Rubinowy Krąg. Wszystkie nasze tajemnice - Hoch Jana - ebook
NOWOŚĆ

Rubinowy Krąg. Wszystkie nasze tajemnice ebook

Hoch Jana

5,0

32 osoby interesują się tą książką

Opis

Czy wszystkie tajemnice wyjdą na jaw? Luisa zdobywa stypendium w Akademii Highclare i liczy, że to początek nowego rozdziału w jej życiu. Wkrótce dołącza do elitarnego ugrupowania studenckiego – Rubinowego Kręgu – wierząc, że wreszcie uwolni się od kłamstw, które dotąd ją prześladowały. Jednak blask Akademii to jedynie fasada. W rzeczywistości każdy skrywa mroczne sekrety. Luisa nie wie już, komu może zaufać. Jedyną osobą, która wydaje się trzymać z dala od Rubinowego Kręgu, jest Theo – tajemniczy chłopak imponujący jej swoją pracą z końmi. Choć rozsądek podpowiada jej ostrożność, między nimi rodzi się coraz silniejsza więź. Wkrótce Luisa musi odpowiedzieć sobie na trudne pytanie: czy jej uczucia są wystarczająco silne, by zmierzyć się z sekretami Theo?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 453

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Star88

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna
00



W książce po­ja­wiają się: mob­bing, prze­moc, ho­mo­fo­bia.
Au­thor: Jana Hoch
Ori­gi­nal ti­tle: The Ruby Circle. All unsere Ge­he­im­nisse
© 2023 Arena Ver­lag GmbH, Würz­burg, Ger­many. www.arena-ver­lag.de
Thro­ugh Graal Agency
Okładka i ilu­stra­cje: Clara Vath
Frag­menty pio­senki na stro­nie 64: Tay­lor Ali­son Swift © Sony/ATV Tree Pu­bli­shing/Tay­lor Swift Mu­sik
Prze­kład: Emi­lia Skow­roń­ska
Kon­sul­ta­cja: Ka­mila Ma­jew­ska
Re­dak­tor pro­wa­dząca: Agata Ton­dera
Ko­rekta: Alek­san­dra Wie­to­cha, Mag­da­lena Gonta-Bier­nat, ko­rekta w pro­gra­mie firmy Lin­gventa
Opra­co­wa­nie okładki i skład: Ra­do­sław Ka­miń­ski
© Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o., War­szawa 2025
Wszyst­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki moż­liwe są tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-8388-174-4
Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o. 00-807 War­szawa, Al. Je­ro­zo­lim­skie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51wy­daw­nic­two@bo­ok­s4ya.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Anny, mo­jej książ­ko­wej psiapsi i wspól­niczce w zbrodni.

Je­śli ktoś za­słu­żył so­bie na tę de­dy­ka­cję, to wła­śnie Ty.

Dzię­kuję za wszystko!

BEL­MONT HOUSE

Dąż do wiel­kich rze­czy

Ha­ver­ton Ho­use jest czę­ścią Ru­bi­no­wego Kręgu, do któ­rego na­leżą naj­bo­gatsi i naj­sław­niejsi człon­ko­wie Aka­de­mii Hi­ghc­lare. Luk­su­sowa sie­dziba speł­nia wszyst­kie wy­ma­ga­nia, ale za jej mu­rami kryją się ry­wa­li­za­cja, in­trygi i ta­jem­nice.

SIR ARCHER REMING­TON

Ho­nor, obo­wią­zek, mą­drość

Człon­ków Bel­mont Ho­use czeka świe­tlana przy­szłość. W tym domu dużą wagę przy­wią­zuje się do cięż­kiej pracy, am­bi­cji i wy­ni­ków, a je­śli nie spro­stasz tym wy­ma­ga­niom, mo­żesz stra­cić wszystko.

HAVER­TON HOUSE

Za­wsze wierni, za­wsze sprzy­mie­rzeni

Sir Ar­cher Re­ming­ton po­zo­staje w tyle za resztą do­mów w Aka­de­mii Hi­ghc­lare – za­równo pod wzglę­dem wiel­ko­ści, jak i luk­susu. Ale jego człon­ko­wie są em­pa­tyczni, otwarci i to­le­ran­cyjni. Miesz­kają tu też stu­denci utrzy­mu­jący się ze sty­pen­diów, dla­tego miesz­kańcy in­nych do­mów czę­sto pa­trzą na Sir Ar­cher z góry.

1

– Świat stoi przed wami otwo­rem i ocze­ku­jemy, że go pod­bi­je­cie. Wszy­scy two­rzy­cie przy­szłą elitę.

Kiedy rek­tor Lo­well błą­dził wzro­kiem po rzę­dach uczniów, w wiel­kiej sali zro­biło się tak ci­cho, że le­dwo mia­łam od­wagę od­dy­chać. Dla więk­szego wra­że­nia prze­rwał na chwilę swoją prze­mowę. Ten wła­śnie przy­pra­wia­jący o gę­sią skórkę mo­ment miał nam uświa­do­mić, że roz­po­czął się naj­waż­niej­szy etap w na­szym ży­ciu. Ja jed­nak czu­łam tylko nie­przy­jemny skurcz w żo­łądku i mdło­ści. Nie­pew­nie od­wró­ci­łam głowę w bok, by spoj­rzeć na twa­rze in­nych osób, w ich błysz­czące oczy. U nie­któ­rych wy­czu­wa­łam po­dziw, u in­nych aro­gan­cję, ale u ni­kogo nie za­uwa­ży­łam wąt­pli­wo­ści czy nie­po­koju od­no­śnie do tego, czy w ogóle po­wi­nien czuć się ad­re­sa­tem prze­mó­wie­nia rek­tora. Po­zo­stali ucznio­wie naj­wy­raź­niej wcale nie za­sta­na­wiali się nad tym, czy mają prawo tu być.

