Reakcja łańcuchowa - Jacek Gędłek - ebook

Reakcja łańcuchowa ebook

Jacek Gędłek

3,5
8,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Realizując tajną misję, żandarm Wojska Polskiego Tomasz Borowski trafia do obozu bojówkarzy Państwa Islamskiego. Nie wie jeszcze, że przyjdzie mu stoczyć walkę nie tylko z dżihadystami, ale też z grupą najemników, działających na zlecenie pewnej szanowanej i bogatej francuskiej rodziny. Zarówno Państwo Islamskie, jak i Francuzi chcą zdobyć kontrolę nad całym Bliskim Wschodem. Środkiem do osiągnięcia celu jest starożytna broń, która od kilku tysięcy lat spoczywa w jaskini w Afganistanie. Wydarzenia poprowadzą Borowskiego od irańskiej pustyni, przez afgańskie wzgórza, po Morze Śródziemne, a na swej drodze spotka szalonego przywódcę IS, wprawionych i bezlitosnych morderców oraz znakomicie wyszkolonych najemników. Jego sojusznikami w tej nierównej walce będą: obdarzony ciętym językiem major GROM -u, roztargniony profesor z dostępem do tajnych informacji wywiadowczych oraz piękna pani archeolog.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 224

Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




JACEK GĘDŁEK

Reakcja łańcuchowa

© Copyright by

Jacek Gędłek & e-bookowo

 

Projekt okładki Jacek Gędłek

 

 

 

ISBN 978-83-7859-657-8

 

 

 

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

 

 

 

 

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2016

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

PROLOG

Prowincja Kars, wschodnia Turcja

Droga, którą jechaliśmy wojskowym Jelczem na spotkanie z bojówkarzami Państwa Islamskiego, mogłaby stanowić kwintesencję wszystkich górskich tras świata. Wydawało się, że jest tak wąska, iż co najwyżej można by nią przegonić stadko kóz, a tymczasem Ali dokonywał za kierownicą prawdziwych cudów, utrzymując ciężarówkę na szutrowej nawierzchni. Sporadycznie tylko któreś z kół wyjeżdżało w stronę przepaści z prawej strony. Ali wówczas odbijał w lewo, bo lepiej porysować Jelcza o skały, niż zginąć, koziołkując w dół po zboczu.

Kiedy razem z polskimi oddziałami ekspedycyjnymi wyruszałem do Turcji, na odprawie słyszałem, że jest to „kraj wyżynno-górski”. Nie sposób się nie zgodzić – od swojego przybycia widziałem tylko albo bazę wojskową w Incirlik albo mniejsze lub większe wzniesienia.

Ali kulił się za kierownicą, ściskał ją tak, jakby chciał przełamać na pół i pocił się obficie mimo włączonej klimatyzacji. W bazie wojsk koalicyjnych wyglądał na bardziej opanowanego, wręcz zimnego, lecz im było bliżej rozpoczęcia operacji, tym denerwował się bardziej. Ja też nie stanowiłem wzoru stoickiego spokoju. W końcu, będąc przecież członkiem polskiego kontyngentu, wysłanego do Turcji na interwencję przeciwko Państwu Islamskiemu, zamierzałem sprzedać bojownikom IS granatniki RPG, karabiny i amunicję.

Miałem prawo być zestresowany.

– Wszystko będzie dobrze – powiedziałem po angielsku, ale bardziej do siebie niż do Alego. Kierowca tylko pokiwał głową.

Wojskowa ciężarówka nieźle radziła sobie z mozolnym pokonywaniem kolejnych metrów pod górkę. Kiedy już dojechaliśmy do szczytu wzgórza, zdawało się, że zawieszenie wydało pełen ulgi jęk. A kawałek dalej już na nas czekali – dwaj Arabowie, stojący obok ciężarówki nieznanej mi marki, do której miała zostać przeładowana broń. Ali podjechał do nich, zatrzymał Jelcza i rzucił w moją stronę:

– Poczekaj chwilę.

Bawiąc się zegarkiem na przegubie, obserwowałem, jak Ali luźnym krokiem podchodzi do dwójki Arabów. Po bojówkarzach Państwa Islamskiego spodziewałem się czarnych strojów i fanatycznego błysku w oku, tymczasem ta dwójka wyglądała jak dwudziestoletni rekruci z pierwszej lepszej armii. Okej, żadna armia nie dopuści, aby jej poborowy miał rzadką brodę na policzkach (a takowe mieli obaj), ale poza tym nie różnili się zbytnio od przeciętnych szeregowych. Nawet wytrzasnęli skądś pustynne mundury maskujące, zupełnie nie na miejscu wśród skał Wyżyny Armeńskiej.

Obaj mieli kałasznikowy – ten po prawej nonszalancko przewieszony przez ramię, ten po lewej w pełnej gotowości. Po tym, jak traktowali broń, mogłem ocenić ich doświadczenie. Tego po prawej dla wygody nazwałem go Okularnikiem, bo nosił śmiesznie małe okularki (wydawało się, że na czubku nosa utrzymują się wbrew prawu grawitacji). Wyglądał na człowieka, dla którego wymiana broni za gotówkę to chleb powszedni. A rutyna bywa zgubna, dlatego też za większe zagrożenie uznałem drugiego Araba, który nerwowo przestępował z nogi na nogę. Nie widziałem z tej odległości, ale gdyby broń była odbezpieczona, Nerwus mógłby jedną serią posłać nas do raju.

Ali najwidoczniej uporał się ze wstępnymi uprzejmościami i przywołał mnie gestem. Wyszedłem, nie zapominając o zabraniu karabinu beryl i o wciśnięciu jednego z przycisków przy tarczy zegarka. Uderzyło we mnie gorąco. Byliśmy jakieś tysiąc metrów nad poziomem morza, był dopiero kwiecień, ale słońce tego wczesnego popołudnia grzało niesamowicie. Zapragnąłem wrócić do chłodnego wnętrza pojazdu.

