzy?

– Prze­stań – war­czy Melu. – Cze­kaj.

Dama wska­zu­je bran­so­le­tę ze szma­rag­dem.

Na ob­li­czu Melu od­ma­lo­wu­je się klęska. Wstrząśni­ęty pod­no­si bran­so­le­tę i za­pi­na ją na przed­ra­mie­niu.

– Je­śli zro­bi­łam to jak na­le­ży – mówi Dama – nie je­steś już alag­ba­to Swa­ny. Je­steś moim ehru... moim dżi­nem.

– Trzy ży­cze­nia – ce­dzi Melu. – I będę tkwił na tej sa­wan­nie, do­pó­ki ich nie spe­łnię.

– Do­sko­na­le. – Dama sia­da i za­my­ślo­na ko­ły­sze mu­sku­lar­ny­mi brązo­wy­mi no­ga­mi w wo­dzie. – Melu, chcę mieć wa­row­nię, któ­rej nikt nie zo­ba­czy i nie usły­szy, chy­ba że so­bie tego za­ży­czę. W tym miej­scu ja i moi przy­ja­cie­le za­wsze będzie­my bez­piecz­ni. Cho­dzi o coś... god­ne­go ro­dzi­ny kró­lew­skiej. To moje pierw­sze ży­cze­nie.

Melu mru­ga.

– Go­to­we.

– Gdzie?

– Pó­łto­ra ki­lo­me­tra stąd. – Melu wska­zu­je ręką, a w od­da­li po­ły­sku­ją świe­żo po­wsta­łe otyn­ko­wa­ne mury Domu Bhe­ki­na.

Dama pro­mie­nie­je z za­do­wo­le­nia.

– A te­raz – szep­cze – chcę śmier­ci Olug­ba­de...

– To nie­do­zwo­lo­ne – pry­cha Melu. – De­cy­zje o ży­ciu i śmier­ci nie leżą w mo­jej ge­stii. Do­ty­czy to w szcze­gól­no­ści tego ży­cia. Na­wet nad­przy­ro­dze­ni nie mogą za­bić Wład­cy Pro­mie­nia.

Dama za­ci­ska war­gi, po­tem je roz­lu­źnia.

– Spo­dzie­wa­łam się ta­kiej od­po­wie­dzi – mówi. – W po­rząd­ku. Wo­bec tego chcę mieć dziec­ko, któ­re będzie ro­bi­ło, my­śla­ło i czu­ło to, cze­go so­bie za­ży­czę. Ma być przedłu­że­niem mnie sa­mej. Chcę dziec­ka uzdol­nio­ne­go, błysz­czące­go w kon­kur­sach ta­len­tów. To moje dru­gie ży­cze­nie.

– To nie­do­zwo­lo­ne – po­wta­rza śpiew­nie Melu. – Nie mogę przy­mu­sić czło­wie­ka ani do mi­ło­ści, ani do nie­na­wi­ści. Nie mo­żesz mieć dziec­ka na wła­sno­ść, tak jak masz na wła­sno­ść ehru.

– Nie mogę? – Dama w za­my­śle­niu łączy pal­ce w da­szek, a jej usta roz­ci­ąga­ją się w uśmie­chu. Ma zęby w od­cie­niu chłod­nej bie­li. – A gdy­by moje dziec­ko było ehru? Gdy­by moje dziec­ko było two­im?

Melu za­mie­ra jak drze­wo w po­rze su­chej.

– Taki zwi­ązek by­łby wbrew na­tu­rze. Je­steś czło­wie­kiem, nie na­le­żysz do mo­je­go ro­dza­ju. Pro­sisz o wy­na­tu­rze­nie.

– My­lisz się, Melu – mówi Dama, a gdy ehru wbi­ja w nią prze­ra­żo­ny wzrok, jej roz­iskrzo­ne czar­ne oczy ta­ńczą. – Ja nie pro­szę, ja żądam.

Po­tem od­by­li ry­tu­ał, któ­re­go nie ro­zu­mia­łam jako sied­mio­lat­ka. Wy­da­wa­ło się, że czu­li ból, kie­dy ich cia­ła splo­tły się w tra­wie. Po­łączy­ły się dwa ga­tun­ki, któ­re ni­g­dy nie mia­ły się zjed­no­czyć, nie­po­dob­ne do sie­bie jak cia­ło i me­tal. Do­wie­dzia­łam się z tego wspo­mnie­nia, że dzie­wi­ęć mie­si­ęcy pó­źniej Dom Bhe­ki­na wy­pe­łni­ły wrza­ski no­wo­rod­ka. Trze­cie, nie­spe­łnio­ne ży­cze­nie Damy – jej wy­na­tu­rze­nie – pły­nęło w mo­ich ży­łach.

– Te­raz ro­zu­miesz? – wy­szep­tał nade mną Melu, gdy le­ża­łam jesz­cze nie ca­łkiem roz­bu­dzo­na po tym, jak wspo­mnie­nie do­bie­gło ko­ńca. – Żad­ne z nas nie będzie wol­ne, do­pó­ki nie spe­łnisz jej trze­cie­go ży­cze­nia. – Do­tknął mo­je­go czo­ła dłu­gim, smu­kłym pal­cem. – Wy­tar­go­wa­łem u Damy przy­wi­lej na­zwa­nia cię Ta­ri­sai. To imię ze Swa­ny, któ­re ozna­cza „wi­dzi to, co nad­cho­dzi”. Two­ja du­sza na­le­ży te­raz do niej, ale upa­rłem się, żeby imię było tyl­ko two­je.