„Two­rzy­cie przy­szłą elitę”.

Zło­ży­łam ręce na ko­la­nach i po­ża­ło­wa­łam, że usia­dłam tak bli­sko sceny. Za każ­dym ra­zem gdy rek­tor na nas pa­trzył, siłą rze­czy za­sta­na­wia­łam się, czy to po mnie wi­dać. Czy wi­dać to, że je­stem... inna.

– Dzięki po­zy­tyw­nie za­koń­czo­nemu pro­ce­sowi na­boru i dzi­siej­szej im­ma­try­ku­la­cji pój­dzie­cie w ślady nie­licz­nych wy­brań­ców, któ­rzy mogą na­zy­wać sie­bie ab­sol­wen­tami Aka­de­mii Hi­ghc­lare. Po ukoń­cze­niu tu­tej­szej szkoły każdy eli­tarny uni­wer­sy­tet na świe­cie bę­dzie stał przed wami otwo­rem. Naj­cen­niej­sze są jed­nak na­wią­zane w tej szkole kon­takty; po­mogą wam one okre­ślić ścieżkę wa­szej ka­riery. Wszy­scy po­kła­damy w was ogromne na­dzieje. Mo­że­cie być z sie­bie dumni. Ni­gdy jed­nak nie wolno wam za­po­mnieć o tym, jaka od­po­wie­dzial­ność wiąże się z tym za­szczy­tem.

Ca­łymi ty­go­dniami wy­obra­ża­łam so­bie, jak to bę­dzie sie­dzieć w tym miej­scu. W So­uthe­rin Hall, kil­ku­set­let­niej sali zgro­ma­dzeń. Do­kład­nie so­bie wszystko za­pla­no­wa­łam. Moje przy­by­cie; chwilę, w któ­rej zdaję so­bie sprawę, że to się dzieje na­prawdę; lek­kie mro­wie­nie na skó­rze, kiedy po raz pierw­szy ru­szam ko­ry­ta­rzami Aka­de­mii. Ale te­raz nie było nic... poza uczu­ciem stra­chu i chę­cią za­dzwo­nie­nia do ta­tów i po­wie­dze­nia im, że po­peł­ni­łam błąd. Znowu.

– Wszy­scy mo­że­cie osią­gnąć coś wiel­kiego. Dla­tego ni­gdy nie za­do­wa­laj­cie się wy­ni­kami, które nie wy­ko­rzy­stują w pełni wa­szego po­ten­cjału i nie po­zwa­lają iść na­przód.

Z każ­dym zda­niem rek­tora Lo­wella czu­łam się co­raz bar­dziej jak hi­po­krytka. Jak ktoś uda­jący ko­goś, kim nie jest. Prze­łknę­łam gło­śno ślinę i pod­nio­słam wzrok na grube fi­lary cią­gnące się aż do wspa­nia­łego skle­pio­nego su­fitu. Po­mię­dzy nimi, na bo­aze­rii z ciem­nego drewna, wi­siały opra­wione w złote ramy zdję­cia by­łych człon­ków Aka­de­mii Hi­ghc­lare. Znane na­zwi­ska – po­li­tycy, no­bli­ści, olim­pij­czycy.

Kiedy przed uro­czy­sto­ścią szłam środ­kiem sali i szu­ka­łam wol­nego miej­sca, wy­da­wało mi się, że wszy­scy pa­trzą na mnie lek­ce­wa­żąco. Te­raz do­dat­kowo moją uwagę przy­kuł je­den z wi­szą­cych z boku por­tre­tów przed­sta­wia­jący wy­jąt­kowo strasz­nego, krę­pego męż­czy­znę o ary­sto­kra­tycz­nym na­zwi­sku. Mia­łam wra­że­nie, że czło­wiek z ob­razu mówi do mnie: „Nie pa­su­jesz tu­taj. Nie je­steś jedną z nas”.

Za­ci­snę­łam zęby i po­wstrzy­ma­łam się przed po­now­nym spoj­rze­niem w jego stronę. Po­sta­no­wi­łam sku­pić się na prze­mo­wie rek­tora. Ten wy­ja­śniał wła­śnie, w jaki spo­sób będą zor­ga­ni­zo­wane naj­bliż­sze dni dla no­wych uczniów – im­prezy in­te­gra­cyjne, spo­tka­nia in­for­ma­cyjne dla klu­bów sza­cho­wego i gol­fo­wego oraz two­rze­nie dru­żyn spor­to­wych w pły­wa­niu, te­ni­sie i jeź­dziec­twie.

Ale moja głowa po pro­stu nie chciała się na tym skon­cen­tro­wać.

„Kłam­czu­cha, nędzna kłam­czu­cha”, szy­dził ze mnie męż­czy­zna z por­tretu. W ciągu kilku ostat­nich mie­sięcy sły­sza­łam te słowa bar­dzo czę­sto i mia­łam na­dzieję, że tu w końcu od nich ucieknę. Ale choć rek­tor za­pew­niał nas, że wszy­scy szybko na­wią­żemy nowe przy­jaź­nie, zda­łam so­bie sprawę, iż oszczer­stwa czło­wieka z ob­razu ni­gdy nie pa­so­wały do mnie tak do­brze jak te­raz.