Na widok karabinu w moich rękach Nerwus spiął się i zatrajkotał coś śpiewnie po ichniemu.

– Mieliśmy być nieuzbrojeni – przetłumaczył Ali na angielski.

– Nie pójdę na negocjacje bez broni – fuknąłem. – Nie znam ich i nie robiłem z nimi wcześniej interesów.

Nerwus i Okularnik nie wracali już do kwestii beryla, bardziej interesując się zawartością ciężarówki. A w skrzyniach spoczywało dwadzieścia granatników RPG (przypomniałem, że nieuzbrojonych, co nie wywołało euforii u moich klientów), trzydzieści karabinów AK-47 i sporo amunicji. Nie był to nic nadzwyczajnego, czego świadome były obie strony. Najpierw trochę podbiłem stawkę, na którą się umówiliśmy na samym początku, Okularnik chciał trochę ją obniżyć, i tak kwota po kwocie doszliśmy do porozumienia. Podczas negocjacji, w których pośredniczył Ali, miałem surrealistyczne wrażenie, że znajdujemy się na jakimś dziwnym suku, gdzie przedmiotem sprzedaży jest broń. Takie miejsca pewnie można spotkać w Syrii, Iraku, Iranie czy Libanie...

I kiedy już zastanawiałem się, jaki gest kończy targowanie się z Arabem (uścisk dłoni? Chyba jednak nie...), nagle zerwał się wiatr, wywołany przez śmigłowiec, który niczym diabeł z pudełka wyskoczył zza wzniesienia nieopodal i pofrunął w naszą stronę. Rozpoznałem markę – wielozadaniowy W-3 Sokół, oraz oznaczenia polskiej armii, a w oczach moich klientów najpierw zdumienie, a potem złość. To ciebie śledzili, zdawały się mówić spojrzenia, ty ich do nas sprowadziłeś!

Zanim Okularnik zdążył zdjąć kałasznikowa z ramienia, a Nerwus uporać się z bezpiecznikiem (jednak nie miał odbezpieczonej broni, chwała Bogu), sam podniosłem beryla, spokojnie wycelowałem i posłałem krótką serię w stronę Sokoła. Bardziej na postrach, niż faktycznie licząc na cokolwiek, tymczasem nagle z burty śmigłowca uniósł się kłąb dymu, a sam W-3 przechylił się na bok i zawrócił.

Wtedy dwaj Arabowie ożyli. Nie potrzebowałem tłumaczenia Alego, aby zrozumieć, co znaczą rozkazy po arabsku i gorączkowe ruchy kałasznikowów – odrzuciłem karabin, padłem na kolana i złączyłem dłonie na karku. Ali już klęczał obok mnie.

– Weźcie mnie ze sobą – powiedziałem, nadając swojemu głosowi żałosny ton. – Weźcie mnie. Za pół godziny wszyscy w bazie dowiedzą się, że chciałem sprzedać wam broń. – Ali cały czas tłumaczył. – Musieli mnie śledzić. Aresztują mnie, jeśli wrócę. Zabierzecie mnie, a pokażę wam, jak dostać się do bazy w Incirlik. Pokażę wam plany. Tego chcecie, prawda? Obiecuję! – Nienawidziłem się za każde słowo i płaczliwą nutę w głosie.

Nerwus cały czas coś wrzeszczał, ale Okularnik chyba kazał mu się uspokoić, bo niechętnie urwał tyradę. Dobra, jeszcze jedna próba.

– Proszę, zabierzcie mnie do obozu ze sobą. Wiem, kiedy i gdzie ostateczną naradę odbędą dowódcy wojsk koalicyjnych. Jedno uderzenie i sparaliżujecie działania sił interwencyjnych!

Z twarzy Okularnika, nieformalnego dowódcy w tym duecie, można było wyczytać, jaką podjął decyzję. Rzucił krótki rozkaz w stronę Nerwusa, na co tamten zareagował pełnym zdumienia pytaniem, coś w stylu: Jesteś pewien? Ale Okularnik najwyraźniej był, bo Nerwus po chwili wahania opuścił karabin i poszedł do ciężarówki.

– Kazał mu poszukać czegoś, czym można by nas skrępować – przetłumaczył Ali. – Chyba się udało.

W duchu skarciłem swojego towarzysza za ostatni komentarz, ale ja też poczułem ulgę, że sytuacja rozwinęła się w tę stronę. Nerwus po chwili wrócił z kawałkami konopnej liny i dwoma jukowymi workami. Kazali nam wstać i ręce założyć na plecy, a następnie zrobili użytek z lin i worków. Śmierdziało stęchlizną i czymś organicznym. Przy okazji pobieżnie nas przeszukali. Składany scyzoryk powędrował z mojej kieszeni do kieszeni jednego z Arabów.

Wstałem, pchnięty lufą karabinu. Dwaj Arabowie pomogli nam wejść na pakę ciężarówki. Nie obyło się bez kuksańców. Rozsiadłem się możliwie najwygodniej, co nie było łatwe, zważywszy, że na pace leżały skrzynie z bronią. Uśmiechnąłem się do siebie. Tak jak się spodziewałem, nie miałem do czynienia z geniuszami. Arabowie nie zaprzątnęli sobie głową zmianą samochodu, po prostu porzucili swoją ciężarówkę i zdecydowali się na wojskowego Jelcza.

Gdyby w Jelczu znajdował się lokalizator, obóz terrorystów byłoby znacznie łatwiej znaleźć, niż mogłoby mi się wydawać.