Głos Melu zda­wał się do­bie­gać z od­da­li. Kra­dzież hi­sto­rii Damy mnie wy­czer­pa­ła. Le­d­wie wy­czu­łam, jak Melu bie­rze mnie w wąskie ra­mio­na i fru­nie przez noc.

– Je­stem zwi­ąza­ny z tą sa­wan­ną od sied­miu lat – wy­szep­tał, gdy po­ło­żył mnie pod bra­mą pa­li­sa­dy Domu Bhe­ki­na. – Przez wzgląd na sie­bie mam na­dzie­ję, że ży­cze­nie tej ko­bie­ty się spe­łni. Ale przez wzgląd na cie­bie, cór­ko, mam na­dzie­ję, że ów dzień ni­g­dy nie na­dej­dzie.

Wte­dy słu­żący wy­szli przed bra­mę i Melu znik­nął.

Kil­ka­na­ście tro­skli­wych rąk po­ło­ży­ło mnie do łó­żka, a słod­kie gło­sy prze­ma­wia­ły ko­jąco, kie­dy na­stęp­ne­go dnia pa­pla­łam o Melu. To był tyl­ko sen, za­pew­nia­li mnie na­uczy­cie­le, lecz ich roz­sze­rzo­ne źre­ni­ce i pe­łne na­pi­ęcia uśmie­chy świad­czy­ły o czy­mś in­nym. Moja przy­go­da utwier­dzi­ła ich w naj­bar­dziej zło­wiesz­czych po­dej­rze­niach.

Moja mat­ka była dia­błem, a ja jej de­mo­nicz­ną ma­rio­net­ką.

ROZDZIAŁ 2

NA SA­WAN­NACH SWA­NY BYŁO CIE­PŁO NA­WET W PO­RZE DESZ­CZO­WEJ, ale wo­kół mnie za­wsze pa­no­wał chłód. Dy­go­cząc, ob­cho­dzi­łam ko­lej­ne – ósme, dzie­wi­ąte, dzie­si­ąte – uro­dzi­ny w Domu Bhe­ki­na tro­skli­wie do­gląda­na przez słu­żących, któ­rzy ni­g­dy nie na­ru­sza­li od­gra­dza­jące­go mnie od nich klo­sza. Cza­sa­mi tak bar­dzo pra­gnęłam ludz­kie­go do­ty­ku, że przy­su­wa­łam po­li­czek do otwar­tych pło­mie­ni. Języ­ki ognia pa­rzy­ły moją skó­rę, ale ja się uśmie­cha­łam, wy­obra­ża­jąc so­bie, że to pal­ce Damy.

W ko­ńcu nie­chcący wpa­dłam do ku­chen­ne­go pa­le­ni­ska. Kie­dy słu­żba mnie wy­ci­ągnęła, szlo­cha­łam i pi­skli­wym gło­sem za­no­si­łam mo­dły do Ba­ja­rza Ama.

– Nie mogę umrzeć, nie mogę umrzeć – chry­pia­łam roz­trzęsio­na. – Mama wró­ci, więc nie mogę umrzeć.

Nie po­pa­rzy­łam się jed­nak. Moje nad­pa­lo­ne ubra­nie nada­wa­ło się tyl­ko do wy­rzu­ce­nia, ale czar­ne locz­ki na­wet się nie osma­li­ły.

Wstrząśni­ęte po­ko­jów­ki wpa­try­wa­ły się we mnie, a ja po­wtó­rzy­łam w my­ślach sło­wa, któ­rych uży­ła Dama, ży­cząc so­bie Domu Bhe­ki­na: W tym miej­scu ja i moi przy­ja­cie­le za­wsze będzie­my bez­piecz­ni.

– To mama – po­wie­dzia­łam bez tchu. – Ochro­ni­ła mnie.

Od­tąd przy­pra­wia­łam słu­żących o si­wi­znę, ska­cząc z mu­rów, za­nu­rza­jąc gło­wę w wia­drze z wodą i ła­pi­ąc ja­do­wi­te pa­jąki, któ­re pro­wo­ko­wa­łam do kąsa­nia.

– Nie uma­rłam. – Śmia­łam się, gdy na­sta­wia­li moje ko­ści i wle­wa­li mi do gar­dła na­par z od­trut­ką.

– Zga­dza się – ce­dzi­ła pia­stun­ka przez za­ci­śni­ęte zęby. – Bo w porę cię zna­le­źli­śmy.

– Nie – mó­wi­łam roz­ma­rzo­nym gło­sem. – Bo mama mnie ko­cha.

