Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W mieszkaniu kapitana Niemojewskiego – jednego z bohaterów powieści historyczno-sensacyjnej pt. Renegat – zjawia się porucznik Czerski. Przychodzi późno i bez zapowiedzi, ale nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, zważywszy na fakt, że walczyli w jednym pułku w wojnie 1920. A jednak… Czerski jakiś czas temu zniknął, a wraz z nim tajne dokumenty ze sztabu, co rzuca na niego podejrzenie o zdradę. Teraz wraca i składa dawnemu koledze propozycję nie do odrzucenia. W Warszawie w przededniu zamachu majowego w 1926 r. wre walka wywiadów, bolszewiccy agenci nie przebierają w środkach, a gdzieś w otoczeniu prezydenta operuje szpieg. Renegat, który zdążył już poznać na własnej skórze metody działania sowieckich służb, do gry z nimi wciąga oficera polskiego kontrwywiadu. O co tak naprawdę gra Czerski? Czy Niemojewski zapłaci za to utratą życia i honoru? Tymczasem sytuacja w kraju wymyka się spod kontroli, następuje zamach stanu, a szpieg wciąż pozostaje nieuchwytny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 537
Witold J. Ławrynowicz
Renegat
Redakcja
Małgorzata Pilecka
Projekt okładki
Mikołaj Jastrzębski
Konwersja do wersij elektronicznej
Mikołaj Jastrzębski (epub@mikolaj.co)
Zdjęcie na okładce przedstawia budynek poselstwa sowieckiego przy ul. Poznańskiej 15 w Warszawie
© Copyright by Witold J. Ławrynowicz
© Copyright for this edition by LTW
ISBN 978-83-7565-440-0
Wydawnictwo LTW
ul. Sawickiej 9, Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel. 22 751–25–18
www.ltw.com.pl
Mojej Matce,
warszawiance przez 92 lata,
poświęcam – autor
Moskwa – listopad 1920
Nad „oficjalną” Moskwą wisiała zatęchła atmosfera rozrachunków i wzajemnych rekryminacji za przegraną wojnę z Polską. Nastroje pogarszała trwająca od kilku dni nieprzerwana jesienna mżawka, która wieczorami zamarzała na ulicach. Wprawdzie urzędowa propaganda przestawiała wynik wojny jako zwycięski remis – Polacy zatrzymali natarcie i rozpoczęli rozmowy pokojowe, jednak korytarze Kremla huczały wprost od wzajemnych oskarżeń, a poszukiwanie winnych trwało od miesięcy. Dla każdego oficera Sztabu Generalnego Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej nie było tajemnicą, że marsz na Zachód zakończył się pod Warszawą, a bitwa nad Niemnem spowodowała utratę ledwo uporządkowanych armii Frontu Zachodniego i ogromną próżnię operacyjną. Armia Czerwona straciła tak wielu oficerów i żołnierzy, że nie było komu bronić drogi na wschód. Polacy, gdyby chcieli, mogliby prawie bez oporu maszerować na Moskwę. Ale stanęli, i to dało podstawę twierdzeniom, że wojna nie była przegrana. Gazety podały do wiadomości, że „jaśniepańska Polska”, w obawie przed nieuniknionym kontratakiem wojsk Armii Czerwonej, wolała zawrzeć pokój. Tylko nikt w sztabie nie wiedział, skąd te wojska miałyby przybyć. Zdolne do dalszych działań dywizje były związane walkami na Syberii przeciwko interwentom1 i na Krymie przeciwko Wranglowi, odwodów nie było. Rozejm z Polską przedstawiano jako sukces, natomiast odwrót spod Warszawy w podejrzliwej atmosferze panującej na Kremlu powoli zaczynał nabierać kształtów zdrady. Winnych tej zdrady zawzięcie poszukiwano i dosłownie każdy mógł zostać oskarżony.
Po rozpoczęciu negocjacji pokojowych z Polską przewodniczący Rady Komisarzy Ludowych Włodzimierz Iljicz Lenin nie zrezygnował ze swoich wielkich planów. Pomost do proletariatu Europy, jakim była Polska, obronił się przed inwazją i Armia Czerwona nie zdołała połączyć się z klasą robotniczą Niemiec, ale to nie oznaczało porzucenia idei zbudowania Wszechświatowej Republiki Rad. Lenin uważał, że rewolucja do dalszego rozwoju potrzebowała wsparcia proletariatu Niemiec z ich ogromną bazą przemysłową, natomiast zamknięta w granicach Rosji zadusi się i upadnie. W jego przeświadczeniu jedynym ratunkiem było rozszerzenie idei rewolucji socjalnej na inne kraje i narody. Niepowodzenie pod Warszawą odwlekało w czasie rozprzestrzenienie myśli socjalistycznej po świecie, ale nie oznaczało jej końca. W pojęciu Lenina i otaczających go komunistów Polska stała się państwem buforowym zagradzającym bolszewikom drogę do Europy. Pokonać Polskę oznaczało obalić porządek wersalski i rozpocząć światową rewolucję. Skoro jednak Polska, antybolszewicki szaniec Ententy, odparła najazd, należało podejść do problemu w odmienny sposób i zacząć długofalową pracę nad zmiękczeniem przeciwnika. Dyrektywy nie zostały jeszcze wydane, Politbiuro miało zaledwie mgliste pojęcie o nowych kierunkach działania, ale cel rewolucji socjalnej był przecież niezmienny.
Wywiad nieprzerwanie pracował nad zdobyciem nowych informacji o przeciwniku. Podjęto długodystansowe działania obliczone nie na doraźny zysk, ale na tworzenie ośrodków wywiadu, których zadaniem było podminowanie struktury państwa polskiego, poznanie systemu obronnego i umieszczenie agentów we władzach cywilnych oraz wojskowych. Z natury rzeczy te działania musiały trwać latami.
Podmuch powietrza wpadający przez raptownie otwarte drzwi poderwał papiery na biurku. Drzwi trzasnęły pchnięte silnym ramieniem i ciężkie kroki zadudniły o drewnianą podłogę. Siedzący za biurkiem szef Wydziału Zagranicznego Czeka z niecierpliwością podniósł głowę znad czytanych papierów. Niezadowolony z przerwania mu pracy spojrzał niechętnie na intruza. Jakow Christoforowicz Dawtian właśnie rozpoczął pracę w nowo utworzonym departamencie wywiadu zagranicznego i dopiero zapoznawał się z wyznaczonymi mu zadaniami. Podchodził do pracy z energią i w ciągu pierwszych dni urzędowania wydał już wstępne polecenia mające na celu stworzenie siatki w Polsce. Rozpoczął organizację grup dywersyjnych, których zadaniem było sianie niepokoju w strefie przygranicznej, ale jednocześnie zaczął myśleć o przygotowaniu wyszkolonych agentów zdolnych do przeprowadzenia głębokiego wywiadu. Czytał właśnie raport z Polesia, które z racji ukształtowania geograficznego stanowiło znakomity teren do przerzucania szpiegów przez granicę, nie mógł zatem spoglądać życzliwie na natręta.
Aleksiej Protasow, podwładny i chwilowo prawa ręka Dawtiana, z szerokim uśmiechem na twarzy i błyszczącymi oczami szybko zbliżył się do ustawionego na środku dużej sali biurka, za którym siedział jego przełożony.
– Znalazłem kandydata, towarzyszu komisarzu – powiedział Aleksiej Protasow, kładąc obie dłonie na brzegu biurka i pochylając się do przodu. Rozpierała go radość z wypełnienia trudnego zadania i nie mógł odmówić sobie natychmiastowego zameldowania przełożonemu o wykonaniu rozkazu. – Doskonały kandydat. Człowiek, który pasuje do legendy. Ideowy bolszewik i czysty Polak. Lepszego nie da się nigdzie znaleźć.
– Ach, to wy, Aleksiej. Można pomyśleć, że denikinowcy wdarli się na Kreml i wpadli do mojego biura – powiedział sarkastycznie Jakow Dawtian, nie wykazując zainteresowania samym meldunkiem. – Siadajcie. Porozmawiamy o tym. Czy to pewny człowiek?
Szef INO2, jak w skrócie nazywano Wydział Zagraniczny, czyli wywiad Czeka, odłożył pióro i zamknął teczkę, nad którą pracował. Wierzył swojemu współpracownikowi, ale to nie oznaczało, że miał podzielić się z nim wiedzą, której tamten nie potrzebował. Gestem ręki wskazał Protasowowi krzesło przed biurkiem, a sam oparł się łokciami o blat.
Na pomysł przeprowadzenia dalekosiężnej akcji wywrotowej Dawtian wpadł na początku miesiąca i zlecił swojemu podkomendnemu znalezienie właściwego człowieka do wykonania zadania. Od początku zdawał sobie sprawę, że wierność ideologii bolszewickiej była najważniejszym wymaganiem wobec kandydata na szpiega. Lista warunków, jakie musiał spełniać kandydat, obejmowała polskie pochodzenie, a to stwarzało dodatkową trudność – Polacy wprawdzie byli ideowi, ale zwykle byli również patriotycznie nastawieni do swojego świeżo odtworzonego kraju. Przy tym pochodzenie społeczne niekoniecznie wskazywało na wierność ideologii, przecież oprócz strategii Piłsudskiego to patriotyzm chłopów obronił Polskę w lecie 1920 roku. Polscy chłopi nie przyjęli ideologii bolszewickiej i stanęli do obrony własnego kraju. Ideowość agenta musiała być dodatkowo mocno ugruntowana, gdyż Dawtian przewidywał długoterminową działalność we wrogim kraju i w warunkach luksusowego życia. Wszystko razem zmuszało do starannego poszukiwania odpowiedniego kandydata. Dawtian nie mógł być pewien, czy jego człowiek nie zdradzi pod wpływem uczuć patriotycznych albo z przywiązania do zbytku nie przejdzie na stronę Polaków. Stąd jego pytanie. Wiedział, jaką otrzyma odpowiedź, nie o to chodziło, chciał mieć w ręku dowód, że w wypadku zdrady będzie mógł winą obarczyć Protasowa.
– Nie ma lepszego bolszewika – odparł Protasow, siadając na trzeszczące krzesło. – Zupełnie pewny. Polak z mieszczańskiej rodziny, ojciec był lewicującym nauczycielem, matka dorabiała szyciem w domu. Obydwoje rodzice zginęli po zajęciu Kowla przez Polaków w 1919 roku.