Ner­wowo gła­ska­łam gra­na­tową spód­nicę i sku­ba­łam rę­kawy ciem­no­czer­wo­nej ma­ry­narki, ofi­cjal­nego szkol­nego stroju. A po­tem od­wa­ży­łam się zer­k­nąć do tyłu. Zo­ba­czy­łam rzędy pełne dziew­cząt i chłop­ców róż­nych na­ro­do­wo­ści. Na prze­mó­wie­nie wpro­wa­dza­jące rek­tora w So­uthe­rin Hall ze­brało się rów­nież całe grono pe­da­go­giczne. Tłum wy­peł­niał salę po brzegi. W Aka­de­mii Hi­ghc­lare było tylko około dwu­stu miejsc. Po­łowa z nich zo­stała po­dzie­lona mię­dzy dwa rocz­niki dą­żące do uzy­ska­nia mię­dzy­na­ro­do­wej ma­tury w pro­gra­mie In­ter­na­tio­nal Bac­ca­lau­re­ate. Na tę chwilę na­le­ża­łam do nich rów­nież ja. Drugą po­łowę sta­no­wili stu­denci, któ­rzy w dwa lata ukoń­czyli trzy­let­nie stu­dia li­cen­cjac­kie z eko­no­mii, za­rzą­dza­nia lub po­li­tyki. Za­ję­cia od­by­wały się w ma­łych gru­pach, co umoż­li­wiało utrzy­ma­nie wy­so­kiego tempa na­uki, i były pro­wa­dzone przez naj­lep­szych wy­kła­dow­ców w kraju. Wie­dzia­łam, że li­sta ocze­ku­ją­cych na jedno miej­sce w tej Aka­de­mii nie ma końca. Z do­brymi wy­ni­kami z Hi­ghc­lare można za­pi­sać się na stu­dia ma­gi­ster­skie na do­wol­nym eli­tar­nym uni­wer­sy­te­cie lub od razu roz­po­cząć mię­dzy­na­ro­dową ka­rierę. Rek­tor Lo­well nie prze­sa­dzał – przed ab­sol­wen­tami tej szkoły świat na­prawdę stał otwo­rem.

Ale mnie chciało się wyć. Kiedy rano że­gna­łam się z mo­imi oj­cami w sa­mo­cho­dzie, przy­tu­li­łam ich i za­pew­ni­łam, że na­prawdę nie mogę się do­cze­kać mo­jego po­bytu tu­taj. Jesz­cze umia­łam być silna. Te­raz jed­nak moja pew­ność sie­bie ma­lała z mi­nuty na mi­nutę.

Oszustka, szep­nął po­now­nie mój we­wnętrzny głos, pod­czas gdy ja jesz­cze raz za­czę­łam przy­glą­dać się twa­rzom ota­cza­ją­cych mnie lu­dzi, ich schlud­nym fry­zu­rom, sta­ran­nie za­wią­za­nym kra­wa­tom, do­kład­nie wy­pra­so­wa­nym bluz­kom i ko­szu­lom, i... za­raz. Za­mar­łam za­sko­czona. Dwa rzędy za mną sie­działa dziew­czyna, która za­miast bluzki miała pod ma­ry­narką zwy­kłą ko­szulkę. Z na­pi­sem „Hell was bo­ring”. I... czyżby żuła gumę? Za­chciało mi się śmiać, bo nie mo­głam się zde­cy­do­wać, czy uwa­żam to za brak sza­cunku, czy za coś nie­sa­mo­wi­cie faj­nego. Dziew­czyna była ude­rza­jąco ładna, miała dłu­gie czarne włosy i wiel­kie ciemne oczy. Ewi­dent­nie typ, za któ­rym wszy­scy się oglą­dają. A w tej ko­szulce bez wąt­pie­nia przy­cią­gała jesz­cze więk­szą uwagę i mo­gła zdo­być bez­po­śred­nie za­pro­sze­nie do ga­bi­netu rek­tora.

Na­gle usły­sza­łam gło­śne szmery. Szybko skie­ro­wa­łam tam wzrok, aby zo­ba­czyć, co spo­wo­do­wało za­mie­sza­nie. Ale nic się nie zmie­niło. Rek­tor Lo­well wciąż stał na po­dium i wła­śnie cy­to­wał Ar­tusa Bel­monta, jed­nego z za­ło­ży­cieli Aka­de­mii. Do­piero po chwili zda­łam so­bie sprawę, że unosi brwi i pa­trzy w kie­runku jed­nego z przed­nich wyjść, w stronę chło­paka swo­bod­nie opie­ra­ją­cego się o ścianę. Miał on ciemne włosy, wy­ra­zi­ste rysy twa­rzy i no­sił mun­du­rek Aka­de­mii. Pod pa­chą trzy­mał długą lśnią­co­per­łową paczkę. Przez chwilę za­sta­na­wia­łam się, czy się spóź­nił. Ale nie, to nie miało sensu. Zu­peł­nie nie spra­wiał wra­że­nia, że czuje się za­że­no­wany wzbu­dza­nym przez sie­bie za­in­te­re­so­wa­niem. Wręcz prze­ciw­nie. Nie zwra­cał uwagi na rek­tora ani dziew­czyny w pierw­szym rzę­dzie, które coś mię­dzy sobą szep­tały. Pa­trzył za to na mnie. Tak! Pro­sto na mnie. A gdy na­sze spoj­rze­nia się spo­tkały, uśmiech­nął się.

– To... to Atlas Co­ren­tin, prawda? – szep­nęła dziew­czyna tuż za mną.

Sie­dzący obok niej chło­pak od­szep­nął:

– Na­prawdę jest tak sek­sowny jak na zdję­ciach. Chyba za­raz ze­mdleję.

Rek­tor Lo­well od­chrząk­nął. Kon­ty­nu­ował swoje prze­mó­wie­nie i po raz ostatni przy­po­mniał nam, ja­kim za­szczy­tem było stać się czę­ścią tej spo­łecz­no­ści, aż wresz­cie ofi­cjal­nie nas przy­jął i pu­ścił wolno. Wszy­scy za­częli kla­skać, ale za­nim pierw­sze osoby zdą­żyły się­gnąć po kurtki, po­czu­łam, że at­mos­fera na sali po­now­nie ule­gła zmia­nie. Za­jęło mi za­le­d­wie kilka se­kund, żeby się zo­rien­to­wać, o co cho­dzi. Atlas ru­szył się z miej­sca i znowu przy­cią­gnął uwagę wszyst­kich obec­nych.