Nie­po­kój na­uczy­cie­li na­ra­stał, aż w ko­ńcu zda­li so­bie spra­wę z tego, że im szyb­ciej wy­kszta­łcą mnie tak, jak żąda­ła Dama, tym wcze­śniej będą mie­li ze mną spo­kój. Dla­te­go lek­cje wy­da­wa­ły się nie mieć ko­ńca, a wy­kła­dy brzęcza­ły mi w uszach ni­czym gzy. Opa­ry atra­men­tu dzień za dniem dra­żni­ły mój nos, za­pach ja­śmi­nu prze­śla­do­wał mnie ka­żdej nocy. Cóż z tego, kie­dy wspo­mnie­nie Melu obu­dzi­ło we mnie głód, któ­re­go nie mo­gły za­spo­ko­ić man­go z sa­dów Domu Bhe­ki­na. Ma­rzy­łam i śni­łam o świe­cie za bra­mą.

Na drew­nia­nym sto­ja­ku w moim po­ko­ju na­uki spo­czy­wał ogrom­ny glo­bus. Kon­ty­nen­ty z po­szar­pa­ny­mi kra­wędzia­mi oka­la­ły gra­na­to­wy oce­an, któ­re­go ni­g­dy nie wi­dzia­łam. Naj­wi­ęk­szy kon­ty­nent, ten ze Swa­ną, był mo­zai­ką sa­wann, la­sów, pu­styń i śnie­żnych tundr. Na­uczy­cie­le po­wie­dzie­li, że to Arit­sar. Nie­śmier­tel­ne ce­sar­stwo Arit­sa­ru, oby ród Kun­leo żył wiecz­nie.

Wi­ęk­szo­ść hi­sto­rycz­nych zwo­jów w po­ko­ju na­uki ocen­zu­ro­wa­no. Na­uczy­cie­le za­ma­zy­wa­li czar­nym atra­men­tem wer­sy, cza­sa­mi na­wet całe stro­ni­ce, i ni­g­dy nie chcie­li wy­ja­śnić, dla­cze­go to ro­bią. Któ­re­goś razu zdo­ła­łam unie­ść pa­pier ku świa­tłu i od­czy­tać kil­ka aka­pi­tów, za­nim na­uczy­ciel mi go wy­rwał.

Zwój gło­sił, że daw­no temu Arit­sar nie ist­niał. W jego miej­scu na bez­kre­snym mo­rzu uno­si­ła się gru­pa od­izo­lo­wa­nych od sie­bie wysp. Abi­ku, de­mo­ny ze Świa­ta Pod­zie­mi, na­wie­dza­ły dwa­na­ście sła­bych, ry­wa­li­zu­jących ze sobą kra­in. Do­pie­ro mo­żno­wład­ca Eno­ba Kun­leo o przy­dom­ku Do­sko­na­ły uwol­nił moc z głębi zie­mi i po­łączył lądy w je­den roz­le­gły kon­ty­nent. Ogło­sił się ce­sa­rzem, a dwu­na­stu wład­ców pa­ństw mia­no­wał swo­imi wa­sa­la­mi. Na cze­le nowo utwo­rzo­nej Ar­mii Dwu­na­stu Kró­lestw sto­czył bi­twę z abi­ku. Siły śmier­tel­nych i nie­śmier­tel­nych były tak wy­rów­na­ne, że woj­na Eno­by ci­ągnęła się przez dzie­si­ęcio­le­cia, aż wy­czer­pa­ne woj­ska w ko­ńcu za­wa­rły ro­zejm.

Eno­bę uzna­no za wy­ba­wi­cie­la Arit­sa­ru. Wład­cy na kon­ty­nen­cie ogło­si­li, że po­kój jest jego dzie­łem i dla­te­go po­tom­ko­wie Eno­by będą rządzi­li ce­sar­stwem ze swo­je­go kró­le­stwa Olu­wan, łącząc dwa­na­ście kul­tur w sieć sztu­ki, na­uki i han­dlu. Za ka­żdym ra­zem, gdy ka­ra­wa­ny mi­ja­ły Dom Bhe­ki­na, wi­dzia­łam dzie­ci bie­ga­jące po sa­wan­nie i sły­sza­łam, jak ro­dzi­ny kup­ców śpie­wa­ją o ce­sar­stwie, ko­ły­sząc nie­mow­lęta na bio­drach:

Olu­wan i Swa­na nio­są mu bęben; nse, nse.

Dyr­ma i Ny­am­ba dzie­rżą jego pług; gpo­po, gpo­po.

Mewe i Spar­ti wi­dzą, jak nasz star­szy brat ta­ńczy –

W czer­ni i zło­cie, cóż za do­sko­na­ło­ść!

Qu­et­za­la ostrzy mu włócz­nię; nse, nse.

Do­li­na Bles­si­du tka mu sza­tę; gpo­po, gpo­po.

Non­tes i Bi­ra­slov wi­dzą, jak nasz star­szy brat ta­ńczy!

W czer­ni i zło­cie, cóż za do­sko­na­ło­ść!

Dżi­ban­ti ple­cie mu wło­sy; nse, nse.

Mo­rey­ao nie­sie mu ty­kwę; gpo­po, gpo­po.

Je­de­na­ście ksi­ęży­ców pa­trzy, jak nasz star­szy brat ta­ńczy:

W czer­ni i zło­cie, cóż za do­sko­na­ło­ść!