– Zamordowani przez Polaków? – przerwał mu Dawtian.
– Jak to było, tego nikt już nie dojdzie. – Protasow wzruszył ramionami. – Bardak był taki, że kto to wie. Ale on wierzy, że rodziców zlikwidował polski wywiad w odwecie za działalność socjalistyczną. Chłopak działał w naszych organizacjach od gimnazjum. Inteligentny i oczytany. Ma wykształcenie, studiował na Wydziale Prawa w Piotrogrodzie jeszcze przed wojną. Potem go zmobilizowali i został lejtnantem, ale tyle uzyskali, że im rady żołnierskie zakładał w 81 pułku piechoty. Od końca 1919 roku jest w Czeka w Piotrogrodzie. Zdolny pracownik, szczególnie cięty na Polaków, aż trzeba go pilnować, bo potrafi przesadzić. Pracował jako tajny agent, odznaczył się. Towarzysz Dzierżyński chciał zabrać go ze sobą do działań na terenie Polskiej Socjalistycznej Republiki Rad, ale to nam nie wyszło i wrócił do Piotrogrodu.
– Sprawdzony czekista, to dobrze – mruknął do siebie Dawtian. – Towarzysz Dzierżyński ma do niego zaufanie, a to bardzo dobrze. Możemy zatem zacząć działanie. Zrobimy tak: przeszkolicie go w zakresie działań agenturalnych. Tylko krótki kurs. Wiecie: nawiązanie kontaktów, przekazywanie informacji, maskowanie przed kontrwywiadem. Znajdziecie mu nazwisko – polskie, dobre, ale nie arystokratyczne. Panowie wszyscy znają się między sobą i łatwo rozpoznają podrzuconego im agenta, zatem ładne polskie nazwisko, inteligenckie. Potem odbędę z nim rozmowę i podam mu szczegóły zadania. Zadania, które potrwa latami.
Brwi Protasowa uniosły się ze zdziwienia. Sam nie znał przeznaczenia agenta i raczej myślał o zadaniu typu dywersyjnego, na krótki czas. Tymczasem słowa Dawtiana wskazywały na wieloletnią działalność na tyłach wroga. Wojna się skończyła, zatem działania z zakresu szpiegostwa wojskowego, zawsze ważne, zeszły jednak na drugi plan. Jeśli nie dywersja to co? Kolejny rezydent w Warszawie? Mieli już jednego, a te zadania rzadko dublowano. Nie rozumiał, do czego dąży Dawtian.
– Jak nazwisko? – spytał Dawtian.
– Bobiński Andrzej.
– Ile ma lat? – indagował dalej.
– Dwadzieścia sześć.
– Dobry wiek. Już dorosły, ale może jeszcze długo pracować. A jak się zachowuje pod presją?
– Spokojny i opanowany. Dowiódł zimnej krwi już wielokrotnie. Odważny, ale nieskory do podejmowania niepotrzebnego ryzyka. Naprawdę doskonały agent.
– Widzę to – mruknął Dawtian. – Będzie agentem śpiochem. Obudzimy go we właściwym momencie. A na razie będzie się piął po szczeblach kariery urzędniczej. W tym też trzeba mu będzie pomóc, ale tą część zorganizuję osobiście przez kontakty w Warszawie. Do was należy jeszcze umieszczenie go na liście repatriacyjnej. Naciśniecie kogoś w Czerwonym Krzyżu, ale tak bez śladów.
– A co on ma tam zdziałać? – spytał Protasow, wiedząc, że nie uzyska odpowiedzi. Jednak ciekawość wzięła u niego górę nad ostrożnością.
– Tego, Protasow, nawet wy wiedzieć nie musicie – ostrym głosem powiedział Dawtian i wymownie popatrzył podwładnemu w oczy. – Znajdziecie mu dobrą legendę. Jakąś rodzinę polską, zlikwidowaną, żeby nie można było sprawdzić, ale na tyle dobrą, żeby go przyjęto jak swego. Nazwisko musi być rozpoznawalne w kręgach elit w Warszawie, ale, jak mówiłem, nie z arystokracji. A, niech zapozna się z działalnością Narodowej Demokracji, prawicy. Tam go ulokujemy. Załatwcie mu polskie książki i parę starych gazet prawicowych. Musi rozumieć idee endecji, żeby mógł powiedzieć kilka chwytliwych haseł, jak będzie szukał stanowiska, ale to… No, to będzie później, jak ja z nim porozmawiam.
Protasow coraz mniej rozumiał z robionych półgłosem uwag szefa INO. Uwaga Dawtiana, żeby nie dopytywał się o szczegóły, nieco go zdenerwowała. W tym rzemiośle należało być ostrożnym, a on wykazał nadmierne zainteresowanie nowym agentem. Jednak ostrożność szefa wydała mu się nielogiczna.
Przecież to zupełnie głupie – pomyślał Protasow. Przecież to ja wynalazłem tego Polaka, ja mam mu znaleźć nazwisko i przykrywkę, pod jaką będzie działał. Czyli ja będę wiedział o nim najwięcej ze wszystkich, ale jakie ma zadanie to komisarz mi nie powie. Dlaczego?
– Tak, tak, dużo pracy, zanim przygotujemy agenta – mruczał, jakby do siebie, Dawtian. – A wódkę to on pije?
– Całkiem po naszemu, towarzyszu komisarzu – z uśmiechem powiedział Protasow. – I lubi, i potrafi.
– No to od teraz nie będzie wódki i przejdzie na pół porcji.
– A czemu tak? Za co go karać? Nasz człowiek…
– Protasow, żadnej wódki, mało żarcia! Rozumiecie! – Dawtian zjadliwym tonem dał wyraz niezadowoleniu z kwestionowania jego rozporządzeń. – Czy kto widział tłustego repatrianta z flaszką w ręku? No, zrozumieliście. Idźcie do roboty, macie dużo do wykonania.
Dawtian uznał rozmowę za zakończoną i spojrzał na blat biurka, usiłując przypomnieć sobie, nad czym pracował, zanim mu przerwano.
– Odmeldowuję się, towarzyszu komisarzu – powiedział Protasow, stając na baczność na wprost biurka.
– Jeszcze jedno, Protasow – Dawtian westchnął i oderwał oczy od dokumentów. – Następnym razem, jak macie taką sensację do zameldowania, to meldujcie się przez sekretariat, od tego jest. Możecie tu wpaść bez zapowiedzi, tylko jeśli Chińczycy rozpoczną szturm Kremla.
Dawtian uśmiechnął się lekko na widok zdziwionej miny swojego podwładnego. Wiedział, że zajmie mu trzy minuty, zanim zrozumie, że to był dowcip.
Tym razem Protasow cicho zamknął za sobą drzwi. Dawtian wrócił do przerwanej pracy, ale po krótkiej chwili rzucił papiery na biurko, odchylił się na krześle i zamyślił się. Wytyczne udzielone mu przez Feliksa Edmundowicza były zupełnie jasne i oparte na jego znajomości Polski. Dawtian nie był przekonany, że Dzierżyński miał całkowitą rację, niemniej nie zamierzał podważać jego zdania. Polecenie nakazywało mu wybranie kandydatów, jak na razie miał jednego, do długiej pracy agenturalnej w Polsce. Agent miał wrosnąć w społeczeństwo i przez lata wspinać się po drabinie urzędniczej, żeby w końcu dotrzeć do stanowiska, na którym będzie mógł wpłynąć na kierunek polityki w Polsce.
Tu właśnie Dawtian miał największe wątpliwości. Co taki agent mógł zdziałać? Czy dotrze na odpowiednie stanowisko? A nawet jeśli tak, to czy nie zdradzi? Długi pobyt w burżuazyjnym państwie, pieniądze z tym związane i władza mogły łatwo odmienić lojalność agenta. Wprawdzie Feliks Edmundowicz powiedział, że w Polsce pod nieobecność zewnętrznego wroga pojawią się zawiści między politykami i Polacy zaczną gryźć się między sobą, ale to tylko była teoria.
Wytyczne Feliksa Edmundowicza były proste: odsunąć Piłsudskiego od rządzenia. Dawtian nie mógł uwierzyć, żeby wódz, który objął najwyższy urząd w momencie odzyskania niepodległości, skonsolidował państwo i poprowadził Polskę do zwycięstwa w wojnie, został nagle usunięty od władzy. A to przecież było celem całej operacji obliczonej na lata, zgodnie z teoretycznymi wywodami szefa Czeka Dzierżyńskiego. Żeby ten cel osiągnąć, Dawtian zamierzał wysłać agentów, którzy staną się polskimi urzędnikami, a przy pewnej dozie szczęścia i z właściwymi instrukcjami – może nawet politykami. Wtedy za pomocą chwytliwych haseł i moskiewskich pieniędzy będą mogli podsycać działalność prawicy przeciwko Piłsudskiemu. Narodowcy cieszyli się w Polsce dużym poparciem i mogli przechwycić władzę, a bez Piłsudskiego Polska upadnie pod naporem kolejnego ataku. Praca była obliczona na lata, szansa sukcesu nikła, niemniej koszt takich operacji też był niewielki i można było zaryzykować. W każdym razie kiedy sprawa stanie na Politbiurze, to będzie można wykazać, że INO pracuje nad usunięciem buforu między Niemcami a radzieckim komunizmem, czyli dąży do rozszerzenia rewolucji. I w końcu tylko o to chodziło.
Warszawa – styczeń 1926
Kapitan Józef Niemojewski prawie marszowym krokiem doszedł do rogu Chmielnej i Szpitalnej, po czym skręcił w lewo. Obejrzał się za siebie, żeby zobaczyć kolorowy neon Chevroleta na dachu narożnej kamienicy. Lubił spojrzeć na reklamę, choć wiedział, że za jego gażę nigdy nie kupi sobie amerykańskiego automobilu. Trójkątna, narożna kamienica, ograniczona zbiegiem Zgody i Szpitalnej, oprócz podtrzymywania kolorowego neonu, mieściła w swoim wnętrzu liczne redakcje gazet codziennych, których reklamy zwisały z balkonów na różnych piętrach. Niemojewski na ten widok zawsze uśmiechał się nieco pogardliwie, gdyż żadnej z redakcji, w tym nawet najbardziej endeckiej „Gazety Warszawskiej”, nie było stać na świetlną reklamę, a Chevroleta owszem. Będąc zwolennikiem Marszałka, Niemojewski miał złe zdanie o endekach, których obciążał winą za śmierć pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej, rozróby na ulicach i korowód zmieniających się prawicowych gabinetów.
Kilka chwil później dotarł na miejsce, obrócił klucz w zamku i pchnął drzwi swojego mieszkania w domu przy Chmielnej 24. Miał zamiar odświeżyć się, przebrać i wyjść na umówione spotkanie z kolegami. Spędzanie wieczorów samotnie w małym pokoiku jakoś kłóciło się z naturą ułana, do tego kawalera. Kobiet w życiu kapitana Niemojewskiego było dużo, ale żadna nie została jego żoną, być może dlatego, że było ich tak wiele i tak szybko się zmieniały. Jednak tego wieczoru nie wybierał się na randkę, lecz na wódeczkę w męskim gronie.
W przedpokoju położył okrągłą czapkę z żółtym otokiem na półce, zdjął rękawiczki, pas z kaburą i idąc w stronę pokoju, zaczął rozpinać kurtkę mundurową. Położył dłoń na klamce oszklonych drzwi i zatrzymał się. Coś było nie w porządku. Zastanowił go zapach unoszący się w mieszkaniu – zapach aromatycznego tytoniu tureckiego, innego niż zwyczaj palił. Niemojewski, oficer wywiadu, rozpoczął karierę wojskową w 3 pułku ułanów podczas wojny z Sowietami, wcześniej służył krótko w wojsku rosyjskim, z którym odbył kampanię w Besarabii. W wojnie 1920 roku odznaczył się w zagonie na Kalenkowicze, za co otrzymał Krzyż Walecznych. Pomimo zmiany przydziału i przeniesienia do Sztabu Generalnego stale nosił mundur oficera 3 pułku ułanów, do którego miał sentyment. Lata spędzone na koniu i w okopach, w ciągłym niebezpieczeństwie, nauczyły go opanowania i podejmowania szybkich decyzji. Udział w dziesiątkach starć wręcz, czy to na koniu, czy na piechotę, przygotowały go do walki z bliska, zatem momentalnie przeszedł do akcji. Niemojewski nie czuł obawy przed spotkaniem z – jak przypuszczał – włamywaczem. Wahanie trwało tylko sekundę i wyrobione przez wojnę odruchy pobudziły go do działania. Zawrócił do przedpokoju, wyjął pistolet z kabury i odwrócił się w stronę pokoju. Kciukiem prawej dłoni odsunął bezpiecznik, a lewą nacisnął klamkę. Ostrożnie zajrzał do środka, ale patrząc z oświetlonego przedpokoju w głąb ciemnego pomieszczenia nic niepokojącego nie zauważył. Wycelował pistolet w głąb swojego gabinetu, który jednocześnie służył mu za sypialnię i jadalnię, i lewą ręką zaczął macać po ścianie, szukając kontaktu. Przekręcił przełącznik i w świetle wiszącej pod sufitem lampy zobaczył siedzącego w jego fotelu człowieka w cywilnym garniturze, który gasił papierosa w leżącej mu na kolanach popielniczce.
– Ręce do góry! – warknął Niemojewski przekonany, że złapał złodzieja. Liczba rozbojów i włamań w stolicy była duża i kapitan pomyślał, że przyłapał kryminalistę na plądrowaniu jego mieszkania. Wydało mu się tylko dziwne, że siedzący w fotelu posiwiały mężczyzna był porządnie ubrany, nie próbował uciekać, a pokój nie nosił śladów przeszukiwania. Mężczyzna wpatrywał się w Niemojewskiego spokojnym wzrokiem, trzymał ręce oparte na podłokietnikach i nie robił wrażenia przestraszonego spotkaniem z uzbrojonym oficerem.
– Widzę, że awansowałeś, Józuś – powiedział nieznajomy, powoli podnosząc ręce do góry, ale w ten sposób, że łokcie ciągle dotykały podłokietników, jakby szukały wsparcia.
– Ktoś ty! – rzucił Niemojewski, nie ruszając się z miejsca i trzymając pistolet wycelowany w intruza. Zaskoczyło go, że obcy użył zdrobnienia, jakim obdarzali go wyłącznie rodzice i najbliżsi koledzy.
– Nie poznajesz? No, upłynęło kilka lat i zmieniłem się, ale najlepszego kolegę powinieneś pamiętać – powiedział spokojnie intruz.
Niemojewskiemu na moment odebrało mowę. Siedzący w fotelu mężczyzna nie wyglądał na uzbrojonego, nie robił żadnych agresywnych ruchów, a ostatnie zdanie spowodowało, że kapitan zaczął uważnie przyglądać się dobrze widocznym w elektrycznym świetle rysom jego twarzy. Liczne zmarszczki koło oczu i skrzywiony po złamaniu nos nadawały mu wygląd starego człowieka, ale postawa i gęste włosy, wprawdzie wyraźnie siwiejące, wskazywały na średni wiek. Milczenie trwało kilkanaście sekund, aż wreszcie Niemojewski doznał olśnienia, rozpoznał przybysza i mocniej ścisnął pistolet.
– Karol Czerski! Renegat! Zdrajca! – prawie krzyknął zaskoczony Niemojewski i podniósł pistolet wyżej, jakby dla oddania strzału.
– Wiem, postarzałem się, ale jednak poznałeś – powiedział Czerski i po raz pierwszy lekko się uśmiechnął – Mogę opuścić ręce? Jestem bez broni.
– Nie! – powiedział Niemojewski chrapliwym głosem, mrużąc oczy. – Trzymaj ręce w górze. Wstawaj. Idziemy.
– Myślisz o tym, żeby zaprowadzić mnie na posterunek żandarmerii i aresztować za zdradę? – Czerski wciąż się uśmiechał, ale jego oczy były pozbawione wyrazu. – Zasłużyłem, ale wstać nie mogę, bo rozsypię popiół z popielniczki, czekając, wypaliłem kilka papierosów i użyłem…
– Wstawaj! – prychnął Niemojewski, przerywając wywód. – Ręce w górze i marsz przede mną.
– Jeśli wyjdziemy stąd i będę trzymał ręce w górze, zginiesz. – Czerski mówił tym samym obojętnym tonem. – Jestem bolszewickim agentem wywiadu i mam obstawę. Strzelą ci w łeb na klatce schodowej albo na ulicy. Nie dadzą ci szansy. To zawodowcy i jestem dla nich ważny, bardzo ważny.
– Pieprzysz głupoty, Czerski – odpowiedział oficer i robiąc wymowny gest pistoletem, dodał: – Wstawaj z fotela. Idziemy!
– Pamiętasz sprawę Leśniewskiego? – Czerski nawet nie drgnął. – On odmówił współpracy z nami, kiedy agent go werbował. Ostentacyjnie przyszedłem tutaj, żeby namówić ciebie do współpracy. Nawet dano mi takie polecenie. Jeśli mnie wyprowadzisz z rękami w górze, to będzie znaczyło, że odmówiłeś.
Niemojewski doskonale pamiętał porucznika Ignacego Leśniewskiego, którego rok wcześniej znaleziono zarżniętego na klatce domu, w którym mieszkał. Krew z podciętego gardła płynęła po stopniach w dół, ale nikt niczego nie słyszał. Wyglądało na to, że dawny frontowy oficer piechoty nie bronił się przed atakiem. Policja uznała, że to bandycki napad, ale wywiad wiedział swoje – Leśniewski pracował w Sztabie Generalnym i miał dostęp do tajnych dokumentów.
– To nie byłem ja – Czerski odpowiedział na nienawistny wzrok kapitana. – Wtedy jeszcze leczyłem się w szpitalu pod Moskwą.
– Widzę, że dużo wiesz o Polsce pomimo długiego pobytu za granicą – rzucił z sarkazmem Niemojewski.
– Jak mi pozwolisz, to opowiem ci kilka interesujących ciebie spraw – powiedział Czerski, myśląc z zadowoleniem, że najtrudniejsza część spotkania była już za nim. Niemojewski nie zastrzelił go, był zaintrygowany nieoczekiwanym przybyszem i bez wątpienia chciał się więcej od niego dowiedzieć.
Niemojewski zawahał się. Obecność zdrajcy w jego mieszkaniu, całkowity spokój, z jakim patrzył na wycelowaną w niego lufę pistoletu, sprawiła, że zaczął zastanawiać się nad powodem wizyty. Czerski zniknął dwa lata wcześniej z planami obrony Kresów Wschodnich przez atakiem z Rosji Sowieckiej. Wkrótce wywiad doniósł, że przeszedł na stronę bolszewików, ale dalsze jego losy pozostały nieznane. Nagłe pojawienie się zdrajcy w mieszkaniu kapitana wywiadu było tak zaskakujące, że Niemojewski zupełnie tego nie rozumiał.
– Po co przyszedłeś?
– Po nowe plany obrony wschodniej granicy i plany mobilizacyjne.
– Co? – po raz drugi tego wieczoru Niemojewskiemu odebrało mowę. – Przecież wykradłeś je i zaniosłeś bolszewikom.
– Ale są, a raczej będą, nowe plany. Plany dla zreorganizowanej, zredukowanej liczebnie armii. Nowe plany.
– Żadnej reorganizacji nie było.
– Ale będzie.
– Nic o tym nie wiem.
– A właśnie – w oczach Czerskiego pojawił się błysk tryumfu. – Ty jeszcze nic nie wiesz, a ja już wiem.
– Hę? – Niemojewskiemu opadła ze zdziwienia szczęka.
– Będzie reorganizacja armii, w każdym razie jest planowana, i wobec tego plany defensywne „Wschód” ulegną modyfikacji, a może nawet zostaną sporządzone plany ofensywne. Wywiad sowiecki wie o tym, ale w sztabie dopiero nad tym pracują. I właśnie o tym przyszedłem z tobą porozmawiać. Daj mi szansę to opowiem ci, o co w tym wszystkim chodzi.
Niemojewski patrzył na swego dawnego kolegę szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami. To, co opowiadał, nie mieściło mu się w głowie. W jaki sposób wywiad bolszewicki mógł wiedzieć o zmianach w armii polskiej, zanim wiedziało o nich Ministerstwo Spraw Wojskowych? Przełknął ciężko i sięgnął po stojące pod ścianą krzesło. Odwrócił je oparciem do przodu i usiadł okrakiem, trzymając pistolet wycelowany w Czerskiego. Poruszył kilka razy głową na boki i mrugnął oczami.
– Skąd wiesz, że ciebie nie zastrzelę albo nie powlokę na żandarmerię?
– Bo nie jesteś idiotą, Józuś. Nie byłbyś kapitanem w wywiadzie, gdybyś nim był, a poza tym znam ciebie tak dobrze, że aż za bardzo. Myślę, że jak mnie wysłuchasz, to podejmiesz grę.
– Jaką grę?
– Wywiadowczą, oczywiście.
– Słuchajcie, Czerski, nie jesteśmy kolegami, więc nie zwracajcie się do mnie po imieniu – Niemojewski szybko oprzytomniał z osłupienia i postanowił zdystansować się od dawnego kolegi. – A teraz zacznijcie od początku, bo jestem zgubiony w tym, o czym mówicie. I żebyście wiedzieli, że jak skończycie, idziemy na posterunek przy komendzie miasta.
– Jak sobie pan życzy, panie kapitanie – Czerski silnie zaakcentował stopień wojskowy dawnego kolegi. – Od czego mam zacząć?
– Najlepiej od samego początku – odparł Niemojewski i oparł dłoń ściskającą pistolet o oparcie krzesła. Wiedział już, że opowieść potrwa długo.
Warszawa – styczeń 1924
W Warszawie hucznie obchodzono okres karnawału. Na rozlicznych zabawach, balach i rautach szampan lał się strumieniami, garściami sypano konfetti i rzucano tysiące serpentyn. Skądinąd poważni przedstawiciele społeczności warszawskiej nosili śmieszne papierowe kapelusze na gumkach, a ich żony wkładały maski rodem z weneckiego karnawału. Jak zawsze na balach rej wodzili pełni energii i dziwacznych pomysłów młodzi kawalerowie. Wśród młodych szczególnie wyróżniali się oficerowie, dla których każdy bal był okazją, żeby powspominać wojnę, napić się wódki i co najważniejsze – spotkać się z płcią przeciwną. Ułańska fantazja i urok munduru sprawiały, że cieszyli się ogromnym wzięciem wśród pięknych warszawianek i przybyszek spoza stolicy, których setki zjechały do miasta, żeby zażyć zabawy i wytchnienia, a może nawet złowić męża.
Tej nocy bal w Bristolu zdawał się nie mieć końca. Podporucznik Karol Czerski przyszedł już nieco wstawiony, gdyż zanim jeszcze dotarł do hotelu, wstąpił z kolegami do „Wróbla”3 na jedną wódkę. Oczywiście nie skończyło się na jednym głębszym, wspomnienia wojenne i plotki o wyższych dowódcach wymagały przecież odpowiedniego podkładu. W efekcie, kiedy wszedł do sali balowej, czuł już przyjemny szmerek w głowie. Dumny z munduru i przypiętego doń Krzyża Walecznych za walki o przeprawę pod Druskienikami w wojnie bolszewickiej, wypinał do przodu pierś i z wyższością, a nawet z pewną arogancją, rozglądał się po sali. Dostrzegł znajomych siedzących przy stoliku w głębi i właśnie ruszał w ich kierunku, kiedy jego uwagę ściągnęło obiecujące spojrzenie od strony baru. Niedbale oparta o ladę, z nogą założoną na nogę, co pozwalało na obejrzenie dużego fragmentu jej zgrabnej łydki, siedziała znajoma. Czarna suknia z lejącego się aksamitu opływała jej ciało, podkreślając kształty, a odważny dekolt, obramowany strusimi piórkami, kontrastował z bielą jej długiej szyi. Natychmiast ją sobie przypomniał, tańczył z nią kilka dni temu na balu w teatrzyku Rocco na Nowym Świecie. Prawda była taka, że tamtego wieczoru nie mógł się od niej oderwać i w rezultacie tańczył tylko z nią. Pamiętał, że na imię miała Ninon, mówiła z kresowym zaciąganiem i w tańcu lgnęła do niego całym ciałem. Powtarzała mu szeptem, że to wina trzech kieliszków szampana, które wypiła przed kolacją, ale on czuł co innego. Czerski zachował gorące wspomnienia z tamtej nocy, ale ani adresu, ani obietnicy spotkania nie mógł wtedy od niej uzyskać. Z przekornym uśmieszkiem powiedziała mu, że jeśli ich przeznaczeniem jest spotkać się ponownie, to tak się stanie. Samo wspomnienie tamtej zabawy przyprawiało go o dreszcz podniecenia.
Nie musiał się decydować, nogi same poniosły go w stronę baru, przy którym siedziała Ninon. Widział, że nie oderwała od niego wzroku, kiedy zbliżając się, lawirował między stolikami i zanim zdążył podejść, wyciągnęła do niego rękę w długiej czarnej rękawiczce sięgającej za łokieć.
– Witam pana porucznika – powiedziała niskim, uwodzicielskim głosem, kiedy całował jej dłoń.
– Dobry wieczór. Miałem nadzieję panią spotkać – odparł Czerski. – Mówiąc prawdę, szukałem pani na różnych balach, ale dopiero dziś mi się to udało.
– Cieszę się, że widzę pana porucznika – odparła z wyczuwalnym w głosie rozrzewnieniem, ciągle patrząc mu w oczy. – Ja też się trochę za panem stęskniłam. Tamtej nocy pan tak świetnie tańczył.
Czerski wprawdzie ostatnie dni poświęcił na pracę w sztabie, a nie na poszukiwanie interesującej go kobiety, ale małe kłamstwo nie mogło w tej sytuacji zaszkodzić. Młody oficer, zasłużony na wojnie w szeregach 3 pułku ułanów, nie znosił pracy biurowej, do której zmuszała go funkcja młodszego oficera w Wydziale Operacyjnym Sztabu Generalnego. Co gorsza ostatnie dni wypełniły poprawki do planu obrony granicy wschodniej, które pod nieobecność szefa musiał nanosić sam. Czytanie tekstu słowo po słowie i wyszukiwanie najmniejszych błędów w maszynopisie było zajęciem nudnym, ale nie mógł odkładać tego dłużej – termin oddania pracy zbliżał się nieubłaganie. Plany były tajne, a przy tym obejmowały ogromne obszary na Kresach, a zatem opis, tabele, mapy i wykresy liczyły ponad sto stron. Czerski prowadził ostateczną redakcję gramatyki i błędów literowych i wobec tego codziennie musiał taszczyć potężną teczkę z papierami z kancelarii tajnej do swojego biura. Po kilku dniach znużony długimi wycieczkami po korytarzach i ciężarem noszonego papieru zawarł nieformalną i całkowicie sprzeczną z dyscypliną umowę z podoficerem w kancelarii tajnej, która pozwoliła mu, jeśli pracował długo w nocy, zamykać plany w kasie pancernej w jego biurze. Tego wieczoru skończył pracę na tyle późno, że też nie odniósł planów. Chciał jeszcze przejrzeć dodane w ostatniej chwili aneksy, ale odłożył to na następny dzień. Zmęczony i znudzony wyszedł do miasta zobaczyć się z kolegami. W ten sposób znalazł się w Bristolu. Rozpoczętej „U Wróbla” zabawy nie sposób było skończyć o dziewiątej. W jego mniemaniu wyjście na miasto opłaciło się – spotkał kobietę, o której marzył każdej nocy przed zaśnięciem.
W tym momencie orkiestra zaczęła grać piosenkę z filmu Zdobyć cię muszę, oryginalnie wykonywaną przez Jana Kiepurę – Ninon, ach uśmiechnij się4 i Czerski odczytał to jako dobry omen. Porwał zmysłową Ninon do tańca, a wokalista śpiewał z estrady:
Uśmiech Twój ma niepojęty czar,
Wzniecił w sercu moim pragnień żar,
Nagle bez słów, odeszłaś Ty i prysły złudne sny.
Raz wzbudzona miłość w sercu tli,
Gdzież Cię szukać gdzież, ach powiedz mi,
Przyzywam Cię piosenką tą,
Czy słyszysz mnie, Ninon.
Ninon, ach uśmiechnij się, urok Twoich ust oczarował mnie
Chcę Cię całować Ninon wysłuchaj mnie
Czy nie wiesz mała Ninon
Że kocham Cię
Ninon, ach uśmiechnij się, Tyś jest w życiu mem
Najcudniejszym snem
Ninon, ach uśmiechnij się, urok ust Twych opromienia
Życie me
Ninon, ach uśmiechnij się, Tyś jest w życiu mem
Najcudniejszym snem
Ninon, ach uśmiechnij się, urok ust Twych opromienia
Życie me
Zabawa potoczyła się zgodnie z typowym szablonem tamtych dni. Przed dziesiątą tańczyli klasycznego walca i tango argentyńskie, przeplatając tańce kolejnymi kieliszkami szampana. W miarę wzrastania temperatury balu orkiestra zaczęła grać szybsze melodie dla żądnej silnych wrażeń młodszej publiczności. Czerski wprost porywał Ninon w swoich ramionach to do fokstrota, to do quickstepa, to do rumby. Po szybkich tańcach odpoczywali w gorącym, lecz wolniejszym rytmie bolera. Czas płynął niezauważenie i na sali zaczęło się robić luźniej, gdy stateczne pary powoli udawały się na nocny wypoczynek. Czerski niczego nie widział oprócz wpatrzonych w niego błękitnych oczu Ninon. Jej lekko rozwarte, karminowe usta podniecały go i pobudzały wyobraźnię. Słyszał jej perlisty śmiech za każdym razem, gdy rzucił żart albo uwagę. W nozdrzach czuł jej zapach, oszałamiający zapach egzotycznych kwiatów i południowych mórz – jak sądził. Oddziaływała na jego zmysły w sposób, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył i na dobrą sprawę nie rozumiał. Ninon była wymarzoną, wprost idealną kobietą, która zgadywała jego ruchy w tańcu, wymieniała z nim dykteryjki i plotki, a nawet dotrzymywała mu kroku w piciu.
O północy Czerskiemu sala zaczęła wirować w głowie, a gorące usta Ninon wprost parzyły mu wargi przy ukradkowych pocałunkach. Nieprzejęty konwenansami cieszył się piękną i doskonale tańczącą partnerką, myśląc od czasu do czasu, że koledzy będą mu zazdrościć takiej zdobyczy. Będzie mógł pochwalić się znajomością w gronie oficerskim i pokazać się nie tylko w teatrzyku, ale nawet w operze. Rzut oka w stronę stolika zajętego przez kolegów upewnił go, że siedzący w tym momencie samotnie porucznik Niemojewski wodził za nimi rozmarzonym wzrokiem. Poderwanie tak ślicznej kobiety przez Czerskiego musiało wywołać jego zazdrość i chęć udowodnienia, że on też potrafi czegoś podobnego dokonać. W miarę rosnącego w głowie Czerskiego szumu delikatne muśnięcia warg Ninon stawały się coraz częstsze i dłuższe. Kobieta zdawała się całkowicie poświęcać zabawie i powoli z liczbą wypitych kieliszków szampana stawała się coraz bardziej frywolna. Pozwalała Czerskiemu ściskać się na parkiecie wśród innych par, a kiedy leciutko złapała go zębami za ucho, poczuł gwałtowny napływ krwi do głowy, i nie tylko do głowy. Ten gest graniczył z kresem jego możliwości panowania nad sobą, bo nad własnym ciałem już nie był w stanie zapanować. Pomyślał, że musi, po prostu musi, zabrać ją ze sobą na kwaterę. Tu jednak przyszło otrzeźwienie. Czerski nie był aż tak pijany, żeby nie pamiętać, że dzielił kwaterę ze Stasiem Kubanieckim. Zatem ich wynajęty pokoik odpadał. Zawiedziony w swoich nadziejach, wpadł jednak na pomysł, jak rozwiązać ten problem.
Po północy stanęli na zasypanym świeżym śniegiem chodniku przed Bristolem. Czerski oparty na trzymającej go pod rękę Ninon rozglądał się za dorożką. O tej godzinie w zimie nie było to łatwe, ale Czerski spodziewał się, że w karnawale dorożki będą kursować po mieście całą noc, a w każdym razie miał taką nadzieję.
– Weźmiesz mnie do siebie? – niskim z napięcia głosem wyszeptała mu w ucho Ninon.
Czerski spojrzał w oczy kobiety i zobaczył w nich błagalną wprost prośbę. W takiej sytuacji nie mógł zawieść, nie pozwalał mu honor oficera 3 pułku ułanów, a przede wszystkim młodzieńcza krew dwudziestoczterolatka.
– Oczywiście, że jedziemy do mnie – szepnął, lekko całując jej usta. – Ale moja kwatera jest dosyć daleko, a dorożki jakby znikły w pomroce, zanim się doczekamy, zmarzniesz.
– Możemy pójść do twojego biura albo gdziekolwiek – odparła, przyciskając się do niego całym ciałem.
– Biuro, świetna myśl – powiedział Czerski, myśląc, że powinien wpaść na ten pomysł wcześniej. – Tylko że pokoik taki mało przytulny, ale za to dużo bliżej i możemy pójść piechotą.
Zajrzał jej w oczy i pocałował zmarzniętymi wargami.
– Nieważne gdzie, byle z tobą – prawie jęknęła Ninon i mocniej przytuliła się do Czerskiego, a jednocześnie ścisnęła w ręku jeszcze jedną butelkę szampana zakupioną przed wyjściem z Bristolu. Jak powiedziała, na kwaterze wypiją toast na cześć miłości.
Czerski nie zamierzał wyjaśniać Ninon, że młodsi oficerowie zarabiają mało i nie stać ich na wynajęcie własnego mieszkania w Warszawie. Z tego powodu mieszkali po dwóch i dzielili wydatki. Dopiero porucznicy, którym przysługiwała wyższa gaża, mieli lepsze warunki mieszkaniowe i mogli się żenić, a i to tylko za zezwoleniem dowódcy pułku. Podporucznicy nie. Nie miał też dosyć pieniędzy na hotel, wydał wszystko na kolejne kieliszki szampana, a pokój w Bristolu był drogi. Uznał, że w istniejącej sytuacji tego typu tłumaczenia byłyby niestosowne. Również z powodu wyczerpania zasobów finansowych pozwolił jej na zapłacenie za ostatnią butelkę szampana, którą dzielnie dzierżyła w zziębniętej dłoni.
Ruszyli zatem przez opustoszałe ulice w stronę placu Saskiego. Pod stopami chrzęścił im świeży śnieg, którego biel spowijała wszystko, nadając miastu baśniowy wygląd. Wirujące w powietrzu płatki iskrzyły się odbitym światłem latarni i w panującej nad miastem ciszy łatwo było wyobrazić sobie spływające z chmur sanie Królowej Śniegu. Kiedy szli przez wyludnione ulice, za nimi w nieskazitelnej warstwie świeżego puchu zostawały odciski ich butów. Wyszli na plac Saski, którego rozmiar sprawiał, że pomimo ulicznego oświetlenia w dużej części i tak tonął w ciemnościach. Po lewej minęli resztki rozbieranego od pięciu lat soboru Świętego Aleksandra Newskiego. Ten symbol rosyjskiego panowania w Warszawie znikał cegiełka po cegiełce. Czerski jeszcze w 1921 roku wykupił sobie taką cegiełkę, która dawała mu prawo do wyjęcia jednej cegły z budowli i z uczuciem satysfakcji podważył cegłę w murze od strony placu. Zabrał ją ze sobą i przechowywał wraz z dokumentem jak pamiątkę ze zwycięskiej wojny z bolszewikami. Warszawiacy kolekcjonowali małe karteczki z zezwoleniem na rozbiórkę, co stanowiło dumę wielu mieszkańców miasta. Ogromna bryła prawosławnego soboru, która miała przypominać Polakom o panowaniu Rosji w Warszawie, znikała wynoszona rękami obywateli miasta i państwa, gdyż przyjeżdżano z różnych zakątków Rzeczypospolitej, żeby wyjąć sobie jedną cegiełkę. Czerski, mijając resztki soboru, zawsze uśmiechał się, los wielkiej cerkwi był podwójnie symboliczny. Chciał nawet coś powiedzieć do Ninon, ale ona widocznie zafascynowana oczekiwaniem nie popatrzyła w tamtą stronę.
Przecięli plac na ukos, gdyż nic o tej porze nie jeździło po mieście, i w ten sposób skrócili sobie drogę. Czerski, idąc, spojrzał na konny pomnik księcia Józefa Poniatowskiego, który czuwał nad placem od strony pałacu. Czarna postać księcia z rzymskim mieczem w wyciągniętej dłoni odcinała się od jaśniejszej elewacji pałacu i tylko śnieg zbierający się na głowie Poniatowskiego nie pasował do powagi monumentu. Nawet czując ciepło przytulającej się do jego boku kobiety, Czerski nie zapomniał pozdrowić księcia wzrokiem. Poniatowski był jego idolem od najmłodszych lat, kiedy po raz pierwszy przeczytał Huragan Gąsiorowskiego i zapragnął zostać ułanem. Marzenie ziściło się na krótko dopiero w czasie wojny, ale to w niczym nie zmieniło dumy Czerskiego z noszonego munduru. Poszli w stronę wschodniego skrzydła Pałacu Saskiego, gdzie znajdowało się biuro zajmowane przez Czerskiego. Pracował z dwoma innymi oficerami, ale o tej porze nie było tam nikogo. Ponadto miał klucz do bocznego wejścia i nie musiał przechodzić przez główne, przy którym zawsze siedział podoficer służbowy. W ten sposób mógł niezauważenie wprowadzić Ninon do biura. W części gmachu, w której urzędował, normalnie nie przechowywano żadnych tajnych dokumentów, zatem nie obowiązywały tak ostre rygory jak w głównym skrzydle.
Po spacerze na mrozie zwykle niezbyt dogrzane biuro wydawało się ciepłe i przytulne pomimo swego typowo urzędniczego charakteru. Czerski zaoferował zrobienie na maszynce spirytusowej gorącej herbaty, ale Ninon miała co innego na myśli. Przycisnęła swoje zmarznięte usta do jego warg i wyszeptała:
– Rozgrzeję ciebie sama. Obejdzie się bez herbaty.
Zsunęła się w dół i klękając przed nim, nerwowymi ruchami ściągnęła cienkie rękawiczki z dłoni. Jej palce były zupełnie zimne, kiedy rozpinała mu spodnie. Czerski zdziwił się nieco pośpiechem, z jakim kobieta szarpała na nim mundur, ale oczarowany nieoczekiwanym sukcesem popłynął z falą uczuć. Dwie minuty później doznał rozkoszy, o jakiej nawet nie wiedział, że istnieje. Nie spodziewał się takich pieszczot ani efektu, jaki na nim wywarły. Zdawało mu się, że bramy Niebios rozwarły się przed nim i wciągnęły go żywcem do Edenu. Ogarnęło go uczucie zupełnego zapomnienia o świecie, jakby wszystko wokoło nagle przestało istnieć. Ninon dowiodła, że miała wprawę i odwagę, żeby zaspokoić największe pożądanie młodego mężczyzny. Robiła to cierpliwie, powoli i bardzo delikatnie, od czasu do czasu spoglądając do góry, jakby chciała sprawdzić, czy jej działania spotykają się z należytym odzewem z jego strony. Czerskiemu kręciło się w głowie od alkoholu i nigdy wcześniej niedoznawanych pieszczot. Pod wpływem jej dotyku wprost topniał jak śnieżny bałwan na marcowym słońcu. W ciągu kwadransa Ninon zmieniła liniowego oficera, który z uśmiechem na ochotnika wyrywał się do najbardziej niebezpiecznych akcji, w jęczącego, drgającego chłopca o szklanych, zamglonych oczach. Kiedy skończyła, drżały mu ręce, miał przyśpieszony oddech i dygotała mu dolna warga. Nie był już sobą, nie panował nad niczym, zmieniła oficera w galaretę niepohamowanego podniecenia.
– Zanim zrobimy to jeszcze raz, na odmianę na twoim biurku – powiedziała, wstając z klęczek – wypijmy toast za naszą miłość.
– Tak, tak – odparł zadyszany, ocierając krople potu, które pojawiły mu się na czole. – Wypijmy toast. Poszukam kubków, niestety nie mamy tutaj kryształowych kieliszków jak w Bristolu.
– Przecież to nieważne – powiedziała Ninon z dostrzegalną pogardą dla mieszczańskich nawyków.
Postawił na blacie biurka dwa kubki, które zwykle służyły do picia porannej kawy, i oszołomiony patrzył, jak otwierała butelkę. Zrobiła to z wprawą, wyjęła korek tak zręcznie, że odgłos otwierania szampana, zawsze przypominający wystrzał z pistoletu, był prawie niesłyszalny. Nalała musującego wina do kubków i kiedy wyciągał rękę po jeden z nich, wpiła mu się w usta. Całowała tak gorąco, że zupełnie stracił poczucie rzeczywistości. Oderwała się od niego i płynnym ruchem podała mu kubek. Czerski wypił go jednym haustem i zimne wino otrzeźwiło go na moment. Spojrzał w oczy Ninon i zdziwił się. Miała zupełnie inny wzrok niż kilka chwil wcześniej, z oczu zniknęło rozmarzenie i miłość, pojawiło się zimno i obojętność. Zmarszczył brwi, nie rozumiejąc, chciał przyciągnąć ją do siebie i pocałować, ale poczuł osłabienie. Kolana mu się ugięły i byłby upadł, ale Ninon złapała go w ramiona i delikatnie położyła na podłodze. Wtedy ogarnął go mrok.
Obudził się jeszcze w nocy, a w każdym razie za oknem było ciemno. W głowie mu huczało, a zdrętwiały język wypełniał mu całe usta. Czuł oczywiste skutki picia alkoholu i typowe bóle związane z leżeniem na twardej, zimnej podłodze. Jęknął i próbował się podnieść, ale musiał przedtem uporządkować garderobę. Zapinając spodnie, spojrzał przed siebie na sejf, w którym trzymał dokumenty przez noc. Był otwarty.
Pomimo alkoholowego zamroczenia, które tylko częściowo z niego wyparowało, odczuł wstrząs. Wpatrywał się w otwarte drzwiczki sejfu, w których tkwił klucz, czego zupełnie nie mógł pojąć. Chwycił się za kieszeń, gdzie zwykle przechowywał klucze do budynku, pokoju i sejfu – nic nie znalazł. Zawirowało mu w głowie, nie mógł uwierzyć w to, co widział na własne oczy. Podczołgał się na czworakach do sejfu i drżącymi ze zdenerwowania rękami zaczął sprawdzać papiery wewnątrz. Czuł, jak rosło ciśnienie krwi, które zamieniło zwykły ból głowy w pulsującą migrenę. Przerzucał papiery, ale wynik był niezmienny. Brakowało kilku teczek, w tym planu „Wschód”, ściśle tajnego planu obrony Kresów przed bolszewicką inwazją.
– To niemożliwe, niemożliwe – szeptał do siebie, przewracając papiery po kilka razy. Poczuł, jak robi mu się na przemian gorąco i zimno, a pot występuje kroplami na czole. Dokumentów nie było w sejfie.
Usiadł zrezygnowany na podłodze i spuścił głowę.
Przez głowę przebiegały mu liczne myśli, ale nic nie mogło wytłumaczyć otwartego sejfu i zniknięcia dokumentów. Przypomniał sobie ostrzeżenie matki, jej ostatnie słowa przed wyjazdem z domu na wojnę, że los płata nam figle i nadmiar szczęścia szybko kompensuje jakimś nieszczęściem. Tak jak teraz. Matka zawsze miała rację, znała życie i jego pułapki.
Nagle Czerski zerwał się z podłogi i wypadł z biura, nie zamykając za sobą drzwi. Ninon, tylko ona mogła zabrać te teczki – musiał ją odnaleźć. Przecież nie poszła daleko, musiała tu gdzieś być.
Lodowate powietrze przedświtu otrzeźwiło go zupełnie. Zaczął rozglądać się za kobietą, z którą spędził wieczór, ale plac był pusty i cichy. Na świeżym śniegu widniały niknące powoli ślady bucików. Poszedł za nimi. Wiodły wprost przez plac, aż spotkały się ze śladami automobilowych opon. Wtedy Czerski zrozumiał – Ninon była agentką sowieckiego wywiadu, zabrała plany i odjechała ze swym opiekunem. Nigdy jej już nie znajdzie. Kolejne myśli były jeszcze bardziej ponure – sąd wojskowy, degradacja, odebranie odznaczeń i śmierć przez rozstrzelanie. Czerski uderzył się kilkakrotnie pięścią w głowę. Tylko jedna myśl kotłowała mu się w mózgu – jak mógł być tak głupi.
Nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Stał samotnie na środku ogromnego, pustego, ciemnego placu i kręcąc głową w różnych kierunkach, rozglądał się, sam nie wiedząc za czym. Zupełnie zrezygnowany poszedł w stronę mieszkania.
Dowlókł się do swojej kwatery po godzinie. Zmarznięty i przemoczony, ale obojętny na wszystko. Stasia nie było w łóżku, co jeszcze bardziej pogorszyło jego nastrój. Mógł ją zabrać do siebie i niechby kradła, co chciała, nic ciekawego nie posiadał. Opadł na krzesło zrezygnowany i złapał się za głowę. Nie widział wyjścia z sytuacji. Nie mógł spojrzeć w oczy rodzicom, kolegom, przełożonym. Za taki błąd płaciło się życiem. Słowo „hańba” obijało mu się teraz w myślach. Chciał, żeby coś mu się stało. Zawał serca, omdlenie, cokolwiek, ale jego organizm wytrzymywał nerwowe napięcie i nic się nie działo.
Nie! Czerski zerwał się z krzesła i szybko zaczął doprowadzać się do porządku. Jest wyjście, ostatnie możliwe, ale jest. Uporządkowawszy mundur usiadł przy stole i napisał list, krótki, zwięzły i rozstrzygający wszystkie wątpliwości. Potem wstał, stanął przed lustrem i wyciągnął pistolet z kabury przy pasie. Spojrzał jeszcze, czy wszystkie guziki były pozapinane, wygładził mundur na piersi ręką i podniósł pistolet do skroni. W lustrze widział odbicie zdeterminowanego mężczyzny, który stracił wszelką nadzieję. Stanął na baczność i pociągnął za spust.
Warszawa – styczeń 1926
– No, to tu przesadziliście, Czerski – powiedział kapitan Niemojewski z lekkim uśmieszkiem pobłażania na twarzy. – Już prawie wam uwierzyłem. Idziemy! Wstawajcie!
– Daj mi skończyć – odparł takim samym beznamiętnym tonem Czerski. – Ona wyjęła amunicję z pistoletu. Usłyszałem tylko suchy trzask iglicy i nic więcej. Sprawdziłem pistolet – ani jednej kuli. Wydział Zagraniczny Czerezwyczajki nie chciał mojego trupa, chcieli mnie żywego.
– Taaak – powiedział z niedowierzaniem Niemojewski. – No i co było dalej?
– Ano, co było dalej. Moment po niedoszłym strzale ktoś zapukał do na wpół otwartych drzwi. Znaczy się: stali na podeście i czekali. Przyszło dwóch ludzi. Jeden z obstawy, obojętny dryblas z rękami w kieszeniach płaszcza, i drugi starszy, o wyglądzie urzędnika, w okularkach, garniturze i z małą teczką. Ten starszy przekonał mnie, że zabić się będę miał jeszcze czas, a on oferuje mi życie, zmienione nazwisko, dobrą pracę i oczywiście Ninon. Byłem w takim stanie, że zgodziłem się na to, co obiecywał, myślałem o niej. Wywieźli mnie do Rosji, nawet nie wiem dokładnie jak. Zapakowali mnie do skrzyni i przewieźli pociągiem do Mławy. Potem samochodem do pruskiej granicy i dalej już wygodnie pierwszą klasą do Sowietów.
– Proszę, życie zdrajcy opłacało się – ton Niemojewskiego był zgryźliwy, a pistolet zatoczył krąg w powietrzu. – Przestań już ględzić. Idziemy.
– Wylądowałem pod Moskwą w takim ośrodku dla inostrańców – ciągnął Czerski, nie zwracając uwagi na polecenia kolegi. Teraz patrzył w podłogę, jakby wstyd było mu spojrzeć w oczy Niemojewskiego. – Szkolili tam całą masę agentów z różnych krajów, ale mnie nie chcieli niczego uczyć. Widać przyrzeczenia tego urzędnika miały mnie zwabić do Rosji, ale nie zamierzali ich dotrzymać. Chcieli się dowiedzieć, czy nie jestem nasłanym polskim wywiadowcą. Bili mnie regularnie przez kilka tygodni do zupełnego załamania psychicznego. Gdyby chcieli mnie zatłuc, mogli to zrobić całkiem łatwo, ale oni chcieli mnie złamać psychicznie. Jak wiesz, o której godzinie przyjdą ciebie zabrać, to nie bicie jest najstraszniejsze, ale oczekiwanie. Powiedziałem wszystko, co tylko wiedziałem. Po trzech tygodniach nie byłem już człowiekiem, a tylko przerażonym, wyjącym ze strachu małym dzieckiem. Dla pewności bili mnie tydzień dłużej, ale nic więcej nie mogłem z siebie wycisnąć. W końcu wysłali mnie do szpitala. Ale to był dopiero początek.
– I chcecie, Czerski, żebym w to uwierzył? – Niemojewski nie mógł powstrzymać się od kpiny. – Nie macie śladów porządnego bicia.
– Na początku miałem jeszcze siły i rzuciłem się na oprawcę, ale oni są dobrze przeszkoleni, trzasnął mnie w nos i złamał. A ślady… – Czerski najpierw wskazał na nos, a potem powoli rozpiął koszulę i obnażył pierś, na której nie było skóry, ale jedna wielka blizna. Poszarpana skóra zgoiła się, ale nie odzyskała swojego naturalnego wyglądu.
W pokoju zapadła na chwilę cisza. Niemojewski z przerażeniem cofnął się odruchowo i opuścił pistolet.
– Widzisz, pewnych obrażeń nie da się zupełnie wygoić, nawet przy szpitalnej opiece. Żebra pozrastały się, ale skóra odpadła i zostały mi blizny – Czerski spojrzał na obnażoną klatkę piersiową.
– Nigdy nie widziałem czegoś takiego – powiedział półgłosem Niemojewski.