Na początku podróży próbowałem zorientować się mniej więcej, dokąd jedziemy, ale szybko odpuściłem. Uznałem, że jedynymi rozsądnymi kierunkami będzie północny Irak albo Iran. I faktycznie – przez jakąś godzinę telepaliśmy się po górskich drogach, następnie zjechaliśmy na równą, piaszczystą nawierzchnię. Zawieszenie Jelcza było na tyle dobre, że nie odczuwałem zbytnio trudów jazdy i w pewnym momencie zacząłem nawet przysypiać. Stara wojskowa zasada brzmi – wyśpij się, kiedy masz ku temu okazję, bo nie wiadomo, kiedy następna się trafi. Pewnie ciężarówka kierowana przez islamskich bojowników to ostatnie miejsce na spokojny sen, ale wiedziałem, że przynajmniej przez jakiś czas nic nowego się nie wydarzy.

Po jakiś dwóch godzinach jednakże się wydarzyło. Z lekkiej drzemki wybudziło mnie zatrzymanie samochodu. Następnie odezwały się głosy w języku brzmiącym inaczej niż ten, który słyszałem chociażby w bazie wojsk ekspedycyjnych. Najprawdopodobniej farsi, byliśmy więc na przejściu granicznym z Iranem. Jeden z Arabów (chyba Okularnik – nie słyszałem dobrze przez worek na głowie, ale to on był dowódcą), powiedział kilka słów, wsłuchał się w odpowiedź i za chwilę ruszyliśmy dalej. Fakt, że służby graniczne współpracują z Państwem Islamskim w ogóle mnie nie zdziwił.

Po przekroczeniu granicy z Iranem ciężarówka przyspieszyła. Głównie jechaliśmy na wprost, ale w pewnym momencie zjechaliśmy z gruntowej drogi. Ciekaw byłem, jak Jelcz wytrzyma trudy jazdy po piasku, ale terrorysta okazał się dobrym kierowcą – kiedy trzeba było, puszczał sprzęgło, w odpowiednim momencie zwiększał obroty silnika. Nie zakopaliśmy się ani razu, ale mnie i Alego rzucało po całej pace, więc o jakiejkolwiek drzemce nie było już mowy. Zresztą teraz nerwy miałem napięte jak postronki, bo zbliżaliśmy się do celu. Wrażliwy moment – zastrzelą nas albo ugoszczą. Czułem jednak, że ja i Ali jesteśmy w mniejszym niebezpieczeństwie, niż byliśmy jeszcze jakiś czas temu. Gdyby mieli nas zabić, już dawno by to zrobili.

Okazało się jednak, że ani nas nie zabili, ani nie ugościli. W pewnym momencie ciężarówka zjechała z wydm na drogę szutrową. Pojechaliśmy nią kawałek, po czym Jelcz się zatrzymał. Znajdowaliśmy się w jakimś budynku; dźwięk pracującego na wolnym biegu silnika odbijał się echem. Silnik za chwilę zgasł, paka się otworzyła, a Okularnik wykrzyczał kilka słów. Ich znaczenie było jasne, ale związany i obolały po długiej i trudnej jeździe nie potrafiłem samodzielnie wstać. W końcu ktoś się nade mną zlitował i pomógł mi wyjść z ciężarówki. Potruchtałem w kierunku, w którym mnie popychano. Sądząc po odgłosach, Ali biegł tuż za mną.

Po krótkim truchcie ktoś zatrzymał mnie szarpnięciem. Szczęknął klucz w zamku, rozległ się zgrzyt zawiasów. Następnie poczułem, jak ostry nóż przecina więzy na nadgarstku, ktoś ściąga mi worek z głowy i popycha do przodu, do wnętrza przestronnego pokoju. Za mną w środku znalazł się Ali.

Zatrzaśnięto za nami drzwi i zakluczono. W pokoju panował półmrok – nie było okien, trochę światła dawała goła żarówka, wisząca pod sufitem. Za pełne umeblowanie robił materac i miska z wodą. Hilton to to nie był, ale w gorszych warunkach zdarzało mi się sypiać w Afganistanie i w Iraku. Sprawdziłem – materac był twardy i czysty, a woda chłodna.

– Zaklepuję materac – powiedziałem. Wymieniliśmy spojrzenia. Znajdowaliśmy się dokładnie tam, gdzie chcieliśmy, nikt nas nie zastrzelił, dali nam materac do spania (jeden na dwóch, ale to i tak więcej, niż się mogliśmy spodziewać). Do świętowania wciąż była jeszcze daleka droga, ale póki co wariacki plan rozwijał się znakomicie.

Na materacu położyłem się w butach. Kolejna wojskowa zasada – zawsze bądź gotowy do akcji. Ja nie wyobrażam sobie gotowości bez butów. Następnie poklepałem tarczę zegarka. Zniknął pokazywany czas (według niego od momentu spotkania ze śmigłowcem minęło jakieś cztery i pół godziny), a pokazała się klawiatura podobna do tych w dotykowych telefonach komórkowych. Litery były małe, moje palce są grube, toteż z trudem i po kilku pomyłkach czubkiem małego palca udało mi się wpisać:

– Weszliśmy.

Następnie kliknąłem „Wyślij”, położyłem głowę na ramieniu i niemal natychmiast zasnąłem.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

 

 

16 kwietnia

Baza sił koalicyjnych w Incirlik, Turcja

Stworzenie kontyngentu połączonych wojsk interwencyjnych to nie lada logistyczne wyzwanie. W ciągu kilku tygodni do zwykłej i dotychczas nieco sennej bazy wojskowej nagle przerzucane zostają oddziały amerykańskie, brytyjskie, francuskie, tureckie i polskie. Cały proces wyglądał jak kontrolowany chaos. Wszystko jednakże odbywało się zgodnie z typowo wojskowym umiłowaniem do porządku po to, aby połączone siły mogły ruszyć do wojny z samozwańczym i rozrastającym się Państwem Islamskim.