Obec­nie star­szym bra­tem Arit­sa­ru, czy­li jego ce­sa­rzem, był Olug­ba­de Kun­leo, w pro­stej li­nii po­to­mek Eno­by Do­sko­na­łe­go. Daw­niej nu­ci­łam pa­trio­tycz­ny hymn w na­szych sa­dach man­go­wych. Snu­łam się mi­ędzy ga­łęzia­mi i roz­ma­wia­łam z nie­wi­dzial­nym ce­sa­rzem, dzie­ląc się z nim prze­my­śle­nia­mi na te­mat hi­sto­rii i rządów w Arit­sa­rze. Nie­kie­dy wy­obra­ża­łam so­bie, jak zer­ka na mnie z góry ni­czym sło­ńce zza chmur i ogrze­wa moje na­gie ra­mio­na swo­ją apro­ba­tą. Mu­siał być na­praw­dę do­sko­na­ły, sko­ro zjed­no­czył tyle kra­in!

Dyr­ma. Non­tes. Dżi­ban­ti. Na­zwy kró­lestw Arit­sa­ru sma­ko­wa­ły pi­kant­nie, gdy je wy­po­wia­da­łam. Całą sobą pra­gnęłam zna­le­źć się w miej­scach, któ­re moi na­uczy­cie­le opi­sy­wa­li naj­barw­niej­szy­mi sło­wa­mi: Je­dwab­ne far­my Mo­rey­ao. Noc­ne uro­czy­sto­ści Ny­am­by. Śnie­żne szczy­ty Bi­ra­slo­vu, na­je­żo­ne pu­łap­ka­mi lasy desz­czo­we Qu­et­za­li. Kła­dłam się na ple­cach i ob­ser­wo­wa­łam man­gow­ce, pró­bu­jąc so­bie wy­obra­zić wy­so­kie bu­dow­le w mie­ście Olu­wan, sie­dzi­bie na­sze­go bo­skie­go ce­sa­rza. Po­ci­ąga­ła mnie na­wet Swa­na. Ni­g­dy nie opu­ści­łam na­szej sa­wan­ny, ale sły­sza­łam o po­lach buj­nie po­ro­śni­ętych ka­ka­ow­ca­mi i o tar­go­wi­skach, gdzie ko­bie­ty z przy­nie­sio­nych na gło­wach ko­szy­ków sprze­da­wa­ły kan­dy­zo­wa­ne pa­pa­je.

Bar­dziej niż miast i la­sów desz­czo­wych bra­ko­wa­ło mi jed­nak gło­sów, któ­re nie na­zy­wa­ły­by mnie de­mo­nem.

Za­zdro­ści­łam dzie­ciom mi­ja­jącym Dom Bhe­ki­na. Pod­ska­ki­wa­ły na ko­la­nach dziad­ków, a ro­dze­ństwo bie­ga­ło za nimi i się prze­ko­ma­rza­ło. Dama była je­dy­ną oso­bą na świe­cie, któ­ra chęt­nie mnie do­ty­ka­ła.

Pew­ne­go ran­ka, gdy pa­trzy­łam na ka­ra­wa­ny z okna po­ko­ju na­uki, na­uczy­łam się in­nej pio­sen­ki.

Tan­ce­rzy je­de­na­stu zło­ty tron okrąża­ło,

Ty­leż srebr­nych ksi­ęży­ców bla­sku mu przy­da­wa­ło.

Świe­ci­ły wo­kół sło­ńca.

Choć zdraj­ców nie bra­ku­je, ce­sar­stwa upa­da­ją,

Sło­ńca rządy pro­mien­ne od wie­lu wie­ków trwa­ją.

Już trwa­ją, och, już trwa­ją,

Trwa­ją tak bez ko­ńca.

Po­do­ba­ła mi się złow­ró­żb­na nuta tej ry­mo­wan­ki. Szep­ta­łam ją ni­czym za­klęcie, aż pod­słu­cha­ła mnie jed­na z na­uczy­cie­lek. Spy­ta­ła drżącym gło­sem, skąd znam te bzdu­ry. Wy­ja­wi­łam jej praw­dę, a na­stęp­ne­go dnia wszyst­kie okna w moim po­ko­ju na­uki zo­sta­ły za­bi­te de­ska­mi.

Usi­ło­wa­łam pod­wa­żyć drew­no, do­pó­ki nie po­dra­pa­łam i nie po­ka­le­czy­łam swo­ich drob­nych pal­ców. Wi­dok świa­ta na ze­wnątrz był moją liną ra­tun­ko­wą, mo­imi drzwia­mi do Arit­sa­ru, dzi­ęki któ­rym nie czu­łam się taka sa­mot­na. Jak śmie­li ode­brać mi okna? Prze­pa­dły tak samo jak Dama, Melu i wszyst­ko, za czym tęsk­ni­łam.

Za­gro­zi­łam, że pod­pa­lę po­kój.

– Zro­bię to! – wy­łam na słu­żbę. – Dla­cze­go nie? Ja nie spło­nę, ale wa­sze zwo­je tak. I wy też.

Na­uczy­cie­le po­ble­dli.

– Pew­nych rze­czy po pro­stu nie mo­że­my cię uczyć – po­wie­dzie­li. Z udręką na twa­rzach krępo­wa­li moje za­krwa­wio­ne ręce. – To za­ka­za­ne.

