Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rumunia i Mołdawia – dwa kraje na marginesie Europy. Postsowieckie dziedzictwo, walka z kompleksami, wielonarodowa tradycja i skomplikowane stosunki z sąsiadami oraz raczej nieodwzajemniona sympatia do Polski.
Rumun goni za happy endem to wielowątkowa opowieść o spotkaniu dwóch dużych narodów – Polski i Rumunii – oraz próbującej ich dogonić Mołdawii. Ponad trzydzieści lat osobistych przeżyć, spotkań i doświadczeń, które stały się udziałem autora – dziennikarza, publicysty i dyplomaty, ambasadora RP w Rumunii i Mołdawii – zaowocowały piękną, bardzo osobistą opowieścią o krajach wciąż mało w Polsce znanych. Reportaż przeplata się tu ze wspomnieniami, a esej historyczny z analizą polityczną sytuacji na rumuńskim pograniczu Europy. To także zawiła, często dramatyczna historia Republiki Mołdawii, która nie może sobie poradzić z postsowieckim dziedzictwem, zapatrzonej w wielką siostrę Rumunię, która z kolei wciąż walczy o historyczny sukces.
"Polacy albo bezkrytycznie podziwiają Rumunię, głównie za jej przyrodę, albo się jej obawiają. O tym, by ten kraj zrozumieć, raczej nie myślimy. Z Mołdawią bywa podobnie – z tą różnicą, że zainteresowanie nią jest dużo mniejsze. Bogumił Luft oba te kraje lubi, ale przede wszystkim zna je i rozumie. W książce, którą napisał, jednocześnie bardzo osobistej i pozbawionej ckliwości, dzieli się swoją wiedzą w sposób budzący szacunek. Nakreślony przez autora „portret paralelny” współczesnych Rumunów i Mołdawian, mieszkających po obu stronach Prutu, składa się z miniportretów, zwięzłych analiz politycznych, osobistych wspomnień i smakowitych scen obyczajowych. Wyłania się z nich skomplikowany i intrygujący obraz społeczeństwa żyjącego „okrakiem” pomiędzy Bałkanami i Europą Środkową i od ponad wieku poddawanego nieustannemu procesowi modernizacji – nie wiadomo tak naprawdę, na ile udanej, ale na pewno wciąż niezakończonej. Z mozaikowego opowiadania powstał swoisty niezbędnik intelektualny. Autor dokonał selekcji materiału faktograficznego i wybrał sposób narracji, który pomaga zrozumieć złożoną materię świata rumuńskiego: od problemu genealogii poczynając, na kwestiach spuścizny komunistycznej i powikłanych relacji rumuńsko-mołdawskich kończąc. Książka rzetelna i dowcipna, dająca do myślenia." dr hab. Kazimierz Jurczak, kierownik Zakładu Rumunistyki UJ
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 294
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Cristina Garcia Rodero / Magnum Photos / Forum
Fotografia Autora © by Mariusz Kościuk
Copyright © by Bogumił Luft, 2014
Redakcja Tomasz Zając
Korekty Gabriela Niemiec, Jadwiga Makowiec
Skład Robert Oleś / d2d.pl
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-382-9
Z Dworca Północnego w Bukareszcie wyruszam o siódmej wieczorem. Jest 23 lutego 2002 roku. Za oknem mróz, ale w pociągu Kolei Mołdawskich ciepła, domowa atmosfera. Właściwie nie jest to żaden dom, tylko coś w rodzaju hotelu o swojskim, sowieckim klimacie z przeszłości. W jednym z sypialnych wagonów etażowa w rozdeptanych kapciach, uśmiechnięta całym garniturem złotych zębów, oferuje wrzątek i życzliwą wymianę zdań na temat celu mej podróży do Kiszyniowa. Nawiązując przyjacielski kontakt z Polakiem, zagaja po rosyjsku, ale na moje życzenie przechodzi bez trudu na rumuński z silnym besarabskim akcentem, który uwielbiam (choć Rumuni z Bukaresztu go nie znoszą), bo przypomina akcent kresowych Polaków. Przynosi zgrzebną kolejową pościel i życzy dobrej nocy.
Dobra noc będzie trwała czternaście godzin, podczas których pokonamy zaledwie pięćset kilometrów dzielących stolicę Rumunii od stolicy Republiki Mołdawii. Przez siedem godzin niespiesznie zmierzamy do odległego o czterysta kilometrów rumuńskiego miasta Jassy. Tam, na podrzędnym dworcu Gara Nicolina czeka nas ponadgodzinny postój i flegmatyczna kontrola rumuńskich służb granicznych. Następnie pociąg blisko pół godziny celebruje przejazd przez historyczną i symboliczną rzekę Prut, by po piętnastu kilometrach zatrzymać się na dobre po mołdawskiej stronie na stacji granicznej Ungheni. Tu przechodzi ponadtrzygodzinną procedurę wymiany kół w celu dostosowania europejskich osi do szerszego, sowieckiego dziedzictwa. Wagony podnosi się w tym celu specjalnymi dźwigami na wysokość paru metrów, a co gorsza zamyka się na trzy spusty wszystkie toalety. Biada komuś, kto znużony trudami podróży nieopatrznie raczył się moczopędnymi trunkami.
A pokusy konsumpcyjne są nie do odparcia. W restauracyjnym, a raczej barowym wagonie leje się w gardła piwo, a później boski mołdawski koniak. Prócz wyszynku kolejowy lokal oferuje wykwintny posiłek złożony z parówek z musztardą, frytek i plastrów pomidora. Oferuje też atrakcyjne towarzystwo dżentelmenów w dresowych spodniach i rozchełstanych kolorowych koszulach, zza których wyzierają złote łańcuchy na owłosionych klatkach piersiowych. Już to po rosyjsku, już to po rumuńsku dyskutują o transgranicznych interesach. Hulaj dusza – piekła nie ma! Choć temperatura, przyznać trzeba, rośnie piekielnie wraz z konsumpcją koniaku.
Tamże poznaję artystę. Mołdawski muzyk wraca na chwilę do domu w Kiszyniowie, mimo że tak naprawdę jego dom jest już od kilku lat w Bukareszcie, skąd wyjeżdża na kilka miesięcy rocznie, by grać do kotleta pasażerom eleganckich statków wycieczkowych na Morzu Śródziemnym. To jeden z pionierów mołdawskiej emigracji za chlebem. Za nimi poszły w kolejnych latach dalsze setki tysięcy rodaków – najpierw do sąsiedniej Rumunii, ale bardzo szybko potem do Włoch, Grecji, Niemiec, Hiszpanii i Bóg wie gdzie jeszcze. Kilka lat później mołdawskie linie lotnicze poczuły się w obowiązku uruchomić stałe połączenie z Lizboną, by obsłużyć rodaków pracujących w Portugalii. Wielu wylądowało w Turcji. Ćwierć miliona Mołdawian ruszyło do pracy w Moskwie, ale to już inna historia. W każdym razie jedna czwarta społeczeństwa zagłosowała nogami w odpowiedzi na brak nadziei na ziemi ojczystej.
Rozmowę z artystą przerywa wagonowa etażowa, zapraszając mnie uprzejmie, choć zdecydowanie, do służbowego przedziału. Tam dwóch smutnych panów w jednakowych skórzanych kurtkach, korzystając z przydługiego wiszenia wagonów nad torami stacji granicznej, wyraża stanowczą wolę poznania mnie bliżej. W Kiszyniowie odbędzie się jutro duża demonstracja antyrządowa. Nie żeby jakaś zadyma – tylko coś, co opozycja nazwała Wielkim Zgromadzeniem Narodowym, które ma się domagać ustąpienia rządzących od roku neokomunistów. Stąd słuszne zainteresowanie moich niespodziewanych mołdawskich przyjaciół osobą Polaka, który akurat dziś fatyguje się do ich stolicy. Wiszący w powietrzu wraz z wagonami ubecki problem rozwiązuje bumaga – stała akredytacja prasowa korespondenta „Rzeczpospolitej”, wydana mi kilka miesięcy wcześniej przez mołdawskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Bumaga to świętość, a zwalczana przez kiszyniowskich demonstrantów komunistyczna dyktatura ma jak dotąd charakter raczej aksamitny. Żegnamy się wśród wzajemnych uprzejmości.
Wreszcie pociąg rusza. Trzygodzinne przemierzanie dziewięćdziesięciu kilometrów pozostałych do Kiszyniowa to ukoronowanie podróży do innego świata. Wstające z wolna i bez przekonania zimowe słońce wydobywa z mroku nostalgiczne, rozciągające się po horyzont rozległe wzgórza, które nadają pejzażowi Besarabii niemożliwe do podrobienia piękno. Pustkę wypełniają co pewien czas biedne, szare wsie, które rozlewają się w dolinach. A także lasy, które zdają się świadczyć o tym, że życie trwa tu od wieków i nie pogodziło się ze śmiercionośnymi losami tego kraju. Podróż jest długa nie tylko z powodu kiepskiej jakości mołdawskich torowisk. Podróż jest długa, bo ten kraj jest daleko.
Ta podróż to bowiem również peregrynacja w dramatyczną przeszłość, która oddaliła Besarabię od świata, w jakim się narodziła. W średniowieczu kraina ta była częścią państwa mołdawskiego, które przeżyło w drugiej połowie XV wieku krótki okres świetności, gdy hospodar Stefan Wielki, dzięki talentom politycznym i militarnym, przez niemal pięćdziesiąt lat skutecznie bronił suwerenności swego niewielkiego kraju. Szczególnie spektakularne były jego zwycięstwa nad wielokrotnie silniejszą armią turecką, stanowiącą coraz większe zagrożenie dla chrześcijańskiej Europy. Gratulował mu ich listownie sam rzymski papież, co można uznać za jeden z najstarszych gestów ekumenicznych, zważywszy że mołdawski Kościół był już od czterech wieków w orbicie chrześcijaństwa wschodniego. Legenda mówi, że po każdej zwycięskiej bitwie Stefan fundował nowy klasztor – tak powstało ich ponad czterdzieści, z czego tylko jeden na wschód od Prutu. Nazwany później Besarabią region między Prutem a Dniestrem to były tylko mało ważne wschodnie kresy mołdawskiego państwa, które nie zdołało zrobić kariery na miarę swych obiecujących początków i w kolejnych wiekach popadło w rosnącą zależność od imperium osmańskiego. W 1812 roku Turcy oddali Besarabię Rosji.
Tak zaczęła się odrębna historia tej ziemi, czego odległym w czasie rezultatem jest dziś istnienie Republiki Mołdawii. Ale zanim doszło do jej powstania, lud tutejszy przeżył niejedno. Z początku cieszył się autonomią, która dopiero w drugiej połowie XIX wieku była ograniczana na rzecz wysiłków spajania Besarabii z Rosją po wsze czasy. Rosjanie jednak polubili Besarabię właśnie za jej kulturową odrębność – kraj pachnący łacińską kulturą Morza Śródziemnego, kraj wina, pięknych kobiet i łagodnego klimatu będącego przeciwieństwem złowrogiej Syberii. Besarabianom – mimo różnych okresów lepszych i gorszych – nie było chyba aż tak źle jak Polakom w zaborze rosyjskim. Nawiązali już wtedy dialog z rosyjską kulturą i językiem, co stoi w sprzeczności z mentalnością Rumunów żywiących głęboką niechęć wobec wszystkiego, co się z Rosją kojarzy.
Być może to było jedną z przyczyn dystansu Rumunów wobec rodaków zza Prutu w okresie międzywojennym, gdy Besarabia weszła z własnej woli w skład państwa rumuńskiego, potwierdzając swą rumuńską tożsamość kulturową, a zwłaszcza fakt, że mowa zwana tam już wtedy mołdawską to w rzeczywistości język rumuński. Rządy Wielkiej Rumunii traktowały ten region z pewnym lekceważeniem i obawą. Urzędnik, który narozrabiał w Bukareszcie, bywał tam wysyłany do pracy za karę. Wydany dwadzieścia lat później atlas drogowy Rumunii z 1938 roku pokazuje konkretnie, jak mało wysilili się Rumuni na rzecz integracji tego regionu z rumuńskim państwem: w całym kraju był już dość rozwinięty system tak zwanych dróg bitych, a w Besarabii taka droga była tylko jedna – z prawobrzeżnych Jassów przez Prut do Kiszyniowa. Mniejszości narodowe w Besarabii, głównie słowiańskie, traktowano bardzo nieufnie, a niekiedy szykanowano. Pamiętają o tym nawet tamtejsi Polacy, mimo że w 1918 roku oficjalnie poparli zjednoczenie z Rumunią.
Ich przedstawiciel Feliks Dutkiewicz – deputowany do Rady Krajowej, parlamentu efemerycznej Republiki Mołdawskiej, którego członkowie niemal natychmiast przegłosowali wolę zjednoczenia – wygłosił wtedy mowę chwytającą za serce, czyli – jak mówią Rosjanie – duszeszczipatielną: „Bardzo żałuję, że w tym uroczystym dniu dla Republiki Mołdawskiej muszę przemawiać w języku rosyjskim, który był symbolem uciemiężenia zarówno narodu mołdawskiego, jak i polskiego. Nie znam języka mołdawskiego, a języka polskiego nie zrozumieją Mołdawianie. W tym wielkim dniu serdecznie myślę o nieszczęściu, a jednocześnie o szczęściu bratniego narodu mołdawskiego, który wreszcie może się zjednoczyć z narodem rumuńskim, z którym łączą go więzy krwi. W imieniu narodu polskiego w pełni popieram zjednoczenie Besarabii z Rumunią, którego pragną Mołdawianie, rdzenni mieszkańcy tej ziemi”. Niestety rzeczywistość życia Besarabian w Wielkiej Rumunii nie okazała się na miarę patriotycznych uniesień z 1918 roku, które udzieliły się nawet żyjącemu na tej ziemi Polakowi.