Ostat­nie okla­ski uci­chły, ale nikt nie wstał z miej­sca ani nie za­czął pa­ko­wać swo­ich rze­czy. Wszy­scy jak za­cza­ro­wani pa­trzyli, jak Atlas mija ko­lejne rzędy i... pod­cho­dzi pro­sto do mnie!

– Lo­uisa Ben­net?

Gdy się przede mną za­trzy­mał, le­dwo po­wstrzy­ma­łam się przed wcią­gnię­ciem głowy mię­dzy ra­miona. Krew na­pły­nęła mi do po­licz­ków i zro­biło mi się tak go­rąco, że za­po­mnia­łam, iż po­win­nam coś od­po­wie­dzieć.

Lo­uisa Ben­net. Ja­sno i wy­raź­nie wy­po­wie­dział moje imię i na­zwi­sko. Wszy­scy w sali na pewno go sły­szeli i nie mu­sia­łam się roz­glą­dać, by wie­dzieć, że te­raz się na mnie ga­pią.

– Wi­tamy w Aka­de­mii Hi­ghc­lare.

Jak­bym nie miała już wy­star­cza­ją­cego po­wodu, by pra­gnąć za­paść się pod zie­mię, to te­raz jesz­cze wy­cią­gnął paczkę, którą przez cały czas trzy­mał pod pa­chą. Było to ogromne, po­ły­sku­jące pu­dło z ko­kardą i zło­tym tło­cze­niem.

Na­wet nie drgnę­łam.

– Nie bądź taka nie­śmiała... Lo­uiso. – Atlas ci­cho się za­śmiał.

Czy mógłby prze­stać wy­ma­wiać moje imię? Bo może ktoś jesz­cze nie zdą­żył go za­pa­mię­tać i wy­go­oglo­wać? Szybko wy­cią­gnę­łam ręce i wzię­łam od niego paczkę, aby nie wy­wo­ły­wać jesz­cze więk­szego za­mie­sza­nia.

Na jego ustach za­tań­czył uśmiech.

– To bę­dzie twój wie­czór – za­pew­nił mnie, a ja nie mia­łam po­ję­cia, co chciał przez to po­wie­dzieć. Ale nie dane mi było go o to spy­tać. Atlas cof­nął się o krok i zer­k­nął w górę, jakby chciał się upew­nić, że lu­dzie z tyl­nych rzę­dów rów­nież wy­cią­gają szyje i nas ob­ser­wują. Po­tem po­słał mi ostatni uśmiech, od­wró­cił się i ru­szył środ­ko­wym przej­ściem.

***

Cho­ciaż pra­wie wy­bie­głam z sali, w ca­łym bu­dynku czu­łam na so­bie wzrok in­nych. Nic dziw­nego.

Wieść o ak­cji Atlasa roz­prze­strze­niła się za­pewne jak po­żar, a przez ogromną paczkę, którą trzy­ma­łam w rę­kach, mia­łam wra­że­nie, jak­bym cho­dziła z neo­nową strzałką nad głową. „Pa­trz­cie, to ona. Lo­uisa Ben­net”.

Cho­lera! Je­dyne, czego pra­gnę­łam w no­wej szkole, to po­zo­stać tak ano­ni­mową, jak to tylko moż­liwe. A te­raz? Jesz­cze nie spę­dzi­łam tu na­wet ca­łego dnia, a już znali mnie wszy­scy na kam­pu­sie. Cu­dow­nie, na­prawdę. Dzięki, Atla­sie!

Z wciąż roz­pa­lo­nymi po­licz­kami szłam wzdłuż ko­lum­nady, aż do­tar­łam do jed­nego z wielu we­wnętrz­nych dzie­dziń­ców, przez które prze­szłam już kilka go­dzin wcze­śniej pod­czas ofi­cjal­nego ob­chodu po te­re­nie uczelni. Był to mo­tyw naj­czę­ściej wy­szu­ki­wany w in­ter­ne­cie po wpi­sa­niu ha­sła „Aka­de­mia Hi­ghc­lare”: pia­sko­wo­szare stare fa­sady, ogromne łu­ko­wate okna prze­dzie­lone szpro­sami oraz ozdobne wie­życzki i blanki na da­chach. Na środku placu znaj­do­wały się cztery te­reny zie­lone rów­nej wiel­ko­ści, a po ścia­nach wiły się pną­cza blusz­czu.

Ru­szy­łam w stronę wyj­ścia przy­po­mi­na­ją­cego tu­nel o wy­so­ko­ści około pię­ciu me­trów, nad któ­rym wi­siał złoty ze­gar, i wsko­czy­łam do pierw­szego lep­szego z ele­ganc­kich elek­trycz­nych va­nów cze­ka­ją­cych przed Aka­de­mią. Wcze­śniej wy­ja­śniono nam, że funk­cjo­nują one jak busy kur­su­jące wa­ha­dłowo, któ­rych można uży­wać do szyb­kiego i ła­twego po­ru­sza­nia się po ogrom­nym te­re­nie ze­wnętrz­nym. I wła­śnie tego te­raz po­trze­bo­wa­łam. Wy­nieść się stąd! Ode­tchnąć. Upo­rząd­ko­wać my­śli. A po­tem – w końcu – udać się do swo­jego po­koju i wczoł­gać pod koł­drę. Ach, tak, i po­zbyć się tej cho­ler­nej paczki!