Po­dob­nie jak Dama mie­li zwy­czaj zni­kać na całe mie­si­ące, naj­częściej po jej wi­zy­tach, kie­dy nie była usa­tys­fak­cjo­no­wa­na mo­imi po­stępa­mi w na­uce. Wów­czas za­miast zna­jo­mych twa­rzy po­ja­wia­ły się nowe, pe­łne na­pi­ęcia.

W dniu mo­ich je­de­na­stych uro­dzin dwie ta­kie twa­rze przy­by­ły do Domu Bhe­ki­na ra­zem z je­dy­nym pre­zen­tem, na któ­rym mi za­le­ża­ło.

– Mama! – krzyk­nęłam i rzu­ci­łam się jej w ob­jęcia.

Mia­ła na so­bie bo­ga­to zdo­bio­ną ba­ti­ko­wą sza­tę, któ­ra dra­pa­ła mnie po po­licz­ku, gdy się przy­tu­la­łam. Dama ujęła moją twarz w dło­nie, a ja po­czu­łam się tak cu­dow­nie, że prze­szył mnie dreszcz.

– Wi­taj, Stwo­rzo­na ze Mnie – po­wie­dzia­ła i za­nu­ci­ła przej­mu­jącą ko­ły­san­kę: Ja i ona, ona jest mną i ona jest moja.

Sta­ły­śmy w nie­za­da­szo­nej głów­nej sali Domu Bhe­ki­na. Z dzie­dzi­ńca, po któ­rym prze­cha­dza­ły się kury, wpa­da­ły pro­mie­nie sło­ńca, kła­dąc się ja­sny­mi pla­ma­mi na te­ra­ko­to­wej po­sadz­ce i roz­świe­tla­jąc czar­ną chmu­rę wło­sów Damy. Dwo­je nie­zna­jo­mych sta­ło u obu jej bo­ków tak bli­sko, że ogar­nęła mnie za­zdro­ść.

– Po­słu­chaj­cie – zwró­ci­ła się do nich Dama. – Po­wiedz­cie mo­jej cór­ce, że je­ste­ście jej no­wy­mi opie­ku­na­mi. Na sta­łe.

Rzad­ko zwra­ca­ła się bez­po­śred­nio do mnie, a kie­dy to ro­bi­ła, była oszczęd­na w sło­wach i często za­wie­sza­ła głos. Dużo pó­źniej uświa­do­mi­łam so­bie, cze­go się oba­wia­ła. Gdy­by przy­pad­ko­wo cze­goś ode mnie za­żąda­ła, zmar­no­wa­ła­by trze­cie cen­ne ży­cze­nie, któ­re w so­bie no­si­łam.

Na sta­łe. Te sło­wa wzbu­dzi­ły moje za­in­te­re­so­wa­nie. Słu­żba w Domu Be­khi­na zmie­nia­ła się co kil­ka mie­si­ęcy. Star­sza z dwój­ki nie­zna­jo­mych, ob­da­rzo­na ko­cią gra­cją ko­bie­ta mniej wi­ęcej w wie­ku Damy, była ubra­na na zie­lo­no. Jej ja­sno­brązo­wa skó­ra kon­tra­sto­wa­ła z su­ro­wy­mi ocza­mi zie­lo­nej bar­wy, a kręco­ne wło­sy wy­pły­wa­ły spod kap­tu­ra pe­le­ry­ny, któ­rą no­si­ła mimo upa­łu. Iso­ken­ka, uświa­do­mi­łam so­bie. Iso­ke­ni mie­li mie­sza­ną krew, bo ich ro­dzi­ce po­cho­dzi­li z ró­żnych ari­ta­ńskich kró­lestw. Chcąc przy­śpie­szyć pro­ces jed­no­cze­nia ce­sar­stwa, im­pe­rial­ny urząd skar­bo­wy Kun­leo na­gra­dzał ro­dzi­ny za ka­żde na­ro­dzo­ne w nich iso­ke­ńskie dziec­ko.

– Je­stem Ka­th­le­en – przed­sta­wi­ła się ko­bie­ta z wes­tchnie­niem i po­now­nie spoj­rza­ła na Damę. – Oby ta isto­ta nie spra­wia­ła kło­po­tów. Ma inne imię niż Stwo­rzo­na z Cie­bie?

– Ehru na­zy­wa ją ina­czej – od­pa­rła Dama.

Na­uczo­no mnie roz­po­zna­wa­nia ak­cen­tów. Lek­kie se­ple­nie­nie Ka­th­le­en zdra­dza­ło, że po­cho­dzi z kró­le­stwa Mewe, kra­iny zie­lo­nych urwi­stych wzgórz na od­le­głych pó­łnoc­nych ru­bie­żach Arit­sa­ru.

– Mam na imię Ta­ri­sai – pi­snęłam i po­wi­ta­łam Ka­th­le­en po me­wej­sku, w na­dziei na to, że jej za­im­po­nu­ję. – Niech twe je­sien­ne li­ście od­ro­sną zie­lo­ne!

Nie wie­dzia­łam, czym jest je­sień i ni­g­dy nie miesz­ka­łam tam, gdzie drze­wa zmie­nia­ją ko­lor, ale te sło­wa wy­da­wa­ły mi się miłe i na miej­scu.

