Reakcjonista. Autobiografia intelektualna - Stefan Kisielewski - ebook

Reakcjonista. Autobiografia intelektualna ebook

Stefan Kisielewski

4,4

Opis

Intelektualna autobiografia Stefana Kisielewskiego, która jest kompozycją tekstów wybranych z całej spuścizny: wystąpień prasowych, radiowych i sejmowych, dzieł pisarskich i dzienników, poufnych wypowiedzi – z listów, notatek, podsłuchów SB.

 

Stefan Kisielewski – reakcjonista, którego myśl tworzyła wyłom w monolicie Peerelu – od lat 30. podążał swą odrębną drogą. Jego intelektualna autobiografia jest kompozycją tekstów wybranych z całej spuścizny: wystąpień prasowych, radiowych i sejmowych, dzieł pisarskich i dzienników, poufnych wypowiedzi – z listów, notatek, podsłuchów SB. Zestawienie ich obok siebie, w formie opowieści o całym życiu, ukazuje obraz Kisiela wolny od stereotypów – po raz pierwszy w pełnym wymiarze jego twarz, a nie maskę.

Jestem entuzjastą opozycji jako takiej, uważam ją za niezwykle cenne i konstruktywne zjawisko społeczne, za klapę bezpieczeństwa i gwarancję zdrowego rozsądku, za głos sumienia i konieczny ferment, za znamię autentyczności i intensywności życia zbiorowego. […] Każdy obraz składa się ze świateł i z cieni. Gdy wszyscy chcą być światłem, ja pragnę być cieniem: w ten sposób umożliwiam w ogóle to, że obraz będzie rzeczywiście obrazem.

W odpowiedzi na ankietę tygodnika „Nowa Kultura”, Kraków, kwiecień 1954

Ja mam cierpliwość: przeczekałem Hitlera, Stalina, Gomułkę i pomniejszych, dlatego mam przywilej zamieszkiwania w Polsce. A jest to jeden z najciekawszych krajów świata, choć nie zawsze najsympatyczniejszych. I dla „literata” kopalnia tematów – chcę z niej czerpać do śmierci, choćby nikt nigdy nie miał tego czytać.

W liście do Leopolda Tyrmanda, Paryż, 22 stycznia 1976

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 776

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (8 ocen)
3
5
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tom521

Nie oderwiesz się od lektury

wiecej Kisiela po prostu.
00

Popularność




Seria ŚWIADECTWAXX WIEK– polska i europejska literatura faktu XX wieku. Głosy uczestników i świadków najważniejszych wydarzeń i procesów społecznych ubiegłego stulecia. Opowieści, które pozwalają zrozumieć najnowszą historię Polski oraz jej bliskich i dalszych sąsiadów.

W serii także:

– Dorothy Adams, Amerykańska Polka. Z miłości do mężczyzny i jego kraju

– Droga na Północ. Antologia norweskiej literatury faktu

– Heinz Heger, Mężczyźni z różowym trójkątem

– Edward Herzbaum, Między światami. Dziennik andersowca 1939–1945

– Friedrich Kellner, Dziennik sprzeciwu. Tajne zapiski obywatela III Rzeszy 1939–1942

– Zygmunt Klukowski, Zamojszczyzna 1918–1959

– Janina Konarska, Dwór na wulkanie. Dziennik ziemianki z przełomu epok 1895–1920

– Hans von Lehndorff, Dziennik z Prus Wschodnich. Zapiski lekarza z lat 1945–1947

– Wolfgang Leonhard, Dzieci rewolucji

– Zbigniew Lubieniecki, Odwet. Polski chłopak przeciwko Sowietom 1939–1946

– Anja Lundholm, Wrota piekieł. Ravensbrück

– Łacińska wyspa. Antologia rumuńskiej literatury faktu

– Jerzy Konrad Maciejewski, Zawadiaka. Dzienniki frontowe 1914–1920

– Anatolij Marczenko, Moje zeznania

– Hans-Jürgen Massaquoi, Neger, Neger... Opowieść o dorastaniu czarnoskórego chłopca w nazistowskich Niemczech

– Aleksander Podrabinek, Dysydenci. Nieuleczalnie nieposłuszni

– Michał Römer, Dzienniki, t. 1: 1911–1913, t. 2: 1914–1915, t. 3: 1916–1919, t. 4: 1920–1930, t. 5: 1931–1938, t. 6: 1939–1945

– Virgilia Sapieha, Amerykańska księżna. Z Nowego Jorku do Siedlisk

– Michał Sokolnicki, Emisariusz Niepodległej. Wspomnienia z lat 1896–1919

– Stanisława Sowińska, Gorzkie lata. Z wyżyn władzy do stalinowskiego więzienia

– Hanna Świda-Ziemba, Uchwycić życie. Wspomnienia, dzienniki i listy 1930–1989

– Michael Wieck, Miasto utracone. Młodość w Königsbergu w czasach Hitlera i Stalina

– Wiktor Woroszylski, Dzienniki, t. 1: 1953–1982, t. 2: 1983–1987, t. 3: 1988–1996

Ośrodek KARTAWarszawa 2021

© Fundacja Ośrodka KARTA, 2021

© Zuzanna Kisielewska, Krystyna Kisielewska-Sławińska, Jerzy Kisielewski, 2021

WYBÓR FRAGMENTÓW DO DRUKU I OPRACOWANIE REDAKCYJNE Małgorzata Sopyło

WSPÓŁPRACA Natalia Ambroziak (wybór), Agnieszka Dębska (redakcja)

OPRACOWANIE PRZYPISÓW dr Bartosz Kaliski

KOREKTA I INDEKS NAZWISK Anna Richter

KWERENDA IKONOGRAFICZNA Ewa Kwiecińska

REDAKTOR SERII Agnieszka Knyt

OPRACOWANIE GRAFICZNE SERII

SKŁAD KOMPUTEROWYTANDEM STUDIO

ZDJĘCIE NA OKŁADCE Stefan Kisielewski, kwiecień 1959. Fot. Henryk Hermanowicz / Fotozon

PRACA NAUKOWA FINANSOWANA W RAMACH PROGRAMUMINISTRA NAUKI I SZKOLNICTWA WYŻSZEGOPOD NAZWĄ „NARODOWY PROGRAM ROZWOJU HUMANISTYKI” W LATACH 2017–2022NR PROJEKTU 11H 16 0302 84

KIEROWNIK NAUKOWY PROJEKTU prof. dr hab. Andrzej Chojnowski

RECENZENT prof. dr hab. Rafał Habielski

PARTNER PROJEKTU

Instytut Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk

Wydanie I

Warszawa 2021

ISBN 978-83-66707-10-8

Ośrodek KARTA

ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa

tel. (48) 22 848-07-12

kontakt do wydawnictwa: [email protected][email protected]ęgarnia internetowa: ksiegarnia.karta.org.pl

karta.org.pl

WPROWADZENIE

Dla człowieka piszącego życiorysem powinien być rejestr jego pracy.

Innego życiorysu nie powinien mieć, tylko własną historię myślenia.

Stefan Kisielewski, 10 stycznia 1968

Gdy świat kapitalistyczny rodził rewoltę klas uciskanych, piewcy nowego porządku nazywali reakcjonistami tych, którzy hamowali zmiany. Gdy rewolucja wygrała, w martwym świecie komunizmu orędownik wolności stawał się reakcjonistą. Człowiekowi samodzielnie myślącemu propaganda nadawała miano przeciwnika postępu społecznego.

Stefan Kisielewski odpowiadał na rzeczywistość z jedyną w swoim rodzaju niezależnością. Nie tylko ani przez chwilę nie uwiodła go wizja lepszego świata, którą roztaczali komuniści, ale też nie dał się zaklasyfikować w żadnym środowisku, z którym współpracował. W każdym z nich był najbardziej wyrazistą postacią. Felietonista „Tygodnika Powszechnego” potrafił publicznie wypowiadać się wbrew linii macierzystej redakcji; peerelowski poseł śmiało wyrażał w sejmie swoją dezaprobatę dla socjalizmu; publicysta „Kultury” dyskutował ostro na jej łamach z najważniejszym piórem tego paryskiego miesięcznika – Juliuszem Mieroszewskim; autor związany z prasą katolicką wysyłał listy do prymasa Polski, próbując wpłynąć na kształt jego publicznych wystąpień. Zarówno swoimi wypowiedziami, jak i zachowaniami – prowokował i wytrącał z równowagi, a z drugiej strony był stale gotowy do rozmowy. Organiczna niezależność pozwalała mu patrzeć zawsze własnym okiem i mówić własnym językiem.

Realizacja autobiografii intelektualnej – ukazującej linię myślową całego życia Stefana Kisielewskiego – była wyzwaniem. Oznaczała zmierzenie się z niezwykle bogatą spuścizną, obejmującą publikacje prasowe (krajowe i zagraniczne), dzienniki, powieści, wywiady radiowe, mowy sejmowe, ale także teksty niepublikowane wcześniej – listy, przemówienia z zebrań Związku Literatów Polskich, wypowiedzi zarejestrowane przez agentów SB. Zestawienie ich obok siebie, w formie opowieści o całym życiu, pokazuje obraz Kisiela wolny od stereotypów – po raz pierwszy w pełnym wymiarze.

Nikt dotąd nie pokusił się o wyciągnięcie esencji z tak ogromnego dorobku, mimo że otwiera to nowe możliwości zrozumienia polskiej historii XX wieku. Stefan Kisielewski w unikatowy sposób na bieżąco komentował wszystkie najważniejsze wydarzenia, a jego świadectwo układa się w pełną opowieść o polskim zniewoleniu i mozolnym wychodzeniu z komunizmu. I nie tylko świadectwo; na każdym etapie przedstawiał konkretne diagnozy, propozycje, rozwiązania – w tekstach publikowanych, ale również w listach do znajomych pisarzy, polityków, duchownych, podczas zakulisowych działań, kiedy podejmował próby kolejnych przedsięwzięć albo spotykał się z czytelnikami i bez ogródek omawiał kwestie związane z historią i aktualną sytuacją kraju.

Jego skuteczność najłatwiej ocenić na poziomie jednostki – setki czytelników wyrażały w listach do Kisiela wdzięczność za to, że pomaga im zachować normalność w pełnej absurdów rzeczywistości. Istniał obok systemu, mimo że w jego strukturach: czekał na wydanie paszportu, by móc wyjechać, a jego teksty podlegały cenzurze – ale nie dał się zniewolić. I sam siebie potrafił zdefiniować: „Nawet w domu szaleńców winien się znaleźć choćby jeden normalny, patrzący jakby okiem z zewnątrz i próbujący postawić diagnozę postępującej ogólnej choroby”.

Zachowanie wewnętrznej niepodległości wymagało odwagi. Odwagi pisania ze świadomością wiszącej nad powstającym tekstem cenzury, wypowiadania niepopularnych opinii, a także obstawania przy swoim zdaniu. Zygmunt Hertz pisał w liście do Czesława Miłosza w 1971 roku: „Kisiel wyjechał trzy dni temu. Kisiel nieznośny, złośliwy, pikujący, uparty, przekorny. Wszystko mu darowuję i odpuszczam [...]. Gdyby nie był taki tutaj, nie byłby tam taki. To jedyny naprawdę odważny człowiek w tym ponurym nadwiślańskim kraju”.