Dzień roz­po­czął się ka­ta­stro­fal­nie. Tuż za moim ro­dzin­nym mia­stem Si­lver­more za­mknięto au­to­stradę, więc tylko dzięki nie­sa­mo­wi­tym umie­jęt­no­ściom jazdy ta­tu­sia do­tar­li­śmy na czas na uro­czy­stość roz­po­czę­cia roku aka­de­mic­kiego. Nie było na­wet chwili na zo­ba­cze­nie mo­jego domu – za­miast tego prze­je­cha­li­śmy pro­sto przez im­po­nu­jącą, ob­sta­wioną przez ochro­nia­rzy bramę i nie­koń­czący się park do bu­dynku Hi­ghc­lare. Szyb­kie przy­tu­le­nie, tłu­mione łzy po obu stro­nach. A po­tem wy­ma­sze­ro­wa­łam z prze­wie­szoną przez ra­mię torbą i skie­ro­wa­łam się pro­sto na naj­więk­szy dzie­dzi­niec Aka­de­mii, gdzie ze­brało się już około czter­dzie­ściorga in­nych no­wych uczniów. Oj­co­wie obie­cali za­brać moje wa­lizki do domu i dali znać komu trzeba, że wpro­wa­dzę się do­piero po uro­czy­sto­ściach.

Na te­re­nie kam­pusu znaj­do­wały się łącz­nie trzy domy. Ha­ver­ton Ho­use, Bel­mont Ho­use i Sir Ar­cher Re­ming­ton – z ja­kie­goś względu bez „Ho­use”. Od Lu­cindy, sze­fo­wej jed­nego z mo­ich oj­ców, która sama ukoń­czyła Hi­ghc­lare, a te­raz była dy­rek­torką pre­sti­żo­wej szkoły z in­ter­na­tem dla chłop­ców, do­wie­dzia­łam się, że stu­denci tej uczelni uwa­żali się za swego ro­dzaju eli­tarny krąg. Spo­łecz­ność ta ce­niła tra­dy­cje, wspie­rała się na­wza­jem na­wet po roz­po­czę­ciu ka­riery i do­cho­wy­wała ta­jem­nic. Ru­bi­nowy Krąg. Tak się na­zy­wali.

W mo­ich uszach wszystko to brzmiało na nieco prze­sa­dzone. Coś jak grupa bo­ga­tych dzie­cia­ków, które uwa­żały się za lep­sze od in­nych, nie chciały mieć nic wspól­nego z resztą świata i dla­tego za­ba­ry­ka­do­wały się za mu­rami luk­su­so­wej po­sia­dło­ści. Ale w końcu, czy tego chcia­łam, czy nie, wła­śnie ta dys­kre­cja prze­są­dziła o tym, że zde­cy­do­wa­łam się tu przy­je­chać. Te­ren Aka­de­mii był ści­śle strze­żony i nie­do­stępny dla osób z ze­wnątrz; nikt bez za­pro­sze­nia nie miał tu wstępu.

Z mo­jego miej­sca w bu­sie nie wi­dzia­łam ota­cza­ją­cego cały te­ren wy­so­kiego na trzy me­try muru, ale zbyt do­brze pa­mię­ta­łam to dziwne przy­tło­cze­nie, gdy rano nasz sa­mo­chód za­trzy­mał się przed por­tier­nią i zo­sta­li­śmy wpusz­czeni przez ochronę do­piero po ry­go­ry­stycz­nej kon­troli. W tam­tym mo­men­cie po­czu­łam się, jak­bym zo­sta­wiła część wol­no­ści po dru­giej stro­nie muru. Ale pew­nie było tak samo, gdy cho­dziło się do szkoły z dziećmi ak­to­rów, po­li­ty­ków i in­nych gwiazd.

Bez­pie­czeń­stwo przede wszyst­kim. Bez­pie­czeń­stwo, któ­rego pil­nie po­trze­bo­wa­łam i któ­rego nie mo­gły mi za­pew­nić nor­malna uczel­nia czy aka­de­mik.

Sześć mie­sięcy temu po­peł­ni­łam naj­więk­szy błąd w moim ży­ciu i od tam­tej pory mu­szę po­no­sić jego kon­se­kwen­cje. Zwró­ci­łam na sie­bie oczy opi­nii pu­blicz­nej i by­łam nę­kana przez pa­pa­razzi, gdy tylko po­sta­wi­łam stopę na ulicy. Plot­ko­wano na mój te­mat, a lu­dzie, któ­rych uwa­ża­łam za przy­ja­ciół, od­wró­cili się ode mnie. Wie­dzia­łam, że już ni­gdy nie od­zy­skam daw­nego ży­cia, bez względu na to, jak bar­dzo bym tego pra­gnęła.

– Do­kąd pa­nią za­brać? – za­py­tał kie­rowca vana, wy­ry­wa­jąc mnie z za­my­śle­nia.

Prze­ra­żona pod­nio­słam wzrok. Jak długo sie­dzia­łam tu, tak bar­dzo za­my­ślona, że nie zo­rien­to­wa­łam się, że po­jazd jesz­cze nie ru­szył?

– Pro­szę... – z ca­łych sił sta­ra­łam się nie ją­kać – do Ha­ver­ton Ho­use.

– Oczy­wi­ście.

Kie­rowca włą­czył sil­nik, a ja się opar­łam i pa­trzy­łam, jak park wo­kół bu­dynku Aka­de­mii za­czyna po­woli prze­su­wać się za oknem. Po le­wej stro­nie zo­ba­czy­łam korty te­ni­sowe i ni­ską halę spor­tową, w któ­rej praw­do­po­dob­nie znaj­do­wał się ba­sen. Da­lej z tyłu mo­głam do­strzec pa­doki z końmi. Przy­su­nę­łam się do okna i po­czu­łam, że tro­chę ła­twiej mi się od­dy­cha. Przede mną od­sła­niała się druga część mo­jej no­wej rze­czy­wi­sto­ści – ta, na którą tak bar­dzo cze­ka­łam. Znów będę mieć swoją dru­żynę! Tak na­prawdę to na­dal nie wie­rzy­łam, że udało mi się zdo­być jedno z rzad­szych sty­pen­diów przy­zna­wa­nych raz w roku na spe­cja­li­za­cję jeź­dziecką w Aka­de­mii. Moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka Kami była w szoku, gdy po­ka­za­łam jej list po­twier­dza­jący – nie cho­dziło jej o ko­nie, ale o wspa­nia­łych lu­dzi, któ­rych jej zda­niem mo­głam tu po­znać. Kami po­tra­fiła jeź­dzić konno i w prze­szło­ści spę­dziła nie­zli­czone go­dziny w stajni z Lexi i ze mną. Za­wsze jed­nak po­wta­rzała, że nie na­leży do tych sza­lo­nych ko­niar sku­pio­nych wy­łącz­nie na swo­ich czwo­ro­noż­nych przy­ja­cio­łach. W prze­ci­wień­stwie do Lexi i mnie.

Lexi. Za­ci­snę­łam dło­nie w pię­ści i na chwilę wstrzy­ma­łam od­dech, bo my­śle­nie o niej wciąż spra­wiało mi po­tworny ból. Wspo­mnie­nie jej słów. Jej wy­co­fa­nia się. I tego, że mi nie uwie­rzyła i uznała mnie za oszustkę. Ze wszyst­kich przy­ja­ció­łek, które kie­dy­kol­wiek mia­łam – w szkole, w klu­bie jeź­dziec­kim, w na­szym są­siedz­twie – zo­stała mi tylko Kami. Oczy­wi­ście po­czu­łam się zra­niona, gdy po­zo­stali lu­dzie z grupki jeź­dziec­kiej za­częli mnie kry­ty­ko­wać i ob­ga­dy­wać za mo­imi ple­cami. I tak, prze­pła­ka­łam kilka nocy, kiedy w końcu po­pro­szono mnie o opusz­cze­nie dru­żyny. Ale utrata Lexi, przy­ja­ciółki, obok któ­rej sie­dzia­łam pierw­szego dnia w szkole pod­sta­wo­wej i z którą nic ni­gdy nie miało mnie roz­dzie­lić, znisz­czyła ja­kąś część mnie. Za­wsze trzy­ma­ły­śmy się we trzy. Lexi, Kami i ja prze­szły­śmy już tak wiele: okropną szkolną wy­mianę gdzieś na fran­cu­skiej wsi, roz­sta­nie ro­dzi­ców Kami i pierw­sze zła­mane serca. I choć przez ostat­nie kilka mie­sięcy Kami wie­lo­krot­nie po­wta­rzała mi, że skoro Lexi za­cho­wała się w ten spo­sób, to ni­gdy nie była na­szą praw­dziwą przy­ja­ciółką, ja pra­gnę­łam cof­nąć czas, by wszystko mię­dzy na­szą trójką wró­ciło do normy.

Pod wpły­wem tych roz­my­ślań z mo­jej piersi wy­rwało się wes­tchnie­nie i już mia­łam od­chy­lić głowę do tyłu i za­mknąć na chwilę oczy, gdy do­tarło do mnie, że sa­mo­chód zwol­nił i za­trzy­mał się przed bramą pro­wa­dzącą na długi pod­jazd. Na jego końcu znaj­do­wał się... Chwi­leczkę!

– Eee... Ale ja mu­szę do Ha­ver­ton Ho­use – po­wie­dzia­łam do kie­rowcy. Pew­nie źle mnie zro­zu­miał.

On jed­nak ru­szył w kie­runku ogrom­nej po­sia­dło­ści.

– Jesz­cze chwilka, pro­szę pani – od­po­wie­dział. – Za­raz bę­dziemy na miej­scu.

***

Ga­piąc się przez okno, nie mo­głam w to uwie­rzyć. To było... ja­kieś kom­pletne sza­leń­stwo! Ha­ver­ton Ho­use nie był do­mem tylko ja­kimś cho­ler­nym zam­kiem! Lord Brid­ger­ton, nie­ważne który, praw­do­po­dob­nie uznałby to za od­po­wied­nie lo­kum dla sie­bie. Ale dla mnie... było to po pro­stu przy­tła­cza­jące.

Oczy­wi­ście już wcze­śniej szu­ka­łam w in­ter­ne­cie in­for­ma­cji o Aka­de­mii Hi­ghc­lare, ale za­równo strona główna uczelni, jak i wy­szu­ki­wa­nie gra­fiki przy­nio­sły je­dy­nie zdję­cia So­uthe­rin Hall i bu­dyn­ków, gdzie od­by­wały się za­ję­cia. Kami ca­łymi dniami prze­glą­dała pro­file me­diów spo­łecz­no­ścio­wych róż­nych gwiazd, ab­sol­wen­tów Hi­ghc­lare: od głów­nej ak­torki na­szego ulu­bio­nego se­rialu, po znaną in­flu­en­cerkę, którą śle­dziła na YouTu­bie. Ale na ich pro­fi­lach zna­la­zła za­le­d­wie kilka zdjęć z Aka­de­mii. Więk­szość z nich zro­biono pod­czas im­prez, a gdy po­ka­zano któ­ryś z do­mów, to za­wsze tylko jego część: sa­lon, ogromny ba­sen, spor­towy sa­mo­chód przed oświe­tloną fa­sadą w nocy.

Zda­wa­łam so­bie sprawę, że aka­de­miki Ru­bi­no­wego Kręgu były luk­su­sowe, ale żeby aż tak? Gdy po­woli to­czy­li­śmy się w kie­runku wie­lo­pię­tro­wego, po­dłuż­nego ka­mien­nego bu­dynku, czu­łam się jak w fil­mie. Aka­de­mik był znacz­nie więk­szy, niż so­bie wy­obra­ża­łam, z blan­kami na da­chu, szpro­sami w oknach i oka­za­łym wej­ściem z wą­skimi ko­lum­nami. Za­trzy­ma­li­śmy się za rolls-royce’em, z któ­rego wła­śnie wy­sko­czyły dwie nie­mal iden­tyczne blon­dynki, za­pewne bliź­niaczki. Pa­trzy­łam, jak wcho­dzą po scho­dach wej­ścio­wych i z kimś się wi­tają. A po­tem kie­rowca vana wy­siadł i otwo­rzył mi drzwi.

– Chwi­leczkę, po­mogę z tą z paczką – za­pro­po­no­wał.

Wzdry­gnę­łam się, za­sko­czona, bo wciąż za­sta­na­wia­łam się, czy przy­pad­kiem nie śnię. Ale nie, to było praw­dziwe i mniej niż mi­nutę póź­niej sta­łam z moim pu­dłem przed sze­ro­kimi po­dwój­nymi drzwiami, które otwo­rzyły się jak za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki, jesz­cze za­nim w ogóle zdą­ży­łam po­szu­kać cze­goś ta­kiego jak dzwo­nek.

– Panna Ben­net?

Na progu sta­nęła ko­bieta w gładko upię­tym koku.

– Tak... to ja. – Za­sko­czona ski­nę­łam głową, a na twa­rzy ko­biety po­ja­wił się uśmiech: bar­dziej wy­ćwi­czony niż ser­deczny.

– Wi­tamy w Ha­ver­ton Ho­use. Cze­ka­li­śmy na pa­nią. Jest pani ostat­nią z nowo przy­by­łych na dziś. Na­zy­wam się Brenda, je­stem kie­row­niczką skrzy­dła, opro­wa­dzę pa­nią po naj­waż­niej­szych czę­ściach wspól­nych i po­każę pani po­kój.

Nie cze­ka­jąc na moją od­po­wiedź, wska­zała dziwną paczkę od Atlasa, którą nieco wsty­dli­wie ści­ska­łam w rę­kach.

– Mar­tin za­nie­sie to na górę.

Chcia­łam po­wie­dzieć, że nie ma ta­kiej ko­niecz­no­ści, ale Brenda zdą­żyła już za­brać mi pu­dło i kiw­nąć na mnie ręką.

– Pro­szę za mną, za mną!

Ru­szyła na tych swo­ich wy­so­kich ob­ca­sach tak szybko, że z tru­dem na­dą­ża­łam za nią w bu­tach na pła­skiej po­de­szwie.

***

Wnę­trze domu było ogromne i wy­glą­dało rów­nie wspa­niale jak z ze­wnątrz. Przy głów­nym bu­dynku znaj­do­wały się dwa dłu­gie skrzy­dła gra­ni­czące z ogro­dem. Każde miało wła­sną ja­dal­nię i sa­lon. Z su­fitu sali wspól­nej w le­wym skrzy­dle zwi­sał ży­ran­dol wiel­ko­ści ma­łego sa­mo­chodu, a obok otwar­tego ko­minka w ścia­nie zo­ba­czy­łam ekran, który roz­mia­rem przy­po­mi­nał ki­nowy. W ca­łym po­miesz­cze­niu stały ciemne skó­rzane sofy, a także wi­siały liczne no­wo­cze­sne czarno-białe fo­to­gra­fie wraz ze sta­rymi uję­ciami Ha­ver­ton Ho­use i róż­nymi ma­pami, które ra­zem two­rzyły gi­gan­tyczne dzieło sztuki łą­czące stare z no­wym. Otwo­rzy­łam sze­roko usta ze zdzi­wie­nia i chcia­łam do­kład­niej przyj­rzeć się zdję­ciom, ale Brenda już szła w kie­runku pro­wa­dzą­cych na ze­wnątrz szkla­nych drzwi. Tam po­now­nie nie dała mi czasu na po­dzi­wia­nie sta­ran­nie przy­cię­tych ży­wo­pło­tów i krze­wów róż, za­byt­ko­wego pa­wi­lonu czy ta­rasu i ba­senu – cały czas po­ga­niała mnie ręką. Kiedy do­tar­ły­śmy do we­wnętrz­nego spa z łóż­kami do ma­sażu, pod­grze­wa­nym kry­tym ba­se­nem i ba­rem, a Brenda wspo­mniała, że jest tu też si­łow­nia, bi­blio­teka i kilka mniej­szych sa­lo­nów, wresz­cie za­krę­ciło się mi w gło­wie. Po­czu­łam ulgę, gdy wsia­dły­śmy do windy i po­je­cha­ły­śmy na górę.

Oba skrzy­dła miały po cztery kon­dy­gna­cje, przy czym chłopcy miesz­kali na par­te­rze i pierw­szym pię­trze, a dziew­częta wy­żej. I oczy­wi­ście, jak po raz ko­lejny pod­kre­śliła Brenda, nie­mal dzie­więć­dzie­się­ciorgu stu­den­tom i stu­dent­kom Ha­ver­ton Ho­use su­rowo za­bro­niono spa­nia w nocy w łóżku in­nym niż ich wła­sne.

– Od czasu do czasu spraw­dzam sy­tu­ację – oznaj­miła, za­nim winda ru­szyła i za­wio­zła nas na trze­cią kon­dy­gna­cję. Brenda skrę­ciła w lewo i za­trzy­mała się przed jed­nymi z drzwi tuż przed za­krę­tem. – Pani po­kój można otwo­rzyć za po­mocą karty iden­ty­fi­ka­cyj­nej – wy­ja­śniła mi i po­cze­kała, aż ją znajdę.

Gdy przy­ło­ży­łam kartę do czyt­nika, roz­le­gło się ci­che klik­nię­cie. A po­tem drzwi się otwo­rzyły.