– Niech to Am, Damo – prych­nęła iso­ken­ka. – Na­uczy­łaś to dziec­ko wszyst­kich dwu­na­stu języ­ków kró­lestw?

– Nic w tym złe­go, że przy­ćmi kon­ku­ren­cję – od­pa­rła Dama z za­do­wo­le­niem.

– Już nikt nie eg­za­mi­nu­je dzie­ci ze zna­jo­mo­ści języ­ków – oświad­czy­ła Ka­th­le­en. – We wszyst­kich kró­le­stwach mówi się te­raz po ari­ta­ńsku. Po to ist­nie­je ce­sar­stwo.

– Tyl­ko oby­wa­te­le Arit­sa­ru szczy­cą się tym, że wy­ma­zu­je się ich kul­tu­rę – wy­ce­dził dru­gi nie­zna­jo­my. – Po co komu wy­jąt­ko­wo­ść, sko­ro wszy­scy mogą być tacy sami?

Wy­da­wał się znacz­nie młod­szy niż Ka­th­le­en – miał oko­ło dwu­dzie­stu lat i wy­glądał bar­dziej na chłop­ca niż mężczy­znę. Mó­wił z ak­cen­tem nie­pa­su­jącym do któ­re­go­kol­wiek z kró­lestw Arit­sa­ru, a jego głos sko­ja­rzył mi się z mi­ęk­ką pa­jęczy­ną w po­rze ba­bie­go lata.

Obej­rzał mnie od stóp do głów ocza­mi jak pó­łk­si­ęży­ce i unió­sł ogo­rza­łą kan­cia­stą bro­dę. Poza nie­bie­ską pe­le­ry­ną prze­rzu­co­ną przez ra­mię miał na so­bie tyl­ko spodnie, a ka­żdy skra­wek jego cia­ła – twarz, ręce, pie­rś i sto­py – po­kry­wa­ły geo­me­trycz­ne fio­le­to­we ta­tu­aże. Pew­nie ule­głam złu­dze­niu, ale przez mo­ment zda­wa­ły się fos­fo­ry­zo­wać.

Ukło­nił się kpiar­sko, a wte­dy pro­ste kru­czo­czar­ne wło­sy opa­da­jące mu na ra­mio­na za­lśni­ły.

– Cała przy­jem­no­ść po mo­jej stro­nie, cór­ko Damy. Na­zy­wam się Woo In. Kraj, z któ­re­go po­cho­dzę, Ba­ja­rzo­wi niech będą dzi­ęki, znaj­du­je się poza gra­ni­ca­mi tego nie­na­tu­ral­nie zjed­no­czo­ne­go ce­sar­stwa.

– Je­steś z Son­glan­du! – Sze­ro­ko otwo­rzy­łam usta.

– Mó­wisz to tak, jak­bym przy­był z ja­kie­jś baj­ko­wej kra­iny. – Woo In prze­wró­cił ocza­mi. – Oczy­wi­ście, że je­stem z Son­glan­du. Prze­cież mam skó­rę po­kry­tą tymi ślicz­ny­mi ob­raz­ka­mi, praw­da?

W jego to­nie po­brzmie­wał sar­kazm, ale rze­czy­wi­ście ob­raz­ki wy­da­ły mi się ślicz­ne, choć dość nie­po­ko­jące. Wzo­ry za­kręca­ły się na jego twa­rzy i szyi ni­czym ukła­dan­ka lo­gicz­na bez roz­wi­ąza­nia. Prze­łk­nęłam śli­nę. Woo In był od­ku­pi­cie­lem.

Ubo­gi Son­gland zaj­mo­wał pó­łwy­sep na skra­ju na­sze­go kon­ty­nen­tu. Przod­ko­wie Son­gland­czy­ków nie chcie­li się pod­po­rząd­ko­wać ce­sar­skiej wła­dzy Eno­by, przez co ich ma­le­ńkie kró­le­stwo stra­ci­ło do­stęp do wiel­kie­go ryn­ku Arit­sa­ru. Son­gland roz­po­ście­rał się za wy­so­ki­mi gó­ra­mi i Arit­sar za­pew­ne ca­łko­wi­cie igno­ro­wa­łby jego ist­nie­nie, gdy­by nie od­ku­pi­cie­le.

Eno­ba Do­sko­na­ły za­pew­nił na­sze­mu świa­tu po­kój, ale za wy­so­ką cenę. Ka­żde­go roku do Wy­rwy Oru­ku, ostat­nie­go zna­ne­go we­jścia do Świa­ta Pod­zie­mi, wy­sy­ła­no trzy set­ki dzie­ci. W za­mian za tę ofia­rę abi­ku po­wstrzy­my­wa­ły się od pu­sto­sze­nia ludz­kich miast i wio­sek. Dzie­ci na­zy­wa­ne od­ku­pi­cie­la­mi ro­dzi­ły się z ma­pa­mi na skó­rze, dzi­ęki cze­mu mia­ły nie błądzić w Świe­cie Pod­zie­mi i bez­piecz­nie po­wró­cić do kró­le­stwa ży­wych. Tyl­ko nie­licz­nym uda­wa­ło się prze­trwać tę pod­róż, więc nie­któ­re ro­dzi­ny ukry­wa­ły swo­je dzie­ci-od­ku­pi­cie­li tuż po na­ro­dzi­nach. Za ka­żdą nie­pe­łną ofia­rę abi­ku na­sy­ła­ły na kon­ty­nent hor­dę be­stii i pla­gi.

