Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka odtwarza dzieje potomków Franciszki i Zygmunta ze wsi Borki k. Skarżyska-Kamiennej. Rekonstrukcji przeszłości z nielicznych zachowanych fragmentów dokonuje ich wnuk, Zbigniew Gluza, szef Ośrodka KARTA.
Książka jest próbą odtworzenia dziejów rodziny Franciszki i Zygmunta ze wsi Borki k. Skarżyska-Kamiennej. Rekonstrukcji przeszłości z nielicznych zachowanych fragmentów dokonuje ich potomek, szef Ośrodka KARTA – Zbigniew Gluza. Książka obejmuje okres od lat 20. XX wieku po współczesność, najwięcej miejsca poświęcono wydarzeniom okresu II wojny (AK, obozy koncentracyjne, Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie, Polacy w Wehrmachcie).
Z posłowia Zbigniewa Gluzy:
Historia mojej rodziny została zaniedbana, zapisana cząstkowo, niepełnie. A zdaje się nieść uniwersalne przesłanie, łączące traumę II wojny z okresem pokonywania komunizmu. Za późno odkrywam własne korzenie, lecz odsłonięte mogą stać się punktem odniesienia dla licznych polskich rodzin „z niepamięcią”. Ukończyłem studia techniczne. Wcześniej skutecznie zniechęcono mnie do peerelowskiej humanistyki, w tym historii. W latach 70. nie uwierzyłbym, że zajmę się dokumentacją zbiorowej pamięci. Starcie z systemem w następnej
dekadzie – w pierwszym zespole KARTY – uświadomiło nam wpływ przeszłości na stan społeczeństwa. Inicjowałem oddolny ruch pracy nad pamięcią, nadal nie rozumiejąc swojego związku z wojennymi przejściami rodziny. Propagując jednostkową perspektywę patrzenia wstecz, swojej drogi nie traktowałem podmiotowo. Nie odwołałem się do poprzedniego pokolenia. Teraz, gdy niemal całe odeszło, a ślady po nim okazują się znaczące, można zobrazować tylko niektóre jego etapy. To, niestety, dla polskich rodzin charakterystyczne. Próbuję na własnym przykładzie pokazać, że nie należy rezygnować. Że każdemu potrzebna jest osobista geneza.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 176
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Książkę sfinansowali
członkowie Rodziny:
Wojciech Gwarek
Jacek Jęśkowiak
Mirosław Gwarek
Piotr Żbikowski
Joanna Gwarek
Alicja Wancerz-Gluza
Zbigniew Gluza
Małgorzata Gwarek
Przemysław Gwarek
Jadwiga Gluza
Barbara (z d. Gluza) Piekarz
Andrzej Surma
Krzysztof Surma
Martyna (z d. Gluza) Tasakowska
Kamil Tasakowski
Redakcja: Milena Chodoła
Koordynacja: Agnieszka Dębska
Ikonografia: Małgorzata Pankowska-Dowgiało
Projekt graficzny, skład: Michał Warda
Przygotowanie zdjęć: TANDEM STUDIO
Zdjęcie na okładce: Andrzej i Magdalena, dzieci Bogumiły (z d. Gluza) Surmy w domu na Borkach (fotografia z 1943 roku, przemycona w cukrze do uwięzionego w KL Buchenwald Lucjana Gluzy)
Obraz na wyklejkach: Dom rodzinny na Borkach, namalowany w 1979 roku przez Erika Wretlinda
Ośrodek KARTA
ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa
tel. (+48) 22 848-07-12
kontakt do wydawnictwa: [email protected]
dystrybucja: [email protected]
księgarnia internetowa: ksiegarnia.karta.org.pl
www.karta.org.pl
Wydanie I, Warszawa 2020
ISBN 978-83-65979-64-3
Lucjan Gluza urodził się 15 października 1919 „jako trzynaste dziecko” Franciszki i Zygmunta Gluzów w małej wsi Borki, w środku trójkąta Skarżysko-Kamienna – Skarżysko Książęce – Skarżysko Kościelne. Sto lat później nie można doliczyć się tych dzieci. Najstarsi przypominali sobie ledwie dwanaście imion, a i to bez dat urodzin czy długości ich życia. Podobno siedmioro zmarło w dzieciństwie, w tym troje w wyniku epidemii. Mój ojciec, jako „trzynasty”, był ostatni z rodzeństwa, bo w grudniu 1920 zmarł w niedokończonym jeszcze domu na Borkach Zygmunt Gluza, mój dziadek.
Ojciec, żołnierz AK, przeszedł przez cztery niemieckie obozy koncentracyjne (Auschwitz, Buchenwald, Flössenbürg i Mülsen); w momencie aresztowania miał 24 lata. Przeżył wojnę niby w niezłej kondycji, chociaż z raną po postrzale, a też z obozu raczej się psychicznie nie wyzwolił. Nie bał się mówić o historii, chętnie i dobrze opowiadał. Ja zaś słuchałem go tak, jakby wygłaszał coś nierzeczywistego, bez związku z realnym światem. Nie nawiązała się poprzez to więź między nami, nie potrafiłem zrozumieć, że jego opowieść odnosi się do czegoś, z czego wyrastam. Że to opis doświadczenia, które naznacza także następne pokolenie. Z tą narracją zupełnie się mijałem, kojarząc ją z oficjalną, „kombatancką” celebrą.
Jednak na przełomie 1985/86 roku umówiliśmy się, że nagram jego pełną relację. Kilka miesięcy wcześniej wyszedłem po półrocznym „politycznym” pobycie w więzieniu na Rakowieckiej i zacząłem rozumieć, że zapisanie jego zderzenia z totalitaryzmem jest niezbędne. Nie zdążyłem, zmarł dość nagle w styczniu 1986. Kiedy odszedł, nie pozostały po jego opowieściach żadne ślady. Ani on sam, ani nikt z rodziny wcześniej niczego nie spisał, za późno przyniosłem magnetofon... Wtedy po raz pierwszy poczułem głębię nieobecności – co to znaczy, że przeszłość może odejść bez reszty wraz z człowiekiem.
Poczucie, że przez własną opieszałość można przerwać naturalną ciągłość rodzinnej tożsamości, po pogrzebie Ojca nie dawało mi spokoju. Zwróciłem się wtedy do bliskich, by zapisali, cokolwiek pamiętają. Tadeusz Gluza, brat Ojca, odpowiedział tekstem o ich spotkaniu w 1946 roku; później już – na prośbę swojej córki, Barbary Piekarz – zaczął pisać regularne wspomnienia, ale przerwał na dotarciu do polskiego wojska we Francji w 1940 roku. Niedawno znalazłem dawne zdjęcia Ojca – niektóre ilustrują niezapisaną opowieść; te z powojennego obozu Hohenfels (przez Polaków nazywanego Lechowem) – okazały się unikatowymi obrazami polskich dipisów.
Wspomnienia Tadeusza Gluzy z początku i końca II wojny zdawały się zostawiać pustą przestrzeń między sobą, niedającą się już wypełnić niczyją pamięcią. We wstępie do nich – w „Karcie” 98, w lipcu 2017 – napisałem więc, że taka luka pozostanie. Półtora roku później, dzięki życzliwości przedstawicieli Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie, okazało się inaczej. Za sprawą odnalezionej dokumentacji, stało się jasne, że jego służba oficerska w polskim wojsku była misją specjalną – szefa placówki w Algierze, mającej kierować mobilizacją Polaków w Afryce. A Tadeusz Gluza, aż do swojej śmierci, w zasadzie niczego o takiej swej roli nie opowiedział.
Nie żyją już wszyscy z dorosłego rodzeństwa mojego ojca: Ludwika zginęła w Auschwitz w 1944 roku, Helena zmarła w 1984 roku, Tadeusz w 2001, Bogumiła w 2014. Gdy ostatnio ich potomkowie podjęli próbę zapisania przeszłości „rodziny z domu na Borkach”, wiadomo było, że nie uda się odtworzyć spójnej opowieści, nawet nie bardzo było jak ją zacząć. Po poszukiwaniach, udało się dotrzeć do córki Ludwiki, Marii (z d. Bartosiewicz) Nowickiej. Dzisiaj 97-letnia „Dzidka” (jak nazywano ją w domu) stała się pierwszą narratorką tej historii. Dopiero od niej, latem 2019, dowiedziałem się, za co w istocie aresztowano Ojca. Za kolportowanie konspiracyjnej bibuły. Tak jak mnie, 42 lata później.
Przedstawiamy obraz losów jednej rodziny. Typowych – gdy patrzy się z dwóch perspektyw. Po pierwsze, ciężko doświadczona podczas II wojny, co charakterystyczne dla całego polskiego społeczeństwa. Po drugie, z przeszłością coraz bardziej zacieraną, gubioną, jakby zanikającą w kolejnych pokoleniach. Historia nie zapisuje się sama, wymaga wysiłku oddolnego, w osobistym wymiarze – rodzinnego. Ta zapisywana odgórnie zwykle mało ma związku i z człowiekiem, i z jego prawdą, przyjmując zbyt często postać partykularnej propagandy.
Gdy współcześnie toczy się w Polsce publiczna walka o tożsamość, warto, by każda rodzina zastanowiła się nad własną wielopokoleniową drogą. Wewnętrzna odpowiedź na pytanie „skąd–dokąd” może się stać niebagatelną składową dalszych zbiorowych losów.
Zbigniew Gluza
Urodziłam się w Skarżysku-Kamiennej. A tuż za miastem, na Borkach, mieszkała nasza rodzina od strony Mamy. Spora część rodzeństwa Mamy zmarła zaraz po urodzeniu, niektóre z tych dzieci na skutek epidemii. Zostało ich tylko pięcioro – Helena, Ludwika, Bogumiła, Tadeusz i Lucjan. Lutek zawsze podkreślał, że urodził się jako trzynasty i stąd tylko wiedziałam, że babcia Franciszka musiała urodzić właśnie tyle dzieci. Tadeusz był ode mnie o 14 lat starszy. Ciągle zachęcał nas wszystkich do nauki. Jeszcze jako 20-latek wyjechał studiować we Francji, zresztą dzięki pomocy finansowej mojej mamy. Babcia nie była w stanie, więc Mama dała środki na ten wyjazd.
My mieszkaliśmy w Skarżysku-Kamiennej – w dużej kamienicy przy ulicy 3 Maja. Moja mama Ludwika, nazywana Lucią, przy tej samej ulicy miała sklep spożywczy. Ojciec, Roman Bartosiewicz, pracował jako kolejarz, ciągle znikał z domu, był trunkowy. Wesoły, pięknie tańczył, śpiewał – towarzyski człowiek. Jak byłam mała, to czasami tańczył ze mną, chcąc pokazać, że ja też już coś potrafię. Moja siostra Henia urodziła się w 1924 roku, była podobna do Mamy. Sama przyznawała, że wygląda podobnie, jak te wszystkie Gluzianki. Była ode mnie młodsza o dwa lata. A w 1926 roku urodził się nasz brat Zygmunt.
Z rodzeństwem stale przesiadywaliśmy przy sklepie Mamy. Sklep działał bardzo dobrze do momentu, gdy Żydzi postawili obok hurtownię spożywczą. Obowiązywały tam ceny hurtowe. Mieli wszystko to, co było u nas, lecz za niższą cenę. Sklep Mamy stał się nierentowny, musieliśmy się przenieść. Przeprowadziliśmy się na inną ulicę, zamieszkaliśmy w dużej kamienicy ciotki ze strony Ojca. Tam prowadzenie sklepu również szło słabo, nie było dużego ruchu. Na dodatek Ojciec zachorował od tego ciągłego picia. Wkrótce musieliśmy wynieść się także od ciotki. Mama wpadła wtedy na pomysł, żeby przy kolei stworzyć miejsce, w którym będzie można zjeść i wypić.
Wprowadziliśmy się do starej chałupy przy stacji kolejowej, niedaleko naszego pierwszego mieszkania. Kolejarze, wychodząc z pracy, trafiali wprost na budkę wynajętą przez Mamę. Interes się kręcił, handel szedł dobrze. Z domu mieliśmy blisko rzekę Kamienną, co stanowiło atrakcję przede wszystkim dla nas, dzieci. Mama zamówiła nawet u sąsiada kajak, którym pływaliśmy po rzece.
Mama nie potrafiła dobrze gotować, więc w prowadzeniu budki pomagała jej kucharka – piekła gęsi, kurczaki, przyrządzała różne dania. Gości przybywało. W pewnym momencie budka stała się za mała do przyjmowania takiej ilości klientów, więc w ogródku dookoła Mama dostawiła stoliki. Sprzedawała tam alkohol. Świetnie radziła sobie z tymi wszystkimi pijakami, którzy przychodzili do knajpy. Była dość tęga, ważąc prawie 90 kilogramów, jednak bardzo ruchliwa. Wszyscy ją lubili, no może prócz żon mężów, którzy Mamie nadskakiwali.
Gdy Ojciec coraz bardziej pogrążał się w chorobie, Mama wprost przeciwnie – czuła się w swoim żywiole. Była bardzo obrotna i zaradna, miała dryg do handlu, pewna swoich działań. Zawsze chciała być kupcową za bufetem, handlować – robić to, co potrafi. Wiedziała, że musi wziąć na siebie wszystkie obowiązki związane z domem, żeby Ojciec mógł się leczyć. Wynajmowała budkę, mieszkanie przy niej, utrzymywała nas wszystkich.
W połowie lat 30. Mama wynajęła nowy lokal nad rzeką Kamienną. Przy tej samej ulicy co budka, ale w innym jej miejscu. Wchodziło się tam przez bramę. Zamieszkaliśmy tu już na stałe, mając wynajęty cały dół budynku. Po jednej stronie działała restauracja i piwiarnia, a po drugiej było mieszkanie. W pewnym momencie zrobiło się za ciasno, trzeba było zwiększyć powierzchnię, więc Mama dokupiła mieszkanie na górze. Chodziło też o to, abyśmy nie musieli spać obok chorego Ojca czy wszystkich tych bywalców piwiarni. Część mieszkalną na dole przerobiono pod lokal, a my zajęliśmy górę. Mieliśmy tam swoje pokoje. Niedługo przed wojną Ojciec umarł, na raka. Przed jego śmiercią co rusz przychodził lekarz i spuszczał z niego wodę. Po ostatnim zabiegu Ojciec już nie żył.
Z rodzeństwem uczęszczaliśmy do szkoły powszechnej, ale ja pierwsze lekcje pobierałam jeszcze u sąsiadów. To była taka mała szkółka koło naszego domu. Kiedy podrosła moja siostra, zaczęłyśmy chodzić razem do nowej, pięknej szkoły. Potem, do gimnazjum, chodziliśmy przez tory, to była już szkoła średnia. Mieliśmy spory kawałek do przejścia. Matka ciągle się denerwowała, że musieliśmy tak daleko chodzić. Do tego samego gimnazjum chodził Lutek, brat Mamy. Był starszy ode mnie o trzy lata, więc dostał się tam wcześniej niż ja. Gimnazjum znajdowało się na tak zwanych Placach, za Skarżyskiem. Wybudowali tam także piękny kościół i wiele nowych domów.
Z Borkami dobrze żyliśmy, ale rzadko bywaliśmy u nich. Raczej to oni przychodzili do nas, szczególnie babcia Franciszka. Ciocia Bogusia, siostra Mamy, póki nie wyszła za mąż, często pojawiała się u nas. Zjawiała się też Helena Gwarkowa, również siostra Mamy. Jej syn Lonek miał dziewczynę, która zatrudniona była w wytwórni amunicji w Skarżysku, gdzie wtedy mnóstwo ludzi pracowało. Mąż Heli prowadził do 1935 roku kamieniołom piaskowca w Woli Korzeniowej pod Szydłowcem, a potem rodzina przeniosła się do Warszawy; zamieszkała w Wawrze – czasem ich odwiedzaliśmy. Z rodziną na Borkach bywały wspólne święta, ale zazwyczaj u nas, u Mamy. Tylko wyjątkowo organizowano je na Borkach.