Stefan Kisielewski nadal wzbudza emocje. Młodzi ludzie cytują jego wypowiedzi w zawziętych dyskusjach internetowych. Nikomu nie uda się jednak zawłaszczyć jego postaci – Kisiel zabezpieczył się przed tym, pisząc: „Jestem sceptykiem wobec wszelkich ideologii politycznych poza patriotyzmem”. Z drugiej strony niektóre poglądy Kisiela traktowane są z przymrużeniem oka – przypisuje mu się ślepe zapatrzenie w kapitalizm. Każde jego przekonanie wynikało jednak z głębokiej analizy i obserwacji różnych czasów i systemów. Na dodatek wszystko poddawał stałej falsyfikacji, niczego nie przyjmował za raz ustaloną i niepodważalną prawdę, a jego walka – mimo że w większości przypadła na czas zmagania się z systemem komunistycznym – okazuje się uniwersalna. W swojej filozofii wyprzedził swój czas; przestrzegał przed „robieniem z patriotyzmu maczugi, za pomocą której unieszkodliwia się odstępstwa od linii politycznej”; namawiał, by historia nie była „jednym z narzędzi aktualnych działań politycznych”.

W grudniu 1979 pisał w felietonie: „Żebyście Wy wiedzieli, jak dotkliwie obrzydła mi już własna, błazeńska maseczka i produkowane zastępczo a metaforycznie grymasy! Jak nienawidzę własnej pozy żartownisia!”. Minęło ponad 40 lat, a mimo to nie do końca udało mu się od niej wyzwolić – maska błazna majaczy w tle za każdym razem, gdy ktoś rozpoczyna rozmowę o Stefanie Kisielewskim. Czas na odsłonięcie twarzy.

Małgorzata Sopyło

PROLOG

Niewątpliwie należy stale kruszyć kopie. O co? Choćby o cokolwiek. Dlaczego? [...] Otóż zawsze byłem przekonany o tym, że jedyną drogą do rozumienia życia, prawdy, pracy, postępu i do wkroczenia na właściwe tory myślowe jest ciągły niepokój, ciągłe poszukiwanie, ciągły konflikt. Prawda świata jest jedna, lecz odradza się ona wciąż pod coraz to innymi postaciami i ciągle na nowo trzeba ją odkrywać. Aby wykryć w zmienności niezmienną zasadę, trzeba najpierw uświadomić sobie samą zmienność, do tego zaś potrzebny jest właśnie wewnętrzny niepokój, esprit de contradiction1, zdolność do siania fermentu i do wynajdywania dziur w tym, co jest na pozór całe. Ferment, konflikt, ustawiczny krytycyzm, skłonność do ciągłej rewizji poglądów własnych i cudzych – oto jedyna droga do odnalezienia niezmiennej zasady świata. Jeśli bowiem formy życia wciąż się zmieniają, to chcąc zachować swój stosunek do życia niezmieniony, musimy podążać za zmianami. [...]

Impuls ruchu intelektualnego, impuls pozwalający nam zachować mózg w takim stanie, aby móc stale widzieć istotę spraw mimo ich zmieniających się form, impuls taki, powtarzam, uzyskać możemy tylko – przez walkę. Walka z życiem to jedyna postawa pozwalająca nam to życie zrozumieć; kto z czymś walczy, ten owo coś rozumie. [...] Ciągły konflikt z życiem jest najprawdziwszą gwarancją tego, że się żyje, jest gwarancją, że się bierze w życiu udział i że się ma do życia stosunek niezmiennie intensywny. Zastój, bezruch jest zapowiedzią degeneracji i śmierci, nie wolno ani przez chwilę odpocząć, ani na chwilę nie należy zawieszać wewnętrznego krytycyzmu; już na drugi dzień po zwycięstwie swojej sprawy trzeba się domagać rewizji nowego stanu rzeczy – każde spoczęcie na laurach grozi zmarnowaniem zwycięstwa.

Tak więc pewność uzyskać można przez nieustanne wątpliwości, prawdę poznamy poprzez próby ciągłego jej negowania i podważania, niezmienność postawy zapewnić sobie możemy przez skłonność do ustawicznej zmiany, spokój uzyskujemy przez walkę, jedność zasady zaś – przez mnogość jej wcieleń. [...]

Gdy widzę, że wszyscy są zgodni co do jakiejś sprawy, a jeden tylko się sprzeciwia, oczywiście całe zainteresowanie i uwagę skupię właśnie na tym jednym. Bo: jeśli nie ma on racji, to racja posiadana przez wszystkich innych tym silniej się na tle jego braku racji uwypukli, jeśli zaś ma rację, to niewątpliwie trzeba go poprzeć.

[75]

DOJRZALEC (1911–1933)

Urodziłem się jeszcze w Rosji carskiej, bo w Warszawie w 1911 roku, ale cała młodość i początek wieku dojrzałego upłynęły w Polsce suwerennej, w Polsce naprawdę po 123 latach rozbiorów zjednoczonej i wolnej.

[253]

Jako dziecko byłem bardzo wrażliwy i nerwowy. [...] Najsilniej utrwalił mi się w pamięci okres 1914–1917, który spędziłem w Zakopanem. [...] Rodzice bowiem byli bardzo „zajęci” wojną. Ojciec był w Legionach, a później ogromnie czynny w POW, matka była nauczycielką w Dąbrowie Górniczej i też zapaloną działaczką2. Po prostu nie mieli na mnie czasu i zostawili mnie w Zakopanem w pensjonacie dla dzieci, prowadzonym przez panią Niewińską, matkę późniejszej posłanki z PPS-u, Zofii Praussowej. Zakopane wryło mi się wtedy w pamięć i „w krew” – kult Podhala, gdzie przez wiele lat potem wracałem, pozostał mi na całe życie. Pamiętam też dokładnie zabawną historię, że gdy rodzice postanowili wreszcie mnie „przejąć”, jechałem do Krakowa z Zakopanego sam (trwało to wtedy całą noc) pod opieką nieznajomego oficera austriackiego, który poił mnie czarną kawą i karmił sucharami... To był początek 1918 roku. [...] Potem już potoczyło się normalne warszawskie dzieciństwo w rodzinnym domu.

[260]

Pamiętam – jako dziecko jeszcze oczywiście – rozbrajanie Niemców w 1918 roku. Było to zresztą zabawne, ponieważ [...] Niemcy ze śmiechem oddawali broń i zdejmowali odznaki. Pamiętam także huk armat spod Radzymina w 1920 roku, w sierpniu. I jeszcze jedno mi utkwiło w głowie: jak prowadzono Nowym Światem jeńców, jakichś takich mongolskich, z dwugarbnymi wielbłądami. Dziecku taka rzecz się wbija do głowy.

[253]

Pamiętam sierpień 1920 w Warszawie (miało się wtedy dziewięć lat!), pamiętam zabójstwo Narutowicza i przewrót majowy, pamiętam, co pisał Stroński3, a co Stpiczyński4, widziałem Piłsudskiego i Paderewskiego, znałem Perla5 i Daszyńskiego6, Moraczewskiego7 i Witosa8.

[109]

W roku 1921, kiedy miałem dziesięć lat, nagle wpadłem na to, że muszę się uczyć muzyki. Bardzo to zdziwiło moich rodziców. Matka pochodziła z Warszawy, ojciec z Rzeszowa, ani w tej, ani w tej linii nigdy żadnych zainteresowań muzycznych nie było, tak że uznali to za jakiś wyskok. A ja zdobyłem sobie „zasady muzyki” Zawirskiego9 i zacząłem się sam uczyć – narysowałem na papierze klawiaturę, pukałem w nią palcami. Rodzice się wzruszyli i wreszcie w 1923 roku, chociaż nie było w domu instrumentu, zaczęli mnie uczyć muzyki. [...]

W 1926 roku (byłem wtedy w gimnazjum), rodzice postanowili, żebym zdawał do konserwatorium. Skonsultowali się ze starym swoim znajomym (to znaczy – młodym, ale dawnym), którego ja też znałem od dzieciństwa – z profesorem Jerzym Lefeldem. On się bardzo zdziwił, że dotąd nie grałem Bacha, powiedział, że „to jest konieczne”, więc się szybko nauczyłem jakiejś Inwencji Bacha [...], no i przystąpiłem do egzaminu. Ale go nie zdałem. Był to wielki zawód. Pomyślałem, że może by grać na skrzypcach. Kupiłem jakieś bardzo tanie skrzypce, były oczywiście okropne i kiedy zacząłem piszczeć, ojciec się wściekł, kazał tego zaniechać. Wobec czego dalej grałem na swoim pianinie, ale już pod kierunkiem Lefelda. I w 1927 roku drugi raz przystąpiłem do egzaminu. [...] Zdałem go. [...]

W roku 1929 zdałem maturę i jesienią tego roku zapisałem się na teorię specjalną do profesora Piotra Rytla. [...]

Tymczasem w 1930 roku powstała sławna Akademia10. Przyszedł kierownik działu muzyki w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, Janusz Miketta, i przeprowadził reformę. Podzielił Konserwatorium na dwie szkoły: na szkołę średnią, której dyrektorem został przybyły z Paryża kompozytor Eugeniusz Morawski, i na szkołę wyższą, której rektorem został [Karol] Szymanowski. [...] U Rytla, chociaż chodziłem dopiero na harmonię i kontrapunkt, zacząłem też komponować. Napisałem mazura na fortepian [...].

Jednocześnie w 1931 roku zacząłem pisywać recenzje do dziwnego dwutygodnika „Echo Tygodnia”. [...] Prawdę mówiąc, chyba nikt tego pisma nie czytał, ale były to moje pierwsze muzyczne recenzje. Szykowałem się, że po skończeniu teorii u Rytla przejdę do Akademii. „Namówiłem się” nawet z profesorem [Kazimierzem] Sikorskim, że wstąpię do niego na kompozycję, kiedy nagle w 1932 roku nastąpił wielki krach. Do ministerstwa przyszedł nowy kierownik muzyczny – „wizytator”, jak mówiono, Witold Maliszewski, uczeń [Aleksandra] Głazunowa i [Nikołaja] Rimskiego-Korsakowa, porządny człowiek, ale wielki konserwatysta, profesor Witolda Lutosławskiego11 zresztą. Zlikwidował on Akademię. [...] Szalenie byłem tym rozgoryczony.

Postanowiliśmy zorganizować strajk uczniów w obronie Akademii. W komitecie strajkowym był Franciszek Doleżal – klarnecista, kompozytor Roman Maciejewski i ja. A popierali nas studenci Akademii – [Maria] Dziewulska, [Roman] Palester i inni. Ten strajk był bardzo burzliwy. Pamiętam, że chodziliśmy po klasach i wypraszali uczniów. Dramatyczna historia zdarzyła się w klasie czytania partytur profesora [Tadeusza] Joteyki, który zaczął błagać nas, by strajku zaniechać, że narażamy na szwank istnienie Konserwatorium, ale my bez litości uczniów powyrzucaliśmy. Strajk [...] skończył się, oczywiście, źle. Minister WRiOP powołał komisję dyscyplinarną, która miała ukarać strajkujących. [...] Dostałem zawieszenie na trzy miesiące i naganę.

