Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Uwikłana w wielkomiejskie życie Luiza kupuje działkę, żeby schować się na niej przed całym światem. Chce uciec od wszystkiego,co przypomina jej o osobistej tragedii, z którą nie potrafi się uporać. Przekraczając bramę Rodzinnego Ogrodu Działkowego „Morele”, nie wie nic o grządkach, hortensjach czy pędrakach, ale przede wszystkim nie ma pojęcia, jakich ludzi spotka za ogrodową siatką. Wkrótce odkryje, że życie w „Morelach” nie ogranicza się do pielenia rabat, a działkowcy mają swoje namiętności oraz mroczne sekrety. Wystarczy zajrzeć do piwniczki pod podłogą starej altany…
Księga urodzaju to słodko-gorzka opowieść o ludziach, przyrodzie i miłości kojącej ból.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 310
Biuro Zarządu Rodzinnego Ogrodu Działkowego „Morele”:
Janina Skórka – Prezes Zarządu
Mariola Mańka – Wiceprezes Zarządu
Patryk Koc – Skarbnik
Teresa Waszkiewicz – Sekretarz
Gospodarz ROD: Marcin Kowalski
Kwiecień
Ogród wybudza się z zimowego snu, zatem rozpoczynamy wiosenne porządki. Usuwamy zabezpieczenia z agrowłókniny (z ciepłolubnych roślin tylko na dzień, na noc okrywamy je ponownie). Sadzimy drzewa, krzewy oraz bardziej odporne byliny (nadal zdarzające się nocą przymrozki mogą zagrozić sadzonkom wrażliwszych gatunków), wysiewamy do gruntu kosmosy, chabry i maczki kalifornijskie, a w warzywniku groch, bób, rzodkiewkę czy cebulę.
Uprzątamy rabaty z obumarłych roślin i ich części. W oczyszczoną z chwastów i nawiezioną glebę już na początku kwietnia wysadzamy drobne cebulki mieczyków (duże lepiej jest sadzić na początku maja). Przycinamy róże, aby zapewnić krzewom lepszą wentylację. Zabieramy się do trawnika, który potrzebuje teraz wertykulacji i aeracji. Uzupełniamy ubytki, nawozimy, po czym wykonujemy pierwsze koszenie, żeby już wkrótce cieszyć się bujną murawą.
Luiza
Dom działkowca Rodzinnego Ogrodu Działkowego „Morele”, w którym mieściło się biuro zarządu, był niepozornym parterowym budynkiem z płaskim dachem. Wybudowano go w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku i od tamtej pory ani razu gruntownie nie remontowano, za to niedawno pomalowano elewację na majtkowy róż, co chyba tylko pogorszyło sytuację.
Szło się tam od ogrodowej bramy szeroką, porośniętą trawą aleją, która oddzielała od siebie dwa rzędy działek i co kilka metrów krzyżowała się z wąskimi ścieżkami prowadzącymi w głąb ogrodu. Między działkami a główną aleją rozciągnięto ogrodzenie z siatki poprzecinane małymi, przeważnie zdezelowanymi furtkami w rozmaitych stylach i kolorach, zainstalowanymi w siatce przez dzierżawców ogródków. Gdzieniegdzie siatki nie sposób było dostrzec w plątaninie porastającej ją zieleni.
Luiza nie znała nazw tych pnączy i nie tylko pnączy, ale także drzew, których konary zwieszały się nad jej głową. Na niektórych już bieliły się maleńkie kwiatki, przesycając powietrze zapachem słodyczy. Miała w domu tylko jedną doniczkę z gardenią, jakimś cudem wciąż trzymającą się w pionie mimo poważnych niedoborów wody, zatem nie wiedziała za wiele o roślinach. O ogrodach – zupełnie nic. A jednak nadszedł czas, że zapragnęła mieć swój kawałek ziemi. Miejsce, w którym będzie mogła schować się przed światem, a jednocześnie znowu poczuć jego puls. Miejsce inne niż jej smutne mieszkanie. Gdzie nie będzie słyszeć głosu własnej rozpaczy, za to optymistyczne świergotanie ptaków. Gdzie będzie musiała zająć czymś ręce, ale przede wszystkim głowę. Przestać myśleć o tym, o czym myśleć już po prostu nie mogła, do czego już nie miała sił, a mimo to wciąż właśnie o tym myślała.
Zatapiając mokasyny w miękkiej trawie, Luiza się uśmiechała. Być może właśnie otwierała nowy rozdział. Nareszcie.
Zanim przekroczyła próg absurdalnie różowego budynku, otworzyła torebkę, żeby sprawdzić, czy w przegródce tkwi koperta z pieniędzmi. Tysiąc pięćset złotych za majątek na działce (majątek! jak to brzmiało!), czterysta osiemdziesiąt podwyższonej opłaty inwestycyjnej (brzmiało zagadkowo) i trzysta rocznej opłaty dzierżawy działkowej (brzmiało najlepiej). W sumie trochę ponad dwa tysiące, zatem jak za darmo, biorąc pod uwagę astronomiczne ceny, jakie działki osiągały na portalach sprzedażowych. Luiza w całym swoim nieszczęściu miała to szczęście, że nabywała działkę nie od poprzedniego dzierżawcy, ale z zasobów ogrodu, co zdarzało się niezmiernie rzadko, a właściwie wcale. Zaczęło się od wykonania szczęśliwego telefonu do biura ogrodu działkowego, który rozpościerał się tuż za osiedlem na Blacharskiej, na którym mieszkała. Widziała ogród z okien swojego mieszkania na ostatnim piętrze. Zimą nie przedstawiał się najlepiej, straszył zaniedbanymi budami altan i zgromadzonymi pod nimi gratami, ale każdą wiosną przemieniał się w malarską paletę. Stawała wtedy przy kuchennym oknie i napawała się widokiem.
Przez wszystkie te długie lata ani razu nie powstała w niej myśl, że też mogłaby mieć swój kawałek ziemi. Ona i Piotrek. Wręcz przeciwnie. Kiedy patrzyła na ogródki działkowe, patrzyła z góry, nie tylko dlatego, że z ostatniego piętra. Działkowców uważała za nieszkodliwych dziwaków, leśnych dziadków niemających oprócz grzebania w ziemi nic lepszego do roboty. Byli bezimienną masą starych ludzi ze zniszczonymi pracą dłońmi i brudem za paznokciami, z siatkami pełnymi uwalanych błotem, koślawych warzyw. Nic jej z nimi nie łączyło, ponieważ była wielkomiejską, nowoczesną kobietą pracującą w szklanym biurowcu w centrum Wrocławia, gdzie brak licówek czy makijażu stanowił akt odwagi. Warzywa kupowała wyłącznie na marketowych ekostoiskach. Równe jak od linijki, spektakularnie duże i pozbawione smaku.
Działkę zapragnęła mieć dopiero teraz, po wielu latach podglądania zza kuchennej szyby. Dopiero wtedy, kiedy już zupełnie przestała pasować do biurowca i wypełniających go ludzi z idealnymi życiorysami. Dopiero wtedy, kiedy Piotrka już nie było. Prawdopodobnie właśnie z tego powodu. Żeby znowu doświadczyć życia. Żeby nie mijać pustego pokoju w mieszkaniu na Blacharskiej.
– A tak... – W głosie kobiety, która tamtego dnia odebrała telefon, dało się wyczuć ton osoby ważnej. – Zwolniła nam się akurat działka. Ale wie pani, my tu mamy sporą kolejkę...
– Nie... – jęknęła Luiza.
Może dość przejmująco, a może wcale nie było żadnej kolejki. W każdym razie ważna kobieta nagle zmiękła.
– Ale jest pani zdecydowana? Działka to nie bułka z masłem i leżenie na hamaku, na działce trzeba ciężko pracować.
– Wiem – powiedziała Luiza, choć nie wiedziała. – I jestem zdecydowana.
– W takim razie musiałaby pani przyjść do nas dzisiaj. Jak najszybciej. Wie pani... Kto pierwszy, ten lepszy.
– Oczywiście, mogę być zaraz. Mieszkam w pobliżu.
– No to zapraszam.
Tamtego dnia Luiza szła zarośniętą trawą aleją bez uśmiechu, za to ze ściśniętym sercem i szybko. Żeby nikt się nie rozmyślił. Żeby okazja nie uciekła jej sprzed nosa.
Nie uciekła. Kobieta, z którą rozmawiała przez telefon, jak się okazało, sama prezes zarządu ogrodu („Dzień dobry. Jestem prezesem zarządu”), czekała przed domem działkowca. Duża kobieta z pokaźną pupą i weselnym kokiem. W różowym dresie i z paznokciami pomalowanymi na różowo. Janina Skórka.
– Pokażę pani tę działkę. Trzeba się decydować szybko, bo jak mówiłam...
– Kto pierwszy, ten lepszy. – Luiza przytaknęła skwapliwie, wycierając spocone ręce w dżinsy i ciesząc się, że kobieta nie wyciągnęła do niej dłoni.
Pani prezes uporczywie mówiła „włanczać” zamiast „włączać” („na noc włanczamy latarnie przy alei głównej”, „musi pani podpisać zgodę na przetwarzanie danych osobowych, które dołanczamy do akt”), co nie przeszkadzało jej emanować niezmąconą pewnością siebie kogoś najmądrzejszego na świecie i przekonaniem, że inaczej być nie może. Luiza natychmiast poczuła się tak, jak zazwyczaj czuła się przy tego typu osobach, czyli jak mała, głupkowata dziewczynka, której trzeba objaśniać rzeczywistość. Nie lubiła siebie takiej, bo absolutnie taka nie była. Z tego też powodu unikała ludzi typu Janiny Skórki, jednak tym razem nie mogła uciec, za to musiała uśmiechać się przymilnie.
Z prezentacji tego skrawka ziemi o powierzchni trzystu pięćdziesięciu metrów kwadratowych zapamiętała tyle, że to działka numer sto dwa i że trzeba za nią zapłacić jakieś dwa tysiące dwieście z kawałkiem w dniu podpisania umowy w biurze zarządu. („Tym różowym. Jeśli drzwi będą zamknięte, proszę dzwonić. Chociaż dzwonek się czasem nie włancza. W razie czego proszę głośno pukać”).
– Działka nieco zaniedbana, altana do odświeżenia, śmieci trzeba będzie powywozić, ale da pani radę, bo to działka na sto dwa. Numer sto dwa. – Pani prezes palcem uzbrojonym w różowy szpon postukała w przyczepioną do siatki zieloną tabliczkę z białymi cyframi.
Luiza uśmiechnęła się przymilnie.
– Zresztą nie ma co wydziwiać, bo to jedyna wolna działka w całych naszych Morelach.
„Moja działka na sto dwa”. Luiza zamknęła torebkę i pchnęła drzwi domu działkowca. Uderzył ją chłód i zapach stęchlizny. Korytarz był mały i mroczny, więc dopiero po chwili dostrzegła, że nie jest w nim sama. Na wózku inwalidzkim ustawionym naprzeciwko lustra bez ramy podpierającego ścianę siedziała mocno starsza pani o szlachetnych rysach twarzy. Ubrana w elegancką garsonkę i kapelusik z woalką, przedstawiała sobą oraz swoim odbiciem w lustrze surrealistyczny widok.
– Dzień dobry – powiedziała cicho Luiza.
– Dzień dobry. – Starsza pani utkwiła spojrzenie w lustrze, patrząc prosto w oczy przybyłej.
Luiza zerknęła na powykręcane reumatyzmem starcze dłonie, odnosząc wrażenie, że w zatęchłym korytarzyku zrobiło się jeszcze chłodniej. Odepchnęła od siebie uczucie przestrachu. Podeszła do drzwi z zieloną tabliczką, za którymi słychać było toczącą się rozmowę.
Biuro Zarządu Rodzinnego Ogrodu Działkowego „Morele” – napis na tabliczce krzyczał wielkimi literami. Według niektórych tylko takie przydają ważności urzędom. Oraz urzędnikom. Janina Skórka – Prezes Zarządu, Mariola Mańka – Wiceprezes Zarządu, Patryk Koc – Skarbnik, Teresa Waszkiewicz – Sekretarz. Litery wielkie i białe, tło zielone. Upstrzone brązowymi plamkami. Luiza studiowała wzór wyrysowany odchodami much bzyczących monotonnie pod sufitem, czując na plecach spojrzenie kobiety z wózka inwalidzkiego.
„Janina Skórka. Janina Skórka”, powtarzała w myślach, choć zapamiętała za pierwszym razem.
Marcin Kowalski – Gospodarz nie dostał zielonej tabliczki, uwieczniono go na wyszarpniętej z bloku kartce czcionką Times New Roman rozmiar szesnaście. Ale wielką literę też miał. Mimo postrzępionego brzegu kartki oraz muszych kup. Luiza wzdrygnęła się mimowolnie z obrzydzenia, zrobiła dwa kroki w bok i zatopiła się w lekturze Uchwały Krajowej Rady Polskiego Związku Działkowców w sprawie przeciwdziałania budownictwu ponadnormatywnemu oraz zamieszkiwaniu na terenie działek w ROD, przyszpilonej do korkowej tablicy na ścianie wymagającej odświeżenia jak wszystko tutaj. Różowej farby najwyraźniej zakupiono za mało.
Od lektury tekstu, z którego zrozumiała mniej więcej tyle, że mieszkanie na działce jest surowo wzbronione i obwarowane groźnymi sankcjami, oderwał ją dochodzący z zewnątrz ryk motoru. Jakiegoś bardzo dobrego motoru...
– Co za chamstwo znowu! – Zza pleców doszło do niej gniewne parsknięcie staruszki. – A... To ten... Pan Janek! Nasz działkowy szeryf!
Drzwi biura zarządu otworzyły się z takim impetem, że odbiły klamką od ściany. Janina Skórka, wciąż w różowym dresie dopasowanym kolorystycznie do domu działkowca, ale zupełnie nie do idealnego weselnego koka, wyglądała na wściekłą. Luiza natychmiast poczuła się jak uczennica podstawówki.
– Przepraszam najmocniej... – Pani prezes bezceremonialne odsunęła tarasującą przejście Luizę i trzęsąc imponującymi pośladkami, wybiegła na zewnątrz.
– Co pan wyprawia, panie Janku?! Na teren ogrodu jest zakaz wjazdu wszelkich pojazdów mechanicznych!
– Wynikający z czego?
– Z regulaminu! Najwyższa pora, żeby się pan z nim zapoznał!
Luiza pomyślała, że gdyby Janina Skórka musiała napisać słowo „regulamin”, z pewnością zapisałaby je wielką literą. Odchyliła się, żeby zerknąć za otwarte drzwi.
Z olbrzymiej srebrno-czarnej hondy valkyrie F6C, co Luiza rozpoznała natychmiast i bez pudła, zeskoczył postawny mężczyzna w skórzanym kombinezonie. Ściągnął kask i zamaszystym gestem odgarnął z czoła siwą, wzburzoną czuprynę, która pod jego palcami karnie ułożyła się w miękkie fale. Miał urodę przedwojennego amanta. Nieco podstarzałego, co jednak nie zmieniało faktu. Mocno zarysowane brwi, pełne wargi, kwadratowa szczęka. Posłał rozeźlonej pani prezes zniewalający uśmiech.
– Złość piękności szkodzi, pani Janino kochana.
Luiza przewróciła oczami, natomiast Janina Skórka nie zdołała się oprzeć potężnej fali testosteronu. Choć nie było pewne, czy choćby spróbowała.
– Jak będzie pan taki niegrzeczny, panie Janku, wypowiemy panu umowę za łamanie przepisów związkowych – przemawiała kokieteryjnym głosem, grożąc palcem z długim różowym paznokciem. – Regulamin jest po to, żeby go przestrzegać, a nie uporczywie łamać, jak to pan ma w zwyczaju. Wniosek o rozbudowę altany miał pan złożyć. Jak ja mam uchwałę podjąć, żeby zalegalizować tę pańską samowolę?
– Właśnie przywiozłem.
– Tydzień temu obiecał pan dostarczyć!
– Toteż z tego powodu tak pędziłem. Żeby się pani prezes nie musiała denerwować. Ależ z pani służbistka, no naprawdę. Powinna pani w formacjach mundurowych pracować. Wiele by zyskały.
– Jestem, mamo – usłyszała Luiza za plecami.
Robiło się coraz ciekawiej. Z toalety wyszła szczupła kobieta w nieokreślonym wieku, ale raczej młodsza niż starsza. Mniej więcej w wieku Luizy, choć równie dobrze można by ją ocenić na pięćdziesiątkę. Miała niemodną fryzurę, a porządne, na pierwszy rzut oka bardzo drogie rzeczy zestawiła w zachowawczy i nieciekawy sposób. Sprawiała wrażenie osoby wycofanej, a jednocześnie miłej.
– Dzień dobry – zwróciła się do Luizy głosem zdradzającym inteligencję, wycierając mokre dłonie w spodnie z kantem.
– Dzień dobry. – Luiza uśmiechnęła się – sama tym zdziwiona – pokrzepiająco. Z jakiegoś tajemniczego powodu chciała dodać miłej kobiecie otuchy. Może dlatego, że dostrzegła błysk w jasnych oczach, który pojawił się, kiedy kobieta dostrzegła w uchylonych drzwiach mężczyznę od motoru. Może dlatego, że ten typ nie wyglądał Luizie na takiego, który mógłby zainteresować się kobietą w okolicach czterdziestki, co gorsza niemogącą pochwalić się biustem w rozmiarze 75E.
– Ręcznika to oczywiście w toalecie nie uświadczysz! Na wszystkim oszczędzają, a przecież my tu płacimy! – odezwała się starsza pani z wózka.
– Oj, mamo...
– Od nich trzeba wymagać, Basiu. Po to tu są. Ty byś tylko wszystko i wszystkich usprawiedliwiała. Weź, zobacz, czy nie mam w torebce chusteczek higienicznych. Może spakowałaś, mówiłam ci, że nigdy nie wiadomo, kiedy mi się przydadzą. I nalej mi wody, w gardle mi całkiem zaschło. Ile my tu się zawsze naczekamy, mój Boże...
Luiza patrzyła, jak Basia wykonuje kolejne polecenia matki, kiedy zza drzwi biura wychyliła się uśmiechnięta blondynka ze sztucznymi rzęsami. Albo Teresa, albo Mariola.
– Kto pierwszy? – spytała zachrypniętym głosem nałogowej palaczki. – Bo już możemy przyjmować interesantów.
„Nareszcie”, pomyślała Luiza.
– My – oświadczyła starsza pani ostro. – Działkę chcę przepisać na córkę.
– A to czemu, pani Mario?
– Żebyście problemów mojej Basi nie robili, jak się zawinę z tego świata.
– Proszę nawet tak nie mówić...
– O czym mam tak nie mówić, pani Tereso?
„Pani sekretarz”, skojarzyła Luiza.
– O moim rychłym zgonie czy o tej waszej biurokracji, która nikomu na nic niepotrzebna? – ciągnęła starsza pani z wózka.
– Oj, pani Mario...
„Oj, pani Mario” nie zabrzmiało tak samo jak wcześniejsze „Oj, mamo...”. „Oj, mamo...” brzmiało prawdziwiej. Luiza zerknęła na Basię, która przestępowała z nogi na nogę z zakłopotaniem osoby odpowiedzialnej za całe to zamieszanie.
– A pani? – Pani Teresa zatrzepotała doczepianymi rzęsami, przepuszczając w drzwiach córkę pchającą inwalidzki wózek.
– A ja... – zająknęła się Luiza – ...ja na podpisanie umowy.
– No tak. Pani Luiza Lewicka, prawda?
– Zgadza się.
– Ja już się panią zajmę. – Był to głos pani prezes, która w tym momencie wkroczyła do biura.
„Janina Skórka...”, podpowiedział Luizie głos pamięci. Zakręciło się jej w głowie. Od zbyt dawna nie miała do czynienia z tyloma ludźmi naraz. Z tyloma paniami. Chciała tylko ogrodu i śpiewu ptaków.
– Dziękuję – wymamrotała i ruszyła za apodyktyczną panią prezes.
Formalności wbrew obawom Luizy nie trwały zbyt długo. Złożyła cztery podpisy, schowała do torebki klucze do ogrodowej bramy, egzemplarz umowy i deklaracji członkowskiej Polskiego Związku Działkowców. (Nikt jej nie zapytał, czy chce zostać członkiem czegokolwiek, ani nie wytłumaczył, co to oznacza, ale nie dociekała, bo przy pani prezes opuszczały ją te resztki asertywności, jakie zdołała w sobie zachować z czasów, kiedy miała Piotrka. Pomyślała, że zawsze ze wszystkiego można się wycofać, i posłusznie podpisała, pouczona, że opłata członkowska wynosi sześć złotych rocznie). Poczęstowania się paluszkami wetkniętymi w szklankę grzecznie odmówiła.
Na odchodne pani Teresa wcisnęła jej do ręki statut Polskiego Związku Działkowców, ustawę o rodzinnych ogrodach działkowych, regulamin Rodzinnego Ogrodu Działkowego oraz broszurę o ściółkowaniu (Luiza nie miała pojęcia, do czego miałaby się jej przydać).
– Proszę przestrzegać regulaminu. – Pani prezes odchyliła się na biurowym fotelu.
Słowo „regulamin” w jej ustach zaczynało się oczywiście wielką literą.
– Oczywiście. Dziękuję.
– Dbać o działkę, a w razie kłopotów dzwonić do gospodarza. Numer ma pani na tablicy ogłoszeń przy bramie. Zresztą do biura zarządu też.
(Zarządu przez wielkie „z”).
– Oczywiście.
– „Działkowca” będą pani przysyłać pocztą z Warszawy. Za darmo. Przez rok.
– Aha... – potwierdziła Luiza, nie wiedząc, co potwierdza.
Pani prezes Janina Skórka pośród rozlicznych zalet, jakie miała, miała też tę, że była kobietą domyślną.
– Z Warszawy, bo w Warszawie jest siedziba PZD. A „Działkowiec” to nasza związkowa gazeta. Miesięcznik. Dużo pożytecznych informacji, będzie pani zadowolona.
– Aha.
– A o szkoleniu dla nowych działkowców panią powiadomimy – wtrąciła pani sekretarz Teresa Waszkiewicz, mrużąc oczy w zabawny sposób, jakby górna powieka walczyła z naporem sztucznych rzęs.
„Szkoleniu?!” Luiza chciała już iść. Nie chodziło tylko o nadmiar ludzi, ale i o nadmiar informacji.
– Aha. To do widzenia.
– Do widzenia – rozległ się chór złożony z trzech głosów: władczego należącego do pani prezes, przeuprzejmego należącego do pani sekretarz i uprzejmego należącego do Basi.
Matka Basi nic nie powiedziała, bo właśnie studiowała druk umowy przeniesienia praw do działki, mamrocząc pod nosem, że potwierdzanie podpisów u notariusza jest nikomu niepotrzebną komplikacją, którą mogła wymyślić jedynie jakaś przedpotopowa, doprawdy, organizacja.
Luiza wyszła na zewnątrz. Starszawego przystojniaka i jego piekielnej maszyny już nie było. Z ulgą wciągnęła do płuc przesycone słodyczą powietrze, ale nadal czuła również zapach stęchlizny. Musiała nim przesiąknąć, zbyt wiele czasu spędziła w domu działkowca. Poszła aleją do swojej działki. Nie pamiętała drogi, ale kierowały ją tabliczki z numerami przyczepione do furtek działek. Osiemdziesiąt osiem, osiemdziesiąt dziewięć, dziewięćdziesiąt...
– Kurwa jego mać! – huknął ktoś, kogo nie dało się dostrzec zza gęstych krzewów porastających działkę numer dziewięćdziesiąt jeden. – Zwójki malinówkę źrą, cholery!
– Mamy w budce karate zeon! – odkrzyknął kto inny z głębi działki.
„Witamy na Rodos”, przemknęło Luizie przez mózg usiłujący zdekodować cokolwiek z tej wymiany zdań. O zwójkach, mączlikach, czerwcach nie wiedziała nic, także tego, że się o nich dowie. Tyle że dużo później.
Na działce na sto dwa nikt nie klął. Panowała cudowna cisza. Luiza pchnęła pozbawioną zamka zdezelowaną furtkę, ale zamknąć jej za sobą nie zdołała, ponieważ brzeg furtki za nic nie chciał się ponownie zaczepić o kant drewnianego słupka, jednego z dwóch, pomiędzy którymi tkwiło skrzydło.
– Szlag... – Luizę ogarnęło zdenerwowanie, ale i wdzięczność, że nikt nie przygląda się tej szamotaninie. Po chwili znalazła rozwiązanie. Między furtkę a słupek wetknęła gałąź rosnącej obok róży, dzięki czemu wreszcie unieruchomiła skrzydło.
Wsadziła do ust palec skaleczony przez różany kolec. Ssąc krew, obeszła działkę dookoła, przyglądając się porastającej ją bez ładu i składu roślinności. Poczuła bezradność. Potknęła się o cegłę niewidoczną wśród zarośli. Na dłuższą chwilę przystanęła przy kupie gruzu wysypanego za altaną, na wierzchołku której wygrzewała się piękna, intensywnie zielona jaszczurka. Kiedy Luiza poruszyła się, wyjmując palec z ust, jaszczurka błyskawicznie zniknęła w jakiejś szparze.
Krew przestała lecieć. Luiza okrążyła altanę. Rozwarła szerzej uchylone drzwi, ale zaraz cofnęła się ze wstrętem przez odór, który ją uderzył. Góra śmieci sięgała mniej więcej połowy pomieszczenia, a i tak komuś udało się oddać tu mocz. Teraz śmierdzące śmietnisko należało do niej...
Nagle opanowało ją to straszne uczucie, które pojawiało się coraz rzadziej, ale jednak wciąż i wciąż. Nauczyć się latać. I odlecieć. Odlecieć jak najdalej stąd. O wszystkim zapomnieć, zostawić za sobą na zawsze. Tylko że ta działka, to miejsce było tym jej „jak najdalej”. Po to ją wydzierżawiła. Po to chciała ją mieć.
Pochyliła się, żeby zerwać trochę żółtych kwiatków rosnących przy ścieżce, jeszcze raz zlustrowała działkę, po czym skierowała się ku wyjściu. Furtka została na swoim miejscu, tym razem bez pomocy róży.
Prosto z Moreli Luiza poszła na cmentarz komunalny przy Grabiszyńskiej. Dopiero przekraczając cmentarną bramę z czerwonej cegły, odzyskała spokój. Kiedy to sobie uświadomiła, pomyślała, że to nie jest normalny objaw, ale nie chciała tego roztrząsać, pragnęła już być na miejscu.
Za kaplicą skręciła w lewo, a potem szła i szła, aż znalazła się na skraju nekropolii. Stanęła przy czarnej płycie. Pochyliła się, zdmuchnęła kroczącego po płycie pajączka i położyła żółte kwiatki. Utkwiła spojrzenie w napisie wyrytym w marmurze. „Piotr Lewicki. Ukochany Syn. Najwspanialszy Człowiek”. W wielkich literach, które dodawały ważności jej rozpaczy.
Basia
Luiza nie pomyliła się bardzo. Barbara Barańska była od niej starsza o pięć lat. Czterdziestą trzecią wiosnę skończyła w zeszłą sobotę.
Wszystkie te wiosny, co do jednej, spędziła w należącym do jej matki trzypokojowym mieszkaniu z wysokim sufitem, mieszczącym się na parterze poniemieckiej kamienicy przy cichej, kameralnej uliczce odchodzącej od hałaśliwej Grabiszyńskiej. Była nieplanowanym i późnym dzieckiem kobiety lubiącej dobrą zabawę, czerpiącej z życia garściami i bez skrupułów łamiącej męskie serca. Owocem jej przelotnego romansu, jednego z wielu. Mama urodziła Basię, będąc tuż przed czterdziestką, a zaczęła chorować, ledwo córka skończyła liceum. Dekadę później wyjątkowo wredne zwyrodnienie stawów posadziło ją na wózku inwalidzkim. Po domu chodziła przy pomocy chodzika, ale o samodzielnym wyjściu na zewnątrz nie było mowy. W ten sposób życie Basi na stałe splotło się z życiem mamy, której przecież nie mogła zostawić „na pastwę bezdusznych opiekunek, które będą miały gdzieś podopieczną”. Mama nie wyobrażała sobie wyprowadzki jedynej córki i nawet nie musiała tego artykułować. Basia i bez tego dobrze wiedziała, co jest jej obowiązkiem. Mama ją wychowała, starannie wykształciła, przepisała na nią aptekę, którą sama prowadziła od niepamiętnych czasów. Basia dzięki matce dostała gotowca, nie musiała się martwić o nic, o co martwiły się na przykład jej koleżanki ze studiów farmaceutycznych.
Więc nigdzie się nie wyprowadziła, za to posłusznie wypełniała swoją powinność wobec mamy. Nie myślała o tym w kategorii spłacania długu, ale w istocie właśnie to robiła. W aptece, urządzonej przez mamę z pieczołowitością i dbałością o każdą gałkę w wykonanych na zamówienie niezliczonych szufladkach drewnianych szafek na leki, spędzała tylko kilka godzin dziennie. Miała pracownicę, magister Łęcką, skrupulatną i zaufaną, bo wybraną jeszcze przez mamę, a interes z tradycją kręcił się właściwie sam i żadne sieciówki nie były mu straszne. Basia wychodziła z apteki mniej więcej około drugiej, żeby zmienić opiekunkę, która i tak musiała przychodzić, bo mama wolała nie zostawać zupełnie sama. Miewała zachcianki, więc musiała mieć też kogoś, kto by je dla niej spełniał. Królowa matka. Wymagająca, kąśliwa, czepiająca się, rzadko kiedy zadowolona. Nic dziwnego, że rotacja wśród opiekunek była spora. Ostatnio przychodziła pani Anetka. Ładna, optymistyczna trzydziestolatka. Basia polubiła ją od pierwszego wejrzenia, mama oczywiście wręcz przeciwnie.
„Dobrze, że już jesteś. Głowa mnie boli od jej piskliwego głosu”.
Albo:
„Nareszcie! Zjadłabym coś porządnego. Ta kobieta nie ma za grosz smaku...”.
Lub:
„Co to za pomysł, żeby używać takich okropnych perfum? Można się udusić. Niechybnie podróby”.
Tego rodzaju powitania słyszała Basia, kiedy przekraczała próg mieszkania, a pierwsze kroki kierowała do salonu, w którym siedziała mama rozparta na otomanie wśród aksamitnych poduszek, skandynawskich kryminałów i kobiecych magazynów, które z lubością przeglądała, sprawdzając, jak wiedzie się osobom ze świecznika (do tych osób też zawsze coś miała, zatem optymalnie byłoby, gdyby nie wiodło im się najlepiej). Mama przekazywała uwagi o opiekunce scenicznym szeptem, więc Basi cierpła skóra na myśl, że pani Anetka może usłyszeć, obrazić się i znaleźć posadę u dużo milszej staruszki. Na szczęście albo nie słyszała, albo udawała, że nie słyszy, bo była ponad to, ewentualnie – to wydawało się Basi dużo bardziej prawdopodobne – była przyzwyczajona, ponieważ staruszek do rany przyłóż nie spotykała w pracy zbyt często.
Na czterdzieste trzecie urodziny Basia dostała od mamy jej starą, przechowywaną w płóciennym woreczku jedwabną apaszkę z malowaną ręcznie sceną myśliwską, sygnowaną nazwiskiem francuskiego projektanta. Mama w latach młodości oszałamiała urodą, nie bez kozery co roku wygrywała konkurs na miss dansingu klubu oficerskiego Oko przy ulicy Pretficza. Basia tysiące razy była zmuszana do przerzucania grubych albumów wypełnionych fotografiami, z których zalotnie spoglądała piękna dziewczyna, później piękna kobieta o bujnych jasnych włosach.
– O, na tym zdjęciu mam tę apaszkę. Zobacz, jak kiedyś zadawałam szyku... – Mama uśmiechała się do wspomnień, podczas gdy Basia najchętniej poszłaby już do swojego pokoju.
Żywiła do matki mieszankę uczuć trudną do zidentyfikowania. Kochała ją, nienawidząc, albo nienawidziła, kochając. Nie mogła się zdecydować. W ten dzień, dzień czterdziestych trzecich urodzin, znowu zastanawiała się, jakim cudem wszystko poszło nie tak, jakim sposobem dała się tak wkręcić w czyjeś życie, że swoje własne odwiesiła na haku. Tylko że to nie było „czyjeś” życie. To było życie matki. Jedynej osoby, którą w ogóle miała, a jednocześnie osoby, która jej istnienie zredukowała do funkcji służki, zupełnie się tym nie przejmując, tak jakby samotność Basi, jej staropanieństwo, bezdzietność czy nawet brak przyjaciółki od serca były najnaturalniejszą rzeczą pod słońcem.
Czterdzieści trzy lata razem... Dość długo, żeby się przyzwyczaić, a jednak Basia co jakiś czas przypominała sobie o wszystkim, co mogłoby być, a czego nie było i na temat czego matka ani razu nawet się nie zająknęła. Basia szukała sensu w bezsensie i nadziei w beznadziejności. Na przekór wszystkiemu i samej sobie najbardziej, bo w tych momentach – uświadamiania sobie, jak jałowe prowadzi życie – czuła się najnieszczęśliwsza. Odnosiła też wrażenie, że jednak wyłącznie nienawidzi. Co oczywiście było nieprawdą, bo nie mogłaby nienawidzić własnej matki. I na tej konstatacji kończyły się te jej rozmyślania.
Mama przewracała kolejne tekturowe karty albumu, perorując o dawnych czasach, a Basia ściskała w ręku apaszkę, której nie miała zamiaru nigdy założyć (zadawanie szyku nie leżało w zakresie jej codziennych obowiązków, to po pierwsze; zadawać szyku nie miała ani kiedy, ani gdzie, to po drugie), i udawała, że słucha. Na stoliku stała kryształowa butelka z nalewką śliwkową, dwa kieliszki i posrebrzana patera z tortem prosto od Tortystki, czyli pani Oli, niekwestionowanej artystki wypieków, sławnej już w całym Wrocławiu. Mama, od kiedy skosztowała dzieła Tortystki na imieninach swojej koleżanki od brydża – tortu z ciemnej czekolady z borówkami i domową frużeliną truskawkową – nie uznawała słodyczy z innego źródła. Basia zresztą też. Z tej prostej przyczyny, że w życiu nie jadła nic lepszego.
– To co? Po kawałku? – zapytała, wskazując na zawartość patery.
– No pewnie – odparła mama. – Z przyjemnością. I po kieliszeczku śliwkówki. Już nie mogłam się doczekać. Nareszcie zaproponowałaś.
Ostatnie zdanie Basia puściła mimo uszu, nawet się nad tym nie zastanawiając. Pokroiła ciasto, ułożyła na talerzykach, jeden podała mamie, potem też kieliszek z ciemnobursztynową, gęstą nalewką. Uśmiechała się przy tym łagodnie, więc jak zwykle.
Niebiański smak małego bezowego torcika udekorowanego misternymi cukrowymi kwiatuszkami stał się jedyną radością czterdziestych trzecich urodzin Barbary.
– Nalewka też niczego sobie – orzekła mama.
Tydzień po urodzinach Basia krzątała się w jasnej kuchni, przygotowując mamie sałatkę śledziową, na którą ta nabrała ochoty po powrocie z Moreli. Basia co prawda chciała jeszcze pójść na działkę, pooddychać świeżym powietrzem, ale mama uznała, że były tam wczoraj, a od wczoraj nic się nie zmieniło, poza tym niemożliwie zmarzła w tym okropnym, „różowym jak gacie dozorczyni wiszące na sznurze na podwórku”, domu działkowca.
Na kuchennym stole leżał druk umowy przeniesienia praw do działki numer sto jeden, z którym trzeba będzie jutro pójść do notariusza, aby następnie wrócić do biura zarządu i przedstawić urzędowe potwierdzenie, że podpisał ten, kto podpisał. Mama zżymała się na idiotyczne jej zdaniem zasady, przekonywała, że to bez sensu, bo podpisać mogą przecież przy zarządzie, tu i teraz, ale pani prezes rozkładała ręce. W tej akurat sprawie miała rację, bo przepisy były przepisami i to nie ona je wymyśliła, tylko egzekwowała, do czego ją powołano. Mama żołądkowała się o coś, na co Janina Skórka nie miała wpływu. Basia modliła się w duchu, żeby jak najszybciej nastąpiło to, co nastąpić i tak musiało. Żeby mama dała sobie spokój. Wreszcie stało się. Mama dała za wygraną, machnęła ręką.