Od­ku­pi­cie­le po­win­ni przy­cho­dzić na świat lo­so­wo, wśród ró­żnych ras i klas spo­łecz­nych, ale nie wie­dzieć cze­mu w ostat­nich pi­ęciu stu­le­ciach wszy­scy uro­dzi­li się w Son­glan­dzie.

Nikt nie znał po­wo­du tego sta­nu rze­czy, ale po­czu­cie winy spra­wia­ło, że uwol­nie­ni od ci­ęża­ru po­świ­ęca­nia wła­snych dzie­ci oby­wa­te­le Arit­sa­ru wy­my­śla­li mnó­stwo teo­rii, któ­re po­zwa­la­ły im spać spo­koj­nie. Zga­dy­wa­li, że Son­gland­czy­cy ob­ra­zi­li Ba­ja­rza, a dzie­ci-od­ku­pi­cie­le były karą za ja­kiś hi­sto­rycz­ny grzech przod­ków. Albo prze­ciw­nie, uwa­ża­no, że Ba­jarz w ten spo­sób wy­ró­żnił Son­gland­czy­ków, uzna­jąc ich po­tom­ków za świ­ętych, któ­rzy mu­sie­li po­nie­ść ofia­rę w imię wy­ższe­go do­bra – czy­li, na­tu­ral­nie, Arit­sa­ru.

Przyj­rza­łam się Woo Ino­wi. Nie wy­dał mi się szcze­gól­nie świ­ęty, ale z pew­no­ścią był wy­jąt­ko­wy, sko­ro prze­trwał prze­jście przez Wy­rwę Oru­ku. Dzie­ci-od­ku­pi­cie­le rzad­ko po­wra­ca­ły i na­wet je­śli nie od­nio­sły ran na cie­le, nie dało się tego po­wie­dzieć o ich psy­chi­ce.

Uśmiech­nęłam się do nie­go i do Ka­th­le­en. Może gdy­by ci nie­zna­jo­mi – moi opie­ku­no­wie na sta­łe – mnie po­lu­bi­li, prze­sta­ła­bym roz­ma­wiać z nie­wi­dzial­ny­mi ce­sa­rza­mi. Może po raz pierw­szy zy­ska­ła­bym przy­ja­ciół. Praw­dzi­wych przy­ja­ciół.

Nie my­śl­cie o mnie jak o de­mo­nie, mo­dli­łam się. My­śl­cie o mnie jak o dziew­czyn­ce. Zwy­czaj­nej, z ka­ra­wa­ny, nie ta­kiej, któ­ra wzbu­dza prze­ra­że­nie.

– Na­praw­dę mu­si­my ją nia­ńczyć? – jęk­nęła Ka­th­le­en, spo­gląda­jąc na Damę. – Nie mo­żna za­trud­nić ja­kie­jś nie­mej pia­stun­ki albo za­pła­cić któ­re­jś za mil­cze­nie?

– Nie – wark­nęła Dama. – Gdy moja cór­ka opu­ści Dom Bhe­ki­na i wy­je­dzie do mia­sta Olu­wan, nie zdo­łam kon­tro­lo­wać tego, co zo­ba­czy i usły­szy. Dla­te­go musi prze­by­wać z lu­dźmi, któ­rym ufam.

Mia­łam wy­je­chać?

Opu­ścić Dom Bhe­ki­na?

Ka­th­le­en skrzy­żo­wa­ła ręce na pier­si.

– Czy na pew­no ta... isto­ta zro­dzo­na z ży­cze­nia jest go­to­wa?

– Ko­ńczy nam się czas. Już trwa do­bór dzie­ci. Je­śli się nie po­śpie­szy­my, w Ra­dzie Ksi­ążęcej za­brak­nie miej­sca... – Dama rap­tow­nie urwa­ła, zer­ka­jąc na mnie ner­wo­wo.

– Tym się nie trap, Damo – po­wie­dzia­ła Ka­th­le­en z drwi­ącym uśmiesz­kiem. – Za­wsze mo­że­my zro­bić tro­chę miej­sca.

Dama zmarsz­czy­ła brwi.

– Oby to nie było ko­niecz­ne. Ce­sarz i jego je­de­na... – Po­now­nie umil­kła i na mnie zer­k­nęła. – Ce­sarz i jego przy­ja­cie­le... są na to zbyt mądrzy. Wy­bór mo­jej cór­ki musi prze­biec jak naj­bar­dziej na­tu­ral­nie.

– Dłu­go będzie­my się cen­zu­ro­wać? – spy­ta­ła ze śmie­chem Ka­th­le­en. – Ko­niec ko­ńców ona i tak się do­wie.

– Nie­wie­dza nada jej po­zo­ry czy­sto­ści – oświad­czy­ła Dama po­nu­ro. – Ce­sarz uwiel­bia ta­kie dziew­częta.

– A za­tem dzi­siaj wy­ra­zisz ży­cze­nie? – spy­tał Woo In.