[239]

Z domu wyniosłem zamiłowanie do literatury i polityki, kult Piłsudskiego, który potem próbowałem przezwyciężać (właściwie jednak bezskutecznie), niechęć do poetów grupy „Skamander”, których Ojciec uważał za utalentowanych spłyciarzy i spryciarzy. [...] Nigdy natomiast nie podzielałem ojcowskiego „socjalizmu”. Ojciec uważał się za socjalistę, choć był zagorzałym (i proroczym) przeciwnikiem komunizmu. Ja natomiast nigdy i w żadnej formie nie opowiadałem się za ruchem socjalistycznym, choć uczuciowo przywiązany byłem do przyjaciół Ojca, działaczy starej PPS. [...] Największe jednak wrażenie z przyjaciół Ojca wywarł na mnie wielki krytyk i nieugięty polemista Karol Irzykowski12 – znałem go od mojego najwcześniejszego dzieciństwa i uważam się za jego duchowego ucznia, choć on za życia pewno wcale o tym nie wiedział.

Jeśli chodzi o wpływ ówczesnych wybitnych pisarzy, to przede wszystkim entuzjazmowałem się publicystami, i to ostrymi, polemicznymi, bez względu na kierunek polityczny. Miałem do publicystyki, do artykułów polemicznych stosunek bezinteresowny, jak do dzieł sztuki. Zaczytywałem się, pamiętam, artykułami, od prawicy do lewicy [...] – marzyłem, żeby kiedyś tak pisywać.

[...] Jako swoje najwłaściwsze powołanie widziałem już przed wojną niezależną, samodzielną publicystykę polityczną: chciałem być „wolnym strzelcem” gazeciarskim, czymś w rodzaju Mackiewicza13.

[260]

Startowałem w Legionie Młodych14. Piłsudski zaczął mnie okropnie denerwować. [...] On już miał wtedy bzika. Z ojcem się kłóciłem i tak dalej. Niemniej komuniści to był zupełny absurd, to była właściwie maleńka grupa. [...]

W Legionie Młodych były tendencje szalenie lewicowe i ateistyczne, natomiast przy komendzie głównej było Seminarium Prądów Ideowych, które prowadził, o dziwo, Stefan Żółkiewski15. Tematem był nacjonalizm, każdy miał zreferować nacjonalizm jednego kraju. Ja wybrałem nacjonalizm polski. Trzeba było materiałów – tych materiałów właściwie nie było, książek [Jana Ludwika] Popławskiego, [Zygmunta] Balickiego, [Romana] Dmowskiego nigdzie nie było. I ja się poznałem z takim facetem, [Wojciechem] Kwasieborskim [...], który był przyjacielem niejakiego Bolesława Piaseckiego16, bardzo młodego wówczas, i on mi zaczął mówić o tym wszystkim, co dla mnie było nowością, bo u nas w domu Dmowski to była najgorsza zaraza, ohyda i tak dalej. Przyniósł mi książki – Dmowskiego, Balickiego, takie grube. Ojciec mało nie padł trupem, jak zobaczył, co ja czytam, matka szału dostała. A mnie to szalenie zaciekawiło, bo geopolitycznie i historycznie to były, w porównaniu z tym, co pisał Piłsudski [...], całe stosunki polsko-niemieckie. I w tym kierunku jakoś szedłem – raczej w prawo niż w lewo.

[283]

W 1934 roku otrzymałem dyplom teorii na wyższym kursie. [...] I w tymże roku poszedłem na dwanaście miesięcy do wojska. Po powrocie z wojska, jesienią 1935, wstąpiłem na kompozycję do Sikorskiego, który już otrzymał wówczas tę klasę. Dalej byłem też u Lefelda na fortepianie. Zaczęło się również moje intensywniejsze życie krytyka muzycznego. Zostałem mianowicie zaproszony przez Bronisława Rutkowskiego do dwumiesięcznika, później miesięcznika, „Muzyka Polska”.

[239]

W listach do koleżanki Barbary Piwowar17

Nie odpisywałem tak długo, prawdę mówiąc, z lenistwa; za to jak się już raz wziąłem, to mogę od razu wysłać tuzin kartek. Do konserwatorium, jak wiesz, nie zdałem, ale „grunt się nie przejmować”. Egzamin odbywał się w sali, gdzie siedzieli wszyscy zdający. Na estradzie stał fortepian, a obok estrady siedzieli profesorowie. Cały egzamin trwał dziesięć minut. Spodziewam się, że zdam na przyszły rok. W szkole wiedzie mi się nieźle (z łaski nowego księdza byłem już raz za drzwiami). [...] Przez belfra od chemii zostałem mianowany „niepoczytalną stworą” (!).

Warszawa, 11 października 192618

Wymawiałaś mi, że Ty zdałaś maturę, a ja nie zdałem do konserwatorium, tymczasem ja zdałem, i to na III rok kursu średniego. Już od paru tygodni chodzę do konserwatorium. Mam razem ze szkołą dużo roboty, ale jakoś sobie daję radę. Profesor [...] powiedział, że mam „źle ustawioną” rękę i zaczął ze mną od ABC, ale teraz już jest dobrze i idę naprzód.

Warszawa, 31 października 1927

Po przyjeździe do Warszawy wziąłem się energicznie do grania i z początku szło mi tak fatalnie, że byłem tym dosyć zmartwiony. Po kilku dniach jednak ręce mi wróciły do normy, a obecnie jest już lepiej niż przed wyjazdem. Grywam dużo – cztery–pięć godzin dziennie, ale będę musiał z tym skończyć, bo zaczyna się szkoła. Dzisiaj było zaczęcie roku szkolnego: pomaszerowaliśmy do kościoła, wysłuchaliśmy nudnego kazania, wróciliśmy do szkoły, dyrektor powiedział tylko parę słów (na szczęście) i koniec. Jutro już zaczynają się lekcje. Koledzy przywitali mnie nadspodziewanie serdecznie, rzucali mnie w górę z racji imienin, aż byłem w strachu o moje szacowne kości. [...] Prócz grania czytam Nietzschego, którego kilka książek wykryłem w naszej bibliotece, i chodzę do Łazienek.

Warszawa, 3 września 1928

Uczę się, maturę mam „w kieszeni” (tak przynajmniej twierdzą moi koledzy, choć z drugiej strony ojciec mówi, że nie zdam). W konserwatorium idzie mi w tym roku nadspodziewanie dobrze i mój profesor jest ze mnie bardzo zadowolony; mówi, że na pewno będę muzykiem. Występowałem na koncercie uczniów konserwatorium. Grałem koncert Mozarta dosyć dobrze. Wszystko razem jednak zajmuje mi wściekle dużo czasu: o czytaniu na przykład książek nie ma mowy. Po maturze i egzaminach w konserwatorium wybieram się na samodzielną wycieczkę. Nastąpi to prawdopodobnie w połowie czerwca. Wybieram się na wystawę do Poznania19, a potem albo na Pomorze, albo do Krakowa.

Warszawa, 16 marca 1929

Przede wszystkim muszę sprostować Twoje fałszywe pojęcia tyczące się mnie. A więc: 1) nie jestem wcale ani bardziej poważny, ani bardziej elegancki, niż byłem w Bukowinie; 2) wcale nie mam przewrócone w głowie maturą i nigdy nie zgodziłbym się, żebyś mnie tytułowała per „pan”; 3) matury wcale nie zdam świetnie, lecz przeciętnie, bo po pierwsze – nie mam za dużo czasu, żeby się zbytnio obkuwać, a po drugie – wcale mi na tym nie zależy.

Sprostowawszy Twoje najbardziej rażące „herezje”, mogę teraz opowiedzieć Ci, co u mnie słychać. Otóż maturę pisemną już zdawałem; pierwszego dnia był polski. Pisałem temat: „Jakie zasługi Słowackiego otworzyły przed nim podziemia Wawelu?”. Temat był dosyć łatwy, zdaje się, że napisałem go dobrze. Drugiego dnia był niemiecki – beznadziejnie łatwe i głupie opowiadanie, które, zdaje się, też napisałem nieźle. Trzecim egzaminem, który zdawałem, była matematyka; oba zadania (jedno z geometrii wykreślnej, drugie z algebry) wyjątkowo łatwe – tak że nawet ja je zrobiłem. [...] Z algebry było zadanie nieco trudniejsze, więc musiałem nieco ściągać. W ogóle ściąganie jest u nas na porządku dziennym. Widzisz więc, że choć nie zdałem „świetnie”, jednak jakoś wylazłem i prawie na pewno będę „dojrzalcem”. [...]

W konserwatorium mam egzamin 31 maja. Po egzaminie w czerwcu jadę ze szkołą na wystawę do Poznania; tam mam zamiar odłączyć się od wycieczki i pojechać na trochę nad morze. Prócz tego jestem zaproszony do Buska (na „Górkę”) i przez jedną pannę do Krakowa.

Warszawa, 11 maja 1929

Maturę zdałem, jestem więc „dojrzalcem”. Postanowiłem na przyszły rok wstąpić na uniwersytet na polonistykę. Na egzaminie w konserwatorium urządzono wielką rzeź, bo konserwatorium ma być od przyszłego roku szkołą zupełnie bezpłatną, ale za to będą obostrzone wymagania. Z mojej klasy wylano dwie osoby. Ja dostałem czwórkę, ale zostawiono mnie na tym samym roku. Na przyszły rok wezmę się do muzyki na serio.

Warszawa, 1 czerwca 1929

Byłem w Pieninach, które są śliczne, ale takie małe, że w ciągu pięciu dni pobytu byłem na każdym ważniejszym szczycie (Sokolica, Czertezik, Czerwona Skała, Trzy Korony) po dwa–trzy razy. W końcu spotkała mnie głupia przygoda, bo zgubiłem portfel z pieniędzmi i musiałem cały dzień bez jedzenia maszerować do Bukowiny. Była to „morowa” przygoda.

W Tatrach byłem parę razy [...]. Najprzyjemniejsza była wycieczka samemu: byłem w górach pięć dni, a przemokłem do nitki z dziesięć razy. Byłem na Rysach, Kościelcu, Świnicy, Zawracie etc. Wyobraź sobie, że odkryliśmy drogę z Hali Gąsienicowej do Bukowiny trwającą trzy godziny. W ogóle bardzo zasmakowałem w wycieczkach i na przyszłe lato chcę wybrać się w Tatry na dłużej.

Warszawa, 17 września 1929

Mam teraz dużo roboty. Właściwie mniej pracuję na uniwersytecie, a więcej w konserwatorium. Teraz w moich zamiłowaniach muzycznych dokonuje [...] się zwrot, mianowicie mniej mnie interesuje gra na fortepianie, a więcej teoria muzyki i kompozycja. Uczę się harmonii specjalnej, bardzo ciekawej nauki. Próbuję też komponować (choć mój profesor [Piotr Rytel] wykrzywia się na te kompozycje).

W uniwersytecie chodzę na pięć godzin tygodniowo wykładów, bo uważam, że w ogóle wykłady to marnowanie czasu i lepiej się uczyć samemu z książek. Z tych pięciu godzin dwie są obowiązkowe (proseminarium z historii literatury), zaś trzeci jest to bardzo ciekawy wykład „Filozofia nowożytna”, który prowadzi profesor [Władysław] Tatarkiewicz. Mówi on tak pięknie i ciekawie, że nie opuściłem jeszcze żadnego jego wykładu. [...]