– W ra­zie ja­kich­kol­wiek py­tań może mnie pani za­wsze we­zwać przez pa­nel obok drzwi. W ten spo­sób można rów­nież skon­tak­to­wać się z per­so­ne­lem.

Po­ki­wa­łam głową, bo od­jęło mi mowę, i Brenda wresz­cie zo­sta­wiła mnie samą. Kom­plet­nie wy­czer­pana, otwo­rzy­łam sze­roko drzwi, we­szłam do środka i... na­tych­miast spraw­dzi­łam nu­mer po­koju. Tak, to jed­nak ten.

– Wow – wy­msknęło mi się.

Po­kój miał co naj­mniej trzy­dzie­ści me­trów kwa­dra­to­wych i był urzą­dzony jak w luk­su­so­wym lon­dyń­skim ho­telu! Pod jedną ścianą stało sze­ro­kie łóżko z je­dwa­bi­stymi, po­ły­sku­ją­cymi po­dusz­kami i nie­bie­ską na­rzutą. Na­prze­ciwko na sza­rym dy­wa­nie znaj­do­wały się kre­mowa sofa, fo­tel i mały sto­lik. Oprócz biurka było tam rów­nież wy­so­kie do su­fitu lu­stro, a kiedy zer­k­nę­łam przez drzwi do są­sied­niego po­miesz­cze­nia, jesz­cze bar­dziej się zdzi­wi­łam. Mia­łam wła­sną gar­de­robę! Tak dużą, że kilka ubrań i buty, które ze sobą za­bra­łam, z pew­no­ścią na­ba­wią się kom­plek­sów. Ech, na wi­dok tego wszyst­kiego Kami z pew­no­ścią by osza­lała. Obie­ca­łam jej, że póź­niej do niej za­dzwo­nię i wszystko jej po­każę. Choć ele­ganc­kiego po­koju mo­głam się spo­dzie­wać, to na wi­dok ła­zienki z desz­czow­nicą i wol­no­sto­jącą wanną na­prze­ciwko okna wy­da­łam z sie­bie krótki okrzyk. Do­bra, nie­za­leż­nie od mo­ty­wów, ja­kie mnie tu spro­wa­dziły, to było... po pro­stu osza­ła­mia­jące. Szybko wró­ci­łam do sy­pialni, zro­bi­łam kilka zdjęć i wy­sła­łam je do mo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciółki. A po­tem pa­dłam na łóżko. Przy­tło­czona tym wszyst­kim przez chwilę wpa­try­wa­łam się w su­fit, a na­stęp­nie mój wzrok padł na wa­lizki i torbę po­dróżną, które moi oj­co­wie przy­nie­śli tu dziś rano. Na ba­gażu le­żał przy­jaź­nie uśmiech­nięty jed­no­ro­żec z tę­czową grzywą. Psia­czek. Nie wie­dzia­łam, czy się śmiać, czy pła­kać, bo Kami naj­wy­raź­niej prze­ko­nała mo­ich oj­ców, by mimo wszystko prze­my­cili go ra­zem z mo­imi rze­czami.

„Je­śli kie­dy­kol­wiek bę­dziesz sa­motna lub smutna, mo­żesz przy­tu­lić Psiaczka”, po­wie­działa i na po­że­gna­nie wci­snęła mi w dłoń dłu­giego jak ręka stwora. Za­pew­ni­łam ją, że moje nowe ży­cie w Aka­de­mii Hi­ghc­lare bę­dzie zbyt eks­cy­tu­jące, bym miała czas na smu­tek czy sa­mot­ność. A w du­chu do­da­łam, że gdyby było ina­czej, na pewno nie wy­tar­ła­bym twa­rzy w gu­zi­ko­oką ma­skotkę z bia­łego i ró­żo­wego plu­szu. Te­raz jed­nak na myśl o Kami by­łam cho­ler­nie bli­ska ule­gnię­cia po­ku­sie. Kiedy już chcia­łam wstać i przy­nieść Psiaczka na łóżko, za­uwa­ży­łam le­żące na stole po­ły­sku­jące pu­dełko. Paczka od Atlasa.

Ze­rwa­łam się z miej­sca, zła­pa­łam ją i po raz pierw­szy le­piej się jej przyj­rza­łam. Zwró­ci­łam przy tym uwagę na złote tło­cze­nie na gó­rze. „Co­ren­tin”. Czy to nie na­zwi­sko tego go­ścia?

Po­ło­ży­łam paczkę na łóżku, roz­pa­ko­wa­łam ją i z nie­do­wie­rza­niem wpa­try­wa­łam się w za­war­tość. Co, u dia­bła...? W pu­dełku znaj­do­wała się suk­nia wie­czo­rowa. I nie tylko. Zna­la­złam w nim rów­nież błysz­czące srebrne szpilki, szka­tułkę z bi­żu­te­rią, a na­wet bu­te­leczkę per­fum. Przez chwilę nie by­łam w sta­nie się na­wet ru­szyć. Wresz­cie wy­ję­łam suk­nię i roz­ło­ży­łam ją na łóżku. Kre­mowy ma­te­riał był miękki, le­jący i z pew­no­ścią sza­le­nie drogi. Nie zna­łam się zbyt­nio na mo­dzie, nie mia­łam jed­nak wąt­pli­wo­ści, że za­war­tość tej paczki mu­siała kosz­to­wać for­tunę. Dla­czego ktoś, kogo na­wet nie zna­łam, dał mi taki pre­zent? To prze­cież ja­kiś ab­surd i... jesz­cze to! Złota ko­perta! Bły­ska­wicz­nie ją otwo­rzy­łam i prze­le­cia­łam wzro­kiem kilka słów. Na kar­cie znaj­do­wało się tylko jedno zda­nie.

Dziś wie­czo­rem za­czyna się Twoje nowe ży­cie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki