Reżim ciszy. Wojna o Ukrainę - Marek Sygacz - ebook

Reżim ciszy. Wojna o Ukrainę ebook

Sygacz Marek

4,3
37,50 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Na książkę składają się reporterskie relacje zebrane przez mnie w latach 2014-2017 oraz 2022 podczas wypraw na Ukrainę. Jako reporter obserwowałem aneksję Krymu i przebieg wojny w Donbasie z różnych perspektyw i po obu stronach frontu. Celem publikacji jest pokazanie, że wojna nie zaczęła się 24 lutego, a trwała od co najmniej ośmiu lat i „nie spadła z nieba”, ale była kroczącym procesem skrupulatnie przygotowywanym przez Rosję Władimira Putina. Kreml zaatakował kiedy miał pewność, że tak zwany „Zachód” oswoił się z ukraińskimi demonami i przestał zwracać uwagę na konflikt na wschodzie kraju.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 364

Oceny
4,3 (7 ocen)
5
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pistolero88

Nie polecam

Czy ta cała Ukraina leży na Górnym Śląsku? Bo właśnie flaga Górnego Śląska jest na okładce. To najlepiej świadczy o poziomie tego dzieła. I o poziomie dziennikarzy.
10
wishing

Nie oderwiesz się od lektury

Solidna rzecz. Trochę szkoda, że tak mało o 2022 roku, ale mimo wszystko dobrze się czyta. To takie podsumowanie wydarzeń, które spotkały Ukrainę od 2014 roku , reportersko-dziennikarskiej perspektywy.
00

Popularność




Reżim ciszy. Wojna o Ukrainę

Copyright © 2022 by Marek Sygacz

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński/ monikaimarcin.com

Zdjęcia użyte na okładce, zdjęcia na wkładkach oraz mapa: © Marek Sygacz

Redakcja: Maria Zając

Korekta: Aneta Iwan, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-8230-487-9

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.postfactum.com.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2022

Wstęp

Wojna nie lubi ciszy. Cisza osłabia wojnę i wybija ją z rytmu. Cisza daje nadzieję, a nadziei wojna też nie lubi. Czasem jednak próbuje tę ciszę po swojemu wykorzystać. Wtedy nazywa ją rozejmem, wstrzymaniem ognia albo zawieszeniem broni, a w Ukrainie – „reżimem ciszy”. Z szacunkiem, jakby uznawała ją za niemal równą sobie. Ale na krótko, bo wojna jest cwana i nie wolno jej ufać. Na Donbasie „reżim ciszy” ogłaszano dwadzieścia jeden razy. Pierwszy raz we wrześniu 2014 roku, a ostatni – w lipcu 2020. Najdłuższy utrzymał się dobę, a potem wojna odebrała mu władzę. Jak wszystkim innym, bo przecież wojna nie lubi ciszy. Może poza tą, która wynika z obojętności. Reżim takiej ciszy, reżim milczenia, utrzymywał się nad Ukrainą przez prawie osiem lat. Wtedy wojna była zadowolona, bo nikt jej nie przeszkadzał i mogła się panoszyć. Wiedziała jednak, że przyjdzie taki czas, kiedy nie będzie potrzebowała już ani ciszy, ani jej usług. I nastał 24 lutego 2022 roku, gdy wszyscy pomyśleli, że wojna właśnie się zaczęła. A przecież ona już miała swoje lata, teraz tylko dojrzała i nabrała krzepy. Kiedy zatem zaczęła sięgać po Ukrainę? Zimą 2014 roku, gdy raczkowała pod kulami snajperów na kijowskim Majdanie? Wiosną, stawiając pierwsze kroki na Krymie, czy raczej latem, rozrabiając jak pijana na Donbasie? A może jeszcze wcześniej, razem z planami jej poczęcia na Kremlu, w rodzinnej Moskwie? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. I chyba nikt nie potrafi. Mogę tylko spróbować przypomnieć w tej książce to wszystko, o czym zapomniano przez wielki ośmioletni „reżim ciszy”. Pospinać kontekstem i chronologią obrazy i historie o wojnie, które przez lata przywoziłem z Ukrainy.

PrologŻeby tylko wojny nie było…

Gdy się ocenia sytuację z perspektywy Zachodu, wszystko wydaje się jasne – Ukraina jest zagrożona, a Rosja to agresor. Jeśli jednak wybierzemy się na ukraińsko-rosyjskie pogranicze, zajrzymy do zagrzebanych w śniegach przysiółków czy pokołchozowych wiosek, to przekonamy się, że tu nic nigdy nie było proste, nic nie było czarno-białe. W każdym razie jeszcze pod koniec stycznia 2022 roku. Lata istnienia Związku Radzieckiego, a nawet raczkującej ukraińskiej niepodległości pomieszały ludzkie losy i interesy. Widmo wojny zawsze tu było nierealne, nierzeczywiste, niewyraźne. Tak jak granica między Rosją a Ukrainą. W każdym tego słowa znaczeniu. Na mapach, ale także w głowach i sercach. Nawet języki się pomieszały i powstał surżyk, dziwadło pogranicza, które słowa ukraińskie przeplata albo zastępuje rosyjskimi. I odwrotnie. Jak komu pasuje, jak kto z domu wyniósł albo w domu przyjął.

Jest takie miejsce na krańcach Ukrainy, gdzie granica biegnie przedziwnie. Raz prosto, raz zakosami. Załamuje się, zagina pod kątem prostym, a potem znowu – prosto jak strzelił przez dziesiątki kilometrów. Nikt nie wie dlaczego. Nawet miejscowi nie rozumieją. Tak już jest, tak zapisali i trzeba się przyzwyczaić. A nie zawsze tak było.

– Wracaj do chaty, Ukrainka! – Starszy mężczyzna rozparty w przęśle rozwalonego płotu uśmiecha się, ukazując złotą jedynkę. A jakże, w uszance, filcowanych gumiakach i watowanej kurtce moro.

Zawsze drażniły mnie takie stereotypowe figury, ale teraz stereotypowa figura stoi, patrzy na mnie i ponagla żonę, która już dobre pół godziny stoi i gada za płotem z dziwakami z zagranicy.

– Zdrast’ie – rzuca niby grzecznie, opędzając się ręką od nachalnego żurnalisty, który chętnie i z nim by pogadał.

Ale on nie chce gadać. Rozpycha buciorami śnieg i brnie w stronę komórki po drugiej stronie ulicy. Ulicy, której w tych zaspach można się tylko domyślać. Na tyle kufajki, na jego plecach, widać nieco wyblakły, acz wciąż dumnie brzmiący napis „Ukrtelecom” z logo ukraińskiego operatora telekomunikacyjnego.

– Mąż jest z Rosji, a ja z zachodniej Ukrainy.

Olha Samojłowa mówi pięknym, twardym ukraińskim. Czasem tylko zamienia niektóre słowa na rosyjskie, ale to wszystko brzmi bardzo naturalnie. Jest emerytką. Ma siedemdziesiąt, może siedemdziesiąt pięć lat. Chodzi z trudnością. Wspomaga się drewnianą laską, która jak przedłużenie ręki wystaje z rękawa jej za dużego płaszcza i pozwala utrzymać równowagę w zaspach. Długo pozwala, bo Olha lubi mówić, a tu rzadko trafia się taki, co chce słuchać. Teraz się trafił, to kobieta opowiada. O wszystkim. O dzieciach, wojnie, emeryturze, życiu na granicy, strachu, ale też nadziei. Z uśmiechem w starych oczach.

– Kiedyś to był węzeł łączności. Wszyscy tu pracowaliśmy. Łączyłam rozmowy – podkreśla dumnie, a to znaczy, że stanowisko musiało być ważne. – Ludzie do Ameryki dzwonili, do Gruzji. Teraz to pozamykali, bo wszystko mobilne, a my, starzy, nie jesteśmy mobilni – śmieje się – więc zostaliśmy i swoich lat tu dożywamy.

Cały przysiółek to właściwie dwa jednopiętrowe, typowo kołchozowe bloki pracownicze. Budynek centrali łączności częściowo się rozpadł ze starości, częściowo go rozkradli, a domy dawnych pracowników z cywilizacją łączą tylko nowe instalacje gazowe i kable elektryczne. Pociągnięte na zewnątrz, po elewacji, wbrew jakimkolwiek przepisom i zasadom. Tak się pracowało i mieszkało w Związku Radzieckim. Im bliżej zakładu, tym lepiej. Wszyscy byli zadowoleni. Dyrekcja, bo każdy stawiał się w pracy na czas, a pracownicy, bo nie trzeba było dojeżdżać. Z czasem mikroosiedle obrosło w dzikie ogródki i szopy, które oswajały to odludzie. Powstała placówka na granicy, choć granica dopadła to miejsce dużo później.

– Tam już Rosja. – Olha wskazuje laską w stronę szopy z ogródkiem, w której zniknął jej mąż. – Kiedyś był nawet kołchoz. Ludzie od nas tam pracowali. Buraki od nich dostawaliśmy i cukier. Wszyscy w zgodzie żyli i patrzcie, na co nam przyszło, Hospodi…

– Znaczy Rosja już tam, za waszymi ogródkami? – chcę się upewnić.

– Nie! Ogródki już w Rosji!

Żeby to zrozumieć, musiałem sięgnąć po telefon i mapy. Granica rzeczywiście przecięła przysiółek wzdłuż drogi, na której staliśmy. Budynki mieszkalne zostały w Ukrainie, ogródki i chlewiki są po rosyjskiej stronie. Niedaleko znajduje się posterunek Ukraińskiej Straży Granicznej. Patrole ostatnio często tędy jeżdżą, ale ludzie żyją tak, jak żyli. Nikt im tu przecież paszportów nie będzie sprawdzał, jak po ziemniaki do komórki idą. Na razie, bo nikt nie wie, co będzie dalej. A mówią, że będzie wojna.

– Żeby oni się jakoś dogadali i tej wojny nie było – wzdycha staruszka. – Ileż nam tego życia zostało? Trzeba żyć i się cieszyć!

Według papierów przysiółek należy do wsi Tokariwka, ale stąd do Tokariwki dobrych parę kilometrów. A tu ani sklepu, ani poczty, ani lekarza. Takie życie „na węźle”, jak mówią miejscowi. Kiedyś był zakładowy autobus. Jeździł i do ukraińskiego Charkowa, i do rosyjskiego Biełgorodu. I do jednego, i do drugiego jest mniej niż 50 kilometrów. Był czas, że Rosjanie na zakupy przyjeżdżali tutaj, bo było taniej. Teraz się zmieniło.

– Mąż pojechał się do nich szczepić. Puścili go, to zakupy od razu zrobił. Za granicą nawet kasza dwa razy tańsza niż u nas. I gaz tańszy. A tu emerytura nieduża. Mąż ma wszystkiego dwa i pół tysiąca hrywien, to przecież mniej niż sto dolarów.

Po rosyjskiej stronie Olha ma syna, synową i wnuki. Nie widziała ich już dwa lata. Nie ma sił biegać po urzędach za pozwoleniami i pieczątkami, bo granica z Rosją jest teraz zamknięta. Działają tylko cztery przejścia na ponad 1,7 tysiąca kilometrów lądowego kordonu. Trzeba mieć czas i zdrowie, a tego coraz mniej.

– Z synem rozmawiam przez telefon. Mówi, że żadnego natarcia nie będzie. On już tam Rosjanin, z rosyjskim paszportem. Ja mam teraz własnego syna mieć za wroga?

Nadia Michajłowna, sąsiadka Olhi, na „węźle” żyje już pół wieku. Wierzy, że tej kolonii na końcu świata wojna, jeśli już przyjdzie, nie ruszy, więc po co nerwy tracić. Już nawet telewizję rzadko ogląda, bo tam tylko o wojnie. Sama nie ma rodziny w Rosji, ale widzi, że granica to problem dla tych, którzy mają. Nie chodzi tylko o kontakt z bliskimi.

– Nie da się tak prosto powiedzieć, kto tu bardziej za Rosją, a kto za Ukrainą. U nas trzy, może cztery rodziny mają tam krewnych. Wie pan, jak to mówią, ciągnie człowieka, gdzie się urodził. Dusza im tam została.

Nadia Michajłowna z trudem rozgarnia furtką pryzmę śniegu, a potem drepcze w stronę dawnej dyspozytorni centrali telefonicznej, gdzie przepracowała całe życie. Aż do emerytury na „węźle”. Trzeba zrobić trochę kroków każdego dnia, bo inaczej człowiek zgnije w domu. Zimą spacery są krótsze, bo trudniej chodzić po zaspach, a odgarniać nie ma komu. Jej porządku dnia nie zmieniły ani ostatnie groźby wojny, ani żadne poprzednie, bo przecież w ciągu ostatnich lat w telewizji już nieraz mówili, że Rosja zaatakuje Ukrainę.

– Oglądamy to, co pokazują, i tak sobie porównujemy z tym, co u nas. A u nas spokojnie. Mamy tylko nadzieję, że jak coś się stanie, to Europa i Ameryka będą nas wspierać, bo teraz znowu się Ukrainą interesują.

„Węzeł” jest właściwie wmontowany w granicę. Gdziekolwiek spojrzeć, płoty i druty żyletkowe, których drapieżne linie wiją się po okolicznych polach aż po horyzont.

– Do dwa tysiące czternastego roku tego tu nie było. Wszędzie tylko zboże i tabliczki, że granica państwa – tłumaczy jeden z pograniczników, który oprowadza mnie wzdłuż zasieków. – Teraz najpierw są trzymetrowe rowy, potem wał ziemny, potem kontrolny pas ziemi…

– Kontrolny pas?

– Tak. To znaczy „czysty”. Jeśli ktoś nielegalnie przejdzie, wtedy zostawi ślady. To ułatwia patrolowanie. Z drogi, która biegnie wzdłuż granicy, widać od razu. W zimie jest łatwiej, bo śnieg. Na razie tak daleko, jak sięgają nasze urządzenia, żadnych ruchów wojsk Federacji Rosyjskiej po tamtej stronie nie obserwujemy.

Te urządzenia pograniczników to rozrzucone wzdłuż granicy wieże obserwacyjne z termowizją. Gdzieniegdzie fragment okopu i stanowiska ogniowe, ale bardzo rzadko. Wszystko jest częścią projektu „Stina”, czyli „Mur”, który rząd w Kijowie ogłosił po aneksji Krymu i wybuchu wojny na Donbasie. Za 2,5 miliarda hrywien Ukraina uszczelniła lądową granicę na tyle, na ile można uszczelnić najdłuższy w Europie odcinek przylegający do Rosji. „Stina” nie powstrzyma ani czołgów, ani artylerii, ale nie taka jest funkcja tych umocnień. Ukraina po raz pierwszy w historii próbuje wyraźnie i stanowczo odgrodzić się od trudnego i nieprzewidywalnego sąsiada. To szczególnie ważne w części kraju, gdzie wpływy Rosji zawsze były bardzo silne, co pokazały dramatyczne wydarzenia roku 2014.

Z „węzła” na granicy do Charkowa, największego miasta na wschodzie Ukrainy, jedzie się około 40 minut. Z obowiązkową przerwą na kawę, bo w tym kraju nic nie dzieje się bez kawy. Nad jedną z przydrożnych kawowych budek stoi potężny billboard z przekreślonym dwugłowym orłem na czarno-niebiesko-czerwonym tle, ujętym w coś w rodzaju znaku zakazu. Obok napis: „Zagrożenie separatyzmem? Dzwoń!”. I tu numer linii jednego z wydziałów Służby Bezpieczeństwa Ukrainy (SBU). Przekreślony symbol to flaga i herb samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej (DRL), która wraz z Ługańską Republiką Ludową (ŁRL) powstała z inspiracji i pod protektoratem Rosji, w częściach wschodnich obwodów Ukrainy. W Donieckim Zagłębiu Węglowym, na Donbasie. Osiem lat temu niewiele brakowało, by Charków stał się stolicą trzeciej republiki. Przez jakiś czas głoszono nawet jej powstanie. Charkowska Republika Ludowa miała być z dwoma pozostałymi odpowiedzią na kijowską rewolucję godności przełomu 2013 i 2014 roku. Separatyzm niewiele miał z tym wspólnego. Antyukraińska rebelia na Donbasie od początku stanowiła rezultat rozegrania przez rosyjskie służby lokalnych nastrojów i antagonizmów. To była krwawa rozgrywka. Podczas zamieszek i demonstracji zwolenników oraz przeciwników ukraińskiej rewolucji godności w Charkowie zginęły dwie osoby, a ponad sto zostało rannych. W mieście kotłowało się przez kilka miesięcy. Padały strzały. Kijów do spacyfikowania zwiezionych do miasta prorosyjskich bojówek użył jednostek antyterrorystycznych. Symbolicznym momentem było obalenie we wrześniu 2014 roku pomnika Lenina, który górował nad placem Wolności od 1963 roku. Dziś jest tu skwer, a zimą – lodowisko. Po wydarzeniach tamtej wiosny został tylko niebiesko-żółty namiot z napisem „Wszystko dla zwycięstwa” i swoistym parkiem pamięci związanym z ośmioma latami wydarzeń na wschodzie Ukrainy.

– Już trzy razy go podpalali – mówi mi Walerij Pieresybkin. Można powiedzieć, że jest kustoszem tego miejsca. Sam wygląda jak eksponat. Na piersi swojego mocno przechodzonego uniformu w pikselowe moro dumnie nosi szewron z napisem „Samoobrona Majdanu”.

– Charkowskiego Majdanu? – upewniam się.

– Tak! – Z dumą unosi długą, zaczesaną do przodu brodę, która jeszcze wydłuża jego spiczasty podbródek. – W dwa tysiące czternastym, o, na tym budynku, wywiesili rosyjską flagę. – Wskazuje brudnym rękawem siedzibę charkowskiej administracji. – Wtedy tituszki, znaczy rosyjscy prowokatorzy, rządzili w mieście. Ze sto autobusów ludzi z Rosji na demonstracje przywieźli. Nic to nie dało! Lenina i tak żeśmy obalili! Ale separatyści cały czas są tutaj niebezpieczni.

Jeszcze długo po charkowskim Majdanie w mieście nie było spokojnie. Wybuchały bomby, ginęli ludzie, ale Lenin na plac Wolności nie wrócił. Piękny, dostojny Charków, gdzie w hotelu zamiast powitalnego menu w pokoju można znaleźć Martwe dusze Gogola, nie utrzymał się w moskiewskiej strefie wpływów, choć społeczne i gospodarcze relacje mieszkańców z Rosją od lat pozostawały bardzo silne. Może to przez stanowczą reakcję Kijowa, a może postawę samych charkowian? To miasto ma inną historię niż przemysłowe Donieck czy Ługańsk. Tu wpływy ukraińskie zawsze były silniejsze niż na Donbasie, gdzie jak do ziemi obiecanej ciągnęli ludzie z całego Związku Radzieckiego. Przyjeżdżali, osiedlali się, ale – jak mówiła Nadia Michajłowna na „węźle” – dusza zostawała gdzie indziej. W pierwszych dniach lutego 2022 roku Charków żył normalnie, mimo że prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski w jednym z wywiadów przyznał, że w razie wojny miasto może trafić pod rosyjską okupację.

– Nie ma powodów do niepokoju. Jak pan widzi, w mieście nie ma paniki ani kolejek do sklepów – uspokaja w swoim gabinecie Ihor Terehow, przewodniczący charkowskiej Rady Miejskiej. – Niestety już prawie osiem lat żyjemy w takiej trudnej rzeczywistości. Przywykliśmy do tego napięcia. Raz jest większe, raz mniejsze. Dwieście kilometrów stąd mamy front na Donbasie, czterdzieści kilometrów – granicę.

– A wewnętrzne zagrożenia? Ten tak zwany „prorosyjski separatyzm”, przed którym ostrzegacie?

– Sytuacja jest zupełnie inna niż w dwa tysiące czternastym roku. Ja dzisiaj takiego zagrożenia nie widzę, ale – jak to się mówi – strzeżonego Pan Bóg strzeże. Stąd te billboardy.

Mer Charkowa w jednym miał rację. Osiem lat temu sytuacja przedstawiała się inaczej. Wtedy Moskwa próbowała przejąć miasto, grając na prorosyjskich i antyukraińskich nastrojach. Nowy plan Kremla był inny. Miesiąc po tym, jak Walerij Pieresybkin opowiadał mi o charkowskim Majdanie i początkach wojny, w jego namiot uderzyły pierwsze rosyjskie rakiety, a na „węzeł” wjechały rosyjskie czołgi. Zaczął się nowy, dziewiąty rok wojny.

ROK PIERWSZY

Zwycięstwo na alufelgach

Josif Wissarionowicz łypnął na pobladłych pracowników Gorkowskiej Fabryki Samochodów i spytał:

– To za ile, towarzysze, naszą ojczyznę macie zamiar sprzedawać?

Była druga połowa czerwca 1945 roku. Do wielkiej parady zwycięstwa na placu Czerwonym w Moskwie zostało zaledwie pięć dni. Poza całym militarnym dorobkiem zakładu, który nawet pod bombami nie zatrzymał produkcji, kolektyw miał na niej zaprezentować coś wyjątkowego. Coś, co przewiezie radzieckiego człowieka w nowy, powojenny czas. Stalin przeglądał się w wypolerowanych blachach, gładził chromy i zaglądał w gardła zaprezentowanych mu przez konstruktorów dwóch maszyn, z których jedna kryła czterocylindrowy, a druga sześciocylindrowy silnik.

Przy tym wszystkim delektował się grozą, która po jego słowach zawisła w powietrzu.

– No powiem – odezwał się wreszcie – że takie małe zwycięstwo wam z tego wyszło.

Sprężone w płucach gości Stalina powietrze powoli wracało do obiegu.

– No to niech będzie „Zwycięstwo”, „Pobieda” – zamknął temat gospodarz i ochrzcił pierwszy prawdziwie radziecki samochód osobowy, klepiąc go po wydatnym błotniku.

Do niezbyt szczęśliwego pomysłu nazwania maszyny „Rodina”, czyli „Ojczyzna”, nikt już nie wracał.

Z pobiedą radzieccy konstruktorzy męczyli się już dobrych parę lat. Część konstrukcji podpatrzono u amerykańskiego Forda, część u niemieckiego Opla. Reszta to była inżynierska droga prób i błędów. W rezultacie powojenne już prototypy były niewygodne, wolne, ciężkie i paliły tyle co czołgi. Z czasem dorobiono im elektryczne wycieraczki, ogrzewanie i lampkę z abażurem w kabinie. Cenę wersji ludowej autorytet Józefa Stalina ustalił na 16 tysięcy rubli, co odpowiadało kosztowi mniej więcej ośmiu garniturów. I choć cena auta miała się nigdy nie zmienić, ostatecznie wzrosła do 200 tysięcy. Z taśmy Gorkowskiej Fabryki Samochodów zjechało prawie ćwierć miliona egzemplarzy pobiedy. Rewolucyjny dizajn i opływowe kształty z czasem doceniono za granicą, a Moskwa chętnie podzieliła się sukcesem. W Polsce Fabryka Samochodów Osobowych na Żeraniu, wzorując się na pobiedzie, produkowała warszawę aż do połowy lat 70. ubiegłego wieku. Od tamtego czasu większość pobied i warszaw zżarła rdza. Zostały wypieszczone przez kolekcjonerów egzemplarze oraz kopie pasjonatów motoryzacji. W jednym z takich, w perłowobiałym kolorze, szyku zadawał rosyjski minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow, wożąc w 2015 roku podczas wizyty w Soczi swojego amerykańskiego odpowiednika Johna Kerry’ego. Samochód wypożyczono na tę okazję od pewnego bogatego Ormianina, rezydenta Krymu. Ławrow, jako najbardziej znany w świecie pół-Ormianin, chciał kilka lat później jeszcze raz skorzystać z przysługi krajana, niestety się nie dodzwonił i Mike Pompeo musiał się wozić pretensjonalnymi limuzynami z kremlowskiej stajni.

Ale to nie jest opowieść o sowieckim motobiznesie. Cała ta historia przeleciała mi przez głowę, kiedy w marcu 2014 roku obserwowałem na Krymie początek „ruskiej wiosny” i aneksję półwyspu. Taka biała pobieda, stuningowana, z wpuszczonymi w karoserię klamkami i kołami na czarnych alufelgach, zatrzymała się na posterunku przy bazie lotniczej Belbek w Sewastopolu. Świat poznał już wyniki nielegalnego, tak zwanego krymskiego referendum. Znała je także ukraińska załoga bazy. Jej dowódca, generał Julij Mamczur, zasłynął tym, że kiedy „zielone ludziki” obstawiły wojskowe lotnisko, ruszył po swoje samoloty na piechotę. Bez broni, za to z ukraińskim sztandarem w ręce. Gest piękny, desperacki, ale nieskuteczny. W obronie bazy Belbek nie oddano ani jednego strzału, tłumacząc, że nie było rozkazów z Kijowa. Rzecz w tym, że do obrony krymskich, ukraińskich przecież, jednostek przed obcym wojskiem żadne centralne rozkazy nie były potrzebne. Belbek został otoczony. Dróg wjazdowych pilnowali rosyjscy, jak można się było domyślać, żołnierze w charakterystycznych ciemnozielonych mundurach z maskowaniem w drobne piksele oraz nasuniętych na oczy hełmach i kominiarkach na głowach. Ze sprzętem, którego, wbrew kpinom Władimira Putina, nie można było kupić w żadnym myśliwskim sklepie. Wjazd prowadzący bezpośrednio na wojskowe lotnisko blokowały masywne ciężarowe urale. Przed nimi ustawiono betonowe i stalowe zapory.

Biała pobieda zatrzymała się przy takim właśnie blokpoście, czyli posterunku. Z okien samochodu wystawały dwa potężne sztandary: biało-niebiesko-czerwony Federacji Rosyjskiej i czerwony z sierpem i młotem Związku Radzieckiego. Marcowy wiatr zawiewał od Morza Czarnego, przez co flagi pięknie się prezentowały. Drzwi kierowcy i pasażera się otworzyły, a ze środka z wyżyłowanych subwooferów buchnęła radziecka pieśń Dzień zwycięstwa. Ta sama, którą katowano mnie jeszcze w szkole przy okazji każdego 9 maja, umownej rocznicy zakończenia II wojny światowej. Patrzyłem na to wszystko z nisko opuszczoną szczęką i pomyślałem, że nawet Siergiej Eisenstein, reżyser Pancernika Potiomkina, gdyby miał przenieść na ekran wydarzenia z Krymu 2014 roku, nie wymyśliłby takiej sceny. A nawet gdyby wymyślił, to pewnie wyrzuciłby ją ze scenariusza jako kiczowatą, pretensjonalną, wręcz nieprawdopodobną. Tymczasem białe „zwycięstwo” zmaterializowało się dla mnie pod Sewastopolem, po referendalnym „zwycięstwie”, a przy zwycięskich dźwiękach z samochodu wyskoczyła rozweselona para i rzuciła się na szyję żołnierzom na posterunku. Z powodu subwooferów tego, co wykrzykiwali, mogłem się tylko domyślać. Po uściskach biały samochód pochłonął kierowcę i pasażerkę, a trzaśnięcie ciężkich drzwi przecięło patetyczną melodię w pół taktu. Pobieda ruszyła dalej świętować. Za nią do ruchu włączyły się opancerzone transportery na lawetach z rosyjskimi rejestracjami. Jakiś mężczyzna przykręcał też rosyjskie blachy do starej łady stojącej na poboczu. Bo przecież teraz już można, bo „Krym nasz”.

– Komendanta Mamczura nie ma i nie wiadomo, kiedy wróci – zbył mnie ukraiński strażnik na bramie bazy Belbek.

Zaczekam. Tak długo, jak będę mógł. Snułem się wzdłuż zardzewiałego płotu ze wspawanymi w przęsła tryzubami, a za ogrodzeniem po drugiej stronie, między barakami, snuli się żołnierze. Nie był to obraz bastionu przed szturmem. W głębi stało obłożone workami z piaskiem stanowisko karabinu maszynowego, którego – jak się potem okazało – nawet nie przeładowano. Samą bramę tarasowała wojskowa ciężarówka. To była cała linia obrony. Samochód przesuwał się raz na jakiś czas, żeby zrobić miejsce zaopatrzeniu, przyczepom z drewnem na opał i prowiantem. Potem wracał na swoją „strategiczną” pozycję.

– Jakie tam u was nastroje w bazie? – próbowałem zagadnąć kierowcę.

– Wszystko normalnie, robimy swoje – odburknął, zatrzaskując drzwi szoferki.

Nie doczekałem się na Mamczura. Belbek padł, a właściwie poddał się tydzień później, 22 marca. Do samego końca bramę bazy można było obserwować nawet przez internet, bo na latarni ustawionej przy podjeździe znajdowała się kamera. Na ostatnich minutach zapisu widać rosyjski transporter opancerzony (BTR), który odciąga ciężarówkę sprzed bramy i taranuje płot. Potem jakiś sołdat strącił kamerę. Wojska rosyjskie przejęły Belbek, ukraińska załoga trafiła do niewoli, a generał Mamczur nie odzyskał swoich dwudziestu pięciu myśliwców, z których podobno na chodzie i tak były tylko cztery. Taki był zresztą wówczas stan całej ukraińskiej armii. Słaba, zdemoralizowana, źle wyszkolona, fatalnie wyposażona. Większość postsowieckiego sprzętu od lat stała na kołkach, czekając na remont. Z czasem dużą część rozkradziono albo wymieniono na wódkę. W Moskwie dobrze o tym wiedziano. Jak długo Ukraina, nawet po odzyskaniu niepodległości, zależała od Rosji, tak długo Rosja nie miała żadnego interesu we wzmacnianiu jej potencjału.

W roku 2000 Kijów miał do dyspozycji około 800 tysięcy żołnierzy. W 2014 zaledwie nieco ponad 100 tysięcy, z czego jakąkolwiek wartość bojową przedstawiało może z dziesięć procent. Wielu na Krymie było absolutnie wszystko jedno, komu służą. Smutnym tego przykładem był kontradmirał Denis Bieriezowski. Pierwszego marca został mianowany przez Kijów dowódcą ukraińskiej floty, a dobę później podporządkował się nowo formowanym krymskim władzom. Zdradził, a potem do tego samego namawiał swoich podwładnych. Tak jak Bieriezowskiemu, części ukraińskich dowódców marzył się powrót wojskowego etosu Armii Czerwonej. Służba Ukrainie nie dawała im ani etosu, ani profitów.

Relacje Symferopol – Kijów nigdy nie były łatwe. O ile w skali kraju „tak” dla niepodległości w referendum z 1991 roku powiedziało ponad dziewięćdziesiąt procent obywateli Ukrainy, o tyle na Krymie była ich niewiele ponad połowa. Z czasem na półwyspie przybierały na sile nie tylko radzieckie sentymenty i tęsknota za tłumami na plażach perły Morza Czarnego, ale także prorosyjskie i separatystyczne ruchy. Kijów i jego elity przez lata zajmowały się sobą i nie zmieniła tego nawet pomarańczowa rewolucja z 2004 roku. Niechęć mieszkańców półwyspu do centralnej władzy rosła, a Krym i jego mit butwiały. Temu zbutwieniu oparł się chyba jedynie tatarski Bachczysaraj ze swoim pałacem Chanów.

Zimą 2014 roku najpierw w to krymskie masło jak nóż weszły rosyjskie oddziały dywersyjne, które werbowały lokalnych dowódców, kusząc szarżami, przekonywały polityków, zastraszały działaczy lojalnych wobec Kijowa, a potem wkroczył tam specnaz – oddziały specjalne.

Dwudziesty siódmy lutego 2014 roku był długim i obfitującym w wydarzenia dniem. Na Krymie i w Kijowie. W Symferopolu, stolicy półwyspu, o czwartej nad ranem kilkudziesięciu zamaskowanych mężczyzn z bronią weszło do parlamentu i Rady Ministrów Autonomii. Nad budynkiem podniesiono rosyjską flagę. Zapis monitoringu, który później upubliczniono, pokazał, że to nie było bandyckie włamanie, tylko precyzyjna akcja wyszkolonych żołnierzy. Na całym półwyspie zaczęły się „spontanicznie” zawiązywać oddziały uzbrojonych cywilnych bojówek, tak zwanej „krymskiej samoobrony”. Potem wydarzenia już tylko przyspieszały. W nadzwyczajnym trybie zwołano posiedzenie Rady Najwyższej Autonomicznej Republiki Krymu i odwołano ze stanowiska premiera Anatolija Mohylewa. Jego miejsce zajął lider promoskiewskiej partii Jedność Rosji – Siergiej Aksjonow. Lokalny oligarcha podejrzewany o kontakty ze środowiskiem przestępczym, w którym miał ksywę „Goblin”. Podczas tego samego posiedzenia zdecydowano o referendum dotyczącym rozszerzenia autonomii półwyspu. Deputowanym odebrano telefony komórkowe. Tych, którzy próbowali bojkotować zgromadzenie, zapędzano do sali głosowań karabinami. Tego dnia Wiktor Janukowycz był już w drodze do rosyjskiego Rostowa nad Donem. Jego upadek i ucieczka z Kijowa po rewolucji godności dla prorosyjskich deputowanych na Krymie oraz samego Władimira Putina oznaczały koniec prawowitej władzy w Ukrainie.

Początkowo referendum zaplanowano na 25 maja, potem termin przesunięto na koniec marca. Ostatecznie Siergiej Aksjonow, po konsultacjach w Moskwie, przyspieszył plebiscyt jeszcze o dwa tygodnie. Władze na Kremlu chciały jak najlepiej wykorzystać element zaskoczenia. Politycznie, militarnie i propagandowo. Od tego uzależnione było powodzenie projektu „Krym nasz”. W zakresie propagandy najlepiej zadziałały wyssane z palca newsy o zmierzających do Symferopola pociągach pełnych bojówek Prawego Sektora, radykalnej, nacjonalistycznej organizacji zawiązanej jeszcze na Majdanie. Prawy Sektor był zresztą ulubionym straszakiem rosyjskich propagandystów, używanym jako dowód ukraińskiego nazizmu. Na potrzeby referendum uruchomiono całą rozwrzeszczaną rosyjską machinę medialną. Sprawnie wykorzystywano informacje o zamieszkach w miastach na wschodzie Ukrainy, gdzie zwolennicy Euromajdanu ścierali się z prorosyjskimi „antymajdanowcami”. Często niestety krwawo. Kijów tymczasem lizał rany i formował nową władzę. Wydarzenia na półwyspie oczywiście niepokoiły pełniącego obowiązki prezydenta Ołeksandra Turczynowa, ale z perspektywy ukraińskiej stolicy były dalekie i trudne do opanowania.

Poza Symferopolem rosyjskie flagi podniesiono też w Sewastopolu, strategicznym mieście portowym, gdzie na mocy porozumienia z Ukrainą stacjonowała podzielona między dwa państwa Flota Czarnomorska. Sewastopol miał w tej skomplikowanej politycznej układance odrębny status administracyjny. Na całym półwyspie dochodziło do prorosyjskich wieców i demonstracji, a do referendum zostało nieco ponad dwa tygodnie. Moskwa potrafiła ten czas wykorzystać. Na Krymie wylądowali rosyjscy żołnierze. Oczywiście bez znaków identyfikacyjnych. Kreml cały czas wypierał się swoich wojsk na półwyspie, poza tymi, które stacjonowały na okrętach w sewastopolskim porcie. „Zielone ludziki”, jak ich potem nazwano, zablokowały lotniska, bazy wojskowe i obstawiły budynki administracji. Pojawiły się posterunki i kontrole na głównych drogach z kontynentu. Krym był odcięty, a Kijów nie zamierzał wysyłać tam swoich wojsk. Turczynow wolał wykorzystać, co miał, do zabezpieczenia i opanowania sytuacji na wschodzie kraju. Dla Ukrainy właśnie to był naturalny kierunek, z którego po wydarzeniach na Majdanie mogła ruszyć rosyjska bratnia interwencja.

Na pięć dni przed referendum Rada Najwyższa Krymu ogłosiła niepodległość. Zrobiła to niezgodnie z prawem międzynarodowym, tak jak niezgodnie z prawem krajowym ogłoszono samo referendum. Według ukraińskiej konstytucji bowiem głosowanie nad zmianami granic państwa powinno być głosowaniem ogólnonarodowym, a nie obwodowym. Aneksja Krymu od samego początku, od decyzji podjętej przez Władimira Putina na Kremlu 22 lutego 2014 roku, miała tylko stwarzać demokratyczne pozory. W rzeczywistości była natomiast działaniem siłowym, pierwszym etapem operacji przeciw Ukrainie.

W niedzielę, 16 marca 2014 roku, punktualnie o ósmej otwarto lokale referendalne. Poranek był chłodny i deszczowy. Miejsc do głosowania na półwyspie zorganizowano ponad tysiąc, ale dziennikarzom, zwłaszcza tym zagranicznym, dokładnie wyznaczono punkty, gdzie można było robić zdjęcia i rozmawiać z Krymianami. Wydano nawet specjalne referendalne akredytacje. Jeśli jakiś bezczelny pismak próbował sobie wybrać inne miejsce do pracy, najczęściej kończyło się to wyrzuceniem go za drzwi. Drzwi Wydziału Kultury Fizycznej Uniwersytetu w Symferopolu, przy ulicy Kurczatowa, były jednak dla dziennikarzy otwarte. Głosujący w strugach deszczu wbiegali na odrapane schody i przeciskali się w głąb korytarzy, otrzepując mokre parasole i otupując zabłocone buty.

– Pogoda nie przeszkadza! Patriotyzm wyciągnął ludzi z domu, żebyśmy mogli wyrazić swoją wolę! – wyrecytował z sowieckim patosem zmoknięty mężczyzna przepychający się w kierunku sali do głosowania.

Przejść nie było łatwo. Korytarz obstawiono stołami z drożdżówkami, sokiem i kawą z jednej strony oraz ćwiartkami kurczaka, kiełbasą i słoniną na wagę z drugiej. Po słodkiej stronie znudzona dziewczyna jedną ręką podawała towar i zgarniała gotówkę, a w drugiej trzymała kartę do głosowania. Pomiędzy klientami wczytywała się w pytania referendalne. Pani przy stoisku „wytrawnym”, w białym sklepowym fartuchu, ładowała wychodzącym kolejne porcje pierogów. Widać ona decyzję miała już za sobą.

To był dziwny wybór. Wybór pomiędzy „ponownym zjednoczeniem Krymu i Rosji” w ramach federacji a przywróceniem konstytucji Republiki Krymu z 1992 roku i półwyspem jako częścią Ukrainy.

Żadna z opcji nie przewidywała utrzymania status quo. W pierwszym przypadku chodziło po prostu o przyłączenie do Federacji Rosyjskiej, w drugim – o powrót do separatystycznych aspiracji Krymu z czasów po rozpadzie Związku Radzieckiego, kiedy to krymska Rada Najwyższa de facto ogłosiła niepodległość, przyznając sobie prawo do nawiązywania samodzielnych kontaktów z innymi krajami czy wprowadzenia podwójnego obywatelstwa. Konstytucja z 1992 roku długo się nie utrzymała i ostatecznie autonomiczny obwód krymski uznał nadrzędność ukraińskiego prawa. Półwysep pozostał jednak liną przeciąganą pomiędzy Kijowem a Moskwą.

Rosjanie stanowili tu około sześćdziesięciu procent mieszkańców. Ukraińcy – dwadzieścia cztery procent. Tatarów, rdzennej mniejszości Krymu, była mniej więcej połowa tego. I rosyjski język, i prorosyjskie wpływy pozostawały tu zawsze bardzo mocne.

Nina Pawłowna, wyraźnie pogubiona w tym wszystkim, długo błąkała się po korytarzu, zanim trafiła do właściwej sali. Potem pomógł jej już młody, cierpliwy człowiek z komisji. Patrzyła na niego z wdzięcznością spod mokrego beretu i zaparowanych okularów. Zajrzał do dowodu, a następnie pokazał, gdzie podpisać. Nawet się nie dziwił, że zdjęcie stare, wytarte, a jego właścicielka już od wielu lat niepodobna do uroczej dziewczyny z dokumentu.

– I gdzie mnie teraz?

Młody człowiek zwrócił dowód z wsuniętą kartą do głosowania i uprzejmie pokierował starszą panią za kotarę. Nina Pawłowna przyjechała na Krym z Rosji, z rodzicami. Czterdzieści lat temu. Miała wtedy szesnaście lat. Teraz czuła się Ukrainką czy raczej obywatelką Ukrainy, bo to przecież nie to samo. Nie do końca rozumiała, dlaczego każą jej wybierać, skoro już dawno wybrała. Żyła z tym wyborem, a inni zwyczajnie go szanowali. Co się zmieniło?

– Ja Rosjanka, ale żyję tu, w Ukrainie. Z Rosjanami, Ukraińcami i Tatarami. Rozumiemy się, to po co to niszczyć?

Na Krymie w tym czasie podobnych pytań bez odpowiedzi i wątpliwości było więcej.

Niezgrabnie przecisnęła zwiniętą kartę przez otwór w zaplombowanej skrzynce z pleksi. Przezroczyste urny miały podkreślać uczciwość referendum i ułatwić pracę zagranicznym obserwatorom. Ale niczego nie gwarantowały. Moskwa nie mogła przegrać na Krymie. I nie przegrała. Celem był russkij mir, a ten cel zawsze uświęcał wszystkie środki. Oczywiście wśród głosujących znaleźli się i właściciele białych pobied, i skołowane Niny Pawłowne. Dla jednych karta w urnie to był „powrót do domu”, a dla innych pytanie o przyszłość. Ich własną. Krymu. Ukrainy.

– Pan pewnie nie był komsomolcem ani pionierem? – zaczepił mnie na korytarzu rumiany mężczyzna, gdy zauważył, że rozmawiam z głosującymi. Ale odpowiedź go nie interesowała. – Ja byłem! Służyłem jeszcze pod Związkiem Radzieckim. Rodzina jest w Rosji, syn się tu urodził, ale jest Rosjaninem.

Nie zdradził, jak głosował. Nie musiał.

– Już kilka razy zasiadałem w komisjach wyborczych i nie pamiętam, żeby o ósmej rano w kolejce czekało ponad sto osób – radował się przewodniczący komisji, w której obserwowałem głosowanie. – Spodziewam się, że przyjdzie ponad osiemdziesiąt procent.

Niewiele się pomylił. A może po prostu nie zgadywał. Oficjalne wyniki mówiły o osiemdziesięciu czterech procentach frekwencji i niemal stu poparcia dla zjednoczenia z Rosją.

Świat nie uznał ani referendum, ani jego wyników. W bardziej realnych szacunkach podawano, że w głosowaniu mogło wziąć udział około trzydziestu, może pięćdziesięciu procent uprawnionych, z tego jedynie połowa poparła secesję. Dla Władimira Putina nie miało znaczenia ani to, ani święte oburzenie Zachodu po referendum. Siedemnastego marca uznał niepodległość Krymu. Dzień później podpisał dekret o jego włączeniu w skład Federacji Rosyjskiej. Nie chodziło o dobro krymskich Rosjan ani o turystyczne walory półwyspu, tylko o jego potencjał strategiczny. Krym dawał możliwość kontrolowania całego Morza Czarnego i utworzenia potężnej rosyjskiej bazy wojskowej. Przyczółku do odbudowy imperium.

– Dziennikarz? A nam do was kazali strzelać. – Potężny facet w mundurowej panterce z futrzanym kołnierzem i kominiarce sięgnął po zwisającą z ramienia broń. – Na początek strzelę ci w kolano – groził, ale nie celował.

A mnie powoli w obu jeszcze całych kolanach robiło się miękko.

– Żartuję! Patrz na niego! – zarechotał mundurowy do swoich towarzyszy po krótkiej pauzie, a rękę z kałasznikowa przeniósł na moje ramię. Figlarz jak sam generalissimus.

Też próbowałem się śmiać i chyba dobrze, że nie widziałem swojej twarzy. Taka oto scenka rozegrała się na blokpoście na jednej z dróg wyjazdowych z Krymu w kierunku miasta Czongar. Z półwyspu można było wyjechać na dwa sposoby, właśnie przez Czongar lub w kierunku zachodnim, drogą na Armiańsk i Perekop, którego murzą był swego czasu sam Tuhaj-bej.

Jeszcze przed referendum krymskie media ogłaszały, że wjechać i wyjechać z Krymu można bez problemu. Chciałem sprawdzić. Na wysokości Perekopu zawróciła mnie na posterunku krymska „samoobrona” obstawiona rosyjskim wojskiem. Na drugiej drodze zatrzymałem się przy mundurowych, ośmielony ukraińskimi barwami na ich szewronach. Dopiero z bliska rozpoznałem naszywkę z atakującym orłem. Berkut. Specjalna jednostka ukraińskiej milicji, która pacyfikowała protesty na kijowskim Majdanie. Jej funkcjonariusze byli oskarżani o pobicia, tortury, a nawet zabójstwa ukraińskich aktywistów. Choć znienawidzoną formację ostatecznie rozwiązano, to jej część, wcielona w struktury rosyjskiego OMON-u, przetrwała na Krymie. Berkutowcy z tego posterunku też nie przepuścili mnie dalej, ale za to bardzo chcieli sobie pogadać i ulało im się w obecności polskiego reportera.

– Widzieliście, co tam z naszymi w Kijowie zrobili? – zamruczał pod wełnianą kominiarką ten z „poczuciem humoru”. – Tyle lat pieniądze z Krymu zabierali, że teraz nic tu nie zostało. Wszystko zrujnowane. Dla Ukrainy to już Krym stracony.

Opowiadali, że na posterunkach spokój i nuda, ale nie pozwolili robić zdjęć. Nawet nie próbowałem, bo na punktach kontrolnych w każdym kraju żołnierze na takie próby zawsze reagują nerwowo. A mnie po dowcipie z kolanem jeszcze trzęsły się ręce. Bez zdjęć i bez wywiadów zawróciłem w głąb półwyspu. Opór żołnierzy na posterunkach skomplikował mi dzień, ale do zmroku zostało jeszcze parę godzin. Akurat, żeby znaleźć na Krymie prawdę.

Prawda leży jakieś 140 kilometrów od Symferopola. Ma piętnaście ulic, około 1,5 tysiąca mieszkańców i jest sporą wioską pośrodku krymskiego stepu. Nazwa nie ma nic wspólnego z papierowym dziennikiem Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Jest przetłumaczona z jidysz. Żydowska wieś Der-Emes nosiła swoją nazwę aż do czasów powojennych. Na Prawdę przemianowano ją w 1948 roku. W Prawdzie są sklep, gimnazjum, biblioteka, a nawet dom kultury. Nie jest tu ani przytulnie, ani spacerowo, ani przyjaźnie. Zwłaszcza dla obcego. Miejscowi reagują nieufnie na moje reporterskie zaczepki. Zdecydowanie łatwiej było mi nawiązać kontakt z berkutowcami. Tu wypytują, kto, a skąd, a dlaczego. Domagają się dokumentów, zaświadczeń oraz akredytacji. Kiedy odmawiam, starszy mężczyzna sięga po telefon i denuncjuje swojemu rozmówcy dziwnego typa, który podaje się za zagranicznego dziennikarza. Próbuję sobie to wszystko tłumaczyć napiętą atmosferą na Krymie i uprzejmie, acz zdecydowanie żegnam się z miejscowym „czekistą”, który już zdążył spisać numery samochodu, którym przyjechałem.

Młodzi w Prawdzie mają więcej luzu.

– Jak to jaka jest prawda? Przecież jedna powinna być!

W Prawdzie właśnie zwijają lokalny targ. Parę straganów na krzyż z owocami i chemią. Mój rozmówca wpycha niesprzedany towar na pakę niewielkiego furgonu. Sam nie ma wątpliwości, że jakkolwiek by zagłosowali, to jutro, pojutrze czy za tydzień on i tak będzie jeździł po bazarach z towarem, jak długo zdrowie pozwoli, bo z czegoś żyć trzeba. Może tylko liczyć trzeba będzie w rublach, a nie w hrywnach. I papiery pozmieniają.

– My żyjemy i pracujemy tutaj i nam bez różnicy. Widzi pan, dwadzieścia lat żyliśmy w biedzie w Ukrainie. Teraz myślę, że nic się nie zmieni.

Prawda.

Choć teraz to już nie. Władze w Kijowie w ramach dekomunizacji w 2016 roku przywróciły nazwę wsi sprzed wojny i dziś znowu nazywa się Der-Emes. Tabliczki przy drodze zostaną zmienione, jak tylko Krym znowu będzie ukraiński.

Na razie jednak w marcu 2014 roku przy krymskich drogach wyrastały wojskowe bazy polowe i posterunki. Maszyny na gąsienicach wygrzebywały w stepowym piachu grajdoły dla BTR-ów i czołgów, niezgrabnie lawirując pomiędzy niewielkimi glinianymi domkami, które wyglądały na opuszczone. Bardziej niż osiedla przypominały raczej dzikie ogródki działkowe.

– To „samozachwaty” – tłumaczył mój kierowca. – Tatarskie – dodał z wyraźną pogardą.

„Samozachwaty”. Budowlane samowole. Kawałki ziemi zajęte przez Tatarów wracających ze stalinowskiej zsyłki pod koniec lat 80. W 1944 roku z Krymu deportowano około 180 tysięcy rdzennych mieszkańców półwyspu. Pod zarzutem kolaboracji z hitlerowcami całe rodziny wywożono na Syberię czy do Uzbekistanu. Ich domy i ziemię konfiskowała władza radziecka. Kiedy władza zaczęła się sypać, wielu z tych, którzy przeżyli, postanowiło wrócić. Ale tu nikt na nich nie czekał. I nikt ich nie chciał. Byli niewygodni i dla Rosjan, i dla Ukraińców, bo upominali się o swoje. Kiedy im odmawiano, sami zajmowali ziemie, z których zostali przegnani. Stawiali swoje liche domy z brunatnej cegły, a nawet meczety. Z problemem „samozachwatów” Ukraina długo nie potrafiła sobie poradzić. Dochodziło do protestów, zamieszek, a nawet starć Tatarów z deweloperami, podczas których padały strzały. Czasy, kiedy o przychylność krymskich chanów i wojskowe wsparcie Ordy zabiegała Korona, Moskwa czy Kozaczyzna, dawno minęły. Potomkowie Ordyńców dobrze o tym wiedzieli i teraz próbowali po prostu po trudnych latach poukładać życie swojej społeczności. Przeszkodziła im „ruska wiosna”.

Referendum zbojkotowali, choć jeszcze przed głosowaniem Władimir Putin osobiście próbował przekonywać Mustafę Dżemilewa, lidera mniejszości, jak ważny jest dla Rosji tatarski głos. Nie pomogło też straszenie faszystowską juntą z Kijowa, przed którą obronić może tylko nowy rosyjski porządek – russkij mir. Tatarom nigdy nie było z Rosją po drodze. W wolnej Ukrainie wybierali ich zdaniem mniejsze dla siebie zło i niemal zawsze głosowali przeciw partiom i kandydatom powiązanym z Kremlem. Nie mieli żadnych złudzeń, co ich czeka na rosyjskim Krymie.

– Teraz tu rządzi wielka polityka. Ze zdaniem Tatarów nikt się nie będzie liczył – tłumaczył mi po modlitwie, przed jednym z symferopolskich meczetów, przedstawiciel medżlisu, zgromadzenia krymsko-tatarskiego. – Bojkotujemy referendum, ponieważ nie uznajemy decyzji podejmowanych pod lufami karabinów politycznych terrorystów. O przyszłości Krymu nie powinna decydować matematyczna większość mieszkańców.

Ale matematyka jest ważna. Kilkunastoprocentowa mniejszość w demokratycznych warunkach to poważny elektorat, jednak rosyjskie referendum nie było demokratyczne. Za ten bojkot i wystąpienia w czasie „ruskiej wiosny” Tatarzy płacą do dziś. Represjami, aresztowaniami, torturami i porwaniami pod sfabrykowanymi zarzutami ekstremizmu i antyrosyjskiej działalności. Krymska służba bezpieczeństwa niemal codziennie organizuje naloty i przeszukania w tatarskich domach. Zdelegalizowano tatarskie stowarzyszenia. Według organizacji monitorującej łamanie praw człowieka na anektowanym Krymie pod koniec 2021 roku w rosyjskich więzieniach przebywało stu szesnastu Tatarów. Jako podstawę ich skazania organizacja podaje powody polityczno-religijne.

Kamienny Włodzimierz Iljicz to gubił się za falującymi rosyjskimi flagami, to się zza nich wyłaniał. Teraz już mógł być spokojny, że dalej będzie stał tam, gdzie stoi, i nie podzieli losów posągowych Leninów, które ważyły się właśnie w innych ukraińskich miastach. Krymskie gołębie też pewnie były zadowolone. Na głównym placu Symferopola zebrało się kilka tysięcy osób. Na oświetlonej fasadzie jednego z budynków błąkał się kolorowy laserowy napis „Krymska wiosna”. Naprzeciw znajdowała się spora scena z podrygującymi artystami i wielki telebim, na którym miał się pojawić najważniejszy gość wieczoru.

– Po ciężkiej, długiej, wyczerpującej podróży Krym i Sewastopol wracają do swojego rodzimego portu, do rodzimych brzegów, do Rosji!

Wystąpienie Władimira Putina transmitowano prosto z Moskwy. Prezydent nie zdecydował się świętować na Krymie. Tuż za nim w kadrze upajał się chwilą najważniejszy człowiek w republice, Siergiej Aksjonow. To był przede wszystkim jego wieczór.

– Martwimy się tym, co dzieje się na Ukrainie. Ale wierzę, że Ukraina pokona wszelkie trudności. Nasz przyszły sukces zależy od nas: zarówno od Rosji, jak i od Ukrainy!

Kiedy słowa prezydenta Rosji jeszcze odbijały się echem po Symferopolu, Moskwa już pracowała nad tym „sukcesem”, nad tuningowaniem alufelgami radzieckiej pobiedy. Scenariusz przerobiony na Krymie zadziałał. Teraz trzeba go było tylko przeszczepić na te obwody Ukrainy, które najlepiej rokowały dla „ruskiej wiosny”. Na krymskich stepach zaczęła kiełkować Noworosja. Projekt, który na zawsze miał zmienić granice największego suwerennego europejskiego państwa. Ukrainy.

Projekt „Noworosja”

Igor Girkin mógł wreszcie zameldować wykonanie zadania. Jego misja na półwyspie została zakończona, choć on sam trochę inaczej wyobrażał sobie finał „krymskiej wiosny”. Bardziej liczył na ogłoszenie niepodległości i sklonowanie w jakiejś formie projektu Naddniestrza, państwa, którego wprawdzie świat nie uznał, ale które poniekąd zaakceptował. Włączenie Krymu do Rosji widział natomiast jako Rubikon, zza którego nie będzie powrotu. Wydawało mu się, że ostateczne konsekwencje międzynarodowej reakcji poniosą Moskwa i Władimir Putin. Tu jednak, jak pokazał czas, przecenił tę międzynarodową reakcję. Jako niedoszły historyk zdawał sobie sprawę z epokowego znaczenia krymskich wydarzeń. Jako były żołnierz rosyjskich kontyngentów w Naddniestrzu, Serbii, Czeczenii i Dagestanie czuł, że to dopiero początek. W Symferopolu wylądował pod koniec lutego 2014 roku, żeby wziąć udział w przygotowaniu gruntu pod aneksję. Z potrzeby serca, jak powtarzał, ale za pieniądze Konstantyna Małofiejewa, rosyjskiego oligarchy z kręgów Władimira Putina i służb specjalnych. Małofiejew hojnie zresztą opłacał wówczas prorosyjskie ruchy nie tylko na półwyspie, a Girkin oficjalnie figurował na liście płac należącego do oligarchy funduszu inwestycyjnego Marshall Capital. Doświadczenie Girkina w rosyjskiej Federalnej Służbie Bezpieczeństwa okazało się bezcenne. Wprawdzie szeregi FSB opuścił jeszcze w 2013 roku, ale za to w stopniu pułkownika. Rosjanie o takich mówią „biała kość”, elita, choć sam Girkin uważał się raczej za „czarną kość” z racji antyterrorystycznej specjalizacji w służbach. Na Krymie szybko wkręcił się do bliskiego otoczenia Siergieja Aksjonowa. Budował siatkę kontaktów, głównie wśród dowódców ukraińskich jednostek. Werbował ich i namawiał do zmiany strony. Jak się potem okazało, dość skutecznie. Po referendum i fecie w Symferopolu musiał się jednak odmeldować u Aksjonowa, którego cenił i szanował, mimo jego szemranej przeszłości. Obaj zdawali sobie sprawę z tego, że jeśli Krym ma być czymś więcej niż tylko bezdenną czarną dziurą, w którą Moskwa będzie sypać pieniądze, musi mieć połączenie z Rosją. I to nie tylko przez most nad Cieśniną Kerczeńską, który już wtedy roił się rosyjskim konstruktorom – chodziło o korytarz lądowy. To oznaczało dążenie do przejęcia wschodnich i południowych obwodów Ukrainy. Igor Girkin był gorącym zwolennikiem tego projektu. Projektu, który potem Władimir Putin nazwał „Noworosją”, wchodząc trochę w buty, a raczej pantofle Katarzyny II. To właśnie caryca w drugiej połowie XVIII wieku w ten sposób ochrzciła terytoria włączone do Imperium Rosyjskiego po wojnie z Turcją. Razem ze słynnymi Dzikimi Polami, podbitymi później ziemiami Chanatu Krymskiego i zlikwidowanej Siczy Zaporoskiej był to potężny kawał ziemi sięgający od wybrzeża mórz Czarnego i Azowskiego daleko w głąb współczesnej Ukrainy. Siłą rzeczy „Noworosja” w planach Kremla z roku 2014 musiała być nieco okrojona. W tej wersji obejmowała wschodnie i południowe obwody. Od ługańskiego przez doniecki, zaporoski, chersoński, z dużymi apetytami na Mikołajów, Odessę i rzecz jasna – Charków. Tylko taki układ, de facto odcinający Ukrainę od portów, mógł według Girkina oraz jemu podobnych dać rosyjskim obywatelom pełną swobodę ruchu i handlu. Krym stałby się wtedy prawdziwym klejnotem w koronie imperium, marzył sobie pułkownik rezerwista. Wiosna roku 2014 we wszystkich tych obwodach była bardzo niespokojna. W najważniejszych miastach dochodziło do antyrządowych protestów, przy czym wszędzie realizowały się podobne scenariusze. Najpierw wiece i demonstracje, a potem próby przejęcia lokalnych budynków administracji. Udane lub mniej udane. Szturmowano posterunki milicji, a potem rozdawano zdobytą broń tym, którzy jeszcze broni nie mieli. Grupy, które inicjowały te akcje, zwykle pojawiały się nagle i znikąd. Dopiero później dołączali miejscowi, spośród których z czasem wyłaniano liderów, by wszystko miało pozory pospolitego ruszenia. Tak formowane bojówki nazywano „ludowymi milicjami”. Od samego początku Służba Bezpieczeństwa Ukrainy wskazywała na Kreml jako miejsce, z którego nie tylko inspirowano, ale także wspierano i finansowano niepokoje w kraju. Według rosyjskiego politologa i historyka, profesora w moskiewskim Państwowym Instytucie Stosunków Międzynarodowych, Walerija Sołowieja, na przełomie stycznia i lutego 2014 roku ludzie na legalnych państwowych urzędach w Charkowie dostali z Moskwy w walizkach 500 milionów dolarów za to, żeby Charków jako pierwsze miasto szeroko otworzył bramy przed rosyjskimi czołgami. A to miała być dopiero pierwsza transza dwumiliardowej łapówki. O pieniądzach dla innego dużego miasta, Doniecka, wiadomo niewiele, a to właśnie tam, inaczej niż w Charkowie, wydarzenia potoczyły się po myśli Kremla. Na początku kwietnia 2014 roku uzbrojona grupa nazywająca się Ludową Milicją Donbasu siłą zajęła miejscową siedzibę Służby Bezpieczeństwa. Wkrótce potem proklamowano powstanie Donieckiej Republiki Ludowej. Deklarację niepodległości przyjęło… pięćdziesiąt osób. Jednocześnie już na maj zapowiedziano referendum, które miało zatwierdzić projekt i dać mu mocno naciąganą ludową legitymację. Wszystko wśród skandowanych haseł „Ros-si-ja!”, a potem „Pu-tin po-móż!”, kiedy ogłoszono, że DRL będzie dążyć do połączenia z Federacją Rosyjską. Ot i cały „separatyzm”, który konsekwentnie będę ujmował w cudzysłów, bo to żaden separatyzm. Ruchy na wschodzie Ukrainy nie miały nic wspólnego z dążeniami do odrębności, samostanowienia, niepodległości wreszcie. Od samego początku kierunkiem była Rosja i odwrót od Ukrainy. Na ten odwrót ukraińskie władze pracowały zresztą od lat. Pamiętam rozmowy ze znajomymi czy nawet kierowcami, z którymi spotykałem się w czasie swoich ukraińskich podróży.

– Jacy to Ukraińcy? – pytali, mówiąc o tych z Krymu. – To Krymczanie1. Z Odessy Odessity, a najgorzej to ci z Donbasu! Watniki i tyle. Watniki od waciaków, czyli po naszemu pikowanych kufajek – wyjaśniali.

Ukraina po 1991 roku była ogromnym państwem w wyjątkowym stopniu obciążonym oligarchicznymi układami i syndromem postsowieckim. Kijów nie robił nic albo robił niewiele, by ten syndrom leczyć. Kraj nie miał pomysłu na siebie i nie miał pomysłu na Naród. W stolicy było wszystko: władza, pieniądze i kolejne rewolucje, a na prowincji życie z dnia na dzień. W każdym razie takie wrażenie utrwalało się w głowach ludzi ze wschodnich obwodów. Przywykli do tego, że muszą sobie radzić sami, bo nie zadbają o nich nawet ci, którym za to płacą. W Donieckim Zagłębiu Węglowym, przemysłowym sercu Ukrainy, przekonanie, że Kijów potrafi tylko brać, było wyjątkowo silne, a to dlatego, że tutaj głównie się dawało. Dawało z siebie wszystko. W kopalniach, hutach czy fabrykach. Tak jak w innych podobnych regionach Europy, choćby na moim Śląsku, przez dekady liczyła się tylko miejscowa produkcja, a nie jakość życia. Na Donbasie ludzie byli przekonani, że zasługują na więcej, ale Ukraina z jakiegoś powodu tego nie dostrzega. A ci, którzy przyjeżdżali tu latami do pracy ze wschodu, pamiętali, że Związek Radziecki zauważał! I teraz przyszedł najwyższy czas, żeby ten szacunek przywrócić – mówili im ludzie z „ludowych milicji”. Wielu nie wahało się długo, a Moskwa wiedziała, jak podpalić Donbas, a przy tym kontrolować ten ogień.

Nocą z 11 na 12 kwietnia 2014 roku na wysokości obwodu donieckiego z Rosji do Ukrainy przejechała grupa pięćdziesięciu czterech mężczyzn – w kombinezonach przypominających mundury i uzbrojonych. Nie byli żołnierzami, ale niemal wszyscy mieli doświadczenie bojowe, między innymi z wojen w Czeczenii. Większość była obywatelami Ukrainy, którzy przyjechali na Krym wesprzeć „ruską wiosnę”. Tam zwerbował ich Igor Girkin. Szukał wtedy ludzi do specjalnej dywersyjnej misji na wschodzie kraju, bo na Krymie zrobił swoje i jako człowiek czynu zwyczajnie się nudził. Swój oddział nazwał, a jakże, „Krym”. Granicę przekroczyli oczywiście nielegalnie, a cel stanowiło wsparcie „separatystów” na Donbasie. Girkin chciał wykorzystać sprawdzony krymski mechanizm. Wiedział, co robić, jak działać, nie wiedział jeszcze tylko gdzie. Na początek planował zająć jakieś niewielkie miasto, od 50 do 100 tysięcy mieszkańców. Podstawowym kryterium wyboru było antyukraińskie nastawienie miejscowych. Bez tego może i udałoby się zająć miasto, ale trudno byłoby je utrzymać. Musiał mieć pewność, że na miejscu znajdą się ludzie, którzy w dużej liczbie staną po jego stronie, a także będą gotowi użyć broni. Pomysłów było kilka. Przygraniczne Śnieżne albo pięćdziesięciotysięczny Szachtarsk. Oba miasta leżą między rosyjską granicą a Donieckiem i każde mogło być dobrą bazą tranzytową dla przerzutu sił i sprzętu z Rosji, na co „separatyści” bardzo liczyli. Ostatecznie jednak padło na Słowiańsk. Minusy były dwa – miasto duże, bo studwudziestotysięczne, i daleko, bo ponad 100 kilometrów od dwóch poprzednich branych pod uwagę. Zdecydowało to, że na dzień dobry Girkinowi obiecano na miejscu co najmniej trzysta osób lokalnego wsparcia.

Dwunastego