Potem było już jednak tylko dużo gorzej. W 1940 roku do Besarabii wkroczyła Armia Czerwona na mocy paktu Ribbentrop–Mołotow, który wbrew egocentrycznemu przekonaniu większości Polaków, nawet tych, którzy znają jeszcze trochę historię, nie dotyczył jedynie rozbioru naszego kraju. Wojska sowieckie przystąpiły do mordowania i wywózki na Syberię tutejszej rumuńskiej elity. Ocaleli ci, którzy zdążyli uciec do Rumunii. Rok później rumuński dyktator, marszałek Ion Antonescu, działając z kolei w sojuszu z Niemcami, odbił Besarabię na trzy lata i część uciekinierów powróciła. W 1944 roku zjawiła się jednak znów Armia Czerwona i wysiedliła lub wymordowała resztę rumuńskiej elity. Niedobitki ponownie uciekły za Prut i pozostał dziwny naród bez głowy – niewykształceni chłopi w biednych wsiach. Zaczęło się kształtowanie nowego, sowieckiego społeczeństwa.
Prawie sześćdziesiąt lat później, 24 lutego 2002 roku o dziewiątej rano, wśród szarych bloków stolicy Republiki Mołdawii, odziedziczonych po sowieckich czasach, mój pociąg relacji Bukareszt–Kiszyniów wtacza się flegmatycznie po sowieckich szerokich torach na kiszyniowski dworzec. Ten dworzec to nie jest już jednak sowiecka scheda, bo powstał wiele lat przed bolszewicką rewolucją. Jest wprawdzie zgrzebny i brudny, ale swą imponującą architekturą przypomina o świetności carskiej Rosji.
Epilog kolejowej przygody rumuńsko-mołdawskiej przeżyję po ponad ośmiu latach, we wrześniu 2010 roku, zwiedzając kiszyniowski dworzec w pierwszych dniach mej misji dyplomatycznej w Mołdawii. Szok. Eleganckie perony pod nie mniej eleganckim dachem, starannie odmalowane ściany z kolorowymi mozaikami, poczekalnie z rzędami kolorowych fotelików, nowoczesne automaty z napojami zimnymi i ciepłymi, eleganckie kasy, których nie powstydziłby się dworzec w Zurychu, kandelabry przywodzące na myśl wykwintne europejskie opery, delikatnie podświetlone akwaria z egzotycznymi rybkami, pusty minihotelik dla strudzonych wędrowców oraz sprzątaczki w szykownych fartuszkach czuwające nad nienaganną czystością podłóg, uzbrojone w myjący sprzęt najnowszej generacji. Nie wiadomo po co, bo prawie nikt tu nie brudzi, zważywszy na nikłą liczbę pasażerów. Z tego dworca odjeżdża tylko kilka pociągów dziennie: do Moskwy, Petersburga, Mińska, Odessy. Jedyna łączność z Zachodem to wciąż ów sypialny skład do i z Bukaresztu.
Egzotyczna ciekawostka to natomiast okienko, na którego kryształowo przejrzystych szybach przylepiono skoczem kartkę z cennikiem skromnych opłat za udzielanie informacji ustnych i pisemnych o równie skromnym ruchu mołdawskich pociągów. Trudno przypuścić, by ich pobieranie zamortyzowało nakłady, jakie musiał ponieść rząd komunistów w pierwszej dekadzie XXI wieku na stworzenie tego dworcowego cudu. Po co więc to było? Odpowiedź przynosi jednobrzmiący tekst po rumuńsku i po rosyjsku na tablicach rozmieszczonych przy głównym wejściu do dworcowego budynku: „W roku 1871 została ukończona budowa linii kolejowej Tyraspol–Kiszyniów. Początek regularnego kursowania pociągów przyczynił się do umocnienia więzów Besarabii z innymi rejonami Rosji, do rozwoju gospodarki i kultury tej prowincji”. Porzućmy więc złudzenia – kiszyniowski dworzec to nie ma być stacja kolejowa, tylko pomnik nierozerwalnych związków prowincjonalnej Besarabii z Wielką Rosją.
JJJJJOOOOOOOOOOOOOOOSSS COMUNISTIIII!!!!!!!!! – jodłuje przez gigantofony Iurie Roşca owinięty w niebiesko-żółto-czerwoną mołdawską flagę o identycznych kolorach jak flaga rumuńska. Tak w pierwszych dniach marca 2002 roku rozpoczyna się każdy koncert rockowego festiwalu Mărțișor Anticomunist na placu Wielkiego Zgromadzenia Narodowego w Kiszyniowie. Przemycane różnymi sposobami kapele rockowe z Rumunii aranżują co wieczór w mołdawskiej stolicy gigantyczną dyskotekę na świeżym powietrzu. Tańczymy obłędne tańce w zimowych ubraniach, bo mróz wciąż nie chce ustąpić, mimo że atmosfera na placu jest nie mniej gorąca niż w bardziej kameralnych, choć równie odlotowych dyskotekach w tym mieście.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2021
Wydanie III zmienione