Dama ski­nęła gło­wą, i, ku mo­je­mu zdzi­wie­niu, ujęła twarz Woo Ina w dło­nie, tak jak za­zwy­czaj moją. Przy­tu­lił się do jej ręki i zło­żył na niej po­ca­łu­nek. Na­tych­miast ogar­nęła mnie za­zdro­ść.

– Wiem, że za­pew­nisz jej bez­pie­cze­ństwo – po­wie­dzia­ła.

Kie­dy wy­głod­nia­łym wzro­kiem wpa­try­wał się w twarz Damy, wy­glądał jak ćma le­cąca do świe­cy.

– Wie­rzę w tę spra­wę – od­pa­rł.

– A ja wie­rzę w cie­bie. – Po­gła­ska­ła go po gło­wie.

– Dla­cze­go je­dzie­my do Olu­wa­nu? – znie­cier­pli­wi­łam się. – Mamo, ty też się tam wy­bie­rasz?

– Nie, Stwo­rzo­na ze Mnie. – Dama uło­ży­ła się w jed­nej z sze­ro­kich wnęk okien­nych. Sło­ńce w tyle oświe­tla­ło ją tak, że wo­kół jej syl­wet­ki po­wsta­ła au­re­ola. – Zja­wię się po cie­bie w sto­sow­nym cza­sie.

Po­kle­pa­ła się po ko­la­nie i ski­nęła na mnie gło­wą.

Przez resz­tę ży­cia ża­ło­wa­łam, że wszech­świat nie dał mi wów­czas zna­ku, nie ostrze­gł przed tym, co mia­ło na­stąpić. Było jed­nak cie­pło i po­god­nie, a mio­do­wo­dy ra­czy­ły nas swy­mi tre­la­mi, kie­dy ocho­czo gra­mo­li­łam się w ob­jęcia mat­ki.

Przez mo­ment gła­ska­ła mnie po ple­cach, za­pa­trzo­na w mgli­ste swa­ńskie nie­bo.

– Ależ mu­sisz być wy­stra­szo­ny – zwró­ci­ła się do ko­goś, kogo nie wi­dzia­łam. – Wi­ęzi­łeś mnie jak pta­ka, ale nie umia­łeś mnie zmu­sić do śpie­wa­nia. – Prze­nio­sła wzrok na Ka­th­le­en. – Daj jej por­tret.

W moje dło­nie tra­fi­ła owal­na po­zła­ca­na rama. Z ob­ra­zu pa­trzył na mnie chło­piec z moc­no skręco­ny­mi wło­sa­mi i naj­bar­dziej pro­mien­nym uśmie­chem, jaki kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łam. W ciem­nej twa­rzy o wy­ra­zi­stych ry­sach lśni­ły na­iw­ne brązo­we oczy.

– Dla­cze­go jest szczęśli­wy? – za­py­ta­łam.

Dama unio­sła brew.

– Nie cie­ka­wi cię, kto to? – Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi, więc od­po­wie­dzia­ła na moje py­ta­nie. – Jest szczęśli­wy, po­nie­waż za­gar­nął to, cze­go pra­gniesz. Wła­dzę. Bo­gac­two. Dzie­dzic­two. Jego oj­ciec ukra­dł ci to wszyst­ko i prze­ka­zał jemu.

– Ostro­żnie, Damo – mruk­nęła Ka­th­le­en. – I pa­mi­ętaj, że musi go po­ko­chać.

Zbi­ta z tro­pu zmarsz­czy­łam brwi. Nie przy­po­mi­na­łam so­bie, że­bym kie­dy­kol­wiek pra­gnęła wła­dzy albo bo­gac­twa. I dla­cze­go mu­sia­łam go po­ko­chać? Moc­ny uścisk Damy i za­pach ja­śmi­nu mąci­ły mi umy­sł, więc się w nią wtu­li­łam, za­po­mi­na­jąc o chłop­cu i jego skra­dzio­nym szczęściu. Chęt­nie od­da­ła­bym całe bo­gac­two Arit­sa­ru za chwi­lę przy­tu­la­nia, do­ty­ku bez stra­chu. Za to, by już nikt nie na­zy­wał mnie nie­bez­piecz­ną.

– Słu­chasz, Stwo­rzo­na ze Mnie? – wy­szep­ta­ła Dama, a ja za­mknęłam oczy i przy­ło­ży­łam po­li­czek do jej pier­si. Jej ser­ce trze­po­ta­ło jak u ko­li­bra, a na­stęp­ne sło­wa za­brzmia­ły nie­pew­nie i ostro­żnie. – Kie­dy po­znasz chłop­ca z por­tre­tu...

Coś, co od lat po­zo­sta­wa­ło uśpio­ne w moim brzu­chu, na­gle się prze­bu­dzi­ło i opa­rzy­ło moją skó­rę jak bran­so­le­ta opi­na­jąca przed­ra­mię Melu. Przez mo­ment oczy w od­bi­ciu mo­jej twa­rzy na po­wierzch­ni ob­ra­zu za­ja­śnia­ły ni­czym szma­rag­dy.

– Kie­dy naj­bar­dziej go po­ko­chasz, a on cię na­ma­ści... – Dama do­tknęła twa­rzy chłop­ca, przy­sła­nia­jąc olśnie­wa­jący uśmiech na jego ustach. – Na­ka­zu­ję ci go za­bić.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki