Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzecia część cyklu kryminalnego z Sebastianem Bergmanem, policyjnym psychologiem i ekspertem od seryjnych morderstw.
Jesień w górach. Dwie przyjaciółki wędrują szlakiem Trójkąta Jämtlandu. Niespodziewane załamanie pogody zamienia niewinną wycieczkę w prawdziwy koszmar. Jedna z kobiet spada z urwiska. Obrażenia nie są poważne, ale kobiety dokonują makabrycznego odkrycia ─ w górskim strumieniu znajduje się ludzki szkielet. Gdy na miejsce przyjeżdża lokalna policja, okazuje się, że w ziemi spoczywa więcej ciał. Sebastian Bergman, policyjny profiler i psycholog, wyrusza w stronę Jämtlandii i rozpoczyna zawiłe dochodzenie...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 583
Tym razem nazywała się Patricia Wellton.
Patricia Wellton.
Nowe miasta. Nowe nazwisko.
Na początku, dawno temu, to było dla niej najtrudniejsze. Zareagować w porę, kiedy była wywoływana przez recepcjonistów albo taksówkarzy.
Ale to było kiedyś. Teraz, gdy tylko brała do ręki dokumenty, stawała się nazwiskiem w nich widniejącym. Na razie tylko jedna osoba zwróciła się do niej po nazwisku. Facet z wypożyczalni samochodów w Östersund, kiedy wyszedł, żeby jej powiedzieć, że auto, które zamówiła, jest wysprzątane i gotowe do drogi.
Wylądowała o czasie, krótko po piątej w środę po południu, potem pociągiem przejechała z lotniska na dworzec kolejowy w Sztokholmie. To była jej pierwsza wizyta w stolicy Szwecji, ale ograniczyła zwiedzanie do pobliskiej restauracji, w której zjadła dość wczesną i bezpłciową kolację.
Tuż przed dziewiątą wieczorem wsiadła do nocnego pociągu, który miał ją zawieźć do Östersund. Zarezerwowała dla siebie cały przedział sypialny. Nie obawiała się, że ktoś mógłby ją zidentyfikować, ale po prostu nie lubiła spać w jednym pomieszczeniu z obcymi ludźmi. Zawsze tak było.
Tak było, kiedy jako nastolatka wyjeżdżała na turnieje z drużyną piłki ręcznej.
Tak samo w czasie szkolenia, w bazie czy w terenie.
Pociąg ruszył, poszła do wagonu restauracyjnego, kupiła małą butelkę białego wina i torebkę orzeszków ziemnych, a potem wróciła do przedziału i zaczęła czytać książkę. I know what you’re really thinking, nowa książka z nieco zastanawiającym podtytułem: Reading Body Language Like a Trial Lawyer. Kobieta, która teraz nazywała się Patricia Wellton, nie wiedziała, czy karniści są szczególnie biegli w odczytywaniu języka ciała, przynajmniej ona nigdy nie spotkała żadnego, który szczególnie wyróżniałby się w tej dziedzinie. Ale książka, choć może niewnosząca nic nowego, była przynajmniej krótka i zabawna. Kilka minut po pierwszej wsunęła się do świeżej, białej pościeli i zgasiła lampkę.
Pięć godzin później wysiadła na dworcu w Östersund, zapytała o drogę do hotelu, w którym następnie bez pośpiechu zjadła śniadanie, a potem poszła do biura Avisu, gdzie wynajęła samochód. Podczas gdy samochód był sprzątany i przeglądany, zaproponowano jej filiżankę kawy z automatu.
Nowa szara toyota avensis.
Po przejechaniu ponad stu kilometrów znalazła się w Åre. Przez całą drogę zwracała uwagę na ograniczenia prędkości. Bez sensu byłoby dostać mandat, choć szwedzcy policjanci nie mieli zwyczaju, może nawet nie mieli prawa przeszukiwać samochodów i bagaży kierowców przy mniejszych wykroczeniach. Gdyby jednak ktoś odkrył, że jest uzbrojona, mogłoby to mocno skomplikować jej zadanie. Nie miała pozwolenia na broń na terenie Szwecji. Gdyby znaleźli u niej berettę M9, zaczęliby grzebać w jej przeszłości i odkryliby, że wprawdzie Patricia Wellton stała przed nimi we własnej osobie, ale nigdzie poza tym nie było śladu jej istnienia. Dlatego zdejmowała nogę z gazu, kiedy mijała zielone trawiaste zbocza lub wjeżdżała do wioski nad jeziorem.
Przespacerowała się kawałek, poszła do pierwszego lepszego baru na lunch i zamówiła panini i colę light. Podczas jedzenia studiowała mapę. Miała jeszcze ponad pięćdziesiąt kilometrów do przejechania drogą E14, potem miała skręcić, zostawić samochód i przebiec jeszcze niecałe dwadzieścia kilometrów. Spojrzała na zegarek. Licząc trzy godziny na dotarcie na miejsce, do tego jeszcze jedną na sprzątanie, dwie, żeby wrócić do samochodu i złożyć raport… Powinna zdążyć na samolot z Trondheim do Oslo, a stamtąd w piątek odlecieć do domu.
Znów przeszła się po Åre z powrotem do samochodu, wsiadła i ruszyła dalej na zachód. Choć podczas podróży służbowych zwiedziła wiele miejsc, nigdy nie widziała takich krajobrazów. Łagodne zbocza pagórków, wyraźnie zaznaczona granica drzew, refleksy słońca na wodzie w dolinie. Poczuła, że mogłaby się tu zadomowić. W tej pustce. Ciszy. Przejrzystym powietrzu. Mogłaby tu wynająć domek i chodzić na długie spacery. Łowić ryby. W lecie zachwycać się światłem, a jesienią czytać książki przy kominku.
Może innym razem.
Prawdopodobnie nigdy.
Zjechała z E14 w lewo, jak wskazywał drogowskaz z Rundhögen. Niedługo potem zostawiła też samochód, wzięła plecak, wyjęła szczegółową mapę gór i zaczęła biec.
Zatrzymała się sto dwadzieścia dwie minuty później. Lekko zdyszana, ale nie zmęczona, bo nie dawała z siebie w biegu wszystkiego. Usiadła na zboczu, napiła się wody i jej oddech szybko wrócił do normy. Wyjęła lornetkę i popatrzyła w stronę małego drewnianego domku, mniej więcej trzysta metrów od niej. Była we właściwym miejscu. Wszystko wyglądało tak samo jak na zdjęciu, które dostała od swojego informatora.
O ile dobrze zrozumiała, teraz nikt nie mógłby zbudować niczego w tym miejscu, ale powiedziano jej, że domek pochodził z lat trzydziestych. Jakiś urzędnik ustosunkowany na dworze królewskim najwidoczniej potrzebował lokum, gdzie mógłby się ogrzać podczas myśliwskich wypraw w górach. Zresztą trudno to było nazwać domem, a nawet chatką. Ile to mogło mieć? Osiemnaście metrów kwadratowych? Dwadzieścia? Ściany z drewnianych bali, małe okienka i niewielki komin w dachu ze smołowanej papy. Dwa schodki prowadzące do drzwi, dziesięć metrów dalej mała szopa. Tylko jedna jej część miała drzwi, domyśliła się, że to toaleta, druga połowa to prawdopodobnie składzik drewna, bo stał przed nią pniak do rąbania drew.
Jakiś ruch za zieloną siatką na komary. On tam był.
Odłożyła lornetkę, znów zanurzyła rękę w plecaku, wyjęła berettę i szybkimi, wprawnymi ruchami przykręciła tłumik. Potem wstała, włożyła broń do specjalnie uszytej kieszeni kurtki, założyła plecak i ruszyła przed siebie. Czasami oglądała się do tyłu, ale nigdzie nie widziała żadnego ruchu. Domek był oddalony od wyznaczonego szlaku i o tej porze roku, pod koniec października, nie było tu zbyt wielu turystów. Odkąd zostawiła samochód, minęło ją tylko dwoje ludzi.
Niecałe pięćdziesiąt metrów od celu wyciągnęła z kieszeni pistolet i szła, trzymając go przy nodze. Rozważała różne scenariusze. Zapukać i strzelić, kiedy otworzy, czy założyć, że domek nie jest zamknięty, po prostu wejść i go zaskoczyć. Właśnie zdecydowała się na pierwszy wariant, kiedy drzwi się otworzyły. Kobieta znieruchomiała na chwilę, ale potem błyskawicznie przypadła do ziemi. Na schodkach stanął mężczyzna w wieku około czterdziestu lat. Teren był otwarty. Nie było gdzie się schować. Jedyne, co mogła zrobić, to leżeć nieruchomo. Najmniejszy ruch mógł zwrócić jego uwagę. Mocniej zacisnęła dłoń na pistolecie. Gdyby ją zobaczył, zdążyłaby wstać i zastrzelić go, zanim on zdołałby uciec. Trochę ponad czterdzieści metrów. Na pewno by trafiła, prawdopodobnie nawet by zabiła, ale nie tak to sobie zaplanowała. Zraniony mógł znów ukryć się w domku. Może miał tam broń. Gdyby ją zauważył, wszystko by się skomplikowało.
Ale mężczyzna jej nie widział. Zamknął za sobą drzwi, zszedł po schodkach, skręcił w prawo w stronę szopy. Widziała, jak bierze do ręki siekierę tkwiącą w pniaku i zaczyna rąbać drwa.
Powoli wstała, zeszła nieco na prawo, tak aby dom ją zasłaniał, gdyby mężczyzna nagle się wyprostował, robiąc sobie przerwę w pracy.
Siekiera. Czy mogła być zagrożeniem? Raczej nie. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, on nawet nie zdąży się przestraszyć ani rzucić do walki z siekierą w dłoniach.
Zatrzymała się przy domu, odetchnęła głęboko, skupiła się błyskawicznie i wyszła zza węgła chatki.
Mężczyzna był co najmniej zaskoczony jej widokiem. Chciał o coś spytać, domyślała się, że chciał wiedzieć, kim ona jest, co robi tu, w górach Jämtlandu, czy potrzebuje pomocy.
To nie miało znaczenia.
Nie znała szwedzkiego, a on nigdy nie doczeka się odpowiedzi.
Pistolet z tłumikiem kaszlnął raz.
Wszystkie ruchy mężczyzny ustały natychmiast, jak gdyby ktoś włączył pauzę w filmie. Potem siekiera wypadła mu z dłoni, kolana wygięły się w lewo, a ciało upadło na prawą stronę. Głuche łupnięcie, kiedy ważący osiemdziesiąt kilo mężczyzna upadł na ziemię. Już był martwy, z kulą w sercu, kiedy padł twarzą w dół, jakby ktoś nim niedbale rzucił.
Kobieta podeszła do niego cztery kroki, stanęła na szeroko rozstawionych nogach i spokojnie wycelowała w jego głowę. Strzał w skroń trzy centymetry od lewego oka. Wiedziała, że już nie żyje, ale wpakowała mu w głowę jeszcze jedną kulę, w odległości mniej więcej centymetra od pierwszej.
Schowała berettę z powrotem do kieszeni, zastanawiając się, czy powinna coś zrobić z krwią na ziemi, czy pozwolić, by natura się tym zajęła. Nawet jeśli ktoś zgłosi zaginięcie mężczyzny, o czym była przekonana, i przyjdzie do chaty go szukać, i tak nigdy nie znajdzie ciała. Ślady krwi oznaczałyby tylko, że coś mu się stało. Nawet jeśli domyślą się najgorszego, nikt nie będzie w stanie tego potwierdzić. Mężczyzna po prostu zniknie na zawsze.
– Tato?
Kobieta obróciła się odruchowo, wyjmując równocześnie broń. W głowie miała tylko jedną myśl.
Dziecko. Nie miało być żadnych dzieci!
Trząsł się lekko. Ramiona i głowa. Dziwne, to nie zgadzało się ze snem. Czy on w ogóle śnił? Przynajmniej nie swój zwykły sen. Żadnej małej rączki w jego dłoni. Żadnego nieubłaganie zbliżającego się huku wzbierającej wody. Ale to musiał być sen, bo ktoś wypowiedział jego imię.