Na uniwersytecie bardzo mało utrzymuję stosunków koleżeńskich. Panuje tam straszne rozpolitykowanie: ciągłe wiece, wybory, bójki, demonstracje. Nawet praca w kołach przenosi się na płaszczyzny polityczne. Ja sam omal nie miałem pojedynku (!) z korporantem, któremu zbyt szczerze powiedziałem, co myślę o korporacjach.

Warszawa, 18 grudnia 1929?

Ja teraz [...] wlazłem po uszy w muzykę. Uniwersytet jest beznadziejnie nudny, nauka formalistyczna. Sądzę, że gdyby zebrać samą „istotę rzeczy”, którą trzeba wykonać w czasie studiów uniwersyteckich, to starczyłoby tego na 2–2,5 roku. A tutaj formalistyka, seminaria, proseminaria, wykłady... jedno nudniejsze od drugiego.

Warszawa, 16 lutego 1930

Nie odpisałem Ci od razu, bo miałem bardzo „gorący” okres egzaminów; jeszcze się ten okres nie skończył, ale już najważniejsze egzaminy mam za sobą. Zdałem więc w konserwatorium egzamin z fortepianu (na czwórkę) i ukończyłem solfeggio20 (też czwórka). Pozostał mi jeszcze egzamin z harmonii, który zdaję 3 czerwca. W uniwersytecie zdawałem dotąd jeden egzamin: kolokwium z proseminarium historii literatury. Jestem strasznie dumny, bo dostałem piątkę, a egzaminatorka, kierowniczka seminarium pani [Zofia] Szmydtowa, słynie z surowości. [...]

Ostatni Twój list był napisany tak okropnie, że jakieś 30 procent treści pozostało dla mnie tajemnicą. [...] Dowiedziałem się, że jesteś zwolenniczką „ideologii” marszałka Piłsudskiego. Może mnie poinformujesz, na czym ta „ideologia” polega, bo ja dotąd ani w czynach, ani w wynurzeniach marszałka doszukać się jej nie mogę.

Warszawa, 24 maja 1930

Mam [...] nadzieję, że zobaczymy się jeszcze w tym roku w Warszawie. Umiem już prawie tańczyć (tylko nie mogę się nauczyć bostona – to jakiś diabelski wymysł). Mam jednak już tego tańczenia zupełnie dosyć, tak że na karnawał chyba resztki mojego zapału się ulotnią. Pracuję sporo nad muzyką, natomiast na uniwersytecie rozpróżniaczyłem się z kretesem. Jestem teraz właściwie na filozofii, ale jeszcze nie całkiem zerwałem stosunki z polonistyką. Tatarkiewicz przyjął mnie do swego seminarium, a w czerwcu mam zdawać egzamin z historii filozofii powszechnej. Ale w ogóle moje zainteresowanie uniwersytetem maleje, a muzyką rośnie. Wyobraź sobie, że jestem już panem profesorem – bo mamy w konserwatorium kurs pedagogiczny i każdy z uczniów jest obowiązanym uczyć jednego bachora na fortepianie.

Warszawa, 20 grudnia 1930

W ostatnich czasach żyłem dosyć intensywnie i niejednostronnie, chociaż roboty mam masę. Wyobraź sobie, że nawet zawadziłem o politykę, a właściwie o politykę rasową, to jest o sprawę owych antyżydowskich rozruchów21. Byłem nawet w konserwatorium „przywódcą” opozycji przeciw zielonym wstążeczkom22, która to opozycja liczyła wraz ze mną pięć osób. Zresztą, w konserwatorium cały ruch przedstawiał się anemicznie, nic więc dziwnego, że i opozycja była anemiczna.

Warszawa, 23 grudnia 1931?

Uniwersytet rzuciłem (chodzę tylko jako wolny słuchacz na seminarium estetyczne Tatarkiewicza). W konserwatorium chodzę na fortepian (nic nie robię) oraz jestem w klasie wyższej kompozycji profesora Kazimierza Sikorskiego. Nazwisko Ci zapewne nic nie mówi, ale w warszawskim światku muzycznym jest ono głośne, gdyż profesor Sikorski jest sztandarowym człowiekiem tak zwanych modernistów i znakomitym pedagogiem. Kiedy w zeszłym roku wylano z konserwatorium wszystkich nowoczesnych muzyków (Szymanowski, [Grzegorz] Fitelberg, [Ludomir] Różycki), chciano wylać i jego, ale uczniowie zorganizowali dwudniowy blisko strajk (a właściwie zorganizowałem go ja wraz z jeszcze jednym kolegą). W końcu Sikorski został, ale od tego czasu ja otrzymałem dwie „nagany z ostrzeżeniem wydalenia”, wciąż wiszę na „czarnej liście” i chcieliby mnie wylać jako „element niespokojny” (dosłowne wyrażenie rektora). Komponuję dużo, nowocześnie (fałszywie), podobno dobrze się zapowiadam. Mógłbym już dostać dyplom ukończenia teorii w konserwatorium, ale ja chcę skończyć kompozycję (jeszcze dwa lata).

Poza tym „pracuję społecznie”, jestem w zarządzie Bratniej Pomocy [uczniów konserwatorium] „kierownikiem sekcji dochodów niestałych” (czytaj: deficytów niestałych), to znaczy urządzam bale, koncerty, zabawy etc. Poza tym prowadziłem wielką kampanię o wprowadzenie Żydów do Bratniej Pomocy, kampanię zakończoną pomyślnie, choć nie obyło się bez rozmaitych zgrzytów, awantur etc. Słowem jestem w konserwatorium osobą „głośną” (niekoniecznie w pochlebnym znaczeniu).

Przyszłość przedstawia mi się mniej zagadkowo; po ukończeniu konserwatorium mam zamiar śladami całego szeregu młodych kompozytorów postarać się o stypendium i wyjechać do Paryża, gdzie jest teraz główne źródło muzyki współczesnej. Co potem? Jeszcze będzie dość czasu na myślenie o tym. W każdym razie w muzykę zabrnąłem po uszy i chyba w niej pozostanę (zresztą zobaczymy). W ogóle wpadłem teraz w jakiś wir najrozmaitszych prac, zajęć, sporów, no i nie ma co ukrywać – zabaw, tak że żyję dość chaotycznie, ale za to prędko.

Warszawa, 23 grudnia 1932?

Pracuję sporo w konserwatorium z dość dobrym skutkiem. Mój profesor kompozycji [Kazimierz Sikorski], który jest poważnym autorytetem, wyraża się o mnie z wielkim uznaniem. Nazwał mnie nawet „jednym z najzdolniejszych młodych kompozytorów”. Możesz sobie wyobrazić, jak mi nos podniósł się do góry. No, ale co z tego, kiedy moje kompozycje dotąd leżą w szufladzie.

Warszawa, 13 kwietnia 1933[83]

BUNT (1934–1939)

Nigdy nie zapomnę, jak miałem lat 23 i zaprowadzili mnie do [Jerzego] Giedroycia Małcużyński23 i Pawełek Zdziechowski24 [...]. Przyszliśmy do Giedroycia, który był przepiękny – przystojny młody redaktor, szalenie kurtuazyjny. I mówi Małcużyński: „To właśnie pan Kisielewski Stefan, nasz kolega, świetnie pisze o muzyce, mógłby pisać w «Buncie Młodych», bo nie ma działu muzycznego”, a Giedroyc mówi: „No wie pan, ja zupełnie się na muzyce nie znam, bo mi słoń nastąpił na ucho i ja w ogóle niczego nie słyszę, ale jestem pewien, że pan będzie pisał znakomicie”25.

[283]

Redaktor [Jerzy Giedroyc] kochał starcia dyskusyjne i polityczne „bomby”, lubił też wówczas udzielać łamów przeciwnikom ideologicznym. [...] W takim to piśmie zacząłem pełen zapału popełniać artykuły i literackie recenzje; główną ich ideą była obrona autonomii kultury i sztuki przed wszelkiego rodzaju totalitaryzmami. [...]

W lipcu 1937 jechałem na sześciotygodniowe ćwiczenia wojskowe do mojego pułku: był to 85 pułk piechoty w Nowo [Nowej] Wilejce, zwany Pułkiem Strzelców Wileńskich, a przynależny do 19 Dywizji Piechoty, oficjalnie „litewsko-białoruskiej”. Przed wyjazdem poprosiłem Giedroycia, aby przysłał mi do koszar numer „Buntu Młodych”, w którym miał się ukazać mój artykuł.

I oto nastąpiła tragikomedia. W Nowo Wilejce trafiłem do kompanii kapitana U., który bardzo mnie nie lubił, bo kiedyś na pokazowych ćwiczeniach w kompanii podchorążych skrytykowałem jego sposób dowodzenia – do szczerej dyskusji zachęcał nas zresztą wówczas szef wyszkolenia pułkownik [Tomasz] Obertyński. I oto kapitan U., wykorzystując powszechną wówczas w kresowych pułkach obawę przed propagandą komunistyczną, przesłał nadesłany do mnie numer „Buntu Młodych” do oficera wywiadowczego pułku jako, sądząc po tytule, ulotkę komunistyczną. Wezwany na przesłuchanie z trudem nakłoniłem tegoż oficera, „kapitana X”, aby rozpieczętował egzemplarz pisma i przeanalizował jego treść. Wybroniłem się, lecz widocznie nie ze wszystkim, bo do wybuchu wojny pozostałem już plutonowym podchorążym... Być oskarżonym o komunizm z winy Giedroycia – duża rzecz!

[183]

W 1938 roku wyjechałem wreszcie do Paryża. [...] Przez te pół roku w Paryżu komponowałem samodzielnie i napisałem tam Symfonię, Koncert na orkiestrę i szereg drobiazgów fortepianowych.

[239]

Moje przedwojenne życie paryskie, czyli wyprawa nad Sekwanę po rzekome studia muzyczne, to było zaledwie pół roku, obgryzione od początku i od końca przez niejakiego Hitlera. Zaczęło się bowiem od konferencji w Monachium (29 września 1938), gdzie spietrani i bezrozumni Zachodniacy oddali temuż Hitlerowi bez gadania czeskie Sudety, skończyło się zaś na zajęciu przez Niemców Czechosłowacji w połowie marca 1939. A więc między jednym a drugim skokiem strasznego malarza z wąsikiem studiowało się w Paryżu muzykę, należąc do tamtejszego Stowarzyszenia Młodych Polskich Muzyków w ostatniej jego, przedwojennej fazie. [...]

W obroty zaraz wzięła mnie Grażyna26, zawiozła na Pola Elizejskie, pokazała plac Concorde, Madeleine, parlament, wieżę Eiffla, wszystko, co trzeba na pierwszy raz. Paryż wydał mi się brudny i melancholijny (!), na ulicach okropnie śmierdziało benzyną, a gazowe, ciemne latarnie na Champs-Élysées wręcz szokowały. Grażyna uspokoiła mnie, że się jakoś przyzwyczaję, po czym poszliśmy na obiad. Kuchnia mnie zachwyciła, wino wprawiło w euforię, nieskończona ilość przeróżnych bistro i kafejek po drodze dokonała reszty. W Polsce była wtedy polityka deflacyjna, złoty, oparty na parytecie złota, stał wobec nędznawego franka wysoko, forsy ojcowskiej miałem więc jak lodu i nikomu na kieliszek chleba czy ostrygi (których sam nie jadam) nie żałowałem. To pogodziło mnie szybko z dziwnym i obcym Paryżem. [...]

[Prezes Stowarzyszenia Młodych Polskich Muzyków w Paryżu Antoni] Szałowski pomógł mi wynająć bardzo twardy fortepian Pleyela (uwielbiam twarde fortepiany), a radca ambasady polskiej niejaki Jan Lechoń27 – wyrobić ulgową carte d’identité28. I wreszcie nadszedł dzień, gdy Szałowski zaprowadził mnie do słynnej Nadii Boulanger, u której miałem pobierać dalszą naukę kompozycji.

Zaczęło się fatalnie, bo spóźniliśmy się na międzynarodową lekcję polegającą na śpiewaniu chórem chorałów Bacha [...]. Wśród tłumu Japończyków, Amerykanów i licho wie kogo jeszcze usiedliśmy z Szałowskim wspólnie na jednym dostawianym krzesełku. Nie szły mi chorały, morzyło mnie wypite wino, postać dyrygującej Nadii dwoiła się w oczach, i oto nagle usłyszałem huk spadającego ciała. Było to moje własne ciało, bo zdrzemnąłem się i spadłem z krzesła. [...] Niezadługo jednak nastrój poprawił się. Poszliśmy do gabinetu Nadii, pokazałem jej moją dyplomową Uwerturę, pisaną u Sikorskiego w 1937 roku, Kwartet smyczkowy oraz Trio dęte. Z punktu zaczęła grać i śpiewać, podobało jej się wyraźnie, ale powiedziała, że mnie uczyć nie będzie, że może mi dać jedną tylko lekcję, bo... za tydzień wyjeżdża na rok do Ameryki. We mnie jakby piorun strzelił, ale nie było wyjścia.

Napisaliśmy potem z Panufnikiem29 list do [Igora] Strawińskiego, czy nie zechciałby udzielać nam lekcji, ale odpisał grzecznie i szybko, że niestety złamany jest śmiercią córki i że... wyjeżdża do Ameryki. I w ten sposób wyszło, że w ogóle nie brałem w Paryżu lekcji muzyki, komponując samemu, chodząc na koncerty, do opery i na wino.

[...]

Z początkiem roku 1939 nastroje zaczęły się jednak psować. W Paryżu zapanowała histeria antypolska, mnie i [kompozytora Michała] Spisaka chciano nawet kiedyś wyrzucić z metra za polską rozmowę. Francuzi mieli pretensje do [polskiego ministra spraw zagranicznych Józefa] Becka, że jest rzekomo proniemiecki30, a jednocześnie (bardzo nielogicznie), że zadziera z Niemcami o Gdańsk. [...]

Zajęcie w połowie marca przez Hitlera Pragi uderzyło jak piorun, zwłaszcza że długo pocieszano się, iż Hitler zjednoczył już wszystkich Niemców i nie ma w Europie żadnych rewindykacji31. Paryż zamienił się w zhisteryzowane miasto przyfrontowe, na murach pojawiły się ogromne obwieszczenia, że wszyscy obywatele zgłosić się winni w ratuszu po maski gazowe. Poszliśmy i my z Szałowskim: po wielogodzinnym staniu w kilometrowym ogonie dobiliśmy do ratusza, gdzie oświadczono nam nader niegrzecznie, że cudzoziemcy masek nie otrzymują i w ogóle nie zasługują na nie. Wtedy zbuntowałem się i powiedziałem Szałowskiemu, że ja bez maski żyć nie zamierzam, że mam wszystkiego dosyć i wracam do Warszawy, gdzie zresztą czeka na mnie podobno posada w radiu.

W końcu marca Spisak i Szałowski odprowadzili mnie wieczorem na dworzec. W kieszeni miałem mnóstwo nieprzegranych jeszcze w pokera franków, a w sobie potoki wlanego we mnie przez przyjaciół czerwonego wina. Dopiliśmy się jeszcze na dworcu i w ostatniej chwili wepchnąłem się do ciemnego, przepełnionego powołanymi do służby rezerwistami wagonu, gdzie natychmiast na czyjejś walizce zasnąłem. Zbudziła mnie cisza: pociąg stał. Co to za stacja? – pytam. Strasburg – odpowiada ktoś niechętnie. Oszołomiony snem i winem usłyszałem tylko niemieckie brzmienie słowa i bezmyślnie wyraziłem zdziwienie, że jesteśmy już w Niemczech. W tejże sekundzie zrozumiałem, co zrobiłem: najwyraźniej rozwścieczone Francuzy zabierały się do linczu i z trudem, wytrzeźwiony, a za to zlany potem, wybłagałem ich łaskę. Byłem wtedy najbliżej śmierci w całym moim życiu.

[220]

W artykule Terroryzm ideowy w dwutygodniku „Bunt Młodych”

Terroryzm ideowy to zjawisko, które ciąży fatalnie nad całym życiem kulturalno-społecznym. [...] Trzy są moim zdaniem główne ośrodki terroryzmu ideowego w Polsce. Są to: komunizm, ONR-yzm i wreszcie – jak ja go nazywam – neohumanitaryzm z „Wiadomości Literackich”.

[...] Ideologie są we wszystkich trzech ośrodkach zupełnie różne, wyrosły one na podłożu krańcowo obcych sobie typów intelektualnych i znajdują swe umotywowanie w różnych, nieprzecinających się wzajemnie systemach dialektycznych czy filozoficznych. Pomimo jednak tego pozornego oddalenia trzech wymienionych ośrodków, istnieją cechy psychiczne wspólne im wszystkim, cechy, na zasadzie których właśnie uznałem te trzy grupy ideowe za ośrodki jednego w gruncie rzeczy zjawiska, to jest terroryzmu ideowego. Cechy te charakteryzują nie treść poglądów, lecz ich formę, nie postawę filozoficzną, lecz postawę psychologiczną, nie wartość idealną absolutnego urzeczywistnienia ich dążeń, lecz wartość moralną praktycznych prób tego urzeczywistnienia, słowem nie konsekwencje teoretyczne, lecz konsekwencje praktyczne. [...] Tę postawę scharakteryzuję następująco: jest to postawa, że tak powiem, „apostolska”, „prorocza”, postawa człowieka, który znalazł jedynie prawdziwe, odpowiadające „duchowi czasu” rozwiązanie, który znalazł schematyczny „klucz” do wszelkich szarpiących ludzkość problemów społecznych, politycznych i kulturalnych, magiczną formułkę wyjaśniającą przeszłość i przyszłość. Mamy w Polsce trzy takie uniwersalne klucze ideowe, każdy z nich ma być, według zapewnień ich posiadaczy, jedynie prawdziwym, jedynie nowym, jedynie zgodnym „z duchem czasu”, „z problematyką nowej epoki”, „z potrzebą przewartościowania wartości”32 etc. etc. Klucze te to: materialistyczno-racjonalistyczna dialektyka marksizmu, idealistyczno-mistyczna dialektyka nacjonalizmu i wreszcie sceptyczny, często utylitarny „humanitaryzm” spod znaku [Antoniego] Słonimskiego. Pierwsze dwa – rozbudowały się szeroko, obejmując różne dziedziny życia (społeczne, polityczne, kulturalno-artystyczne), trzecia postawa – najprymitywniejsza, której nie stać było na własny system – zadawala się stanowiskiem negatywnym, prymitywnym sceptycyzmem.

Z tych trzech „kluczowych” postaw płyną wspólne konsekwencje natury moralno-psychologicznej, charakteryzujące terror ideowy. Konsekwencjami tymi są: 1) rygoryzm i nietolerancja ideowa, 2) niechęć do wolnej, krytycznej myśli i w ogóle do stałego myślenia, 3) pogarda dla stanowisk odmiennych i dyskwalifikowanie ich bądź jako przestarzałych i niezgodnych z „duchem czasu”, bądź wprost jako będących wynikiem łatwowierności i głupoty. Myślący zwolennik terroryzmu ideowego myśli tylko raz. Kiedy raz doszedł do wniosku, że taki czy inny „klucz” jest prawdziwy, wtedy zamyka głowę na cztery spusty: nie potrzebuje już przecież myśleć, ma swój klucz, którym wali przeciwników po łbach i żadne wątpliwości już go się nie imają. [...]

Rozumiem i głęboko odczuwam potrzebę umotywowanego filozoficznie, stałego, koncentrycznego światopoglądu. Tym niemniej widzę całą przepaść między postawą dogmatyka a postawą doktrynera, między człowiekiem, który chce życie zrozumieć i dla wyjaśnienia sobie wielu problemów zawiłych i ciemnych posługuje się własną latarnią ideową, a człowiekiem, który życie symplifikuje i uważa, że można je wtłoczyć w przygotowane ramki doktryny i zamknąć sprawę modnym frazesem o „duchu czasu”. [...]

Najstarszą ideologią „terrorystyczną” [...] jest komunizm rosyjski, jest „realizujący się” marksizm. [...] Kłamstwo komunizmu polega na tym, że przystosował się on do niespodzianek, jakie mu zgotowało życie, zmienił swe oblicze, lecz wmawia w proletariat międzynarodowy, że nie przestał być sobą i że wszystko idzie tak, jak przewidział. I nie lada ciasnoty i braku przenikliwości dają dowód nasi komunistyczni terroryści ideowi, nie widząc, co się dzieje, i powtarzając wciąż ślepo swe formułki lub napawając się nieznośną frazeologią.

Drugi ośrodek terroru ideowego to ONR-yzm. [...] Ta ideologia owładnęła większą częścią młodzieży akademickiej – przyszłej inteligencji polskiej – objęła monopol na „idealizm” i na „narodowość”, piętnując tak zwaną młodzież „państwową” jako bezideowych karierowiczów, nierozumiejących „ducha czasu”. Gdzie szukać należy przyczyny tego zjawiska? Przyczyną tą jest wysunięcie przez obóz rządowy na plan pierwszy owej ideologii „państwowości” i niefortunne przeciwstawianie pojęć „narodowy” i „państwowy”.

To przeciwstawienie jest jawnym nonsensem: wszak nie może być ideologii „narodowej” bez pojęcia państwa, które jest formą organizacyjną narodu i jego ekspansji, tak samo ideologia „państwowości” bez pojęcia narodu, który temu państwu nadaje treść duchową, kulturalną, społeczną – przestaje być w ogóle ideologią. Idea państwa, bez wypełnienia jej treścią, jaką daje pojęcie narodu, staje się czysto utylitarnym, pustym, ramowym i obojętnym hasłem, które nikogo ani zagrzać, ani poruszyć nie zdoła.

To niefortunne i sztuczne pociągnięcie ideologiczne „sanacji” zostało w całej rozciągłości wyzyskane przez ONR-yzm, który złowił spragnioną rzeczywiście idealizmu politycznego młodzież na wędkę „państwa narodowego” i „nacjonalizmu”. Piszę w cudzysłowie, bo czyż to aby naprawdę nasz „reprezentacyjny” nacjonalizm? Bardzo to jakaś dziwna odmiana nacjonalizmu, który skromnie rezygnuje z ekspansji duchowej i materialnej swego narodu na inne, który jak ognia boi się słowa „państwo”, nacjonalizm, który święcie oburza się na Berezę33, ale sam propaguje ideę państwa totalnego à la Hitler; nacjonalizm, który idei państwa federacyjnego przeciwstawia ideę państwa narodowego opartego na odrębnej indywidualności narodowej, ale w konflikcie włosko-abisyńskim34 opowiada się po stronie... Włoch. Dziwny to, powiadam, nacjonalizm i dziwna jego konsekwentność.

Charakterystyczną cechą ONR-yzmu jest kolosalna rozbieżność poziomu intelektualnego przywódców i „szeregowców”. O ile przywódcy ONR-u to ludzie, jak stwierdziłem, wybitnej i interesującej inteligencji, operujący ciekawą i błyskotliwą, a niepozbawioną akcentów głębszych dialektyką (w ich ustach nawet fantastyczne pozornie hasło dekoncentracji przemysłowej nabiera żywych i przekonujących barw), o tyle poziom umysłowy masy ONR-owskiej jest wręcz rozpaczliwy. Porozmawiawszy chwilę z pierwszym lepszym „uświadomionym narodowcem”, człowiek wstrząśnięty zostaje wprost niewiarygodnym prymitywizmem myślenia, który zestawić można tylko z prymitywizmem myślowym... młodego marksisty. Tu i tam ta sama postawa: ciasna, frazeologiczna dogmatyka, niechęć do wolnej myśli, „jednorazowość” myślenia, apostolstwo i dyskwalifikowanie inaczej myślących, słowem – typowy terroryzm ideowy. [...]

Przechodzę teraz do ostatniej grupy terrorystów, do owego „neohumanitaryzmu” z „Wiadomości Literackich”. [...] „Neohumanitaryści” z „Wiadomości”, występując przeciw dogmatycznym, kluczowym systemom, nie potrafili im przeciwstawić nic pozytywnego. Zatrzymali się na postawie negatywnej, a tworząc cały system swej negatywnej dogmatyki, stworzyli najszkodliwszy ośrodek terroru: terror bezideowości. Dowodów terroru dostarczyć łatwo: są to te same objawy, które obserwowaliśmy w ośrodkach poprzednich – wystarczy wspomnieć „kaznodziejstwo” Słonimskiego, jego brutalne ataki i szyderstwo pod adresem ludzi i idei wykraczających poza dostępny mu świat intelektualny; wystarczy wspomnieć święte oburzenie [Tadeusza] Boya[-Żeleńskiego] na każdego, kto odważy się podać w wątpliwość ideową wartość jego „posłannictwa”, jego propagandy „życia ułatwionego”35. Toż to ta sama nietolerancja, ten sam rygoryzm ideowy, to samo „apostolstwo”, które obserwowaliśmy i u „marksistów”, i u „narodowców”! [...]

Walczę z doktrynerskim łączeniem różnych problemów i dziedzin ludzkiego życia w rygorystyczne systemy „kluczowe”, walczę ze skuwaniem swobodnej myśli w okowy z góry narzuconej doktryny, walczę z „jednorazowością” myślenia. Walczę wreszcie z frazeologią, bo przecież czas nie skacze, ale idzie i dzień jutrzejszy nie przyniesie nam nic takiego, czego już w dniu dzisiejszym dostrzec by nie było można; ci, którzy swą działalność wiążą tylko z nadzieją przewrotu, kataklizmu – ukazują jasno, że nic twórczego do powiedzenia nie mają i w społeczeństwie twórczym miejsca dla nich być nie powinno.

25 lutego 1936[194]

W artykule Polski Don Kiszot (artykuł dyskusyjny) w dwutygodniku „Bunt Młodych”

Dojrzewa w życiu polskim wielki ruch narodowy, o ideologii opartej na głębokich przemyśleniach filozoficznych [...], ruch masowy, dający wyraz prawdziwej, niesfałszowanej „świadomości narodowej” (polegającej głównie na tym, że nienawidzimy Żydów). Ruch ten wypędzi i odizoluje Żydów, ocali poważnie zagrożoną polską kulturę duchową i zgodnie z „duchem czasu” stworzy nam totalną „Wielką Polskę”. Temu potężnemu, nowoczesnemu prądowi, który dojrzał już do objęcia władzy, przeciwstawia się grupa nierozumiejących ducha czasu, pozbawionych zmysłu rzeczywistości, a przy tym inspirowanych przez Żydów piłsudczyków, którzy za pomocą mechanicznej dyktatury administracyjno-wojskowej usiłują zagasić coraz potężniej wybuchający płomień uświadomienia narodowego. Śmieszne to zaiste usiłowania! [...] Jeśli rząd się w porę nie usunie, toć po prostu wojna domowa jak w Hiszpanii gotowa się rozpętać lada chwila. Brr!

Ale dość ironii. Można stylizować się na „narodowego” naiwniaczka, ale przecież do licha umiemy chyba nieco obserwować i nie tylko czerpać wiadomości z „narodowych” ulotek. [...]

Wytłumaczmy sobie nareszcie, skąd ten cały nastrój podziemnej walki o Polskę, kto robi ten cały szum „narodowy”, tę całą iście handlarską reklamę, jakie znaczenie ma ten nietwórczy i bezprogramowy, a tak namiętny antysemityzm (który na przykład w Falandze robi wrażenie wprost jakiegoś patologicznego zboczeńca) – jakie jest tło, jakie są prawdziwe motywy psychologiczne tego całego ruchu. Idzie mi właśnie tutaj o motywy psychologiczne – nie inne. Nie warto podejmować z endecją dyskusji na temat kwestii żydowskiej. Wielokrotnie definiowane na tych łamach stanowisko „Buntu Młodych” w tej materii jest jasne. Przeciwstawiamy się szczuciu, szerzeniu nienawiści i marnowaniu energii nacjonalizmu na odrażające i głupie ekscesy, żądamy natomiast spokojnego i trzeźwego rozpatrzenia kwestii żydowskiej z punktu widzenia emigracji i utworzenia prawdziwego państwa żydowskiego w Palestynie. Lecz powtarzam – nie o dyskusję mi idzie. Chciałbym zanalizować pokrótce motywy psychologiczne młodej endecji na tle naszego temperamentu narodowego. Gdyż w istocie motywy te są polskie, arcypolskie. Wymieńmy je pokrótce; będą to: niechęć do powolnej, „organicznej” pracy, do ewolucji – skłonność do pochopnych syntez i do rewolucji; zamiłowanie do romantycznych, konwencjonalnych schematów, do mistycyzmu, upodobanie w legendach, mitach i wielkich słowach; niesamodzielność, brak wiary w możliwość własnej, oryginalnej, samodzielnej polityki – stąd pęd do naśladowania cudzych wzorów i stosowania cudzych schematów; przesadny kult negacji, opozycji, buntu – niechęć do stanowiska pozytywnego, instynktowne ocenianie tego stanowiska jako niższe, płaskie, nieciekawe. A przy tym wszystkim absolutna pewność siebie, temperament, bojowość i – bądźmy sprawiedliwi – spora doza odwagi. [...]

Cechuje też polską opinię instynktowny kult dla opozycji, dla „ludzi podziemi”. Najbardziej cenioną formą odwagi jest odwaga krytykowania i szydzenia z rządu, z „władzy”. Natomiast popieranie tej władzy nosi piętno pospolitości, filisterstwa, tchórzostwa i lizusostwa. Wszystko to – to nieświadome dziedzictwo psychiczne z czasów niewoli. A tymczasem dumni synowie Albionu, naród najwolniejszy z wolnych – wydaje twórców, którzy samorzutnie potrafią sławić i nimbem otaczać nawet własny „drugi oddział” (Kim Kiplinga)36. Bo prawdziwie wolnym jest ten, który sam sobie potrafi nałożyć więzy – jeśli już taki jest los człowieka na ziemi, że musi więzy nosić zawsze. Lecz my wolimy latać w obłokach niż stać na ziemi, a tymczasem ziemia spod nóg się nam usuwa, a do obłoków też nie dotarliśmy. Lubimy wielkie, odświętne słowa na co dzień („Wielka Polska”), a gdy przyjdzie święto – brak nam... rezultatów powszedniej pracy.

Oto jest więc „polskie, arcypolskie” tło psychiczne, na którym rozwijają się nasi młodzi „narodowcy”. Wiem, że dużo wśród nich ludzi cennych, nieprzeciętnych, głębszych, odważnych. Lecz wszyscy oni tkwią w konwencjonalizmie, w romantycznych schematach i przez to wytwarzają tak nam w wolnej Polsce niepotrzebną, szkodliwą, trującą atmosferę konspiracyjnego romantyzmu, walki o Polskę gubioną przez demony, atmosferę oczekiwania na jakieś wielkie rozstrzygnięcia, na jakieś kataklizmy, które przyniosą nam wspaniałą, mityczną „Wielką Polskę”.

10 października 1936[164]

W artykule Sprawa młodzieży w tygodniku „Pion”

Jaki jest nacjonalizm młodzieży? Jest on... minimalistyczny [...]. Z pojęciem nacjonalizmu łączono dotąd zwykle prężność i zdobywczość. Nacjonalizm, zdawałoby się, winien być imperialistyczny i heroiczny – naród dąży do jak najintensywniejszej kulturalnej i organizacyjnej ekspansji na zewnątrz, do organizowania pod egidą swojej indywidualności, swojej kultury i swojej potęgi państwowej – narodów słabszych czy mniej spoistych (Imperium Rzymskie, imperium brytyjskie). Tymczasem nacjonalizm naszej młodzieży całe swe siły i zainteresowania koncentruje na zwalczaniu „wroga wewnętrznego”, na oczyszczaniu się od rzekomo tak groźnych jego wpływów, na chronieniu się od wewnętrznej konkurencji. Nie w głowie temu nacjonalizmowi jakaś ekspansja, jakiś imperializm – on kurczy się bojaźliwie w obawie o swoją czystość i odrębność narodową. Mówiąc dużo o heroizmie – nie ukazuje wroga godnego walki. Słowem, nacjonalizm to jakiś – skarłowaciały.

Osobny problem stanowi idealistyczna i metafizyczna podbudowa tego nacjonalizmu. Stara się on u nas wiązać ściśle z katolicyzmem, szuka „absolutnych” uzasadnień, nawiązuje do średniowiecznego heroizmu religijnego. Lecz to ciągłe chronienie się pod skrzydła autorytetu religii budzi podejrzenia: czyż własne, czysto ludzkie kryteria nacjonalizmu nie są dostatecznie ważkie i atrakcyjne? Nie należy wzywać imienia boskiego nadaremno, a z instytucji ludzkich jeden Kościół ma autorytet nadprzyrodzoności. Ciekawe przy tym, że w swym przyznawaniu się do katolicyzmu nacjonaliści nasi są specyficznie jednostronni: nie lubią rozważać podstawowych, wiecznych wytycznych jak Ewangelia lub dziesięcioro przykazań, bardziej interesują ich dzieje Kościoła jako instytucji ludzkiej, walczącej, heroizm wypraw krzyżowych czy surowość inkwizycji. Badanie Ewangelii, interpretowanie boskich przykazań, to według powszechnego w niektórych kołach przekonania – oscylowanie na granicy sekciarskiej herezji. Wytwarza się paradoksalna sytuacja, że najważniejsza obok dogmatyki część nauki katolickiej – etyka indywidualna, jest systematycznie lekceważona przez bojowych nacjonalistów-katolików; domaganie się stosowania tej etyki nawet tylko w życiu prywatnym kwalifikowane jest pogardliwie jako mdły humanitaryzm i słabeuszostwo. Ta pogarda dla słabeuszów jest charakterystycznym wytworem popularnego dziś nietzscheańskiego kultu siły i heroizmu („Precz chore koty za płot!” – powiedział Nietzsche w Wiedzy radosnej). Ale jak pogodzić nietzscheanizm z chrześcijaństwem? Wszak chrześcijaństwo wywyższa poniżonych i słabych, stawia ideał pokory. Oczywista nie mówimy tego po to, aby ten ideał pokory rozciągać na sprawy publiczne, lecz jedynie po to, aby wskazać, że wciąganie nacjonalizmu przez niektórych jego zwolenników w orbitę jeśli nie dogmatów, to przynajmniej ducha religii, jest bezceremonialną dowolnością i fałszem. Naturalnie, że dla państwa, dla spraw publicznych musimy głosić ideał nie pokory, lecz siły – ale nie usiłujmy twierdzić, że ideał ten wynika z katolicyzmu: on ani z katolicyzmu nie wynika, ani nie stoi z nim w sprzeczności – jest w stosunku do religii obojętny, bo są to dziedziny zgoła niewspółmierne. I to jest ważne: religia nie zajmuje stanowiska w sprawach moralności ogólnej, publicznej, a jedynie w sprawach moralności indywidualnej. Nigdy Kościół nie potępił wojen, pomimo niedwuznacznego brzmienia piątego przykazania; uprawiając w dziedzinie problemów moralności publicznej taktykę désintéressement, wybrał Kościół jedyną mądrą i godziwą drogę, jedyną, jaka przystoi instytucji ludzkiej, obdarzonej autorytetem boskości.

Wybierając tę drogę, Kościół odciął się jednocześnie od prób wyzyskiwania swego autorytetu w sprawach publicznych (wyjątek stanowi stosunek do komunizmu, ale komunizm to nie jest właściwie ruch polityczny, lecz, jak pisał [Jan Emil] Skiwski – religia, religia wroga chrześcijaństwu). Kościół stawia dziś swój nieomylny autorytet jedynie w sprawach moralności indywidualnej i tym się różni nasza epoka od ulubionego przez niektórych średniowiecza, które było przecież okresem gorszących walk papiestwa z cesarstwem. Tymczasem nacjonalistyczni katolicy, z satysfakcją powołujący się na okresy, w których Kościół z różnym szczęściem angażował się w sprawy polityki świeckiej, jednocześnie lekceważą dziedzinę etyki indywidualnej, w której autorytet Kościoła pozostał niewzruszony. Zarzuty, że młodzi ludzie afiszujący się publicznie ze swym katolicyzmem, sami żyją... niemoralnie, albo że bicie Żydów i niszczenie ich własności jest grzechem – spotykają się dziś z powszechnym wzruszeniem ramion nad naiwnością i... prymitywizmem myślowym tego, kto te zarzuty stawa. Z tego przykładu widać, że wmontowanie religii w jakiś rzekomo idealistyczno-metafizyczny nacjonalizm czyni ją abstrakcyjnym argumentem dialektycznym, a zrywa jej kontakt z życiem. Tworzy się jakiś specjalny typ formalistycznej religijności, będącej właściwie maską dla zgoła nieboskich poczynań. Religijność, która woli inkwizycję od dziesięciu przykazań, jest religijnością martwą, wyspekulowaną, płynącą raczej z doczesnej, świeckiej potrzeby argumentacji „absolutnej” niż z istotnej, wewnętrznej konieczności. [...]

Obok moralności indywidualnej, wskazanej przez religię, w sprawach publicznych wystarczyć winna zasada obowiązku patriotycznego, zaś najrzetelniejszą drogą jej realizacji wydaje się trzeźwy, utylitarystyczny realizm – zdobywczy realizm polityczny, jako jedyna w zupełności zastępująca wszystkie inne „ideologia”.

[...] W społeczeństwie trwa tradycyjny kult młodości, buntowniczego gestu i frazesu. Ten frazes, zamiłowanie do wielkich, odświętnych słów na co dzień – to pozostałość z czasów niewoli. Lecz gdy wtedy wielkie słowa były potrzebne, bo ożywiały „stygnącego ducha” – dziś frazes pozostaje frazesem, czcza demonstracja nie staje się aktem rozbudzającym gnuśnych i podtrzymującym pragnienie wolności, lecz pozostaje czczą demonstracją, marnowaniem czasu i energii. Tradycja negacji oczekujących na kataklizm, który wskrzesi Polskę, przerodziła się w negację wiecznych malkontentów, oczekujących na „przełom narodowy”.

13 marca 1938[184]

W artykule O kryzysie literatury w dwutygodniku „Polityka”

Literatura niewątpliwie winna służyć celom i dążeniom narodu, lecz nie może to polegać jedynie na mechanicznym stosowaniu przez nią pewnych, aktualnych i „krzepkich” tematów. Nie jest bowiem celem literatury przeprowadzanie pewnych, nawet bardzo ważnych zadań doraźnych. [...] Literatura piękna pracuje dla Narodu i Państwa na innej, szerszej płaszczyźnie, ma na oku cele dalsze, ale i ważniejsze. Celem jej jest wytworzenie pewnego odrębnego typu kultury polskiej, kultury silnej, o własnym, niepodrabianym obliczu – co jest przecież zadaniem niesłychanie ważnym, bowiem posiadanie własnego, indywidualnego oblicza kulturalnego jest dla narodu warunkiem jego ekspansji politycznej i gwarancją realności jego bytu politycznego jako państwa. Rzecz to chyba oczywista, natomiast zaprzęganie literatury do rydwanu propagandy w okresach ważkich wypadków politycznych mogłoby się stać uniemożliwieniem i sparaliżowaniem jej najważniejszej służby dla państwa, jednocześnie zaś zniweczeniem jej indywidualnego, narodowego pierwiastka. Bowiem literatura oddana na usługi zadań doraźnych (o ile nie wypływa to z jej nastawienia spontanicznego) – traci swój wyraz indywidualny, internacjonalizuje się i zuboża, przy tym „mobilizacja” literatury, taka choćby, jaką obserwujemy w Niemczech, nie jest przekonywającym dowodem prężności i siły, przeciwnie, zdaje się świadczyć o istnieniu w psychice tego narodu jakiegoś niemoralnego, gorączkowego napięcia, napięcia o charakterze cokolwiek panicznym. Napięcie to budzi jednak nieodparcie wrażenie krótkotrwałości, nasuwa myśli o załamaniu, o nieuchronnej katastrofie, która prędzej czy później przyjść musi.

27 sierpnia 1939[121]

Wróciłem z Paryża w marcu 1939 i zacząłem pracować w Polskim Radiu. Byłem kierownikiem muzycznym Warszawy II. To była elitarna stacja, gdzie planowano nadawać dużo muzyki współczesnej, ale niestety wojna temu przeszkodziła. Ułożyłem programy na parę miesięcy i wszystko diabli wzięli. Na 6 września był zaplanowany koncert Orkiestry Radiowej w YMCA, miał dyrygować Grzegorz Fitelberg. W programie moja Symfonia i jakiś duży utwór [Bolesława] Woytowicza. Koncertu oczywiście nie było, Symfonia przepadła.

[255]

OBŁĘD (1939–1944)

We wrześniu 1939 miałem lat dwadzieścia osiem, byłem, podobnie jak i moi koledzy i przyjaciele, człowiekiem już dojrzałym, ukształtowanym przez przedwojenne życie, patrzącym wokół ze spokojną nadzieją, od niedawna ustabilizowanym zawodowo, pełnym chęci do pracy. I oto parę tygodni owego niebywałego września wywróciło cały ów urojony porządek życia jak domek z kart, przekreślając za jednym zamachem „plan duchowy” pokolenia, ba, całego narodu, całego społeczeństwa, bez względu na grupy czy klasy, i stawiając nas wszystkich wobec potworności, zbrodni i niebezpieczeństw, kilkanaście dni przedtem jeszcze nieprzeczuwalnych i niewyobrażalnych. Odtąd na długie, nieskończone pięć lat te same ulice Warszawy, na których upłynęła nasza młodość, stały się niewiarygodną dżunglą, gdzie dniem i nocą toczono straszliwe polowania na ludzi, gdzie tak zwane pogodnie łapanki oznaczały lata obozu lub śmierć, gdzie budowano przecinające i dzielące miasto złowrogie mury, mieszkańców getta morzono głodem i wywożono „do gazu”, tragedia zaś dzielnicy żydowskiej, zrównanej z ziemią po gorzkim, beznadziejnym i heroicznym powstaniu jej młodzieży, poprzedziła tragedię całego milionowego miasta, które zerwawszy się do nierównej walki, ginęło potem dzień po dniu przez długie, nieskończone dwa miesiące. I ta epopeja również zakończyła się z upływem września, w pięć lat później po tamtym wrześniu. Dwa owe arcysłoneczne miesiące spięły jak klamrą nieprawdopodobne pięciolecie dziejów mojego rodzinnego miasta, dziejów, które obserwowałem dzień po dniu, nie mogąc otrząsnąć się z koszmarnego osłupienia, ze zdumienia, że coś podobnego jest w ogóle w ludzkim bądź co bądź świecie możliwe.

[41]

Na początku okupacji zaczęły się tworzyć niezależnie od siebie [...] tajne organizacje katolickie. Była „Warszawianka” [...], była organizacja bojowa „Grunwald”, do której – o dziwo – ja należałem37. Kierownikiem był Konrad Sieniewicz, mecenas [...], działacz chadecki. Oni mieli takie pisemko „Warta”, pisywałem artykuły. Do 1942 roku miałem z nimi do czynienia, a wtedy zacząłem [...] pracę w Delegaturze.

[66]

Byłem w Delegaturze Rządu, w Wydziale Propagandy u pana [Aleksandra] Gieysztora38, [...] pracowałem w radiu. Ale w AK, w tym zbrojeniu nie chciałem nigdy być, bo mnie to denerwowało, że to jest bez sensu. Byłem w kampanii wrześniowej, ale potem w wojsku – po co?

[283]

Pracowałem w tajnym radiu. W 1942 roku dyrektor [Edmund] Rudnicki, przed wojną zastępca dyrektora do spraw muzycznych, a teraz dyrektor programowy wciągnął mnie do tej roboty. Pracowałem w dziale muzycznym. Jak się zbliżał koniec wojny, myśmy zajmowali się układaniem programu na pierwszy tydzień niepodległości. [...] Wszystko, rzecz jasna, odbyło się w konspiracji. [...]