Do Turcji trafiłem trzynaście dni temu razem z pierwszymi jednostkami Wojska Polskiego i z Odziałem Specjalnym Żandarmerii, do którego przynależę. Po tygodniu byłem już pewny, że plutonowy Marek Staszowski ma lepkie ręce i nieczyste sumienie. Po dwóch kolejnych dniach byłem pewny, że obiecał sprzedaż broni bojownikom Państwa Islamskiego.

Niewiadomą pozostawało, co Staszowski konkretnie chce zrobić. Kiedyś przedsiębiorczy magazynier przy interwencjach połączonych sił mógł się nieźle obłowić. Jeszcze kilka lat temu (powiedzmy podczas wojny w Afganistanie lub przy okazji awantury z Husajnem) nikt nie robiłby tragedii ze zniknięcia skrzyni pełnej AKM-ów. Ale teraz wszystko jest ewidencjonowane komputerowo. Dowództwo chce znać liczbę pocisków wystrzelonych w trakcie ćwiczeń. Zniknięcia broni nie zatuszuje żaden gaciowy, nawet taki Staszowski, dla którego, jak dowiedziałem się w trakcie śledztwa, to wcale nie była pierwszyzna.

Trzy dni później odkryłem, że Staszowski tylko pośredniczy w sprzedaży broni między serbskimi muzułmanami a członkami Państwa Islamskiego. Wtedy też spokojnie mogłem go aresztować. Była to typowa praca wojskowego policjanta – wręcz rutynowa, dlatego też bardzo się zdziwiłem, że całą sprawą jest zainteresowana Agencja Wywiadu.

Mała w sumie sala, w której jakiś czas temu odbywały się pewnie wykłady z zakresu wojskowości, i tak była za duża jak na nasze potrzeby. Pomieszczenie było rzęsiście oświetlone jarzeniówkami i wyposażone w rzutnik oraz białą tablicę, po której można do woli pisać mazakami. Katarzyna Januś i Stanisław Popielewicz (para agentów) siedzieli w pierwszym rzędzie, niezbyt wygodnie zwróceni do mnie bokiem. Nie wiem, czy celowo usiadłem za nimi – nad tą kwestią Katarzyna, magister między innymi psychologii, miałaby pewnie dużo do powiedzenia. Zwróciłaby uwagę na wyalienowanie, zaczęłaby się rozwodzić nad moim nieprzystosowaniem społecznym, na końcu stawiając diagnozę dotyczącą niechybnych problemów z kobietami… Dobra, nieważne. W każdym razie czwartym do brydża był facet o bliskowschodniej urodzie, który siedział całkiem z tyłu i wyglądał jakby zasnął. Podejrzewałem, że trafił tu przez pomyłkę.

Zawsze wyobrażałem sobie kwatery agentów wywiadu w taki sposób: ciasne, niewietrzone i źle oświetlone pomieszczenia, w których siedzą mali, zakurzeni panowie w garniturach z poprzedniej epoki, snujący nieprzeniknione kombinacje. Do tej pory miałem okazję spotkać się z tajniakami tylko w zapchlonym mieszkaniu w Kabulu, tak więc ten jedyny kontakt moje wyobrażenie tylko podsycał. Tymczasem sala, do której zostałem zaproszony i dwójka agentów, z którymi przyszło mi się widzieć, z wszelkimi takimi stereotypami nic nie miała wspólnego.

Katarzyna Januś była mniej więcej w moim wieku (tuż przed trzydziestką), ale wyglądała tak, że pewnie ciągle zdarzało się jej odpowiadać na pytania o dowód osobisty podczas kupowania alkoholu. Naturalne blond włosy i długie rzęsy nadawały jej niewinnego, delikatnego i młodziutkiego wyglądu, była też bardzo niska. Sam nie należę do dryblasów (metr siedemdziesiąt wzrostu z niewielkim okładem), ale Januś sięgała mi ledwie do ramienia. Natomiast w szortach, w których ją widywałem, gdy uprawiała poranny jogging, sprawiała wrażenie wyższej – może to dzięki znakomicie uformowanym podłużnym mięśniom, dzięki którym nogi zdawały się dłuższe. Teraz na tych nogach (skromnie skrzyżowanych) miała profesjonalne spodium. Stroju dopełniała biała bluzka, a image’u – okulary w rogowej oprawie, gumka, którą splotła włosy w koński ogon, oraz otwarty laptop, trzymany na kolanach. Katarzyna wyglądała tak, jakby wybierała się na rozmowę kwalifikacyjną, przez co od razu zrozumiałem, że będzie czegoś ode mnie chciała. Na pewno wywierane wrażenie nie było przypadkowe. Spotkaliśmy się raz w kantynie przy obiedzie i dowiedziałem się, że Januś jest absolwentką psychologii i socjologii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Psychologiczne zagrania powinna mieć opanowane w małym paluszku.

Katarzyna Januś całą sobą krzyczała: jestem energiczna, ambitna i do bólu profesjonalna.

Tego samego niestety nie można powiedzieć o Stanisławie Popielewiczu, który wyglądał jak emerytowany bokser. Gdyby nas porównywać, to Stanisław reprezentowałby wagę ciężką, ja – co najwyżej średnią; mimo szerokich barów i długich rąk łatwo mnie zlekceważyć i w wyniku stosunkowo niewielkiego wzrostu wziąć za ułomka. Zdawałem sobie jednak sprawę, że wynik ewentualnej bójki na pewno rozstrzygnąłby się na moją korzyść. Kiedyś Stanisław musiał być potężnie zbudowany, ale solidne mięśnie pokrył tłuszcz, brzuch wylewał się zza pasa, a potężne uda i gruby tyłek nie mieściły się na krześle, tak więc Popielewicz cały czas się wiercił. Na dodatek fryzura na pożyczkę nie mogła ukryć postępującej łysiny, co dla faceta po czterdziestce musiało być dodatkowym źródłem frustracji. Również przygaszone spojrzenie i blada, ziemista cera mówiły, że Popielewicz najlepsze lata ma już za sobą, że niedługo pójdzie w odstawkę i czekać go będzie kolejnych pięć lat nudnego przekładania papierów, zanim ostatecznie zdecyduje się rzucić to wszystko i przejść do sektora prywatnego.

Wzrok Popielewicza ożywiał się dopiero wtedy, gdy patrzył na Katarzynę. Z początku brałem to za typowo męskie zainteresowanie, za które nikt nie mógłby mieć do niego pretensji. Ale rozmowa, którą mieliśmy odbyć, kazała mi przypuszczać, że stary wiarus jest w swojej młodszej koleżance zwyczajnie w świecie zabujany. Na jego palcu wciąż widoczny był ślad po obrączce, a Popielewicz zachowywał się jak dotknięty kryzysem wieku średniego rozwodnik, zamiast być nauczycielem dla Januś.

Jednak dostrzegłem to za późno i dałem się wmanewrować w całą tę wariacką aferę.

– Wiesz, że ten idiota, Staszowski, powinien ci podziękować – powiedziała Katarzyna Januś.

– Tak, zdaję sobie sprawę. Gdybym go nie aresztował, to albo Serbowie, albo islamiści wpadliby na pomysł, że mogą ograniczyć koszty, zabijając pośrednika.

Staszowskiemu do wdzięczności było jednak daleko. Kiedy odstawiałem go do celi, na przemian płakał i wrzeszczał, że mnie znajdzie i zabije. Być może za jakiś czas zrozumie, że wyświadczyłem mu przysługę, bo odsiadka w wojskowym więzieniu i tak jest lepsza, niż kulka w łeb gdzieś na jakimś zadupiu. Ale na świąteczną kartkę nie mam co liczyć.

– Wystawiłem wam też tych Serbów, których wczoraj zgarnęliście. Staszowski współpracował z nimi już wcześniej, podczas sprzedaży broni dla rebeliantów na Ukrainie. Dlatego tak szybko ogarnął się tutaj, po przyjeździe do Turcji. Sprawa jest zamknięta. Czemu więc wywiad interesuje się zwykłym gaciowym z lepkimi rączkami?

Januś machnęła lekceważąco ręką.

– Staszowski nic nas nie obchodzi. Ten człowiek jest zakałą Wojska Polskiego. Marnuje powietrze i równie dobrze mógłby skończyć w rowie, nic nam do tego.

– Tak naprawdę chcemy zapolować na grube ryby – włączył się do rozmowy milczący dotąd Popielewicz. – Faktycznie grube ryby. Liczymy, że nam w tym pomożesz.

Moja czujność się wzmogła. Słowa Popielewicza oznaczały, że dwójka agentów kombinowała jakąś operację z moim udziałem. Na którą niekoniecznie mogę mieć ochotę.

– Jak grube są te ryby?

Popielewicz wstał, zabrał od Katarzyny laptopa, położył go na biurku, po czym zaczął podłączać go do rzutnika. Operacja musiała być skomplikowana, sądząc po sapaniach, zirytowanych stęknięciach i dwóch nieudanych próbach odpalenia prezentacji, ale w końcu pokazał nam się slajd tytułowy: „Operacja sił kolacyjnych przeciwko IS – geneza”. Nawet z drugiego rzędu niewiele widziałem, toteż Popielewicz zaczął włączać i wyłączać jarzeniówki, aż osiągnął zadowalający efekt i mógł w końcu zacząć:

– Jak wiesz, Państwo Islamskie to zarówno nazwa organizacji terrorystycznej, jak i samozwańczego kalifatu, ustanowionego na okupowanych ziemiach. IS wpisuje się w nurt salafizmu, co oznacza skrajny ekstremizm religijny. Działający na zasadach hierokracji samozwańczy kalifat opiera się na prawie szariatu, a z przeciwnikami (którymi niejednokrotnie są inni muzułmanie) walczy między innymi poprzez samobójcze ataki terrorystyczne. – Pierwsze kliknięcie. Niewyraźne zdjęcie, przedstawiające najprawdopodobniej ulice miasta po eksplozji samochodu – pułapki. Pokiwałem głową. W Afganistanie efekty podobnego zamachu widziałem na żywo.

– Państwo Islamskie jako ugrupowanie terrorystyczne powstało w Iraku w 2003 roku w odpowiedzi na interwencję wojsk sprzymierzonych. Akty terroru skierowane były przeciwko siłom interwencyjnym i szyitom, co w ciągu kilku lat o mały włos nie doprowadziło do wojny religijnej. Terroryści szczególnie „wsławili się” – rozcapierzone palce zaznaczyły cudzysłów – braniem jeńców w niewolę i ścinaniem ich. – Kliknięcie. Stopklatka z filmu, przedstawiającego egzekucję jakiegoś nieszczęśnika.

– IS zwiększało swój zasięg. W 2013 roku połączyli się ze sobą dżihadyści irakijscy i syryjscy, co doprowadziło do militarnej ofensywy w tych krajach, a co za tym idzie – utworzenia kalifatu na kontrolowanych ziemiach pod koniec czerwca 2014 roku. Daty nie wybrano przypadkowo – niepodległość ogłoszono pierwszego dnia Ramadanu, świętego miesiąca dla muzułmanów. Warto przy tym nadmienić, że proklamacja została uznana za nieważną przez wszystkie państwa na świecie i nie spotkała się z pozytywnym oddźwiękiem nawet wśród innych muzułmańskich ugrupowań ekstremistycznych. Od Państwa Islamskiego odżegnuje się chociażby Al-Kaida czy Front Islamski. Jeden z jego przywódców miał stwierdzić nawet, że „gang al-Baghdadiego żyje w świecie fantazji”.

Nie przeszkodziło to jednak IS w dalszym zwiększaniu swojego terytorium. W połowie 2014 roku pod kontrolą IS znajdowała się już większość Iraku i Syrii. Bojownicy Państwa Islamskiego podczas swojej ekspansji doprowadzili do wielu masakr i zbrodni wojennych: na żołnierzach libańskich i syryjskich, na Kurdach, Alawitach, ludności chrześcijańskiej i szyickiej. – Kilka kliknięć. Na każdym slajdzie niewyraźne zdjęcia z masakr. W swoim niespełna trzydziestoletnim życiu widziałem niejedno, ale takie obrazki wolałbym sobie darować. – W sierpniu doszło do pierwszej interwencji przeciwko Państwu Islamskiemu, która jednakże ograniczyła się do zbombardowania celów na zajętym przez IS terytorium, do pomocy humanitarnej oraz do szkolenia kurdyjskich sił zbrojnych Peszmerga, walczących z dżihadystami. Do bardziej zdecydowanych działań nie skłoniły państw koalicyjnych nawet krwawe zamachy w Paryżu z listopada 2015. – Kliknięcie. Bombowiec stojący na płycie lotniska. Kolejne. Żołnierz w mundurze armii, której oznaczeń nie rozpoznałem, pokazuje coś przy granatniku brodatemu Kurdowi w pustynnym stroju maskujących

– Trwająca wiele miesięcy operacja poskutkowała wstrzymaniem ekspansji i powolnym wycofywaniem się bojówkarzy. Do czasu, gdy dotychczasowy przywódca, Abu Bakr Al-Baghdadi, zginął w wyniku eksplozji samochodu-pułapki. Karma to dziwka… W każdym razie schedę po nim przejął człowiek, każący się nazywać Abu Ibrahim al-Baghdadi. Szybko pozbierał on znajdujące się w rozsypce wojska Państwa Islamskiego i przeszedł do kontrofensywy. Obecnie pod jego kontrolą znajduje się: większość Iraku i Syrii, północny Liban. Swoje obozy Baghdadi ma także w Iranie, którego nowy, prozachodnio nastawiony rząd podejmuje walkę z ekstremistami.

Po tym jak wojska Państwa Islamskiego weszły do południowo-wschodniej Turcji, do życia powołano drugą interwencję. Według ustaleń żołnierze wojsk koalicyjnych uderzą od północy w stronę Iraku, wojska syryjskie od południowego zachodu, od wschodu zaś – połączone siły Iranu, Kuwejtu i Arabii Saudyjskiej. Ty powinieneś wiedzieć to lepiej. Nie wiem natomiast, czy się orientujesz, ale oficjalnie koalicja została uformowana po to, aby walczyć z organizacją terrorystyczną, bezprawnie okupującą tereny Syrii, Iraku i Libanu oraz poproszona o interwencję przez rządy tych państw. De facto nie jest to wojna przeciwko Państwu Islamskiemu. Aby móc wypowiedzieć wojnę, koalicja musiałaby najpierw uznać suwerenność kalifatu, a na to nikt nie pójdzie.

Popielewicz skończył. Przez kilka sekund stał, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić, aż w końcu zdecydował się przysiąść na rogu biurka i założyć ręce na piersi.

– Już to kiedyś słyszałem. Możliwe nawet, że byliśmy na tej samej odprawie przed wyjazdem – powiedziałem. – Nie chcę wyjść na nieczułego, sam śledziłem doniesienia o masakrach dokonywanych przez IS, swoje usłyszałem i zobaczyłem na odprawie. Ale – nie dałem dojść do głosu Katarzynie, która już otwierała usta – przyjechałem do Turcji po to, aby pilnować przestrzegania prawa i porządku przez polskich żołnierzy. Jestem zwykłym żetonem. Nie bardzo wiem, czego ode mnie oczekujecie. – Ale pewne obawy żywiłem.

– Nie takim znowu zwykłym. Należysz do Oddziału Specjalnego Żandarmerii, do którego zadań należą między innymi działania antyterrorystyczne – przypomniał niepotrzebnie Popielewicz.

– I?

– Powiedz mi, jak długo polskie wojska stacjonują w Turcji? – spytała Katarzyna.

– Pierwsze oddziały przybyły trzynaście dni temu.

– A kiedy mają ruszyć do walki?

– Większość oddziałów jest już na miejscu. Według planu operacji „Pustynny księżyc” siły koalicyjne będą gotowe za jedenaście dni.

– Co daje tym maniakom jeszcze prawie dwa tygodnie na kontynuowanie terroru i masakr. Nie chcemy do tego dopuścić. Możemy ukrócić to tu i teraz. Dlatego też – oczy Katarzyny płonęły entuzjazmem – wyeliminujemy Abu Ibrahima al-Baghdadiego. I ty nam w tym pomożesz.

Na chwilę mnie zatkało.

– Niby w jaki sposób?

– Plan wymaga jeszcze dopracowania szczegółowego. Zamierzamy wysłać cię, abyś przeniknął do obozu bojówkarzy i zidentyfikował al-Baghdadiego. Następnie wezwiesz oddział Jednostki Wojskowej GROM, która zrobi z nim porządek.

Zatkało mnie po raz drugi.

– Kto to wymyślił?

– Ja – pochwaliła się Januś.

– Ja plan ten zaaprobowałem – przytaknął Popielewicz.

Nie wytrzymałem.

– Przecież to samobójstwo jest! – rzuciłem, wstając. – Nie wiem, jak wy chcecie przeprowadzić tę operację, ale ona nie ma prawa się udać. Skończę pewnie jako hit internetu, z mieczem przystawionym do szyi – to w najlepszym razie. Nie rozumiem też, dlaczego przychodzicie z tym do mnie. Na pewno macie wystarczająco dużo tajniaków, aby na nich zrzucić to zadanie. Bo nade mną władzy nie macie żadnej.

– Poczekaj. – W głosie Katarzyny było coś, co sprawiło, że nie bez wahania usiadłem z powrotem. – Wiemy, że misja może brzmieć samobójczo, ale mamy konkretne pomysły i liczymy, że wesprzesz nas w szczegółach. Musimy spróbować. Mamy potwierdzone informacje, że IS zamierza kupić broń chemiczną i zgotować Kurdom powtórkę z Saddama.

– Poza tym – ożywił się Popielewicz – jesteś najlepszą osobą na najlepszym miejscu. Z czterech powodów. Kiedyś w Afganistanie robiłeś coś podobnego.

– Tak. Wspólnie z Agencją Wywiadu rozpracowywałem gang handlarzy narkotyków, szmuglujących swój towar do Polski. Współpraca z AW nie była przyjemnym doświadczeniem. – Prawdę powiedziawszy, agent, który mnie prowadził, zaserwował mi mieszankę półprawd, kłamstw i niedopowiedzeń, przez co o mały włos nie zginąłem. Popielewicz podniósł ręce w obronnym geście.

– Nie odpowiadam za wszystkich kolegów po fachu. Kasia też nie. W każdym razie – masz doświadczenie w podobnych akcjach. Poniekąd bierzesz już udział i w tej operacji, bo aresztowanie plutonowego Staszowskiego się z nią łączy. W jaki sposób, do tego dojdziemy. I to nieprawda, że nie mamy nad tobą żadnej władzy. Rozmawialiśmy już z twoim dowódcą, który po zapoznaniu się z charakterystyką misji oddał nam ciebie do naszej dyspozycji.

Niech szlag trafi tego Drewnowskiego! Znowu mi to robi! To za jego przyczyną wziąłem udział w tamtej poronionej akcji w Afganistanie!

– Możecie zostawić mnie na chwilę?

Januś i Popielewicz poszli na drugi koniec sali i demonstracyjnie odwrócili się do mnie plecami. Wyjąłem komórkę i wybrałem prywatny numer do Drewniaka. Byłem jednym z nielicznych, którzy znali ten numer. Drewniak odebrał po trzecim sygnale.

– Pułkownik Michał Drewnowski przy telefonie. – Drewniak bardzo zżył się ze swoim stopniem. Na nagrobku na pewno będzie miał napisane: „Pułkownik Michał Drewnowski, komendant Oddziału Specjalnego Żandarmerii Wojskowej w Warszawie”. Czasem podejrzewałem, że nawet jego żona i córka mówią do niego per „panie pułkowniku”.

Mój dowódca swój pseudonim (którego nikt nie odważył się stosować w jego obecności) zawdzięczał nie tylko nazwisku. Pułkownik był całkowicie wyprany z poczucia humoru – legenda głosi, że ktoś kiedyś widział, jak Drewniak się uśmiecha, ale to pewnie tylko plotki. Był też bardzo chudy i miał prawie dwa metry wzrostu, przez co posturą przypominał przerośniętego Pinokia.

Wyobraziłem go sobie właśnie, jak składa te swoje zbyt długie kończyny za zbyt małym biurkiem, aby usadowić się wygodnie przed czekającą go rozmową. Widok był na tyle zabawny, że się uśmiechnąłem pod nosem.

– Czołem, panie pułkowniku! – zacząłem wesoło. – Właśnie odbyłem bardzo ciekawe spotkanie z naszymi wspólnymi przyjaciółmi.

– Dzień dobry, kapitanie. Jak się ono udało?

– Powiedziałbym, że owocne. Nasi przyjaciele twierdzą, że obiecał pan, że im pomogę.

– Tak. Pomożesz im, zarówno w planowaniu, jak i w realizacji zadania. Jeśli rzecz się powiedzie, zarekomenduję cię do awansu. O ile dobrze się orientuję, pani Katarzyna Januś już dostała obietnicę, że w przypadku pozytywnego rezultatu dostanie własną jednostkę wywiadowczą.

A więc to tak! Będę narażał życie za awans Januś!

– Stopień majora na nic mi się nie przyda, jeśli będę martwy, pułkowniku – syknąłem.

– Posłuchaj, żołnierzu – głos Drewnowskiego stał się zimniejszy. Niewiele osób mogło do niego bezkarnie pyskować, ale mnie pułkownik lubił i cenił. Co dziwne, biorąc pod uwagę charakter powierzanych mi misji. – Nie możemy dłużej czekać. Sprawę trzeba załatwić jak najszybciej. Mamy wiarygodne dowody na pewne plany IS, na realizację których nie możemy pozwolić. Nie interesuje mnie, czy ci się to podoba, czy nie.

– Rozumiem, panie pułkowniku. Przyjmuję do wiadomości, że powinienem wykonywać polecenia tych cywili, nawet jeśli będzie to oznaczać, że moje martwe ciało zjedzą pustynne lisy. Chciałem to usłyszeć z pańskich ust. – W rozmowie z Drewnowskim trzeba wiedzieć, kiedy być twardym, a nawet krnąbrnym, a kiedy należy odpuścić, bo starego nie da się przekonać. Ja po kilku latach wspólnej pracy umiejętność tę opanowałem do perfekcji. Natomiast w dyskusjach zawsze kapitulowałem na swoich warunkach.

– Na pana miejscu zrobiłbym to samo. – Drewnowski nie dał po sobie poznać, że uraził go mój sarkazm. – Jeśli to wszystko, to chciałbym wrócić do swoich zajęć.

Drewniak jak zwykle zakończył rozmowę bez pożegnania. Januś i Popielewicz musieli podsłuchiwać, bo ledwie skończyłem rozmawiać, a oni już wracali na miejsca.

– Mówiliście o czterech powodach. Doświadczenie z Afganistanu, aresztowanie Staszowskiego i rozkaz pułkownika to trzy. A czwarty?

Tym razem Januś została na środku sali.

– Twoje akta. Tomasz Józef Borowski, kapitan żandarmerii Wojska Polskiego, lat 29. Matka: Michalina z domu Świętkowska. Alkoholiczka. Choroba doprowadziła ją do samobójstwa, kiedy miałeś osiem lat. Wychowywał cię ojciec, Mikołaj Borowski. Wstąpił on do wojska w czasie stanu wojennego i kontynuował karierę po upadku komunizmu w Polsce. Niestety, służba wojskowa w znacznym stopniu ochłodziła relacje z synem, na którego ojciec zwyczajnie nie miał czasu. Stosunki i tak nigdy nie były dobre; jako dziecko podświadomie obwiniałeś ojca o chorobę alkoholową i samobójczą śmierć matki.

Wychowywany po żołniersku przez oziębłego ojca byłeś kandydatem na odludka. Tymczasem wręcz przeciwnie – w szkole średniej cieszyłeś się ogromną popularnością między innymi dzięki wywalczeniu mistrzostwa Polski do lat 18 w zapasach. Sukcesy sportowe kontynuowałeś przez kilka lat, zdobywając między innymi wicemistrzostwo amatorów w tej dyscyplinie (po wywalczeniu srebra zakończyłeś karierę).

To właśnie w szkole średniej poznałeś swoją przyszłą małżonkę, Annę z domu Kożuchowską. Pobraliście się, kiedy byliście na studiach. Ty zdecydowałeś się kontynuować tradycje rodzinne, niepomny tragedii, jaką twoim zdaniem na wasz dom sprowadził ojciec – karierowicz.

Radość nowożeńców nie trwała długo. Rok po ślubie u Anny wykryto złośliwy nowotwór. Walka z chorobą trwała raptem kilka tygodni. Świeżo owdowiały powiedziałeś na sesji terapeutycznej u psychiatry, że nie zamierzasz związywać się z nikim ponownie, a już tym bardziej żenić się, mimo młodego wieku. W tym postanowieniu żyjesz do dzisiaj.

Pomimo tragedii ukończyłeś szkołę oficerską i zdecydowałeś się na wstąpienie do żandarmerii. Tym razem wbrew ojcu, który nie chciał, aby jego syn był policjantem w żołnierskim mundurze. Twoją karierę wyznaczają Afganistan i Irak. Za udział w zagranicznych misjach otrzymałeś następujące odznaczenia: Order Wojska Polskiego za zasługi w działaniach przeciwko terroryzmowi, Krzyż Wojskowy za działania podczas operacji stabilizacyjnych, dwa Krzyże Zasługi za Dzielność, Wojskowy Krzyż Zasługi za czyn wykraczający poza normalny obowiązek, Gwiazdę Afganistanu i Gwiazdę Iraku. Kłopoty zaczynają się za każdym razem, gdy wracasz do kraju. Za granicą możesz działać nieszablonowo; w macierzystej jednostce musisz wypełniać polecenia przełożonych, co nie zawsze spotyka się z twoim entuzjazmem. W twoich aktach widnieje nawet oficjalna nagana. Niechęć do przełożonych ma prawdopodobnie głębsze korzenie, w twoich relacjach z ojcem, którego jednocześnie kochasz i nienawidzisz. Jeśli chcesz zaimponować ojcu, którego jak do tej pory nie zachwyciły nawet wręczane ci medale, to tylko poprzez uczestnictwo w tej operacji. – Katarzyna zdjęła okulary i uśmiechnęła się triumfalnie. – Poza tym masz wszelkie cechy dobrego harcerza. Nie pijasz alkoholu i kawy, nie palisz papierosów ani marihuany, nie stosujesz innych używek. Zdrowo się odżywiasz i codziennie ćwiczysz – jeśli ktoś miałby przeżyć sto dwadzieścia lat, to chyba tylko ty. Praktycznie nie przeklinasz i w miarę możliwości co niedziela uczęszczasz do kościoła, co może wydawać się dziwne, jako że w trakcie operacji wojskowych zabiłeś kilkanaście osób. Oczywiście samych drani. Dlatego nam pomożesz. Inaczej twoje sumienie nie dawałoby ci spokoju.

Zapomnieli dodać, że mój stary jest doradcą wojskowym Prezydenta Rzeczpospolitej. Poza tym wszystko się zgadzało. Katarzyna dotarła między innymi do zapisków psychiatry, które, jak sądziłem do tej pory, były objęte tajemnicą lekarską. Wykorzystała Anię. Moją piękną, mądrą i dobrą Anię, którą Bóg zabrał za szybko. A o tym, że mam ambicję przeżyć sto dwadzieścia lat, sam jej powiedziałem podczas tego feralnego obiadu, który zjedliśmy wspólnie. To i jeszcze kilka innych rzeczy.

Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że aż trząsłem się ze złości. Czułem się obnażony i nieco upokorzony. Opanowałem się powoli – zacisnąłem i rozluźniłem pięści, przygryzłem wargi. Pomogło na tyle, że gdy się odezwałem, mój głos brzmiał prawie normalnie.

– Pomogę wam. Nie dla mojego starego, nie dla harcerzyka, który pewnie tkwi we mnie, nie nawet dla tych nieszczęsnych Kurdów. Z całym szacunkiem dla nich. Chcę po prostu, aby na świecie było o jeszcze jednego drania mniej.

Popielewicz aż zatarł dłonie.

– No to znakomicie! Możemy zaczynać.