Sebastian.
Ale jeśli śnił, czego wcale w tej chwili nie był taki pewien, to w każdym razie był w tym śnie sam. Samotny w ciemności.
Otworzył oczy. Patrzył prosto w dwoje innych oczu. Niebieskich. Nad nimi czarne włosy, krótko obcięte, zmierzwione. Poniżej mały prosty nos i uśmiechnięte usta.
– Dzień dobry. Przepraszam, ale chciałam cię obudzić przed wyjściem.
Sebastian podniósł się z pewnym trudem i podparł łokciem. Kobieta, która go obudziła, najwyraźniej zadowolona z rezultatu swoich wysiłków, przeszła na koniec łóżka, stanęła przed wielkim lustrem i zaczęła zakładać kolczyki, które wzięła z małej półeczki przy lustrze.
Sebastian szybko otrząsnął się ze snu, który zastąpiły wspomnienia z wczorajszego wieczora.
Gunilla, czterdzieści siedem lat, pielęgniarka. Widzieli się kilka razy w Karolinska sjukhuset. Wczoraj Sebastian odbył ostatnią wizytę kontrolną, potem razem opuścili szpital, poszli na miasto, a na końcu do niej. Zaskakująco dobry seks.
– Już wstałaś.
Uświadomił sobie, że stwierdził oczywistą rzecz, ale to było coś, z czym zawsze miał kłopoty. Leżeć nago w obcym łóżku, podczas gdy kobieta, z którą spędził część nocy, jest ubrana i gotowa na spotkanie nowego dnia. Przeważnie to on wstawał pierwszy. Najczęściej starał się nawet ich nie budzić. Tak wolał. Im mniej musiał z nimi rozmawiać przed wyjściem, tym lepiej.
– Muszę iść do pracy – wyjaśniła i złapała jego spojrzenie w lustrze.
– Co? Teraz?
– Tak. Teraz. Jestem już trochę spóźniona.
Sebastian wychylił się na prawo i wziął swój zegarek z nocnego stolika. Krótko przed wpół do dziewiątej. Gunilla założyła już kolczyki, teraz zapinała na karku srebrny łańcuszek. Sebastian popatrzył na nią z powątpiewaniem. Czterdzieści siedem lat i mieszkanie w centrum Sztokholmu. Chyba nikt nie mógł być tak naiwny i łatwowierny.
– Czy ty nie zwariowałaś? – zapytał, siadając na łóżku. – Poznałaś mnie wczoraj. Przecież mogę wynieść pół twojego mieszkania.
Gunilla spojrzała mu w oczy w lustrze. Z lekkim uśmiechem na ustach.
– A zamierzasz wynieść pół mojego mieszkania?
– Nie. Ale to samo bym powiedział, nawet gdybym zamierzał to zrobić.
Gunilla zakończyła zakładanie biżuterii i po kontrolnym spojrzeniu w lustro podeszła do niego. Usiadła na krawędzi łóżka i położyła mu dłoń na piersi.
– Znam cię nie od wczoraj, choć dopiero wczoraj z tobą wyszłam. Mam w pracy wszystkie twoje dane. Więc jeśli wyniesiesz mój telewizor, będę wiedziała, gdzie mam cię szukać…
Na chwilę w głowie Sebastiana pojawiła się myśl o Ellinor, ale szybko ją przepędził. I tak wkrótce będzie zmuszony poświęcić jej dużo czasu i energii. Ale nie teraz. Gunilla znów obdarzyła go uśmiechem. Żartowała. Sebastian pamiętał to z wczorajszego wieczora.
Często się uśmiechała.
Lubiła żartować.
To był miły wieczór.
Gunilla nachyliła się i szybko pocałowała go w usta, zanim zdążył zareagować. Potem wstała. Idąc do drzwi sypialni, rzuciła:
– Jocke będzie miał cię na oku.
– Jocke? – Sebastian szukał w pamięci kogoś o tym imieniu, kto miałby z nią jakiś związek ale nikt nie przychodził mu do głowy.
– Joakim. Mój syn. Możesz zjeść z nim śniadanie, jeśli chcesz. Też już wstał.
Sebastian popatrzył na nią bez słowa. Zatkało go na chwilę. Czy ona mówiła poważnie? Syn? Jest w tym mieszkaniu? Ile miał lat? Jak długo tu był? Całą noc? Sebastian pamiętał, że nie zachowywali się zbyt dyskretnie.
– Ale teraz naprawdę muszę lecieć. Dziękuję za wczorajszy wieczór.
– To ja dziękuję – wydusił Sebastian, zanim Gunilla wyszła z sypialni, zamykając za sobą drzwi. Potem opadł z powrotem na poduszki. Słyszał, jak powiedziała „cześć”, pewnie do syna, a potem trzasnęły kolejne drzwi.
Sebastian przeciągnął się.
Nic go nie zabolało.
Już od kilku tygodni poruszał się bez bólu, ale nadal się tym rozkoszował.
Ponad dwa miesiące temu został dźgnięty nożem. W łydkę i w żołądek. Zranił go Edward Hinde, psychopata i seryjny zabójca. Sebastian był natychmiast operowany i wszystko wyglądało dobrze, nawet bardzo dobrze, ale potem przyplątały się komplikacje. Przez ponad tydzień miał dren w zranionym płucu. Kiedy go usunięto, usłyszał, że całkowite wyzdrowienie jest tylko kwestią czasu. Ale potem pojawiło się zapalenie, a po nim woda w płucach. Znów musieli go nakłuć, odessać i zaszyć z powrotem. Otrzymał ścisłe wytyczne dotyczące rehabilitacji. Zbyt długotrwałej, przykrej i nudnej, żeby jej przestrzegać. Może dlatego nabawił się zapalenia płuc. Może i tak by zachorował. W każdym razie teraz był już zdrowy. Wczoraj stwierdzono to oficjalnie.
Ciało było uleczone, ale sprawa Hindego nieustannie powracała w jego myślach, również dlatego, że Hinde zemścił się na nim, zlecając zabójstwa kilku kobiet, z którymi łączyły Sebastiana intymne kontakty. Oczywiście nie mógł sam dokonać tych zbrodni, bo od 1996 roku siedział pod kluczem w więzieniu Lövhaga, po tym jak Sebastian pomógł go ująć. Dzięki pomocy sprzątacza z oddziału Hinde był w stanie częściowo zrealizować swój plan zemsty.
Cztery zamordowane kobiety.
Jeden wspólny mianownik.
Sebastian Bergman.
Poczucie, że to on był winny śmierci tych kobiet, było irracjonalne, ale nie mógł się z niego otrząsnąć. Kiedy ujęli sprzątacza, Hinde uciekł z więzienia i porwał Vanję Lithner.
Nie był to przypadek. Nie dlatego, że pracowała razem z Sebastianem w zespole do spraw zabójstw policji kryminalnej. Nie, Hindemu w jakiś sposób udało się odkryć, że Vanja jest jego córką.
Hinde już nie żył, ale czasem Sebastian miał obawę, że jeśli on potrafił dotrzeć do prawdy, to ktoś inny też może. Nie chciał tego. Teraz dobrze układało się między nim i Vanją. Lepiej niż kiedykolwiek.
Uratował jej życie tam, w opuszczonym domu, gdzie przetrzymywał ją Hinde. To oczywiście miało duże znaczenie. Nie obchodziło go, czy to z powodu wdzięczności Vanja teraz go tolerowała, a nawet więcej. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy sama szukała jego towarzystwa. Najpierw odwiedziła go w szpitalu, a potem, kiedy go wypisali i zanim zapalenie płuc przykuło go do łóżka, zaproponowała spotkanie i wspólną kawę.
Sebastian ciągle pamiętał to uczucie, wręcz fizyczne doznanie, kiedy usłyszał jej głos przez telefon.
Jego córka dzwoniła, bo chciała się spotkać.
Prawie nie pamiętał, o czym rozmawiali. Chciał zachować każdy szczegół, każdy odcień, ale ta chwila była obezwładniająca. Sytuacja go przerosła. Przez półtorej godziny siedzieli w kawiarni. Tylko ona i on. Bo ona tego chciała. Żadnych ostrych słów. Żadnej walki. Nie czuł się tak ożywiony, tak obecny w życiu od drugiego dnia świąt 2004 roku. Wciąż wracał w myślach do tych dziewięćdziesięciu minut, które razem spędzili.
Mogło być więcej, będzie więcej. Mógł znów zacząć pracować, chciał znowu pracować. Czasem przyłapywał się nawet na tym, że mu tego brakuje. Funkcjonowania w jakimś kontekście, jasne, ale najważniejsze dla niego było, żeby znajdować się w pobliżu Vanji. Pogodził się z faktem, że nigdy nie będzie jej ojcem. Każda próba odebrania ojcostwa Valdemarowi Lithnerowi skończyłaby się totalną katastrofą. A na razie nie udało mu się zbudować zbyt wiele. Wizyta w szpitalu i dziewięćdziesiąt minut pogawędki przy kawie. Ale zawsze to było coś.
Akceptacja.
Odrobina troski.
Może nawet kiełkująca przyjaźń.
Sebastian odrzucił kołdrę i wstał z łóżka. Znalazł swoje bokserki na podłodze, a resztę ubrań na krześle, tam, gdzie je rzucił dziewięć godzin wcześniej. Na koniec zerknął w lustro, przygładził włosy i wyszedł do salonu. Przez chwilę stał w drzwiach. Z kuchni położonej w dalszej części mieszkania dobiegały dźwięki muzyki i brzęk naczyń kuchennych. Jocke najwyraźniej jadł śniadanie sam. Sebastian przeszedł kilka kroków do toalety i zamknął za sobą drzwi. Marzył o prysznicu, ale myśl o tym, że miałby znów się rozebrać do naga w obcym mieszkaniu z synem Gunilli w pomieszczeniu obok, sprawiła, że nie zrealizował zamierzenia. Spuścił wodę, umył ręce, opłukał twarz i wyszedł.
Zauważył, że w drodze do wyjścia będzie musiał minąć kuchnię. Ale właśnie to zamierzał zrobić. Minąć. Syn, który tam siedział, zobaczy najwyżej jego plecy, jeśli podniesie głowę. Sebastian szybko przeszedł do przedpokoju. Znalazł swoje buty, włożył je i zaczął przeglądać wieszaki w poszukiwaniu kurtki. Nigdzie jej nie widział.
– Twoja kurtka jest tutaj – usłyszał basowy głos z kuchni. Sebastian zamknął oczy i cicho zaklął pod nosem. Rzeczywiście, wczoraj zdjął buty, ale kurtkę zostawił. Chciał, żeby to wyglądało na krótką wizytę, jakby nie zamierzał zostawać, choć oboje wiedzieli, że było wprost przeciwnie. Zdjął kurtkę w kuchni, podczas gdy ona otwierała butelkę wina.
Teraz z głębokim westchnieniem Sebastian poszedł do kuchni. Przy stole siedział młody człowiek, mniej więcej dwudziestoletni, z talerzem jogurtu i elektronicznym czytnikiem przed sobą. Skinął w stronę krzesła po drugiej stronie stołu, nie odrywając wzroku od lektury.
– Tam.
Sebastian podszedł kilka kroków i zdjął kurtkę z oparcia krzesła.
– Dzięki.
– W porządku. Zjesz coś?
– Nie.
– Dostałeś to, po co przyszedłeś?
Młody mężczyzna nadal nie odrywał wzroku od czytnika leżącego przed nim na stole. Sebastian spojrzał na chłopaka. Najlepiej dla nich obu byłoby, gdyby Sebastian puścił ostatnią uwagę mimo uszu, odwrócił się na pięcie i wyszedł. Nie chciał jednak niczego ułatwiać.
– Masz kawę? – zapytał Sebastian, zakładając jednocześnie kurtkę. Jeśli syn Gunilli go tutaj nie chce, to zamierzał zostać jeszcze chwilę. Było mu wszystko jedno. Młody mężczyzna rzucił mu zdziwione spojrzenie znad lektury.
– Tam jest – powiedział i skinął w kierunku Sebastiana, co mogło znaczyć, że kawa jest za nim. Odwrócił się. Nie zauważył żadnego ekspresu, termosu ani niczego podobnego. Potem zwrócił uwagę na półkolisty przedmiot, który przypominał raczej futurystyczny kask motocyklowy, ale miał też coś w rodzaju kraniku i kratkę pod spodem. Z boku znajdowały się przyciski, na górze metalowa pokrywa. Trzy szklane filiżaneczki stały obok, więc Sebastian wywnioskował, że maszyna wytwarza jakiś rodzaj napoju.
– Wiesz, jak to działa? – zapytał chłopak, kiedy Sebastian nie wykazywał chęci obsłużenia urządzenia.
– Nie.
Jocke odsunął krzesło, przeszedł obok Sebastiana i stanął przy blacie kuchennym.
– Co ma być?
– Coś mocnego. Noc była krótka.
Jocke posłał mu znużone spojrzenie, wyjął jakąś kapsułkę ze znajdującego się obok maszyny stojaka, którego Sebastian nawet nie zauważył, otworzył pokrywę ekspresu, włożył kapsułkę, zamknął, na kratce ustawił filiżankę i nacisnął jeden z przycisków.
– No tak. A coś ty za jeden? – zapytał, spoglądając obojętnie na Sebastiana.
– Jestem twoim nowym tatą.
– Super. Masz poczucie humoru. Powinna cię zatrzymać.
Odwrócił się i znów usiadł przy stole. Sebastian nagle uświadomił sobie, że Joakim być może przeżył zbyt wiele takich poranków z nieznanymi mężczyznami w swojej kuchni. Bez słowa wziął filiżankę. Kawa była naprawdę mocna. I gorąca. Sparzył się w język, ale mimo to dopił w milczeniu.
Dwie minuty później był już na zewnątrz, otoczony szarym wrześniowym porankiem.
Kilka minut zajęło mu zorientowanie się, gdzie jest, i wybranie najkrótszej drogi do domu. Do mieszkania przy Grev Magnigatan.
Do Ellinor Bergkvist.
Jego współlokatorki, czy jak to nazwać. Jak do tego doszło, w jaki sposób wylądowała u niego w mieszkaniu, nadal pozostawało dla Sebastiana zagadką.
Spotkali się mniej więcej w tym czasie, kiedy Hinde zaczął mordować jego partnerki seksualne. Sebastian odszukał wtedy Ellinor, żeby ją ostrzec, co w rezultacie doprowadziło do tego, że zamieszkała u niego. Powinien ją od razu wyrzucić. A jednak ciągle tam była.
Sebastian poświęcił mnóstwo czasu na zgłębienie swojego stosunku do Ellinor. Pewne rzeczy wiedział z całą pewnością.
Zdecydowanie jej nie kochał.
Czy ją lubił? Nawet to nie. Ale w jakiś sposób podobało mu się to, co zrobiła z jego życiem, kiedy zamieszkała u niego nieproszona. Dawała mu coś w rodzaju poczucia normalności. Wbrew zdrowemu rozsądkowi odkrywał, że dobrze się czuje w jej towarzystwie. Gotowali razem, leżeli w łóżku i oglądali telewizję, sypiali ze sobą. Często. Ellinor gwizdała, chichotała. Kiedy wracał do domu, mówiła, że za nim tęskni. Bał się przyznać, ale jej obecność sprawiała, że po raz pierwszy od wielu lat myślał o swoim mieszkaniu jako o domu.
Dom.
Dysfunkcyjny, ale dom.
Czy on ją wykorzystywał? Zdecydowanie tak. Nie przejmował się nią ani trochę. Każde jej słowo wchodziło mu jednym uchem i wychodziło drugim, było dźwiękowym tłem. Ale wspaniale było ją mieć przy sobie w czasie rekonwalescencji. Szczerze powiedziawszy, nie potrafił sobie wyobrazić, jak przetrwałby bez niej te tygodnie, kiedy zapalenie płuc kompletnie go rozłożyło. Wzięła wolne w pracy w Åhléns i nie odstępowała go na krok. Ale choć był jej za to bardzo wdzięczny, to nie wystarczało.
Ellinor była jak pełna uwielbienia, wręcz do samozatracenia, nie do końca zdrowa psychicznie pomoc domowa, z którą uprawiał seks. Nawet jeśli jego życie stało się prostsze i wygodniejsze pod wieloma względami, nie dało się tego utrzymać na dalszą metę. Zwyczajność i codzienność, które ze sobą wniosła, były atrapą, ułudą. Przez jakiś czas ją doceniał, nawet wspierał, ale teraz był pewien, że nie chce tego przedłużać.
Znów był zdrowy, zaczął się zbliżać do Vanji i prawdopodobnie zacznie pracować. Początek czegoś, co mogło stać się życiem.
Już jej nie potrzebował.
Powinna się wynieść.
Ale to nie będzie takie łatwe. Wiedział o tym.
Shibeka Khan czekała. Jak zwykle. Siedziała przy kuchennym oknie na trzecim piętrze podupadłego bloku, jednego z krajowego programu miliona mieszkań w Rinkeby. Za oknem liście zaczęły żółknąć i czerwienieć. Na otwartych przestrzeniach między blokami młodsze dzieci bawiły się hałaśliwie. Shibeka nie pamiętała, ile lat już tak siedzi, przyglądając się rozbrykanym maluchom. To samo okno, to samo mieszkanie, nowe dzieci. Czas biegł tak szybko na zewnątrz. W jej kuchni zdawał się stać w miejscu.
Uwielbiała te godziny po wyjściu chłopców, zanim jeszcze dzień nabrał rozpędu. Była aktywna, miała wielu przyjaciół, pracowała jako sprzątaczka w szpitalu, chodziła na kurs szwedzkiego na wyższym poziomie i w zeszłym roku zaczęła szkolenie na salową. Ale w te przedpołudnia, kiedy miała wolne, przez kilka godzin siedziała i patrzyła na świat za oknem. W pewien sposób było to jej drugie życie. Chwila, żeby okazywać swoją miłość i szacunek Hamidowi.
Mogłaby dokładnie wyliczyć, ile lat tak przesiedziała. Ale teraz nie miała na to siły. Nie miała siły pamiętać. Po jej chłopcach najlepiej było widać upływ czasu. Mehran chodził do ostatniej klasy szkoły podstawowej. Eyer męczył się w siódmej klasie, nauka nie przychodziła mu tak łatwo jak starszemu bratu. Kiedy Hamid zniknął, Eyer miał cztery lata, a Mehran właśnie skończył sześć. Shibeka pamiętała jego uśmiech, kiedy dostał nowy tornister, czarny z niebieskimi lamówkami, który miał wziąć na rozpoczęcie szkoły. Dostał go od taty. Pamiętała dumę w jego ciemnych oczach, był już taki duży. Uścisk taty i syna. Tydzień później Hamid zniknął. Jakby zapadł się pod ziemię. To był czwartek, bardzo dawno temu.
Co dziwne, wraz z upływem czasu coraz bardziej za nim tęskniła. Nie tak intensywnie jak na początku, ale bardziej… ze smutkiem i bólem.
Nagle Shibeka zezłościła się na siebie. Znów była w tym samym miejscu, we wspomnieniach. Właśnie na to nie miała siły. Ale jej myśli napływały bez względu na to, czego chciała. Z łatwością omijały szlabany i punkty kontrolne, i wracały do przeszłości. Do przyjaciół, którzy pomagali w poszukiwaniach, do ciągłych pytań i płaczu dzieci. Przypominał jej się odświętny garnitur Hamida, który odebrała z pralni chemicznej i który od tego czasu nieustannie na niego czekał. Kalejdoskop obrazów i chwil. Napędzany nadzieją, że wspomnienia może wskażą coś, co przeoczyła, coś, co uczyni to wszystko zrozumiałym. Ale zawsze była rozczarowana. Każdy szczegół oglądała tysiące razy, znała każdą twarz. To nie miało sensu.
Chcąc umknąć przed galopującymi myślami, Shibeka wstała i podeszła do okna. Był piątek, czyli on zaraz przyjdzie, dobrze o tym wiedziała. Po dzisiejszym dniu przez dwa następne nie pojawi się w ich bloku. Wprawdzie już od dawna nie wierzyła, że cokolwiek dostanie, ale nie chciała się poddać, nadal je wysyłała. Ćwiczyła swój szwedzki oraz charakter pisma na słowach z języka oficjalnego. Nabrała takiej wprawy w pisaniu do władz, że wielu przyjaciół prosiło ją o pomoc w różnych sprawach.
Wreszcie go zobaczyła. Listonosza. Jak zwykle przyjechał alejką na rowerze i zaczął swoją rundę od bramy numer dwa, potem cztery i sześć, aż wreszcie miał dojść do ósemki. Do jej bramy.
Odczekała, aż wyjdzie spod szóstki, potem ostrożnie przemknęła do przedpokoju. Starała się zachowywać najciszej, jak potrafiła, nie dlatego, że było to konieczne, ale miała nadzieję, że cisza w jakiś sposób zwiększy szanse.
Dotychczas to nie pomagało.
Stanęła przy drzwiach i nasłuchiwała. Po chwili usłyszała głuchy metaliczny dźwięk otwierającej się bramy na dole. Widziała w duchu, jak listonosz podchodzi do windy i naciska guzik. Zawsze jechał najpierw na samą górę, a potem schodził po schodach. To był jego rytuał. Jej rytuał polegał na bezszelestnym czekaniu w przedpokoju.
Przysunęła się bliżej drzwi i nasłuchiwała. Dwa rodzaje dźwięków. Jeden z zewnątrz, z daleka. Jeden z bliska, jej własny oddech i szum lodówki w kuchni. Dwa różne światy oddzielone warstwą drewna i stalową szczeliną na listy. Kroki po drugiej stronie słychać było coraz bliżej, a ona mocniej przylgnęła do drzwi. Te momenty miały w sobie coś religijnego.
Albo taka jest wola Allaha, albo nie.
Na tym to polegało.
Z ogłuszającym hukiem otworzyła się klapka i na podłogę u jej stóp posypał się plik barwnych broszur reklamowych. Dźwięki i cały zewnętrzny świat zniknęły, kiedy w skupieniu schyliła się po papiery leżące na wycieraczce. Pod katalogiem promocyjnym ze spożywczego leżała biała koperta.
Ze szwedzkiej telewizji, SVT.
Tym razem Allah zechciał.
To nie była jej wina.
Albo może była, ale raczej przez pomyłkę. Każdy może się pomylić. Maria była wściekła i nie dało się jej przemówić do rozsądku. Jasne, była zmęczona, ale kto nie był? Przecież wcale nie wybrała dłuższej drogi specjalnie.
To była pomyłka.
A przecież wszystko było takie wspaniałe, jeszcze kilka godzin temu. Mimo deszczu.
W lipcu Maria skończyła pięćdziesiąt lat. Karin zafundowała jej w prezencie wycieczkę w góry. Trójkąt Jämtlandu.
Storulvån – Blåhammaren – Sylarna.
Uważała, że już przez te nazwy podróż wydawała się bardziej luksusowa, niż była w rzeczywistości. To brzmiało bardzo egzotycznie. Góry, ale łatwe do przebycia, taki był zamysł. Żadnych forsownych szlaków. Krótkie dzienne odcinki, potem prysznic, sauna, jedzenie, wino i prawdziwe łóżko w schronisku. Karin wędrowała tym szlakiem z Fredrikiem wiele lat temu i uznała, że to będzie w sam raz. Wzmacniający kontakt z naturą plus odrobina luksusu.
Dość czasu, żeby się nagadać.
To był piękny prezent. Drogi prezent. Podróż, cztery noclegi i kolacje dla nich dwóch zamknęły się w kwocie pięciocyfrowej, ale Maria była tego warta. Najlepsza przyjaciółka Karin, od lat u jej boku, kiedy inni się pomału wykruszali. Rak piersi, rozwód, śmierć matki. Wszystko to przeszły razem. Oczywiście czasem dobrze się bawiły, ale nigdy jeszcze razem nie chodziły po górach. Maria w ogóle nigdy nie była na północy dalej niż w Karlstad. Teraz więc nadszedł na to czas.