To, że zostałem „pisarzem”, zawdzięczam poniekąd [Czesławowi] Miłoszowi. Jego żona prowadziła konspiracyjną wytwórnię filmową i zamówiła u mnie scenariusz. Ja to napisałem, jej się spodobało i Miłoszowi też. I on mnie zachęcił do dalszego pisania. Sprzysiężenie pisałem dwa lata, do końca wojny.

[14]

Życie muzyczne w czasie okupacji rozwijało się w kilku planach, na kilku piętrach. Dosyć wcześnie zaczęło się muzykowanie w kawiarniach – chyba już w dwa miesiące po wejściu Niemców do Warszawy. [...] Prowadzono też działalność czysto konspiracyjną. Polegała ona na organizowaniu koncertów w prywatnych mieszkaniach, zamawianiu nowych kompozycji, gromadzeniu rękopisów i partytur, a także na zamawianiu piosenek, które później (w czasie Powstania) były szeroko rozpowszechnione. Koncertowa działalność konspiracyjna w pewnym momencie też się w jakiś sposób ujawniła. [...]

Edmund Rudnicki to dla mnie postać najważniejsza. Byłem z nim najsilniej związany organizacyjnie. Ostatnie pół roku przed wojną pracowałem w Polskim Radiu. [...] Rudnicki, który angażował się w najrozmaitsze prace konspiracyjne – organizował koncerty, zamawiał utwory itd. – był jednak przede wszystkim dyrektorem konspiracyjnego radia z ramienia Delegatury Rządu. [...] Regularna działalność radia rozpoczęła się w roku 1942. Rudnicki zaangażował mnie wtedy na stałe. [...] Pod koniec okupacji Rudnicki chciał koniecznie przygotować taśmy z nagraniami [...]. Miał do dyspozycji małą orkiestrę i Zdzisława Górzyńskiego (który się wtedy ukrywał) gotowego do dyrygowania. Pozostawała sprawa lokalu. Okazało się, że [Stefan] Szelestowski, u którego pracowałem przez jakiś czas w szkole na Hożej [...], prowadził też szkołę tańca na piątym piętrze hotelu „Polonia”. Poszedłem do niego (nie byłem już w owym czasie przez niego zatrudniony) i zapytałem, czy nie oddałby nam tej sali. Zgodził się nadspodziewanie szybko pod warunkiem, że jego tam podczas nagrań nie będzie. Oddaje nam klucze i nie chce o niczym wiedzieć.

Tam właśnie zainstalowała się orkiestra. Było to parę miesięcy przed Powstaniem. Zdumiewające, że udało się to zorganizować. Pod dyrekcją Górzyńskiego nagrano Jeszcze Polska nie zginęła, Boże, coś Polskę, Z dymem pożarów i dużo opracowań utworów ludowych. Opracowaniami zajmowali się na zamówienie Rudnickiego różni ludzie – między innymi [Olgierd] Straszyński, Lutosławski, ja. Niestety na samym początku Powstania wszystko się spaliło, nikt więc nie miał z tego pożytku. Co gorsza, spłonęło też archiwum radia.

Na początku okupacji grywałem w kawiarniach, później zainstalowałem się na stałe w szkole Szelestowskiego na Hożej. Była to dziwna instytucja – szkoła gimnastyki, baletu, także boksu, która funkcjonowała jako szkoła gimnastyki [...]. Było tam niesamowicie – na ścianach wisiały portrety [Edwarda] Rydza-Śmigłego i prezydenta [Ignacego] Mościckiego. Tak, jak gdyby w ogóle nie było wojny. Grałem tam dwa lata do gimnastyki i baletu, co było dość męczące. [...]

Chodziłem czasami na koncerty do kawiarni – bywałem w „Arii” na Mazowieckiej [...]. Grałem początkowo na tak zwanym Rybkolu na rogu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich. Na najwyższym piętrze znajdował się tam mały bar z fortepianem; kierownikiem sali był Mariusz Maszyński, znany aktor. Mało kto tam przychodził, przeważnie opowiadaliśmy sobie kawały. Potem grałem w „Rio Rita” na Krakowskim Przedmieściu naprzeciwko uniwersytetu [...], jeszcze później – w „Gongu” na Boduena. [...] Przez jakiś czas grałem też w kawiarni aktorów Teatru Polskiego. Zanim założono tam teatr niemiecki, działała kawiarnia prowadzona przez [aktora Dobiesława] Damięckiego [...].

Poza tym akompaniowałem w najrozmaitszych lokalach. Kiedyś, pamiętam, zastępowałem Bohdana Wodiczkę, który grał w zabawnym barze – „Pod Psami” na Chłodnej. [...] Pierwszego dnia zapytałem: „Gdzie są nuty?”, a skrzypek na to: „Panie, to nie konserwatorium, tu się nie gra z nut”. [...]

Udzielałem się też sporo jako akompaniator. [...] Dawałem dużo lekcji fortepianu. W pewnym momencie właściwie z tego żyłem. Sporo ludzi się wtedy wzbogaciło; poznajdowały się fortepiany (nie wiem, czy pochodziły z getta, czy skąd) i zaczęto uczyć dzieci. [...]

Mieliśmy kontakty z podziemiem literackim. Ja zwłaszcza, ponieważ jadałem w Kuchni Literatów na Pierackiego [obecnie ulica Foksal]. Był tam taki punkt zborny. Pamiętam [Jerzego] Andrzejewskiego, Miłosza i innych, którzy byli bardzo czynni. Urządzali różne wieczory podziemne, kupowali rękopisy (między innymi moją powieść Sprzysiężenie). Nabywcą tych rzeczy był pan Władysław Ryńca – milioner okupacyjny, obywatel litewski, który dorobił się na przemycie na Białoruś i Litwę39. Kupował rękopisy i przechowywał je w Piastowie, gdzie mieszkał. Wszystko to się ocaliło. Mnie wszystkie kompozycje przepadły – z wyjątkiem Kwartetu smyczkowego, który był u pani [Haliny] Kowalskiej-Trzonkowej [...]. Danse vive ocalał dzięki Lechowi Miklaszewskiemu, który po wojnie spisał go z pamięci.

[285]

Przestrzegałem, że wdawanie się w bitkę z resztką przegrywającej wojnę armii niemieckiej i bez wyjaśnienia sobie dokładnie naszego stosunku do zbliżającej się Czerwonej Armii jest działaniem w ciemno, ryzykiem w grze, gdzie stawka nie jest znana. Okazałem się prorokiem, mam na to świadków, ale to nic nie pomogło: nie bardzo było wówczas do kogo mówić, otoczenie tkwiło całym sercem w zupełnie innej konfiguracji psychicznej.

[214]

W dniu wybuchu Powstania mieliśmy wyznaczone pogotowie – spotkanie w lokalu radiowym przy Krakowskim Przedmieściu 5, w mieszkaniu pani Ponikowskiej (to jest pałacyk, gdzie po wojnie były pamiątki po Chopinie). Pamiętam, że bardzo wcześnie, bo chyba o wpół do trzeciej znalazłem się na placu Napoleona – dzisiaj plac Powstańców Warszawy – przed Pocztą Główną, której śladu już nie ma. Masę młodzieży przemykało się wszędzie, widać było, że mobilizacja jest w toku. Niemców prawie że nie było. Zbliżałem się do Mazowieckiej, kiedy nagle z Mazowieckiej rozległa się salwa strzałów, jedna i druga, i tłum uciekający porwał mnie za sobą. Wpadliśmy do jakiejś bramy na Świętokrzyskiej. Byłem ogromnie zdziwiony, wiedząc, że jest jeszcze masę czasu do przewidzianego rozpoczęcia. Zacząłem pytać jakiegoś jegomościa, co tam się dzieje. On odpowiedział: „Strzelają, panie. Do gołębi, panie, do gołębi”. Speszony tą odpowiedzią, przestałem się głupio pytać. Pewien czas tkwiliśmy w tej bramie. Potem okazało się, że Mazowiecką iść nie można, wciąż słychać strzały, więc poszliśmy do Marszałkowskiej. Na Marszałkowskiej znowu strzelanina, bramy pełne ludzi. No i ja tak, skokami, od bramy do bramy, dotarłem do ulicy Królewskiej. Tam po raz pierwszy zobaczyłem żołnierzy AK z biało-czerwonymi opaskami. No ale ciągle miałem w głowie, że muszę dostać się na ten nasz punkt na Krakowskie Przedmieście. Zacząłem dalej bramami, korytarzami przekradać się w stronę placu Saskiego. Będąc już blisko, zobaczyłem, że plac Saski, wtedy Adolfa Hitlera, dzisiaj plac Zwycięstwa [obecnie plac Piłsudskiego] pełen jest Niemców. Na środku stały czołgi, samochody ciężarowe. Ale zobaczyłem też jakąś grupkę cywilów, która się przemykała z białą chorągiewką. Postanowiłem ich naśladować: wziąłem do ręki chustkę, podniosłem ręce do góry i zacząłem powolutku defilować przed uzbrojonymi szkopami. Oczywiście duszę miałem na ramieniu, ale oni nie zwracali na mnie żadnej uwagi. Patrzyli jakimś pustym wzrokiem gdzieś na dachy czy na niebo. I ja tak powoli, powoli dopełzłem do Krakowskiego Przedmieścia. Tam nie było nikogo. Rzuciłem się biegiem w stronę Traugutta. Ulica była zupełnie pusta, tylko kule klaskały po bruku i pamiętam, że nagle odezwał się głośnik, tak zwana szczekaczka, zainstalowany na rogu Traugutta, który grubym głosem na cały regulator przemawiał, że w Warszawie działają bandyci, że rozpoczęto akcję przeciwko Niemcom i że każdy cywil, który się znajdzie na ulicy, będzie zastrzelony. Pamiętam do dziś: nie „rozstrzelany”, tylko: „zastrzelony”.

[8]

Ten obraz mam zawsze przed oczami: barykada powstańcza na Świętokrzyskiej i my wraz z grupą kobiet i dzieci pędzeni przez Niemców na tę barykadę.

Barykada z kamieni brukowych, mebli oraz ściętych drzew milczała i wydawała się bezludna. Nie mogłem zrozumieć, po co nas Niemcy na nią pędzą i co im właściwie grozi. Patrzyłem na wydarzenia jakoś bardzo spokojnie, z daleka, jak przez drugą stronę lornetki. To już wszystko kiedyś było i to w ogóle nie jestem ja.

Niemcy ryczeli, kwiczeli, szczekali, poganiając nas kolbami i kopiąc. Byliśmy już blisko milczącej barykady, gdy nagle padł z niej strzał. Strzał jeden jedyny, ale w zupełności wystarczający. Któryś z esesmanów, bodajże dowódca, leżał na ziemi, wijąc się kurczowo. Inni zawrócili i puścili się biegiem z powrotem do Nowego Światu, pozostawiając nas swojemu losowi. Nie byli to bohaterowie w żadnym wypadku. [...]

Miasto płonęło ze wszystkich stron i wrzało strzelaniną. Od początku, od pierwszego dnia Powstania wiedziałem, że tak będzie, że tak być musi. [...] Całe dnie i noce naokoło nas huczała orgia wybuchów i najrozmaitszych przedziwnych trzasków. Nocą na niebie rozlewały się jaskrawe łuny pożarów, istne piekło. [...]

Niemcy oddali nas własowcom, zdaje się należącym do tak zwanej Brygady Kaminskiego40