– Jak wspomniałem, najgorsze przyszło dopiero potem, jak wydobrzałem w szpitalu – Czerski zdawał się nie słyszeć słów kapitana Niemojewskiego i kontynuował swoją opowieść, zapinając koszulę. – Trudno ująć cały ten czas w kilku zdaniach, ale nie będę ciebie nudził szczegółami mojej katorgi. Nie muszę ci mówić, że Ninon nie zobaczyłem już nigdy. A swoją drogą miałeś szczęście, że to mną się zainteresowała, bo mogła uwieść każdego. Ciebie też.
Niemojewski milczał, rozważając słowa dawnego kolegi. Pamiętał Ninon jak przez mgłę, upłynęło już kilka lat, ale doskonale zapamiętał ogromne wrażenie, jakie na nim wywarła. Wiedział, że Czerski nie mylił się, mówiąc o jego szczęściu.
– Pewnego dnia, zupełnie straciłem rachubę czasu, ale to było już na wiosnę, zabrali mnie i wsadzili do pociągu z grupą innych takich jak ja odrzutów ze szkolenia szpiegów. Pojechaliśmy zamkniętym wagonem gdzieś na północ i znowu była zima wokoło. Po drodze kilku słabszych, albo bardziej zbitych, zmarło, ale nie można było ich wyrzucić z wagonu. Liczba skazańców miała się zgadzać na końcu podróży. Potem w małym obozie, prawie bez straży, kopałem kanał w zmrożonej ziemi. Skąd i dokąd – nie wiem. Ile czasu – nie wiem, wtedy myślałem, że przyjdzie mi tam dokonać żywota, bo ludzie umierali z wycieńczenia. Nikt nic od nas nie chciał, poza tym, żebyśmy umarli, nawet nie fatygowali się, żeby zabijać więźniów, bo i po co, sami umrą. Orali nami w taki sposób, że po pewnym czasie nie wiedziałem, jaki to dzień tygodnia. Wszystkie dni wyglądały tak samo. Teraz myślę, że chcieli odebrać mi nadzieję na przetrwanie. Wiesz, człowiek, który stracił nadzieję, zrobi wszystko. Udało im się, całkowicie im się udało. Trudno mi samemu zrozumieć, jak to się stało, ale wszystko przestało się dla mnie liczyć oprócz przetrwania. Nie zabili we mnie instynktu samozachowawczego, a pewnie myśleli, że i to we mnie umarło. I kiedy następnej wiosny, czyli odsiedziałem tam około roku, zaoferowali mi wyjazd do Polski z misją szpiegowską, zgodziłem się natychmiast, bo było mi wszystko jedno. Mało powiedziane, byłbym im buty całował, żeby się stamtąd wydostać. Mniejsza z tym i tak nie uwierzysz, co można zrobić z człowieka. Jak mnie zabrali z obozu, dali mi prawdziwe szpiegowskie przeszkolenie. Dokładne i bardzo szerokie, a zaraz potem dostałem zadanie. Tutaj przechodzę do sedna sprawy, do powodów, dla których przyszedłem do ciebie.
– Myślałem, że chcesz się wkupić w powrót do Polski, do normalnego życia – mruknął trochę do siebie Niemojewski. Nie zauważył, że ponownie zaczął mówić dawnemu koledze na ty, jakby uwierzył w jego opowieść i skruchę.
– To też – z cynicznym uśmiechem odparł Czerski, który zrozumiał wymowę ponownego przejścia na ty i uznał, że jego misja ma duże szanse powodzenia. – Ale są ważniejsze dla mnie sprawy. Ja chcę żyć. Znając sposób działania bolszewików, jestem przekonany, że po wykonaniu zleconej mi misji zlikwidują mnie, zacierając w ten sposób ślady. Być może zlikwidują i ciebie. Ot tak, dla porządku i lepszego zatarcia tropów.
– O! – Niemojewski zdziwił się, ale znał sposoby działania wywiadu sowieckiego na tyle dobrze, że rozumiał to. – Co zatem masz wykonać i jaki jest plan?
– Co mam dostarczyć, już ci powiedziałem, to akurat będzie łatwe – z pewnym lekceważeniem oświadczył Czerski. – Ale jak przeżyć?
– Nie masz wielkiego wyboru. Śmierć albo sąd za zdradę. Ale tak sobie myślę, że ty wymyśliłeś, jak wydostać się z matni, inaczej nie siedziałbyś tutaj w moim fotelu. Zatem co zamierzasz?
– Oczywiste, że jeśli uda mi się zdemaskować szpiega, to wkupię się w łaski polskiego wywiadu – wyłożył Czerski. – Człowieka, który wie o zmianach w planach obrony Kresów, zanim oficer II Oddziału Sztabu Generalnego, przez którego ręce przejdą te plany, został o tym powiadomiony. To musi być ktoś ulokowany bardzo, bardzo wysoko, z dostępem do najważniejszych dokumentów państwa. To nie jest po prostu oficer sztabu, to musi być ktoś z dostępem do najwyższych władz państwa. To człowiek zakorzeniony we władzach, bez śladu podejrzenia, i przez to bardzo niebezpieczny. INO zrobi absolutnie wszystko, żeby go chronić, bo daje im wgląd do największych tajemnic i przyszłych posunięć wrogiego bolszewikom państwa. A nawet do zamiarów, zanim zostaną one sprecyzowane i zamienione w plany.
– Hmm. Zatem kto to może być? Nie można rzucać oskarżeń bezpodstawnie, trzeba będzie to udowodnić. Jestem pewien, że mamy pod stałą obserwacją znanych agentów i wiemy, kto się z nimi kontaktuje.
– To nic nie da. Przemyślałem sprawę podczas podróży do Polski. Agent ma ogromną wartość dla Sowietów, zatem rezydent sowiecki w Warszawie nie będzie się z nim w ogóle kontaktować. Pewno nawet nie wie, że ten agent istnieje. Ale ten agent istnieje, bo wyznaczona mi misja…
– Jeśli plany rzeczywiście zostaną zmienione i wkrótce się o tym dowiem, to potwierdzi twoją teorię.
– To już nie jest teoria. Opowiem ci jeszcze coś z moich doświadczeń. W obozie był Rosjanin, Jurij Protasow, któremu powiedziałem, że jestem Polakiem. Zaprzyjaźniliśmy się, o ile to w warunkach obozowych było możliwe. Otóż ten Protasow powiedział mi, że jego brat, Aleksiej Protasow, pracownik Czeka, opowiadał mu o przygotowywaniu agenta do długoterminowej misji w Polsce.
– Ejże, nikt nie opowiada takich rzeczy.
– Poczekaj. Aleksiej Protasow sześć lat temu wyszukał Polaka, ideowego bolszewika, który został przeszkolony w pracy szpiegowskiej. Przyjechał do Polski z grupą repatriantów, pewno już w 1921 roku, z zadaniem dostania się do wysoko postawionych urzędów. Robota na lata, ale widać udało mu się. Otóż sprawa była tak tajna, że Aleksiej obawiał się o swoje życie. On jeden mógł rozpoznać agenta. Uważał, że w razie powodzenia operacji Czeka go zlikwiduje, żeby zmniejszyć grono wtajemniczonych. Powiedział o sprawie agenta-Polaka bratu, żeby w razie jego śmierci tamten zemścił się na Czeka. Rodzaj ubezpieczenia – jak wy mnie zabijecie, to brat Jurij doniesie Polakom o szpiegu. Tyle że to nie zadziałało, tak jak Aleksiej sobie wyobrażał. Czekistę chyba rzeczywiście zlikwidowano, ale całą jego rodzinę wysłano do obozów, tak dla pewności, żeby wiadomość się nie wymknęła. Tego Jurija Protasowa zamknęli w obozie na krótko przed moim przybyciem, czyli agent zaczął działać poprzedniej zimy, cztery lata po przybyciu do Polski.
– Jak nazwisko? – zapytał niecierpliwie Niemojewski. Czuł, że chwyta koniec nici wielkiej szpiegowskiej afery.
– Nazywał się Bobiński Andrzej, ale do Polski wysłali go pod zmienionym nazwiskiem, a tego Protasow nie znał.
– Jak wyglądał ten Bobiński?
– Tego to już Jurij wiedzieć nie mógł, przecież go nie widział.
– Co się z nim stało? Czy wyszedł z obozu?
– Niestety, Józuś, Jurij wkrótce zmarł. Myślę, ale to są moje domysły, że zwierzył mi się z tajemnicy, chcąc, żebym ją wyniósł, bo on spodziewał się śmierci. Wyglądał słabo, gdy mi to opowiadał, a ludzie umierali po roku, takie to było miejsce.
– W takim razie znalezienie agenta nie będzie łatwe. Nie mogę zacząć sprawdzać, skąd wziął się każdy urzędnik w rządzie. Ba, nie mogę nawet zacząć dopytywać się, kto wie o zmianach w planie „Wschód” i w ten sposób ustalić krąg podejrzanych. Jeśli planu nie ma jeszcze u nas, to znaczy, że znajduje się na szczeblu generalskim, a tam sięgać nie mogę.
– To nie będzie generał – powiedział Czerski. – To musi być ktoś względnie młody i pracujący od nie więcej niż sześciu lat. Musimy zyskać na czasie. Bobiński przekazał im tylko, że plany zostaną zmienione, i teraz wywiad sowiecki chce je zobaczyć. Oni nawet nie chcą ich ukraść, ta historia ze mną nauczyła ich, żeby nie zostawiać śladów. Zrobimy tak: jak wyjdę, powiem im, że ciebie zwerbowałem…
– Co? – kolejny raz tego wieczoru Niemojewski zdziwił się. – Co to to nie, to niemożliwe.
– Jesteś oficerem wywiadu i wiesz, jak działa mechanizm zdobywania informacji. Zatem poczekaj, aż skończę, i potem powiesz mi, czy wydajesz wyrok śmierci na nas obu, czy chcesz popracować jak prawdziwy agent. Powiem im, że planów jeszcze nie ma, ale w swoim czasie wyniesiesz je ze sztabu na jedną noc. Nic więcej nie chcą. Jedną noc. Powiedzmy, dostaniesz za to tysiąc, no, dwa tysiące dolarów. Dodam, że jako kawaler lubisz dziwki i dobrą zabawę. To drugie, a o ile pamiętam, to nawet się zgadza.
– Na rolę podwójnego agenta muszę mieć zgodę przełożonych – uciął Niemojewski. – Tutaj ciągle jest porządek i droga służbowa.
– Co ty opowiadasz? – Czerski tym razem zaśmiał się szczerze. – Jaki porządek? To farsa, a nie porządek. Rząd chce zmniejszenia armii i usunięcia z wojska zwolenników Marszałka. Dlatego będą przepracowywać plan „Wschód”, bo wojska będzie mniej i dowódców też. Szczególnie tych doświadczonych dowódców, którzy wyszli spod ręki Marszałka. Idzie walka polityczna o rządzenie krajem. Prawica robi bałagan na całego.
– Ale w wojsku jest porządek!
– Do czasu.
– Co znaczy „do czasu”?
– Jak zrobią reorganizację i odsuną ludzi Marszałka, to zacznie się walka o stanowiska, a kto wie, może i coś więcej. Założeniem mojej akcji, tyle informacji mi przekazali, jest zdobycie nowych planów „Wschód”. Wiedzą, że plany będą zmienione, bo sytuacja w kraju się zmienia. Obiecałem, że ciebie zwerbuję. To jest moja jedyna szansa, bo jeśli im powiem, że masz plany, to mnie rozwalą. Nie będę im więcej potrzebny, a ciebie zlikwidują po obejrzeniu materiałów.
– Na taką grę muszę mieć zgodę dowódcy.
– I jak myślisz, czy dowódca postawi sprawę na najbliższej naradzie w sztabie? Pewno tak. A nie wiemy, kim jest szpieg. Jeśli ma takie informacje, to dowie się, że jesteś podwójnym agentem i przegramy.
Niemojewski zasępił się. Zdawał sobie sprawę, że uwaga Czerskiego była logiczna. Człowiek, który miał dojście do informacji o przyszłych planach, mógł mieć dostęp do tajnych notatek z narad sztabowych.
– Jutro porozmawiam z kapitanem Grudzińskim – Niemojewski ustąpił tylko częściowo. – Poproszę go o pełne utajnienie naszej operacji. Przypuszczam, że zgodzi się na to, jak przedstawię mu twoje tezy. Jak się z tobą skontaktować?
– Mieszkam w Warszawie, ale nie podam ci adresu. To może być zbyt niebezpieczne. Jak będę miał ci coś do powiedzenia, to przyjdę do tej mordowni na rogu Zajęczej i Topiel, nazywa się „U Anatola”, i zostawię wiadomość u właściciela, że potrzebuję rozmawiać z Józkiem od Noża. Udaj się tam na wódkę tak dwa razy w tygodniu i zrób z tego swój nowy zwyczaj. Wypijesz jedną setkę, zagryziesz ogórkiem i pogadasz z szynkarzem. Powiesz mu coś, że potrzebujesz zarobić i czy ktoś o ciebie nie pytał. On za wydanie wiadomości będzie chciał parę złotych i w ten sposób ułatwi nam kontakty.
– A jeśli to ja będę potrzebował się z tobą porozumieć?
– To na jeden dzień przestawisz doniczkę z pelargonią z parapetu na posadzkę albo na stół.
Niemojewski odruchowo spojrzał na okno wychodzące z jego pokoju na Chmielną. Na parapecie rzeczywiście stała doniczka z pelargonią. Kwiatek, dawno niepodlewany, z pewnością miał sucho, oficer nie może przecież pamiętać w takich sprawach. Niemojewski pomyślał, że będzie musiał go podlać, żeby nie zwiądł do końca.
– Przychodząc do twojego mieszkania, obawiałem się tylko, że możesz wrócić w towarzystwie damy. Zawsze byłeś kochliwy.
– Odpieprz się!
– Brunetki, blondynki, ja wszystkie was, dziewczynki… – zaczął Czerski.
– A swoją drogą, jak ty tu wszedłeś? – przerwał mu Niemojewski, który nagle przypomniał sobie, że przecież nie wpuścił Czerskiego do mieszkania. – Mam dobre zamki i nie było na nich śladów. Dopiero dym z papierosa zdradził twoją obecność.
– Nie bądź śmieszny – odparł Czerski, nie zmieniając wyrazu twarzy. – Nie takich rzeczy mnie nauczyli. Ale papierosy, te z tureckiego tytoniu, tego mi brakowało. Na tej ich machorce można odzwyczaić się od palenia. No to idę. I tak już za długo siedzę u ciebie. Mogą zrobić się podejrzliwi.
– Zaraz, zaraz – Niemojewski odłożył pistolet na stół, ale nie zamierzał wypuścić niezwykłego gościa bez dalszych wyjaśnień. – Czy ty naprawdę uważasz, że ja wyniosę plany „Wschód” ze sztabu i wręczę je bolszewikom?
– Oj, Józuś! – Czerski w teatralnym geście załamał dłonie. – To daje wam szansę na dezinformację. Miałeś zwyczaj zwracać się do mnie przez Karolku. Przypomnij sobie.
– To było w innych czasach – mruknął Niemojewski, patrząc na plecy wychodzącego Czerskiego.
Niemojewski przez długą chwilę patrzył na drzwi, które zamknęły się za Czerskim. W przedpokoju unosił się niebieski dym aromatycznych, tureckich papierosów, a na schodach zamarły odgłosy kroków.
Nie mógł zrozumieć Czerskiego. Kłamał czy mówił prawdę? Jeśli kłamał, to robił to wybitnie dobrze, ale czemu miałby kłamać? Sowieci nie wypuścili bez powodu informacji o wysoko postawionym szpiegu. On ją przyniósł jako pierwszy. Na razie wiadomość nie jest potwierdzona przez fakty, jednak brzmi prawdopodobnie. Widzę, o co gra Czerski, ale co mieliby ugrać sowieciarze? Czyli jednak nie kłamał. Był bity, blizny o tym świadczą, ale to nie znaczy, że nie zmienił stron. No i ten ostateczny argument, że cokolwiek robi, to po to, żeby zostać przy życiu. Tak, zmienił strony, tyle że nie na sowiecką i nie na naszą. On jest po swojej własnej stronie, tak jak mówił. To jest wiarygodne.
Niemojewski usiadł w swoim fotelu i poczuł, że był jeszcze ciepły. Wiedział, że dawny kolega, ba, towarzysz broni z ostatniej wojny, był teraz innym człowiekiem niż ten, którego wtedy znał. Splótł palce pod brodą i zapatrzył się w przestrzeń. Chciał na spokojnie przemyśleć całą rozmowę od początku do końca.
Czerski, zadowolony z siebie, zbiegł po schodach z młodzieńczą energią. Wyszedł z bramy na zimną ulicę i szybkim krokiem poszedł w kierunku Nowego Światu. Na opustoszałych ulicach jego kroki rozbrzmiewały donośnym echem. Nie oglądał się, ale miał świadomość, że ktoś za nim idzie, słyszał za sobą szybkie kroki. Na rogu Wielkiej przystanął, zaciągnął się resztką papierosa i zaczekał, aż idący za nim człowiek przejdzie obok. Wtedy, patrząc na słup ogłoszeniowy, powiedział ściszonym głosem:
– Rybka wzięła przynętę. Trzeba trochę poczekać.
1 Interwentami Rosjanie nazywają wojska alianckie wkraczające do Rosji w 1918 roku (Anglików, Amerykanów, Francuzów i Japończyków).
2 INO – Innostrannyj Otdieł, czyli Wydział Zagraniczny.
3 „U Wróbla” – restauracja warszawska na ulicy Mazowieckiej 12, której kuchnia uchodziła za bardzo smaczną. Często odwiedzana przez literatów i artystów była również miejscem spotkań oficerów garnizonu warszawskiego.
4 Wprawdzie piosenka Ninon, ach uśmiechnij się została wylansowana przez Jana Kiepurę po nakręceniu filmu Ein Lied für dich dopiero w roku 1933, ale mam nadzieję, że puryści podarują mi to drobne przesunięcie w czasie.
Moskwa – luty 1926
Za oknami panowała zamieć, która podnosiła śniegowy pył z zamarzniętej ziemi i tłukła nim o szyby. Młode świerki otaczające chałupę uginały się pod naciskiem silnego wschodniego wiatru, lecz w chwilach ciszy elastycznie wracały do naturalnej, strzelistej postaci. Podmuch zrzucał śnieżne płatki z gałązek i choinki w ciemności wyglądały na całkiem czarne. Jeśli na południu już dawno zagościła wiosna, to tutaj, pod Moskwą, nadal niepodzielnie panowała zima. Przez szczeliny w futrynach wpadał powiew mroźnego powietrza, gwiżdżąc przy silniejszych podmuchach i studząc gorącą atmosferę w izbie. W drewnianej rozłożystej chałupie od południa biesiadowali szefowie wydziałów Zjednoczonego Państwowego Zarządu Politycznego, zwanego w skrócie OGPU1. Pomimo formalnej zmiany nazwy i reorganizacji, która pociągnęła za sobą rozszerzenie pola działania, nadal potocznie nazywano ich Czeka. Nazwa zakorzeniła się w powszechnej świadomości tak głęboko, że przetrwała wiele zmian organizacji i próbę czasu.
Pili wódkę od obiadu, który podała im jedyna kobieta dopuszczona do przebywania w ich prywatnym „ośrodku wypoczynkowym”. Panowało przekonanie, że tylko mężczyźni są zdolni do dotrzymania tajemnicy, zatem kobiety spełniały wyłącznie role drugoplanowe. Po obiedzie odesłano gospodynię do kuchni i czekiści mogli bez skrępowania oddać się relaksowi po męczącym tygodniu pracy. Zmrok zapadał wcześnie o tej porze roku, w trwających stale zimowych warunkach nie było to niczym dziwnym. Zapalili więc lampę naftową pod sufitem i kontynuowali biesiadę.
Wiaczesław Rudolfowicz Mienżyński, zastępca kierownika OGPU, przysiadł się do szefa wywiadu zagranicznego Michaiła Abramowicza Trilissera i popatrzył na niego ze współczuciem.
– I co, towarzyszu – powiedział swoim ochrypłym basem – pracujecie, staracie się i nic wam w tej Polszy nie wychodzi.
– Jak to nic – zaperzył się szczupły szef wywiadu. Jego okrągła twarz wyrażała zdziwienie. – Dużo zdziałaliśmy. Czy chcecie, żebym wam, Wiaczesławie Rudolfowiczu, zreferował?