Karin wybrała ostatni weekend letniego sezonu, kiedy schroniska górskie są jeszcze otwarte. Z jednej strony dlatego, żeby uniknąć tłoku, z drugiej po to, by Maria miała dość czasu na zaplanowanie wszystkiego i zgłoszenie urlopu w pracy. Karin miała też nadzieję na jesień z rześkim, ostrym powietrzem i pełną gamą barw. Chciała, żeby góry pokazały się jej ukochanej przyjaciółce z jak najlepszej strony.
Ale nawet przez myśl jej nie przeszło, że może bez przerwy lać, odkąd tylko wysiadły z pociągu w Enafors.
Bo tak właśnie było.
– Słyszałem, że ma być ładnie na początku przyszłego tygodnia – powiedział kierowca, który czekał, żeby zawieźć je do schroniska Storulvån, gdy zapytały go o pogodę.
– To znaczy, że ma padać przez cały weekend? – W głosie Marii dał się słyszeć zawód.
– Tak mówią – pokiwał głową kierowca.
– W górach pogoda może się szybko zmienić – powiedziała Karin pocieszająco, kiedy wsiadły do autobusu. – Będzie dobrze, zobaczysz.
I rzeczywiście zaczęło się dobrze. Przyjechały do schroniska, dostały prosty, przyjemny pokój, przespacerowały się po okolicy, odbyły popołudniową drzemkę, poszły do sauny, kąpały się w zimnym źródle, a wieczorem zjadły w restauracji dobrą kolację. Pozwoliły sobie jeszcze na wino do posiłku i likier do kawy.
Dzisiaj wstały o siódmej rano. Po śniadaniu każda przygotowała dla siebie prowiant i napełniła termos kawą. Lało. Choć zdawały sobie sprawę, że na niewiele się to zda, miały porządne okrycia przeciwdeszczowe, kalosze i ciepłą odzież na zmianę.
Przecięły Storulvån i ruszyły zieloną doliną, która według mapy wiszącej w hotelu nazywała się Parken. Szły powoli. Rozmawiały, czasem przystając, żeby zrobić zdjęcie albo tylko zachwycać się otoczeniem. Miały czas. Między Storulvån i Blåhammaren, które miało być ich następnym przystankiem, było tylko dwanaście kilometrów. Po trzech kilometrach wyszły z brzozowego zagajnika i wędrowały płaskowyżem ciągnącym się do szałasu Ulvåtjärn. Kiedy dotarły na miejsce, prawie zapomniały, że pada deszcz. Wiedziały, że mają przed sobą długie strome podejście, więc nie żałowały czasu na posiłek i kawę. Zgodziły się, że brzydka pogoda jest okolicznością, którą zapamiętają i będą się z niej śmiać. Za jakiś czas… Po kawie ruszyły dalej, czasem w milczeniu, czasem rozmawiając z ożywieniem.
Po kolejnej godzinie zobaczyły schronisko Blåhammaren na szczycie góry. Zgodnie stwierdziły się, że prysznic i sauna mają pierwszeństwo. Z zapasem nowych sił szły dalej bezludnym i bardzo mokrym zboczem.
Miały przed sobą jeszcze około kilometra, gdy zatrzymały się i wyjęły kubki, żeby napić się wody z pienistego strumienia spływającego z góry. Później Karin nie mogła sobie przypomnieć, dlaczego wyciągnęła plastikową saszetkę z potwierdzeniem rezerwacji. Otworzyła plecak, żeby wyjąć torebkę z orzeszkami i rodzynkami, i przy okazji zerknęła na dokumenty.
Nie potrafiła sobie wytłumaczyć tego, co zobaczyła. Spojrzała jeszcze raz, zrozumiała, co się stało, wsunęła dokumenty z powrotem do plecaka i zaczęła się zastanawiać, jak ma powiedzieć Marii o swoim odkryciu. Nic sensownego nie przychodziło jej do głowy. Mogła tylko powiedzieć prawdę.
– Niech to szlag trafi – wyrzuciła z siebie, żeby pokazać wyraźnie, że ją też poruszyło to, co właśnie przeczytała.
– Co się stało? – zapytała Maria z ustami pełnymi nerkowców. – Jeśli czegoś zapomniałaś, będziesz musiała wracać sama. Myślami już jestem w saunie, z piwem w ręku.
– Nie, tylko spojrzałam na rezerwację…
– Aha? – Maria włożyła swój żółty plastikowy kubek do wody, wypiła łyk i wylała resztę.
– My… my chyba poszłyśmy złym szlakiem.
– Ależ skąd? Przecież schronisko jest tam na górze. Czy przegapiłyśmy coś po drodze?
Maria przytwierdziła kubek do plecaka i przygotowywała się już do dalszej drogi. Karin postanowiła postawić sprawę jasno.
– Tam na górze jest Blåhammaren. A dzisiaj powinnyśmy dojść do Sylarna.
Maria zatrzymała się i patrzyła na nią nicnierozumiejącym wzrokiem.
– Ale przecież cały czas mówiłaś Blåhammaren. Od Storulvån na noc do Blåhammaren i stamtąd do Sylarna. Wciąż to powtarzałaś.
– Wiem, tak mi się wydawało, ale na dzisiaj mamy nocleg w Sylarna, a jutro wieczorem mamy być w Blåhammaren, tak jest napisane w papierach.
Maria nadal patrzyła na nią, nic nie rozumiejąc. Nie teraz. Nie kiedy były tak blisko. Karin chyba żartowała. Musiała żartować.
– Przepraszam.
Karin spojrzała w oczy Marii i ta od razu zrozumiała: Karin nie żartuje. Ale może to nie było takie straszne? Poszły w złą stronę. Ale może wystarczy, że cofną się jakiś kilometr.
– No to ile jeszcze do Sylarna?
Karin zawahała się. Wiedziała, że Maria zaraz wybuchnie, słyszała to w jej głosie. Ale nie mogła powiedzieć „kawałek” ani „wcale nie tak daleko”. Po raz kolejny pozostawała jej tylko prawda.
– Dziewiętnaście kilometrów.
– Dziewiętnaście kilometrów!
– Między Blåhammaren i Sylarna jest dziewiętnaście kilometrów. Jeszcze nie dotarłyśmy do Blåhammaren, więc będzie osiemnaście. Może siedemnaście.
– Cholera, czyli to jeszcze cztery godziny!
– Przepraszam.
– Ile mamy czasu, zanim się ściemni?
– Nie wiem.
– A niech to szlag! To przecież niemożliwe! Może mogą nas przyjąć tutaj na tę noc, to do Sylarna pójdziemy jutro. Przebukujemy. To chyba jest możliwe?
Przez chwilę Karin czuła wielką ulgę. Jasne. To było rozwiązanie. Jakaż ta Maria mądra. Przekonana, że problem da się rozwiązać, wyjęła z plecaka potwierdzenie rezerwacji i komórkę. Okazało się, że nie można przebukować. Wszystkie miejsca były zajęte. Ostatni weekend sezonu cieszył się dużą popularnością. Gdyby miały dmuchane materace i karimaty, mogłyby spać w baraku. Kolacja dla dwóch osób była możliwa po 21.30. Niestety. Przez chwilę to rozważały. W końcu Maria stwierdziła krótko, że nie będzie spała w żadnym cholernym baraku, założyła plecak i ruszyła przed siebie.
Z początku nic nie mówiła, potem chyba odpuściła. Tak przynajmniej się Karin wydawało. Mimo rześkiego powietrza Maria była blada.
Maria sprawiała wrażenie wykończonej. Ledwie była w stanie odpowiadać na pytania. Karin próbowała ją rozweselić, ale było to coraz trudniejsze.
Przecież to nie była jej wina.
Chociaż w zasadzie tak, trochę tak, ale przecież to była pomyłka.
– Zaczekaj, zróbmy sobie małą przerwę – powiedziała Karin po półtoragodzinnym marszu.
– To nie jest dobry pomysł. Lepiej chyba, żebyśmy szły dalej, musimy w końcu dotrzeć do tego cholernego schroniska.
– Zjedz trochę orzeszków, dodadzą ci energii. Ja muszę napełnić butelkę. – Karin skinęła w stronę wody szumiącej kilka metrów poniżej płaskowyżu.
– Nie uda ci się tam zejść.
– Musi się udać.
Karin powiedziała to z przesadnym przekonaniem, chciała zachować optymizm i nie poddać się narzekaniu i złemu humorowi Marii. Miała nadzieję, że kolacja i przespana noc nastroją przyjaciółkę bardziej pozytywnie i nie cały wyjazd będzie stracony. Tak myślała, podchodząc do strumienia. Maria miała rację, zejście do wody okazało się trudne, brzeg był bardzo stromy. Trudne, lecz nie niemożliwe.
Karin zrobiła jeszcze jeden krok w stronę wody i nagle ziemia usunęła się jej spod nóg. Spadała z krzykiem, na oślep szukając czegoś, czego mogłaby się chwycić. Lewą ręką natrafiła na coś, ale to się ułamało i razem z lawiną ziemi, gliny i kamieni zjechała w dół. Uderzyła się w prawe kolano i zanim zatrzymała się metr od rwącego nurtu, zdążyła jeszcze pomyśleć, że to i tak jej nie przeszkodzi dotrzeć do Sylarna. Kilka kamieni sturlało się za nią i utknęło w błocie.
– Boże! Co z tobą?! Żyjesz?
Z góry usłyszała zaniepokojony głos Marii.
Karin z trudem usiadła. Szybko oceniła sytuację. Jej jasne ubranie przeciwdeszczowe wyglądało tak, jakby miała za sobą dziesięć rund zapasów w błocie, ale fizycznie wyszła z tego bez większych obrażeń. Tylko kolano trochę bolało, ale to wszystko.
– Wszystko w porządku, nic mi nie jest.
– Co to za patyki masz w dłoni?
Miała coś w dłoni? Karin przyjrzała się temu bliżej i zaraz odrzuciła to z okrzykiem przerażenia.
To była ręka.
Ręka szkieletu.
Patyki były kośćmi przedramienia, odłamanymi w łokciu. Spojrzała w górę zbocza, z którego spadła. Jakiś metr poniżej miejsca, gdzie stała Maria, z gliny wystawało ramię, a obok widać było fragment czaszki.
Karin nabrała przekonania, że ten wyjazd był jednak zepsuty na dobre.
Ellinor Bergkvist.
Valdemar Lithner westchnął głośno. Pierwszy raz pojawiła się u niego jakieś dwa miesiące temu. Zadzwoniła i umówiła się na wizytę. Najwyraźniej nalegała, żeby spotkać się akurat z nim. Cel jej wizyty był trochę niejasny i niewiele wyjaśniło się podczas kolejnych spotkań. Zamierzała założyć spółkę i potrzebowała pomocy. Mimo iż wspierał ją, jak potrafił, nadal nic się nie działo. Ellinor wcale nie była bliżej posiadania działającej spółki bardziej niż przy ich pierwszym spotkaniu. Wtedy zapytał, dlaczego chciała rozmawiać akurat z nim. Odparła, że polecił go jej znajomy. Valdemar był ciekaw, kto to był, ale i w tej sprawie udzielała mętnych odpowiedzi. Potem okazało się, że jest wiele innych pytań, na które nie była w stanie odpowiedzieć. Na przykład jakiego typu spółkę chciała założyć i czym firma miałaby się zajmować.
Ale dzisiaj mieli się spotkać po raz ostatni i potem chciał zapomnieć o Ellinor Bergkvist na dobre. Idąc do drzwi, przycisnął dłoń do dolnej części pleców, gdzie czuł uporczywy ból, i spróbował się wyprostować. Otworzył drzwi do niewielkiej recepcji. Ellinor zobaczyła go i w tej samej sekundzie wstała z czarnej sofy.
– Witam panią. Zapraszam.
– Dziękuję.
Uśmiechnęła się do niego, kiedy podawali sobie dłonie. Poprowadził ją do swojego biura. Ellinor Bergkvist zdjęła czerwony płaszcz, zanim usiadła na krześle naprzeciwko z wielką torebką na kolanach.
– Przyniosłam papiery, które pan mi dał – zaczęła i włożyła dłoń do torby.
– Pani Bergkvist – przerwał jej Valdemar i sposób, w jaki wypowiedział jej nazwisko, sprawił, że przerwała szukanie w torebce i podniosła na niego wzrok. – Moim zdaniem nie ma sensu, żeby pani nadal do nas przychodziła.
Ellinor zesztywniała. Czyżby on zaczął coś podejrzewać? Czy popełniła jakiś błąd? Może domyślił się, że ona nie przychodzi tu po porady w zakresie przedsiębiorczości, tylko… no właśnie, po co ona tak naprawdę tu była? Chciała tylko zobaczyć, kim on jest, czym on jest. Był w tym pewien dreszczyk emocji, tak siedzieć tutaj, naprzeciwko przestępcy, który miał na sumieniu przekręty gospodarcze, groził jej facetowi, a nawet mógł być zamieszany w morderstwo.
Kiedy wprowadziła się do swojego ukochanego Sebastiana, znalazła reklamówkę pełną papierów. Sebastian zdenerwował się, gdy o niej wspomniała, i prosił Ellinor, żeby ją wyrzuciła. Zniszczyła.
Ale ona tego nie zrobiła.
Przeczytała jej zawartość. Przeczytała, rozpoznała nazwę – Daktea Investment – i zrozumiała, że Valdemar Lithner robił przekręty gospodarcze. Nikt, kto był zamieszany w aferę związaną z Dakteą, o której kilka lat temu rozpisywały się gazety, nie mógł pozostać niewinny, o tym Ellinor była przekonana.
Raz, kiedy Sebastian leżał w łóżku z zapaleniem płuc, zapytała go o Valdemara, tak tylko, kto to był, nic więcej. Sebastian się wściekł. Zaczął się dopytywać, skąd zna to nazwisko, co wie. Powiedziała, jak było, że zajrzała do reklamówki, którą kazał jej wyrzucić. Potem musiała już kłamać.
Odpowiadając na następne pytanie, musiała powiedzieć, że ją wyrzuciła.
Ale jednocześnie się ucieszyła. Silna reakcja Sebastiana przekonała ją, że była na dobrym tropie. Sebastian wyraźnie bał się Lithnera. Naprawdę mu pomagała, kiedy na własną rękę zaczęła sprawdzać Valdemara Lithnera, żeby potem wsadzić go za kratki. Ale teraz śledztwo było skończone.
– Dlaczego nie ma sensu, żebym do was przychodziła? – zapytała Ellinor, przesuwając się na brzeg krzesła, w każdej chwili gotowa do ucieczki.
– Nie sądzę, żebym mógł pani pomóc. Spotykamy się już czwarty raz, a pani jeszcze nie założyła firmy.
– Różne rzeczy stawały mi na drodze…
– Wie pani co? Proponuję, żeby najpierw założyła pani firmę i kiedy już będzie funkcjonować, proszę przyjść z dokumentami. Zobaczymy, jak będziemy mogli pani pomóc.
Ku wielkiemu zdziwieniu Valdemara Ellinor przytaknęła i wstała z krzesła.
– Tak, może rzeczywiście tak będzie najlepiej.
Valdemar stał i czekał. Z jakiegoś powodu spodziewał się silniejszego oporu. Przecież spędziła w jego biurze ponad sześć godzin. Płaciła mu za ten czas. I nic z tego nie miała. Spodziewał się, że będzie się nadal upierała. Nie wiedział dlaczego, ale miał wrażenie, że to byłoby w jej stylu.
Zamiast tego zobaczył, że bierze płaszcz z oparcia krzesła i zmierza do drzwi.
– W każdym razie bardzo dziękuję. To było bardzo pouczające – powiedziała, otwierając drzwi.
– Dziękuję, to miłe, że pani tak uważa.
Ellinor uśmiechnęła się do niego, wyszła i zamknęła drzwi. W recepcji włożyła płaszcz, a jej mózg gorączkowo pracował. Czy ją przejrzał?
Wzięła głęboki oddech. Uspokoiła się. Spojrzała trzeźwo na całą sytuację. Nadal była zameldowana w swoim dawnym mieszkaniu, nie było nic, co wiązałoby ją z Sebastianem, gdyby Lithner chciał to sprawdzić. To nie wyglądało źle. Chyba jednak było tak, jak mówił, nie mógł jej pomóc. Dalej tą drogą nie może iść. Teraz nadszedł czas, żeby sprawą zajęli się profesjonaliści. Sebastian nie musi się w ogóle dowiedzieć, że to ona przyczyniła się do zniknięcia Valdemara Lithnera. To będzie jej sekretny dar dla niego. Dowód jej miłości.
A potem już nic nie stanie na przeszkodzie ich wspólnemu szczęściu.
Shibeka krążyła po mieszkaniu uradowana. Już od tak dawna czekała na coś takiego, że kiedy to się wreszcie stało, zaczęła się obawiać. Usiadła i jeszcze raz spojrzała na list, który ostrożnie położyła przed sobą na stole. Wzięła go do ręki. Tekst pokrywał tylko środek kartki. Dziwne, że coś tak ważnego może zajmować tak mało miejsca.
Szanowna Pani Khan,
dziękuję za list. Przykro mi, że odpowiedź kazała na siebie tyle czekać. Dokonaliśmy w redakcji oceny dostarczonych przez Panią informacji i uznaliśmy, że powinniśmy się z Panią skontaktować. Proponujemy niezobowiązujące spotkanie w celu lepszego poznania Pani historii i zorientowania się, co możemy zrobić w sprawie zniknięcia Pani męża.
Proszę o kontakt.
Łączę pozdrowienia
Lennart Stridh
Reporter
Reporterzy w akcji Na samym dole był adres i kilka numerów telefonów, prawdopodobnie do redakcji. Shibeka ostrożnie odłożyła list. Czy powinna opowiedzieć o tym swoim synom? Raczej nie. Dla niej było normalne, że nadzieja odżywa i umiera, przeżyła to już wiele razy w ciągu ostatnich lat. Ale dzieci należało chronić. Wystarczająco bolesne było dla nich to, że musiały dorastać bez ojca. Choć ciągle nie była pewna. Czy naprawdę poradzi sobie z tym na własną rękę? Przeczytała list jeszcze raz, żeby doczytać się treści ukrytych między wierszami, ale wciąż miała te same wątpliwości. Co znaczyło „niezobowiązujące”? Czy to był sposób na uniknięcie odpowiedzialności? Jak oni ocenią jej historię? Była prawdziwa, ale czy to wystarczy? Czy naprawdę odważy się spotkać z tym mężczyzną sam na sam? Jej rodzina i przyjaciele nie pochwaliliby tego. W zasadzie mieliby rację, ale ona nie chciała brać nikogo ze sobą. Tylko by ją hamowali. Nie dopuściliby jej do głosu i kazaliby siedzieć cicho. Wtedy wszystko byłoby na darmo. A tego nie chciała. Chciała słyszeć w tej historii swój własny głos. Chciała, by zaniósł ją do samego końca. Jej przyjaciele co prawda wiedzieli, jak walczyła, że za nic nie zamierzała się poddawać, ale czy zrozumieliby, że w Szwecji sprawy załatwia się inaczej? Że tu kobiety mogą się spotykać z mężczyznami bez przyzwoitek? Shibeka miała wątpliwości.
A więc nikt nie powinien o tym wiedzieć. Wyszła do przedpokoju i usiadła przy czarnym bezprzewodowym telefonie, który stał na małym stoliczku. Pamiętała, jak z Hamidem przynieśli go do domu. Telefon. Zakupiony w wielkim sklepie obok tego, który teraz nazywa się Bromma Blocks, gdzie było tak dużo telewizorów, że nie mogła w to uwierzyć. Cała ściana ruchomych obrazów. Całe rzędy kartonów i pudełek dosłownie ze wszystkim, od słuchawek do odtwarzaczy DVD. Przesyt. Patrzyli na siebie z Hamidem i uśmiechali się na myśl, że wydawało im się, że mają dużo pieniędzy, a w rzeczywistości mieli bardzo mało.
Kupili telefon i najtańszy telewizor, jaki udało im się znaleźć. Said zawiózł ich do domu z zakupami. Pamiętała, jak siedziała na tylnym siedzeniu i niecierpliwie dotykała białego pudełka ze zdjęciem telefonu. Nie mogła się doczekać, kiedy je otworzy i weźmie aparat do ręki.
Tak wiele razy próbowali wieczorem dodzwonić się do rodziny i przyjaciół w Kandaharze. To zawsze było trudne. Ich komórki rzadko działały, a kiedy uzyskiwali połączenie, rozmowa mogła się w każdej chwili urwać. Ale mimo to ciepło jej się robiło na wspomnienie tamtych chwil.
Kontakt z domem.
Radosne głosy w tle.
Siedzieli tam razem, blisko siebie, ona i Hamid. Robiła herbatę, on wybierał różne numery i razem czekali w napięciu. Przeważnie nikt się nie zgłaszał, ale kiedy udało się uzyskać połączenie, oboje krzyczeli z radości, ona przysuwała się jak najbliżej telefonu, żeby słuchać wieści z dawnej ojczyzny. On jej pozwalał. Pozwalał jej słuchać. Uśmiechał się do niej. Gładził jej dłoń, a ona siedziała w milczeniu i tylko słuchała.
Hamid, jej mąż.
Wzięła do ręki słuchawkę i przyglądała jej się przez chwilę. Teraz nie była używana zbyt często. Ostatnio kontaktowała się z dawnym domem, zwykle od przyjaciół. Siedziała wtedy w kuchni z kobietami i słuchała, jak mężczyźni rozmawiają. To nie było to samo. Wcale nie. Ale sama nie mogła zadzwonić, tamci chcieli rozmawiać tylko z mężczyzną. Nie z nią. Tak po prostu było.
Wybrała jeden z numerów z listy. Numer komórkowy. Wiedziała, że Szwedzi częściej korzystali z komórek niż z telefonów stacjonarnych, więc od tego zaczęła. Po dwóch sygnałach odezwał się męski głos.
– Słucham, Lennart Stridh.
Z początku nie odważyła się odezwać. Miała nadzieję, że nie odbierze, że jeszcze będzie miała czas przemyśleć, o czym będą mówić. Że to jednak się nie dzieje. Ale mężczyzna po drugiej stronie wyraźnie czekał na odpowiedź.
– Halo? Tu Lennart, kto mówi?
Poczuła, że musi się odezwać, ale jej głos zabrzmiał słabo.
– Dzień dobry, nazywam się Shibeka Khan, dostałam od pana list.
– Przepraszam, nie dosłyszałem.
Zebrała się w sobie, inaczej mężczyzna mógł stracić zainteresowanie rozmową.
– List. Dostałam od pana list. Nazywam się Shibeka Khan.
Po tym w jego głosie pojawiło się wyraźne ożywienie.
– Dzień dobry, cieszę się, że pani dzwoni – powiedział. – Jak pisałem, jesteśmy wstępnie zainteresowani historią zniknięcia pani męża – ciągnął. – Nie mogę na razie nic obiecać, ale uznaliśmy, że należy się temu bliżej przyjrzeć.
Mężczyzna mówił szybko, Shibeka nie do końca nadążała za jego słowami. Ale słowo „zainteresowani” zrozumiała na pewno. Dlatego mówiła dalej tak, jakby wszystko zrozumiała. Poczuła, że to ważne, żeby on po prostu jej nie spławił.
– To dobrze.
– Czy moglibyśmy się spotkać?
– Teraz?
– Nie, nie teraz, ale… – W słuchawce przez chwilę było cicho. Shibeka pomyślała, że słyszy wertowanie kalendarza. – W poniedziałek o jedenastej? Da pani radę?
Czy da radę znaczyło tyle, co czy może. Jej synowie i koledzy z pracy tak mówili. On pytał, czy ona wtedy ma czas. To zrozumiała. Ale nagle poczuła lęk.
– Nie wiem.
Mężczyzna chwilę milczał, potem zapytał:
– Nie wie pani czy pani nie może?
– Nie wiem. Tak myślę. – Shibeka nie wiedziała, jak to wytłumaczyć. Chciała, ale to wydawało jej się niezręczne. – To znaczy, że tylko pan i ja? Mamy się spotkać?
– Jeśli nie potrzebuje pani tłumacza. Ale chyba nie będzie potrzebny. Pani świetnie mówi po szwedzku.
– Dziękuję, staram się.
Ciągle się wahała. W świecie Lennarta Stridha nie było nic nadzwyczajnego w tym, że samotna kobieta spotka się z nieznajomym mężczyzną. W tym kraju to nie było nic szczególnego, a ona teraz tu mieszkała. Shibeka zaczerpnęła powietrza i zebrała się na odwagę.
– Gdzie?
– Jest taka kawiarenka koło Åhlensa przy T-Centralen. Café Bolero.
Kawiarenka. Jasne. Szwedzi zawsze pili kawę. Shibeka uświadomiła sobie, że potrzebowałaby czegoś do pisania i kawałka papieru, żeby wszystko zanotować. Ale może zapamięta café i jakoś na b.
– Jak się to miejsce nazywa?
– Café Bolero przy Åhlens City.
– Dziękuję.
– O jedenastej?
– O jedenastej, dobrze. – Czuła się trochę głupio, powtarzając tylko jego słowa, ale jej rozmówca widocznie nie zwracał na to uwagi.
– No to jesteśmy umówieni – powiedział i zakończył rozmowę.
Shibeka siedziała jeszcze chwilę ze słuchawką w dłoni, zanim ją odłożyła. Poszło lepiej, niż mogła się spodziewać.
To było to samo mieszkanie co przedtem. Wszystkie rzeczy stały na swoim miejscu. Meble wciąż znajdowały się tam gdzie zwykle. Drewniana podłoga nadal skrzypiała przed kuchennymi drzwiami, kiedy Ursula szła na śniadanie. Nawet kwiaty na parapetach rosły, jak gdyby nic się nie zdarzyło. Ale ona nie czuła się tu już jak w domu. Była jakby w obcym miejscu, w którym znała każdy zakamarek, każdy centymetr kwadratowy. Może to z powodu odgłosów, których jej brakowało, może dlatego, że jego garnitur już nie leżał rzucony na brązowym fotelu, a ekspres do kawy nie był włączony, kiedy wracała do domu. Nie wiedziała dlaczego, ale drażniło ją, że czuje się jak intruz w swoim własnym domu i racjonalna część jej osobowości dzielnie usiłowała z tym walczyć, umniejszając znaczenie tego, co się wydarzyło.
Przecież w gruncie rzeczy niewiele się zmieniło.
Większość dźwięków i tak zniknęła, kiedy Bella przeprowadziła się do Uppsali, a wtedy nie przeszkadzało jej to aż tak, jak próbowała sobie teraz wmówić. Przecież jej związek z Mikaelem już od lat był czystą formalnością. Oddalili się od siebie, trzeba to szczerze przyznać. Przecież ciągle wszyscy się rozstawali, rozwodzili, wyprowadzali i spotykali nowych partnerów. To, co się stało, było zupełnie naturalne.
Ale cała logika świata nie pomogła jej zagłuszyć bolesnej prawdy, którą cały czas miała przed sobą. To nie samotność ją tak dręczyła. Z nią umiała sobie radzić. Chodziło o sposób, w jaki do tego doszło. Fakt, że to on ją zostawił. Tego nie mogła zaakceptować. Przecież powinien o nią walczyć!
A nie tak po prostu odejść.
Nie Mikael.
Jeśli któreś z nich miało odejść, to raczej ona.
A jednak on pierwszy podjął taką decyzję. Nawet nie próbował niczego naprawiać. Najwyraźniej odszedł bez żalu. Szybko i zdecydowanie, nie sądziła, że jest do czegoś takiego zdolny.
Powiedział, że przerwał związek z tamtą kobietą. Przerwał, ale nie zerwał. Zrobił sobie przerwę, żeby wyjaśnić wszystko z Ursulą, zanim zaangażuje się w coś innego. To nie było do końca tak. Nie chciał nic wyjaśniać, chciał ją tylko poinformować, może przeprosić, a potem się wynieść.
Do niej.
Do Amandy.
Nie był zacięty, mówił łagodnie, choć zdecydowanie. Nie dał jej szansy, żeby mogła spróbować odnaleźć drogę do niego, te drzwi były dla niej zamknięte. Na pocieszenie wziął ją za rękę, kiedy mówił o tym, co ma się stać. Czuła, że omija szczegóły, które mogłyby ją zranić, choć nie bał się mówić prawdy.
Ursula kochała go wtedy.
Przynajmniej tak się jej wydawało. To było uczucie, jakiego nigdy przedtem nie doświadczyła. Silne i pełne sprzeczności. Jakby na jej mapie uczuć nagle pojawiło się nowe miejsce.
Chciała krzyczeć i rzucić w niego czymś ciężkim. Całować go. Błagać. Ale nie była w stanie nic zrobić. To były miłość, gniew i zdziwienie, całkowicie absurdalna i paraliżująca mieszanka. Siedziała tylko i potakiwała. Puściła jego rękę i powiedziała, że rozumie, choć właściwie nic nie rozumiała.
Mieszkał tu jeszcze jakiś czas, ale coraz więcej jego rzeczy znikało, wizyty stawały się coraz krótsze, aż pewnego dnia się ulotnił. Wyprowadził się.
Zostawił ją.
Przeżyli z Mikaelem wiele trudnych chwil. Jego skłonność do uzależnień i jej niezdolność do przeżywania bliskości to były największe przeszkody, z jakimi musieli walczyć. Przedtem zawsze udawało im się je przezwyciężać. Znajdowali chwile bliskości. Kiedy dzielące ich różnice stawały się jak elementy puzzli, które mimo wszystko do siebie pasowały.
Ale nie tym razem.
Mówił, że się zakochał.
Drugi raz w życiu. Tym razem w kimś, kto dawał mu tyle samo, ile od niego dostawał.
Ursula wiedziała, że nie ma szans.
Więc pozwoliła mu odejść.
Przez kilka dni po tej rozmowie Ursula nie wychodziła z domu, nie miała siły. Po pierwszym szoku pojawiło się tak wiele pytań i spraw, którymi musiała się zająć. Najbardziej martwiła się tym, które z nich powinno opowiedzieć Belli o tym, co się stało. Im więcej o tym myślała, tym silniejsze miała przekonanie, że to na niej spoczywa ten obowiązek. Bo inaczej straciłaby nie tylko męża, lecz także córkę. Bella zawsze była córeczką tatusia. To oni przez te wszystkie lata najlepiej się dogadywali. Oczywiście Ursula też tam była. Trochę z boku. Czasami.
Kiedy nie była w pracy.
Kiedy nie popadały z Bellą w konflikty, do których tak łatwo między nimi dochodziło.
Kiedy Ursula sama chciała i się starała. Tylko wtedy.
Na jej warunkach.
Próbowała uciekać przed tą myślą jak najdalej, ale ona ciągle wracała w pustym i obcym teraz mieszkaniu.
Ursula uświadomiła sobie, że będzie musiała ułożyć na nowo własną relację z Bellą. Prawdziwą, jej własną, a nie dostosowaną do Mikaela. Nie mogła dłużej się na nim opierać.
Teraz była sama.
Może na początek dobrze byłoby, gdyby to ona powiedziała Belli prawdę. Przynajmniej miała takie wrażenie. Zadzwoniła do Mikaela i poprosiła, żeby pozwolił jej pierwszej porozmawiać z Bellą. Od razu się zgodził, a nawet spodobał mu się ten pomysł.
Więc teraz, w wieku pięćdziesięciu lat, stanęła przed zadaniem, z którym wcześniej nieszczególnie sobie radziła.
Zobaczyć w swojej córce człowieka.
Jako matka.
Prawdziwie.
Zmagała się z tym prawie cały dzień, zanim wreszcie odważyła się zadzwonić.
Spotkały się w kawiarni w pobliżu uniwersytetu. Bella wybrała miejsce. To był jakiś nowy lokal urządzony w stylu amerykańskim, gdzie ciastka były gigantyczne, a kawę podawano w papierowych kubkach. Ursula przyszła wcześniej, zamówiła latte, usiadła i wyglądała przez okno. Patrzyła na ludzi i samochody na ulicy. Nie zaczęła się jeszcze pora lunchu, więc było dość pusto. Popijając gorącą kawę, Ursula próbowała nadać swoim myślom jeden kierunek, żeby nie rozbiegały się na wszystkie strony. Czy straci Bellę? Czy to była jej wina? Dlaczego nie potrafiła być taka jak inne matki? Dlaczego nie umiała…
Nagle stanęła przed nią Bella. Ursula nawet nie zauważyła jej wejścia.
– Cześć, mamo.
Ursula spróbowała się uśmiechnąć, ale najwyraźniej jej nie wyszło. Bella też zaraz przybrała poważny wyraz twarzy i usiadła.
– Coś się stało? Jesteś taka blada.
Ursula zaczęła opowiadać. Usiłowała wyważyć sprawę i nie zrzucać całej winy na Mikaela. To była nasza wspólna decyzja, wydusiła z siebie. Dorośli ludzie tak postanowili. Prawdopodobnie nie zabrzmiało to zbyt wiarygodnie. Ale to była dobra droga, pomyślała Ursula. Tu była potrzebna równowaga. Nie mogła zmuszać Belli, żeby wybrała któreś z nich. Wiedziała doskonale, kogo w tej sytuacji by wybrała.
Potem przespacerowały się z powrotem na dworzec. Matka z córką. Ursula nie pamiętała, kiedy ostatnio robiły coś takiego. Była już duża, jej córka. Mądra, dorosła i obdarzona umiejętnością kochania, która obezwładniała Ursulę. Napięcie puściło i teraz tylko napawała się tą chwilą. Miała wrażenie, że nigdy nie były sobie tak bliskie.
To uczucie nie opuszczało jej, kiedy stanęły na peronie przy pociągu, który miał zawieźć Ursulę z powrotem do Sztokholmu. Tuż przed dworcem Bella zapytała, czy Ursula nie miałaby ochoty zostać na noc, mogła jej pościelić dodatkowe łóżko w swoim pokoju. Przez sekundę Ursula rozważała, czy nie zaskoczyć Belli i nie przyjąć zaproszenia. Ostatecznie jednak się nie zdecydowała. To wykraczało poza jej oczekiwania i nie chciała się narzucać. Wyjaśniła, że musi wracać ze względu na pracę, ale obiecała, że niedługo znów ją odwiedzi. Naprawdę niedługo.
– Poradzisz sobie z tym? – zapytała Ursula, powstrzymując chęć pogładzenia córki po policzku.
– Tak, nie przejmuj się.
Bella nachyliła się i objęła ją ramionami. Ursula nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy coś takiego ostatnio się wydarzyło. W każdym razie dawno temu.
– Nie jestem tak zaskoczona, jak ci się może wydawać – odparła Bella, rozluźniając uścisk.
Ursula zesztywniała. Jakiś cichy głosik w jej duszy wołał, żeby tylko uśmiechnąć się w odpowiedzi. Uśmiechnąć i wsiąść do pociągu. Zachować to cudowne uczucie. Ale nie posłuchała go.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– No wiesz… Rozmawiałam trochę z tatą…
Bella odwróciła wzrok, czuła się dość niezręcznie. Ursula usiłowała zrozumieć, co naprawdę znaczyły jej słowa. Pomyślała tylko o jednym.
– Wiedziałaś, że on kogoś ma?
– Nie, o tym nie wiedziałam. Naprawdę nie.
– Ale wiedziałaś, że on chce mnie zostawić?
– Nie, nie, nie o to mi chodziło. Przysięgam, że nie miałam pojęcia.
– Ale powiedziałaś, że nie jesteś zaskoczona. To znaczy, że się tego spodziewałaś.
– Mamo…
– Czyli rozumiesz, że on mnie zostawił, bo jestem… tak, bo ze mną nie da się żyć?
– Mamo, nie o to mi chodziło. – Ursula zobaczyła łzy napływające do oczu Belli. Dziewczyna wyciągnęła do niej rękę, a Ursula, ku swojemu zdumieniu, zobaczyła, że robi krok do tyłu. Że odwraca się i idzie do pociągu. – Zostań jeszcze trochę – wołała za nią Bella. – Pojedziesz następnym pociągiem, będziemy mogły o tym porozmawiać!
Ale ona nie została. Nie pojechała następnym pociągiem. Nie odważyła się. Gdzieś tam, w głębi, znajomy cichy głosik mówił, że Bella ma rację, że ma całkowitą rację.
Ursula nadal chodziła do pracy, jak gdyby nigdy nic, nie mówiąc nikomu ani słowa. Co miała powiedzieć? Że rzucił ją mąż? Nic z tego! Nigdy nie była osobą, która chętnie dzieliła się z innymi swoimi problemami i przemyśleniami przy kawie. W pracy najbliższą jej osobą był Torkel, jej szef i kochanek, ale właśnie jemu nic nie mogła powiedzieć. Na pewno opacznie by to zinterpretował, mogłaby wzbudzić w nim nadzieję, że ich sporadyczny seks mógłby stać się czymś więcej. Dopóki była z Mikaelem, Torkel sam wykluczał jakikolwiek z nią związek. Ale jeśli Mikael by zniknął, zmieniłby swoje podejście. Więc wolała nic mu nie mówić. Gra i udawanie, że nic się nie zmieniło, przychodziły jej łatwiej, niż się spodziewała.
Próbowała skupić się na pracy, a to okazało się trudniejsze niż zwykle. Ich zespół nie miał w tej chwili żadnych zadań, ale ona codziennie przychodziła wcześnie rano do pracy. Sprzątała biurko. Sortowała materiały, katalogowała stare akta. To wystarczyło na jakiś tydzień. Potem znów była zmuszona zwolnić obroty.
Vanja zwykle w takich sytuacjach rozumiała frustrację Ursuli. Też nie była stworzona do spokojnego życia, ale właśnie starała się o przyjęcie na trzyletnie specjalistyczne szkolenie profilerów w FBI i cały czas poświęcała na przygotowania do trudnych egzaminów. Ursula prawie jej nie widywała, a kiedy ją spotykała, Vanja siedziała z nosem w książce albo w monitorze komputera.
Billy wrócił na służbę po tym, jak zastrzelił Edwarda Hindego, ale prawie nie bywał w biurze. Chodziły słuchy, że ma nową dziewczynę.
Ratunkiem okazał się Sven Dahlén, jeden z jej dawnych kolegów z SKL1 w Linköpingu, który został zwerbowany do nowo powstałego, bardzo rozreklamowanego zespołu Cold Case w Krajowej Policji Kryminalnej. Wcześniej podobna jednostka istniała w Skanii, duży wydział złożony z sześciu śledczych, tam właśnie, gdzie pracował Sven. Teraz ten sukces zamierzano powtórzyć na skalę krajową i miał on odpowiadać za techniczną stronę badania dawnych zbrodni.
Jego biuro mieściło się pod nimi, korzystali z jednego laboratorium.
Ursula zaczęła coraz częściej zaglądać piętro niżej. Przechodziła obok gabinetu Svena, czasem proponowała mu kawę.
Zagadywała.
Interesowała się szczegółami i udzielała rad.
Starała się regularnie pokazywać i trzymać w pobliżu.
Wkrótce dostała pierwsze zapytanie.
Chodziło o morderstwo w Haninge. Sprzed ośmiu lat. Czy nie mogłaby im pomóc?
Mogła.
Torkel domyślał się, o co jej chodzi. Ale nic nie mówił. Lepiej, kiedy miała coś do roboty, niż gdy miotała się jak tygrys w o wiele za małej klatce, czekający, żeby wbić w coś zęby. Więc nic nie powiedział, kiedy bez pytania praktycznie zaczęła pracować w zespole Svena.
Późno kończyła pracę. Wcześnie zaczynała. Przez cały czas.
Sven mówił, żeby szła do domu. Sugerował, że musi przecież zająć się rodziną. Ursula kłamała, mówiąc, że wszystko jest w porządku.
Jest tylko ona i jej zawsze wyrozumiały mąż Micke.
Zawsze taki był, kwitowała z uśmiechem.
Więc pracowała dalej, z bolesną świadomością, że wykorzystuje pracę jako tarczę do obrony przed wszystkim innym.
Alexander Söderling wstał ze swojego drogiego, ergonomicznego krzesła stojącego przy biurku i podszedł do okna. Mimo późnej godziny na Drottninggatan wciąż pojawiali się pojedynczy przechodnie. Rzucił okiem na zegarek. Dzieciaki już spały. Helena też. Żadnego z nich nie widział dzisiaj przez cały dzień.
Przez cały czas był zajęty różnymi spotkaniami. Wszystko się w tej chwili układało. Od pewnego czasu. Firma się rozrastała, ale wraz z tym rosło obciążenie pracą. Wrócił do biura o godzinie szóstej i zastanawiał się, czy nie skończyć na dzisiaj i nie pojechać do domu. Choć raz zawieźć Selmę do klubu jeździeckiego. Zostać tam i popatrzeć, jak ćwiczy. Spędzić godzinkę z Heleną przed pójściem do łóżka. To było kuszące, wybrał jednak kompromis. Nie będzie sobie zawracał głowy papierami, które jego asystentka przed wyjściem położyła na jego biurku, ale za to przejrzy nowe maile. Zajmie to trochę ponad pół godziny. Pewnie nie zdąży na jazdę konną, ale przynajmniej będzie mógł spędzić godzinę z żoną.
Czterdzieści pięć minut później był gotów. Zadowolony z siebie zamierzał jeszcze przed wyjściem rzucić okiem na najnowsze wiadomości.
Tytuł na pierwszej stronie głosił wielkimi literami:
„MASOWY GRÓB W GÓRACH”.
W artykule poniżej nie było wielu informacji. Turyści w górach przypadkiem odkryli mogiłę. Kilka ciał od dawna znajdujących się w ziemi. Alexander przeszukał inne strony w internecie. Te same informacje, może w lekko zmienionej formie. Nigdzie nie znalazł innych faktów. Nic o tym, kim były ofiary ani ile ich było, ani jak długo tam leżały. Alexander odchylił się na oparcie fotela. Opuścił ramiona, które przedtem nieświadomie uniósł niemal na wysokość uszu. Odetchnął głęboko, próbował się odprężyć i jasno pomyśleć.
Znaleźli ich.
Czyż nie?
Tak, to na pewno byli oni. Ile masowych mogił mogło się znajdować w Jämtlandzie?
Przyniósł kawę. Teraz nie mógł jechać do domu. Pił kawę, stojąc przy oknie i spoglądając na Drottninggatan, a potem znów usiadł przy komputerze. Przez kolejną godzinę surfował w sieci, żeby sprawdzić, czy doniesienia będą aktualizowane, czy pojawią się jakieś szczegóły, ale nic takiego nie nastąpiło. Zakładał, że jutro napiszą więcej. Pozostawało pytanie, co powinien teraz zrobić. Poinformować? Prawdopodobnie też już wiedzieli. Ale jeśli on się nie odezwie, to będzie wyglądało, że się nie angażuje. Że jest niedbałym pracownikiem. Przejęcie inicjatywy będzie błędem, ale większym będzie niepodjęcie jej.
Wstał więc od biurka i znów podszedł do okna. Zaczęło padać. Nieliczni przechodnie przyśpieszali kroku, kulili się od wiatru. Alexander wyjął komórkę. Wybrał numer. Po trzecim sygnale uzyskał połączenie. W tle leciała jakaś muzyka.
– Tak?
Kobieta z drugiej strony nie powiedziała nic więcej. Alexander rozpoznał muzykę. Lykke Li. Possibility. W biurze często puszczali Lykke Li.
– Mówi Alexander. Söderling – dodał dla pewności. Od dawna z nią nie rozmawiał.
– Tak, wiem.
Podczas każdej innej rozmowy Alexander zapytałby teraz uprzejmie, co słychać i czy wszystko w porządku. Dotychczasowe krótkie odpowiedzi sugerowały, że coś takiego tutaj nie byłoby mile widziane. Więc przeszedł od razu do rzeczy.
– Widziałaś gazety?
– A co miałam tam widzieć?
– Odkryto masowy grób w Jämtlandzie.
– Nie, o tym nie wiedziałam.
– Piszą o tym w internecie.
– Aha.
Alexander stał w milczeniu, patrząc, jak krople deszczu spływają po szybie wąskimi dróżkami przypominającymi siatkę żył. Spodziewał się dodatkowych pytań, na przykład co pisały gazety, ale o nic nie zapytała.
– Możemy chyba założyć, że to oni – uściślił Alexander, prawdopodobnie zupełnie niepotrzebnie. No bo ile masowych grobów mogło się tam znajdować?
– Aha.
Tym razem też nie powiedziała nic więcej. Najwyraźniej kobieta, z którą się połączył, nie zamierzała przejmować inicjatywy. Nawet nie sprawiała wrażenia szczególnie zainteresowanej, jakby była nieobecna. Alexander pomyślał, że nawiązanie kontaktu jednak okazało się błędem.
– Spróbuję się dowiedzieć, czy policja wie, o kogo chodzi – ciągnął, żeby wykazać się inicjatywą.
– A jeśli wie?
– Nie sądzę, żeby istniała taka możliwość. Wszystko było bardzo… profesjonalne.
– I co zrobimy? – Kobieta w telefonie zawiesiła na chwilę głos. – Czy raczej, co ty zrobisz…
– Na razie nic.
– Nic?
– Tak chyba będzie najlepiej.
– To po co dzwonisz?
– Chciałem tylko… Myślałem, że powinnaś wiedzieć, że znaleźli ten grób.
– Chcę wiedzieć, czy mamy problem. A mamy problem?
– Nie – odparł Alexander.
– W takim razie nie chcę wiedzieć.
Znów cisza. Całkowita. Nawet Lykke Li ucichła. Rozmowa była skończona. Alexander odłożył telefon. Stał i patrzył pustym wzrokiem przez okno na ulicę w dole.
Czy mają problem?
Nie, jeszcze nie, ale Alexander był prawie pewien, że wkrótce będą mieli.
Zadzwonili w poniedziałek o wpół do ósmej rano. Torkel właśnie przyniósł sobie pierwszą tego dnia kawę. Poruszył myszką, żeby obudzić komputer ze stanu hibernacji, łyknął gorącej kawy i odebrał.
– Torkel Höglund.
Głos przedstawił się jako komendantka policji okręgowej w Jämtlandzie Hedvig Hedman. Torkel nie pamiętał nazwisk wszystkich komendantów, ale Hedvig Hedman niedawno została zgłoszona do rzecznika ministerstwa sprawiedliwości2 za wypowiedź o jednym ze swoich podwładnych. Rzecznik prawdopodobnie w ogóle nie zajął się tą sprawą, ale przynajmniej Torkel dzięki temu kojarzył nazwisko.
– W czym mogę ci pomóc? – zapytał i znów napił się kawy, siadając na krześle przy biurku.
Kilka minut później odłożył słuchawkę.
Znaleziono sześć ciał.
W górach.
Najwyraźniej długo tam leżały.
Hedvig Hedman na samym początku powiedziała, że znaleźli masowy grób. Torkel zastanawiał się, czy sześć ciał wystarczy, żeby można było tak to określać, ale cztery największe gazety tak o tym pisały, więc przyjął, że to było możliwe. Zresztą to nie miało znaczenia.
Było wystarczająco dużo ciał, żeby pojechali na północ.
Wstał i wyszedł z gabinetu. Christel, jego asystentka, jeszcze nie przyszła, więc zostawił jej kartkę z prośbą, żeby zaraz po przyjściu sprawdziła loty do Östersund i natychmiast przekazała mu informacje.
Potem znów usiadł przy biurku i dopił kawę pogrążony w myślach.
Powinien zebrać zespół.
Ale przedtem musiał rozważyć jeszcze dwie sprawy.
Pierwsza wiązała się z ewentualnym wyjazdem Vanji do Stanów na szkolenie w FBI. Przeszła dalej po pierwszych eliminacjach i teraz była jedną z ośmiu osób zakwalifikowanych do ostatniej rundy. Były trzy miejsca. Torkel był w stu procentach przekonany, że Vanja dostanie jedno z nich. Sam napisał jej najlepszą możliwą opinię. Musiał przyznać, że miał mieszane uczucia. Bardzo lubił Vanję, była fantastyczną policjantką, ważną osobą w jego zespole i naprawdę zasługiwała na wszelkie możliwości dalszego rozwoju i kariery. Ale to oznaczało, że ją straci. Miała wyjechać na trzy lata.
Trzy lata bez najlepszej śledczej.
Torkel już zaczął się rozglądać za czasowym zastępstwem lub kimś na stałe, w zależności od tego, czy Vanja zechciałaby wrócić do nich po powrocie ze Stanów, czy po szkoleniu wybrałaby inną drogę. Nie ogłaszał, że ma wakat. Częściowo dlatego, że istniała mikroskopijna szansa, że Vanja nie będzie jedną z trzech przyjętych osób, ale również dlatego, że chciał uniknąć długotrwałego procesu rekrutacyjnego, w wyniku którego w najgorszym razie będzie się musiał ustosunkować do setek aplikacji. Torkel zamierzał, z całym szacunkiem, ignorować takie okoliczności jak wysługa lat, kwalifikacje na papierze i pierwszeństwo zatrudnienia. Na pewno naruszał w ten sposób wiele zasad naboru pracowników, ale się tym nie przejmował.
Zespół do spraw zabójstw to był team.
Jego team.
Zamierzał wybrać tego, kto mu będzie pasował. W końcu ważniejsze było, kim się jest, niż czego się dotychczas dokonało. Tak, oczywiście trzeba było być świetnym policjantem, ale to nie wystarczało. Konieczne było coś jeszcze. Coś trudnego do określenia. Ten ktoś musiał do nich pasować. Torkel znał osobiście kilku doświadczonych policjantów, którzy przepracowali pięć, dziesięć albo więcej lat, i prawdopodobnie każdy z nich byłby fantastyczny w pracy śledczej, ale żadnego z nich nie brał pod uwagę. Poza tym większość stanowili mężczyźni, a on chciał zastąpić Vanję inną kobietą. Nie ze względu na parytety, nie istniały żadne zasady równouprawnienia, których musiałby przestrzegać, ale po prostu z doświadczenia wiedział, że mieszane zespoły funkcjonują najlepiej. Zdawał sobie sprawę, do czego to wszystko zmierza. Jego myśli ciągle wracały do aplikacji pewnej młodej kobiety, która właśnie zakończyła praktykę w Sigtunie.
Jennifer Holmgren.
Napisała do niego kilka tygodni temu. Sama z siebie. Wyjaśniła, że bardzo chciałaby pracować w zespole do spraw zabójstw i to uzasadniła, ale w liście było coś takiego, co od razu ujęło Torkela. Tchnęły z niego zaangażowanie i siła woli. Nie chodziło jej o wspinanie się po kolejnych szczeblach kariery, tylko o rozwój, postępy, pracę z najlepszymi, możliwość nauki od specjalistów.
Kiedy Vanja oznajmiła, że zamierza się starać o przyjęcie do Quantico, Torkel wezwał do siebie Jennifer na krótką rozmowę. Nie dlatego, że miał wątpliwości, czy akurat ona byłaby najlepszym zastępstwem, raczej z ciekawości.
Dziewczyna go nie rozczarowała. Była otwarta, energiczna i pełna zaangażowania. Torkel miał wrażenie, że musiała się opanowywać, żeby nie dać się ponieść entuzjazmowi, kiedy opowiadała, czym powinna być praca w policji i czym dla niej była. Przypominała mu Vanję, kiedy spotkał ją pierwszy raz, a to była najlepsza opinia, na jaką mogła liczyć. Przeciwko niej przemawiał oczywiście jej młody wiek i całkowity brak doświadczenia. Sam będzie musiał się z tym zmagać, jeśli zdecyduje się ją wypróbować. Ale można było też spojrzeć na to z drugiej strony i stwierdzić, że udało jej się uniknąć rutynowego myślenia według utartych schematów, że nie będzie się sprzeciwiać nowym pomysłom, mówiąc „ale przecież zawsze robiliśmy to tak”. Była otwarta i elastyczna.
Vanja miała dostać odpowiedź za tydzień i wyjechać w listopadzie. Nie zaszkodziłoby już teraz wprowadzić kogoś w zastępstwie.
Torkel postanowił zadzwonić do Sigtuny i sprawdzić, czy uda mu się wyciągnąć Jennifer.
Drugą sprawą wymagającą przemyślenia była kandydatura Sebastiana.
Sebastiana Bergmana.
Beznadziejny, ale wybitny.
Przy dwóch ostatnich śledztwach udało mu się wkraść do zespołu. Właściwie nikt go tu nie chciał, ale w obydwu przypadkach okazał się przydatny. Co do tego nie było wątpliwości. Zwłaszcza w ostatniej sprawie.
Uratował Vanji życie.
Jednocześnie jego obecność stanowiła źródło konfliktów, które naprawdę nie były zespołowi potrzebne. Śledztwo w sprawie morderstwa zawsze było wyczerpujące, a z Sebastianem w nieunikniony sposób robiło się jeszcze trudniejsze niż zwykle. Z powodu swojej arogancji, egoizmu i całkowitego braku zainteresowania otoczeniem nieustannie był źródłem napięć. Był jak czarna dziura, która wysysała energię ze wszystkich i rozwalała zespół od środka.
Wybitny i konfliktowy.
Za i przeciw.
Czy powinien znów zaangażować Sebastiana?
Decyzje, decyzje.
Gdyby nie fakt, że ostatnio nawet Vanja zaakceptowała Sebastiana, Torkel wcale nie brałby go pod uwagę. Ale kiedy niedawno z nią rozmawiał, wręcz sprawiała wrażenie, jakby nie mogła się doczekać, żeby znów pracować z Sebastianem. Billy go lubił. Torkel w głębi duszy też, choć czasem do szału doprowadzało go to, że jego dawny przyjaciel tak bardzo komplikuje każdą sytuację. Ursula miała dar koncentrowania się na rzeczach istotnych i nie dawała się sprowokować. Bardziej irytował ją fakt, że była stawiana przed faktem dokonanym i nie brała udziału w procesie decyzyjnym. Gdyby tylko wytłumaczył, co zamierza i dlaczego, wtedy Ursula nie protestowałaby przeciwko jego decyzji.
Sprawa sześciu zakopanych ciał nie domagała się na pierwszy rzut oka kompetencji Sebastiana Bergmana.
Ale oznaczała seryjnego albo masowego mordercę, a nikt w Szwecji nie wiedział o nich więcej niż Sebastian.
Decyzje, decyzje.
Torkel się zdecydował.
Najpierw Sigtuna. Potem zejdzie piętro niżej do Ursuli, żeby poczuła się uwzględniona. Potem Vanja, Billy, a na końcu Sebastian.
Tak będzie.
Wyciągnął rękę po telefon.
– Musisz się wyprowadzić.
Sebastian wcisnął nóż do smarowania w margarynę leżącą na stole i zwrócił się do Ellinor, która właśnie wkładała kubek do zmywarki. Zwlekał z poinformowaniem jej o swojej decyzji. Weekend miała wolny, a Sebastian w żadnym razie nie miał ochoty na czterdzieści osiem godzin naładowanych emocjami dyskusji, wyrzutów, łez i złości, które mogły się skończyć tym, że musiałby własnoręcznie wyrzucić ją za drzwi. Teraz wybierała się do pracy, a była bardzo obowiązkowa. Nie było szans, żeby została w domu, nie uprzedziwszy o tym pracodawcy. O ile dotarłoby do niej to, co by powiedział. Co wcale nie było takie pewne.
– Zabawny jesteś – powiedziała, nawet na niego nie patrząc, przez co tylko potwierdziła jego obawy.
Ellinor zamknęła zmywarkę, wyprostowała się i spojrzała na niego z uśmieszkiem rozbawienia na ustach.
– Ależ mój biedaku, jak ty byś sobie beze mnie poradził?
– Poradziłbym sobie znakomicie – odparł Sebastian, nie okazując narastającej irytacji. Nienawidził, kiedy mówiła do niego jak do dziecka.
– Naprawdę jesteś zabawny – stwierdziła znowu, podeszła do stołu i dłonią szybko pogładziła go po policzku. – Musisz się ogolić, drapiesz – uśmiechnęła się, potem lekko pocałowała go w usta. – Do wieczora.
Wyszła z kuchni, potem Sebastian słyszał ją w łazience. Znajome dźwięki mycia zębów. Westchnął ciężko. Poszło tak samo jak zawsze. Co on sobie wyobrażał? Każda rozmowa z Ellinor, która nie dotyczyła codziennych, banalnych spraw, zawsze wracała do punktu wyjścia. Ona go nie słuchała. Nie słyszała tego, co naprawdę do niej mówił. Wszystko interpretowała po swojemu. Jeśli czegoś nie dało się nagiąć, po prostu puszczała to mimo uszu. Tak jak teraz.
Musisz się wyprowadzić.
Tu nie było miejsca na interpretacje. To było jasne. To był fakt.
Ale fakty nie były czymś określonym i rzeczywistym w świecie Ellinor. Mogła je kształtować wedle własnego widzimisię. Zbyt wiele razy jej na to pozwalał, ale teraz koniec. Tym razem będzie musiała go posłuchać. Dał upust złości i irytacji, wstał od stołu i podszedł do drzwi łazienki. Otworzył je – Ellinor nigdy się nie zamykała – i stanął w progu. Spojrzała na niego w lustrze.
– Nie chcesz wiedzieć, gdzie byłem w czwartek w nocy?
Ellinor dalej szorowała zęby, ale jej oczy w lustrze patrzyły na niego wymownie.
Nie, nie chciała.
– Nie chcesz wiedzieć, dlaczego nie wróciłem do domu?
Wypluła pianę do umywalki, odstawiła szczoteczkę do kubka na półce i wytarła się w pasiasty ręcznik frotté, który przyniosła z pracy.
– Na pewno miałeś swoje powody – powiedziała, przeciskając się obok Sebastiana do przedpokoju.
– Właśnie, ten powód ma na imię Gunilla, ma czterdzieści siedem lat i jest pielęgniarką.
– Nie wierzę ci.
– Dlaczego?
– Bo ty nigdy byś mi czegoś takiego nie zrobił.
– Ależ tak, zrobiłbym.
Ellinor potrząsała głową, wkładając równocześnie płaszcz.
– Nie, nie zrobiłbyś. Bo to by znaczyło, że chcesz mnie zranić, a dlaczego miałbyś tego chcieć?
Sebastian przyglądał się jej, kiedy schylała się, żeby włożyć kozaki, szybkimi, niecierpliwymi ruchami. Skóra wyśliznęła jej się z dłoni. Musiała zacząć jeszcze raz, jeszcze bardziej niezgrabnie. Jakby walczyła, żeby nie stracić nad sobą kontroli. Sebastian poczuł, jak jego złość słabnie i zamiast niej zaczyna się pojawiać coś w rodzaju współczucia. Musiał to zwalczyć. Teraz trzeba było okazać zdecydowanie. A mimo to ku swojemu zdziwieniu usłyszał, że mówi trochę łagodniejszym tonem.
– Nie chciałem tego. Chcę tylko, żebyś zrozumiała, że nie możesz tu dłużej mieszkać.
– Dlaczego nie?
– To była pomyłka, nie powinnaś się tu nigdy wprowadzać. To moja wina, ale czułem coś w rodzaju… sam nie wiem, wyrzutów sumienia. Przez chwilę może nawet mi się wydawało, że tego chcę, ale już tak nie jest.
Pierwszy raz, odkąd weszła do przedpokoju, podniosła wzrok i spojrzała mu prosto w oczy.