Serce pełne kwiatów. Flowerheart - Bakewell Catherine - ebook

Serce pełne kwiatów. Flowerheart ebook

Bakewell Catherine

2,0
42,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Moc, której nie umie kontrolować.

Klątwa, której nie potrafi cofnąć.

Chłopak, o którym nie może zapomnieć.

Magia Clary zawsze była nieokiełznana. Ale nigdy dotąd nie była niebezpieczna. Aż do chwili, gdy jej dotyk powoduje, że w ciele jej ojca rozkwitają trujące kwiaty.

Jedynym sposobem na wyleczenie go, jest rzucenie niezwykle trudnego zaklęcia, które wymaga doskonałej kontroli. A jedyna osoba, która może jej pomóc to jej były najlepszy przyjaciel, Xavier, który wyrósł ze słodkiego, nieśmiałego dziecka na tajemniczego i zdystansowanego chłopaka.

Xavier w zamian za pomoc żąda straszliwej ceny. Wie, że Clara poświęci wszystko, by ocalić ojca. Kiedy stara się odnaleźć w Xavierze chłopca, którego kiedyś kochała, odkrywa, że ich układ to tylko jeden z jego mrocznych sekretów. A gdy szuka prawdy, znajduje źródło strasznej ciemności, która zawładnęła królestwem — ciemności, którą tylko magia Clary jest w stanie powstrzymać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 308

Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lucja_a

Z braku laku…

Książka miała ogromny potencjał, bo pomysł na fabułę jest naprawdę ciekawy, ale niestety został on zmarnowany. Bohaterowie są „płascy”, niezbyt do polubienia. No i w sumie okazuje się, że cała książka jest trochę o niczym. Plusem jest to, że szybko się czytało
00

Popularność




TYTUŁ ORYGINAŁU:

Flowerheart

Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik

Wydawczyni: Maria Mazurowska

Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz

Korekta: Małgorzata Denys

Projekt okładki: Catherine Lee

Opracowanie graficzne okładki: Ewa Popławska, Łukasz Werpachowski

Ilustracja na okładce: © 2023 by Yejin Park

DTP: pagegraph.pl

Copyright © 2023 by Catherine Bakewell

All rights reserved.

Copyright © 2024 for the Polish edition by Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Myśliwy, 2024

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie I

Białystok 2024

ISBN 978-83-8371-245-1

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

Rozdział pierwszy

Mieczyki na odwagę. Białe goździki na szczęście. Ciemierniki na spokój.

Choć wypełniłam salonik kwiatami i otuliłam się ich słodkim zapachem, nie mogłam zapomnieć ostrzeżenia Rady.

„Panno Claro Danielle Lucas, przedstawiciele Wielce Szanownej Rady Magii złożą Pani wizytę dziś o dziesiątej”.

Moje serce biło w rytm zegara, który odmierzał kolejne minuty.

Otworzyłam szeroko okna, by wpuścić do wnętrza rozkosznie letnie powietrze. Magia szumiała we mnie zachwycająco, kiedy stałam w promieniach słońca. Przez chwilę czułam spokój, po czym rozległ się szept: Rada nie będzie miała pożytku z takiej czarodziejki jak ty.

Zacisnęłam dłonie na materiale błękitnej sukienki. Bolało, kiedy moja magia ze mnie szydziła, ale obawiałam się, że tym razem ma rację. Nie mogłam przestać myśleć o innych zbliżonych do mnie wiekiem czarodziejkach, które wybierały białe suknie i mierzyły długie rękawiczki, przygotowując się do ceremonii powołania i balu. Nareszcie stawały u progu kariery, której poświęciły całe swoje życie.

Myślałam też o Xavierze Morwynie. Mój najlepszy przyjaciel z dzieciństwa został powołany rok przed czasem. Prowadził sklep z rodzicami. Pomagał ludziom, czynił cuda. Z nas dwojga to on ziścił marzenia, które oboje żywiliśmy.

Zastanawiałam się, czy o mnie myślał. Czy wiedział, jakim jestem rozczarowaniem.

Zaskrzypiały kuchenne drzwi, na progu pojawił się tata, trzymał w rękach tacę z trzema imbryczkami i zbieraniną niepasujących do siebie filiżanek. Jego niebieskie oczy pałały nadzieją, ogniem, który nigdy w nim nie wygasał, niezależnie od tego, ile razy zawiodłam.

– Nie ma powodów do zdenerwowania. – Odstawił tacę na niski, wytarty stolik i utorował sobie drogę przez labirynt krzeseł (stały tu wszystkie, jakie posiadaliśmy, nie wiedzieliśmy bowiem, ilu członków Rady się spodziewać), by położyć dłonie na bufiastych rękawkach mojej sukienki. – Jesteś najbardziej utalentowaną młodą czarodziejką, jaką znam – dodał. – Na pewno to docenią.

Jego wiara we mnie była urocza i podnosząca na duchu, ale dzisiaj akurat przypominała mi raczej miseczkę cukru dosypaną do herbaty.

– Rada nie słynie ze składania wizyt domowych, by przynosić dobre wieści, tato – odparłam. Magia naprężyła moje mięśnie, przyspieszyła bicie serca i szeptała nieustępliwie: Porażka, porażka, porażka.

Przywoływała wspomnienia, zaprószała iskry wstydu w mojej piersi. Ten dzień, kiedy podpaliłam zasłony Madam Carvalho. Wybuch śmiechu, od którego pomiędzy deskami podłogowymi Mistrza Pierre’a wyrosły konwalie. Moja magia czerpała moc z mojego niepokoju i potęgowała go, aż rozbił wszystkie butelki z miksturami Madam Ben Ammar.

Za plecami taty coś zagrzechotało i zabrzęczało niczym osobliwy instrument. Jeden z imbryczków zaczął się kołysać na boki, jego zawartość prawie się wylała. Zrobiłam gniewną minę, podeszłam do stolika i mocno docisnęłam bladoróżową pokrywkę. Czasami moja magia mnie przerażała, czasami po prostu wkurzała.

Proszę, zachowuj się.

Rozległo się delikatne pukanie do drzwi.

Warkocz owinął mi się wokół szyi, kiedy okręciłam się na pięcie, by zmierzyć tatę zaniepokojonym wzrokiem.

– Zostaniesz z nami?

Zmarszczył piegowate czoło.

– Skarbie, nie jestem przecież magicznym…

– Proszę – jęknęłam jak marudne dziecko.

Pokiwał głową i podszedł, by wziąć mnie za rękę.

Kiedy odwróciłam się do drzwi, magia wbiła szpony w moje serce. Ze wszystkich sił próbowałam być odważna. Wystarczyłaby odrobina strachu, by na oczach Rady moja magia rozpętała chaos w naszej małej chatce. Wypaczyłaby drzwi w odcieniu jaskrów. Wzbiłaby chmury kwiatowego pyłu w powietrze. Roztrzaskałaby okna.

Nie mogłam na to pozwolić.

Wzięłam głęboki oddech i położyłam dłoń na gałce… ale drzwi same się otworzyły.

W miejsce trawnika wyrosła spowita półmrokiem komnata o marmurowych podłogach i sufitach. Kilka kroków ode mnie stanęła czarodziejka odziana w tradycyjną czerń ze złotą spinką, która oznaczała przynależność do Rady. Moje barki zesztywniały pod wpływem jej zimnego spojrzenia. Dobrze znałam wyraz tych niebieskich oczu… i treść wykładów, które płynęły z tych ust.

– Panno Lucas – powitała mnie Madam Albright, moja pierwsza nauczycielka.

Skrzywiłam się w duchu i pochyliłam głowę.

– Miło panią znów widzieć, Wasza Wspaniałość.

Prychnęła lekko i otrzepała przód czarnej jedwabnej sukni, jakbym ją czymś skaziła. Tata pospiesznie zaproponował jej nasz „najlepszy” (bo jedyny) fotel.

Następnie próg przekroczył czarodziej w jedwabnym cylindrze.

– Panno Lucas – przedstawił się – jestem Mistrz O’Brian.

Dygnęłam. Magia obijała się o mój mostek.

– Witam, Wasza Wspaniałość.

Zaprosiłam go dalej, a tata od razu rzucił się ściskać mu rękę i szukać krzesła.

Do pokoju wszedł kolejny czarodziej, potem czarodziejka i jeszcze jedna, aż zebrało się ich ośmioro. Wszyscy mieli na sobie surowe czarne stroje. Dygałam i witałam się, a tata pobiegł do kuchni po stołek.

Objęłam wzrokiem całą magiczną grupę – wyglądała jak stado kruków – i zakręciło mi się w głowie. Jaki wyrok przyszli ogłosić?

Mogłam tylko zaciskać dłonie na klamce i chwytać się kurczowo pierwszych lekcji na temat tego, jak uspokoić moją magię. „Skoncentruj się na oddechu”, mawiali moi nauczyciele.

Wzięłam głęboki wdech i zaczęłam zamykać drzwi…

W szczelinie pojawił się lśniący czarny but.

– Przepraszam – rozległ się głos młodego mężczyzny. Znajomy głos.

Zmarszczyłam brwi i się cofnęłam.

Moje myśli rozpierzchły się niczym liście na wietrze.

Xavier Morwyn.

W dzieciństwie uważałam go za miłego dla oka, lecz teraz, ku własnemu przerażeniu, odkryłam, że stał się bardzo przystojny. Był też wyższy – kiedyś patrzyliśmy sobie w oczy i prześcigaliśmy się w tym, kto zdoła dłużej nie mrugnąć. Teraz jego kapelusz niemal muskał nadproże. Włosy, dawniej krótko przycięte, teraz opadały na sztywny biały kołnierzyk koszuli. Xavier był bledszy, niż zapamiętałam, miał ciemne sińce pod brązowymi oczami, jakby od wielu, wielu nocy nie spał.

Powoli zdjął cylinder z ciemnej głowy i przycisnął go do serca.

– Witaj – powiedział cicho.

Gdybyśmy byli dziećmi, uściskalibyśmy się ze śmiechem i podjęlibyśmy wątek rozmowy tam, gdzie ją przerwaliśmy.

Może zrobilibyśmy to nawet teraz, gdyby zadał sobie trud odpisania na moje listy. Gdyby nie ignorował mnie przez pięć długich lat.

Że też wybrał akurat ten dzień na wizytę.

– A ty co tu robisz? – zapytałam.

Na jego blade policzki wypłynął rumieniec, który dotarł aż do uszu.

– Och, hm, zwołano zebranie wszystkich członków Rady w tym okręgu. – Wskazał palcem złote słońce wpięte w czarny fular.

Poczułam ukłucie zazdrości. Byliśmy prawie w tym samym wieku. Niewiele się od siebie różniliśmy, ja powinnam praktykować magię, a tymczasem to on zjawił się tutaj w towarzystwie innych magicznych osób, by być świadkiem mojej porażki.

Dygnęłam przed nim sztywno.

– Witam, Wasza Wspaniałość.

Zrobił grymas i otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale się rozmyślił. Tylko skinął głową, przekroczył próg i odwiesił kapelusz obok innych. Zamknęłam za nim drzwi, a kiedy się odwróciłam, okazało się, że Xavier nadal stoi w korytarzu.

– Tata znajdzie ci miejsce – powiedziałam. Z tyłu głowy znów usłyszałam szept mojej magii, jej siła rosła, ilekroć mój wzrok biegł do Xaviera.

Zapomniałam, jakie miał piękne oczy.

– Panno Lucas?

Jego głos był ciepły i łagodny niczym wiosenna bryza, szpecił go tylko chłód oficjalnych słów, którymi się do mnie zwrócił. Zawsze byłam dla niego Clarą, w pierwszych listach nazywał mnie nawet „swoją Clarą”.

Nieśmiało wskazał na moje włosy.

– Ma pani trochę… kwiatów.

Podniosłam dłonie do kędzierzawego jaskraworudego warkocza, w którym wyrosły duże różowe kamelie.

Niemal co wieczór tata czytał mi starą książkę, która należała do mojej matki: Atlas botaniczny Waverly. Nie było tam żadnych historii, tylko ryciny roślin z ich nazwami, pochodzeniem, sposobami hodowli i symboliką. Po latach lektury rytm ukrytych w kwiatach znaczeń wyrył się w mojej pamięci.

Różowe kamelie – niemalże słyszałam jego słodki głos. – Na stałość w uczuciach.

Roześmiałam się, siląc się na spokój, a w duchu szukałam jakiejkolwiek wymówki, która pomogłaby mi zachować choć odrobinę godności.

– Och! Och tak, celowo je wyhodowałam. Uznałam, że będą ładnie wyglądać.

Xavier zacisnął usta i wbił wzrok w podłogę.

– Wyglądają, panno Lucas. Bardzo ładnie. Te kwiaty. To…

– Mistrzu Morwyn?

Xavier podskoczył, słysząc tytuł. Tak nazywano jego ojca. Jakie to dziwne, że jego rodzice nie przyszli z nim, przecież również byli członkami Rady okręgu.

Mistrz O’Brian spojrzał na nas spod zmarszczonych brwi.

– Znacie się?

Xavier gorączkowo pokręcił głową. Rana w moim sercu zabolała i pogłębiła się.

– Cóż, jako dzieci, ekhm, przyjaźniliśmy się, ale od wielu lat ze sobą nie rozmawialiśmy. Zapewniam, że to nie będzie problem.

Chciałam krzyknąć, że to z jego winy od tak dawna nie rozmawialiśmy i że to z pewnością jest problem, ale magia płonęła pod moją skórą, a toczone szeptem rozmowy członków Rady przypominały, że są ważniejsze sprawy.

Xavier raz jeszcze mi się ukłonił, po czym wszedł do saloniku. Zanim stanęłam przed obliczem Rady, wyrwałam kamelie z włosów i rzuciłam je na podłogę.

Tata powitał Xaviera z zachwytem i tak mocno klepnął go w plecy, że młody czarodziej aż się wzdrygnął. Przez chwilę się sprzeczali, czy tata powinien oddać swoje krzesło Xavierowi, czy może należałoby zaproponować je mnie, ale w końcu Xavier oparł się o ścianę, jakby w takim samym stopniu co ja nie przynależał do grupy wspaniałych magików.

Zapytałam, kto ma ochotę na herbatę. Wszyscy poza Xavierem, który wziął ode mnie duży bezkształtny kubek z nieśmiałym „dziękuję”, pokręcili przecząco głowami.

– Doceniamy pani gościnność, panno Lucas – oświadczył Mistrz O’Brian, kiedy odstawiłam tacę na stolik – ale lepiej będzie chyba dla nas wszystkich, jeśli przejdziemy od razu do rzeczy.

– Czy postanowiliście powołać Clarę? – zapytał tata pogodnie.

Żar uderzył na moje policzki, pożałowałam przelotnie, że poprosiłam, by wziął udział w tak poważnym spotkaniu.

– Nie, proszę pana – odparła Madam Albright. – Wręcz przeciwnie, Rada ma poważne wątpliwości, czy panna Lucas w ogóle powinna otrzymać powołanie.

Przeszedł mnie dreszcz.

– Madam… Madam Ben Ammar ma chyba inne zdanie – wtrąciłam. Moja ulubiona nauczycielka musiała zrezygnować z funkcji mojej mentorki, ale przynajmniej mnie nie skreśliła. Po naszym rozstaniu napisała do mnie nawet i potwierdziła swoją wiarę we mnie. – G-gdzie ona jest? Podejrzewam, że chciałaby wziąć udział w tak ważnym spotkaniu…

– Madam Ben Ammar prowadzi obecnie dochodzenie w imię bezpieczeństwa publicznego. – Mistrz O’Brian podniósł rękę. – Przekazała radzie swoją opinię. Faktem jest jednak, panno Lucas, że nie widzieliśmy dotąd takiej magiczki jak pani. Czarodziejki, która nie panuje nad własną magią.

– Czasami mnie słucha – zaprotestowałam, miętosząc w dłoniach materiał bladoniebieskiej spódnicy. – Uwarzyłam kilka eliksirów. Na przeziębienie, ból gardła, bóle stawów…

– Twój temperament spalił mi kuchnię – wtrąciła Madam Albright.

Poczułam ciepło rumieńca na policzkach.

– To było lata temu.

Mistrz O’Brian westchnął.

– Dysponujemy obszernym katalogiem… wybryków twojej magii. Wynika z niego, że problem się utrzymuje.

Wszyscy w pokoju mierzyli mnie znaczącymi spojrzeniami, które paliły moją skórę. Co gorsza, nawet kiedy spojrzałam w oczy Xaviera, chłopca, który powinien dodawać mi otuchy, zauważyłam malującą się w nich litość.

– Postanowiliśmy przedstawić ci twoje opcje – kontynuował Mistrz O’Brian.

W zalanym słonecznym blaskiem saloniku zapadła ponura cisza.

– Opcje… dalszej nauki, jak rozumiem? – zapytał tata.

Mistrz O’Brian nie odpowiedział.

Było mi coraz zimniej.

Dostaniesz to, na co zasłużyłaś, wyszeptała moja magia. Jesteś taka sama jak twoja matka.

– Proszę kontynuować, mistrzu – zachęciłam go głośno, próbując zagłuszyć swoją magię i odepchnąć od siebie wszelkie ślady po kobiecie, która wydała mnie na świat.

Mistrz O’Brian spojrzał na innych członków Rady.

– Pierwsza opcja to zaklęcie wiążące…

– Nie.

Podniosłam głowę i otworzyłam usta ze zdziwienia, słysząc, że Xavier ośmielił się wtrącić.

– To by tylko osłabiło jej magię – wyjaśnił Mistrz O’Brian.

– Owszem, ale nie bez kosztów – podkreślił Xavier. Nasze oczy się spotkały, jego okolone brązowymi tęczówkami źrenice rozszerzyły się z desperacji. Moje serce zgubiło rytm, a ja niemal je za to znienawidziłam. – Rzucanie zaklęć byłoby w takiej sytuacji bardzo bolesne. – Spojrzał na Mistrza O’Briana błagalnie. – Proszę, Wasza Wspaniałość, to zaklęcie zarezerwowane dla przestępców. Panna Lucas niczym sobie na to nie zasłużyła.

Wyobraziłam sobie, że moja magia jest słabsza, posłuszna, opanowana, a ja czuję obezwładniający ból, nawet kiedy warzę skromną miksturę. W tej sytuacji nie mogłabym leczyć… Na samą myśl, że Rada karze mnie takim zaklęciem, zaklęciem przeznaczonym dla przestępców, zrobiło mi się słabo.

– A… jest jakaś inna opcja, Wasza Wspaniałość? – zapytałam.

Odpowiedział mi srebrnowłosy czarodziej.

– Możemy zneutralizować twoją magię.

Stojący pod ścianą Xavier zbladł jeszcze bardziej, jakby się miał zaraz pochorować.

Serce głośno waliło mi w piersi.

– Zneutralizować? – powtórzyłam.

Mistrz O’Brian pokiwał głową.

– Usunąć, panno Lucas.

Usunąć. Przycisnęłam dłoń do żeber, pod którymi buzowała moja magia, wyobraziłam sobie, że wyrywają ją ze mnie, wydzierają mi serce.

– Nie… nie możecie tego zrobić – wyszeptałam.

– To może być najlepsze rozwiązanie – odparł Mistrz O’Brian.

Madam Albright gniewnie pokiwała głową.

– Obawiamy się, że twoja magia może wyrządzić komuś krzywdę. Poza tym jest jeszcze kwestia twojej matki. Gdyby postanowiła wykorzystać twoją moc do swoich celów…

– Jej matka odeszła, zanim Clara zdążyła ją zapamiętać! – wtrącił tata.

Matka. To słowo. Jaskrawe i niszczące jak błyskawica. Moja magia zwinęła się ciasno niczym sprężyna i nagle rozległo się głośne pyknięcie. Bladoróżowy imbryk eksplodował, porcelana poszła w drzazgi. Gorąca herbata prawie poparzyła Madam Albright, a ona z krzykiem zerwała się z fotela i zmierzyła gniewnym spojrzeniem najpierw plamę, a potem mnie.

Podbiegłam do stolika, by wytrzeć herbatę fartuszkiem.

– Proszę o wybaczenie. Nie chciałam…

– Właśnie takiego zachowania się obawiamy! – syknęła Madam Albright. Spojrzała na Mistrza O’Briana spod ściągniętych brwi. – Jest już prawie pełnoletnia, na niebiosa, i w ogóle nad sobą nie panuje!

– Rozbity imbryk to nie to samo co trucizny i nielegalne eliksiry – zauważył tata.

Ręce mi się trzęsły, kiedy delikatnie odkładałam odłamki porcelany na drewnianą tacę. Gorzała we mnie nienawiść. Matka. Pierścień. Trochę książek. Mnóstwo plotek. Pudełko na naszym progu w dniu moich szesnastych urodzin… Wyrzuciłam je, kiedy tylko je znalazłam.

Ta przeklęta magia, którą mi przekazała.

„Skoncentruj się na oddechu”. Ta fraza coraz bardziej przypominała błaganie.

– Altheo – oświadczył Mistrz O’Brian spokojnie – nie możemy porównywać młodej panny Lucas do przestępczyni ani utożsamiać jej z matką. – Wyciągnął rękę ku tacie w kojącym geście. – Nie sugerujemy tych rozwiązań po to, aby ukarać Clarę. Obawiamy się, że jej magia może wyrządzić komuś krzywdę. A nawet gorzej.

Nigdy bym do tego nie dopuściła. Może byłam za słaba, aby kontrolować swoją magię, ale nigdy bym nie pozwoliła, aby kogoś ona skrzywdziła.

– Musi być jakiś inny sposób – powiedziałam. – Z-znajdę sposób, aby ją wytrenować. – Wzięłam drżący, uspokajający oddech. – Proszę tylko o czas. G-gdyby wszystko szło zgodnie z planem, przygotowywałabym się do powołania w letnie przesilenie. Może do tego czasu coś się zmieni.

Xavier mi się przyglądał. Miałam ochotę błagać, by przemówił, by mi pomógł, by zdradził, czy myślał o mnie w ogóle przez tych pięć lat.

Czarodziejki i czarodzieje wokół mnie wymieniali spojrzenia. Niektórzy szeptali do siebie zbyt cicho, bym mogła ich usłyszeć. Uważali, że jestem zepsuta, nieokiełznana. Nie lepsza niż matka, której nigdy nie znałam.

Rada musiała się dowiedzieć, że nie jestem taka jak ona.

– Od zawsze marzyłam, by zostać uzdrowicielką. Kiedy byłam mała, widziałam, jak Morwynowie ratują ludzkie życie. – Pamiętałam to wyraźnie, ukryliśmy się za kanapą w salonie i obserwowaliśmy, jak rodzice Xaviera dokonują cudu. Mężczyzna nie mógł oddychać, wargi mu zsiniały, jego żona szlochała. Xavier z całej siły ściskał moją dłoń. – Madam i Mistrz Morwyn współdziałali – wspominałam. – Dzięki eliksirom i zaklęciom ocalili człowieka przed pewną śmiercią. Radość, która potem zapanowała… Wtedy zrozumiałam, że chcę robić coś równie ważnego. Równie potężnego. Pragnę tylko pomagać ludziom.

Zamknęłam oczy, odsuwając od siebie cały świat, Radę i myśl, że moja magia się zemści, jeśli choćby mrugnę w niewłaściwy sposób.

W pokoju panowała posępna cisza.

– Przykro mi, panno Lucas – oświadczył Mistrz O’Brian. – Musi pani podjąć decyzję.

Żółć wzbierała mi w gardle. Mogłam wybierać pomiędzy dwiema truciznami. Między życiem wyzutym z wszelkiej magii a życiem, w którym ten mój szalony dar będzie wywoływać cierpienie, ilekroć rzucę zaklęcie.

Pomyślałam o matce, która sprzeciwiła się Radzie, uciekła przed nią, sama wytyczyła sobie zuchwałą ścieżkę. Nie byłam taka jak ona. Chciałam pomagać ludziom. Leczyć.

Niezależnie od kosztów.

Skinęłam głową, robiąc drżący wydech.

– Wybieram zaklęcie wiążące.

Tata chwycił mnie za rękę.

– Claro, nie rób tego!

– Jestem temu stanowczo przeciwny! – Xavier próbował przekrzyczeć pomruki Rady.

– Wolałby mnie pan widzieć całkowicie pozbawioną mocy, Mistrzu Morwyn? – Posłałam mu gniewne spojrzenie i mocno zacisnęłam dłonie, aby utrzymać parzącą magię na wodzy. – Skoro mam wybierać pomiędzy bólem a życiem bez magii, wybieram ból.

– To nie jest twoja decyzja, Morwyn – dodał srebrnowłosy czarodziej. Pokiwał na mnie głową. – Ona myśli, że wytrzyma.

Im dłużej trwała dyskusja o zaklęciu wiążącym, tym bardziej narastały wątpliwości.

Xavier podszedł bliżej nas, odstawił kubek z herbatą i przycisnął dłoń do serca, stając naprzeciw Mistrza O’Briana.

– Mistrzu, musi być inna opcja…

– Proszę uważać na słowa, Mistrzu Morwyn. Jak na razie był pan dość niefrasobliwy w swoich działaniach na łonie Rady – mruknęła Madam Albright kwaśno.

Xavier się wzdrygnął.

Mistrz O’Brian położył dłoń na jego ramieniu, jakby to Xavier właśnie otrzymał złą wiadomość.

– Uszanujemy decyzję panny Lucas. – Odwrócił się do mnie z uśmiechem. – Naprawdę pragniesz uzdrawiać, niezależnie od konsekwencji. Jesteś bardzo dzielna, młoda damo.

Dygnęłam przed nim lekko. Magia ryczała w moim wnętrzu.

– Kiedy rzucicie zaklęcie? – zapytał tata.

– Jest potężne. Będzie trzeba więcej członków Rady. Na jutro wieczór powinniśmy być gotowi.

Moje serce zamarło.

– Jutro?

– Tak. – Mistrz O’Brian ściągnął kapelusz z wieszaka i nasadził go sobie na głowę. – A w międzyczasie postaram się znaleźć ci nauczyciela, który dokończy twoje szkolenie, kiedy już spętamy twoją magię.

Wyobraziłam sobie, jak magia kisi się we mnie, wściekła i zjadliwa, jak nienawidzi mnie za to, że ją umniejszyłam. Każdy paroksyzm bólu podczas rzucania zaklęcia będzie jej aktem zemsty. Modliłam się, by było warto.

Gdybym potrafiła zebrać myśli, podziękowałabym Mistrzowi O’Brianowi za gotowość podjęcia wysiłku znalezienia mi nauczyciela. Pożegnałabym się i dygnęłabym. A ja tylko stałam jak oniemiała.

Mistrz O’Brian stanął na czele czarodziejskiego pochodu do drzwi. Otworzył je, a za nimi znów pojawiła się marmurowa komnata Rady. Czarodziejki i czarodzieje wyszli, niektórzy życzyli nam wszystkiego dobrego.

Pochód zamykał Xavier. Przystanął w progu, skubiąc brzeg kapelusza bladymi palcami. Spojrzał na mnie. Stał tak blisko, że poczułam się jak poprzedniego dnia, kiedy odwiedziłam swoją dawną szkołę. Była w tym czułość, ale podszyta smutkiem, obezwładniającym wrażeniem, że to już nie jest moje miejsce.

– Bardzo mi przykro – powiedział łagodnym tonem. Zerknął na drzwi prowadzące do komnat Rady. – M-muszę iść. Ale chciałbym znów się z panią zobaczyć, panno Lucas. W bardziej sprzyjających okolicznościach.

– Chodźmy, Mistrzu Morwyn! – zawołała Madam Albright.

Xavier aż podskoczył, słysząc swój tytuł, po czym wyciągnął do mnie rękę. Z wahaniem podałam mu swoją, walczyły we mnie gniew, konsternacja, smutek i zachwyt.

Złożył na mojej skórze najlżejszy z pocałunków. Robił tak jako chłopiec, naśladował sztywne maniery swojego ojca czarodzieja.

– Do widzenia, Claro – szepnął, a zanim się otrząsnęłam, zanim zdołałam zapytać, dlaczego sprzeciwił się decyzji Rady, dlaczego przestał do mnie pisać, dlaczego zachowywał się tak, jakby nigdy mu na mnie nie zależało, przestąpił przez próg i zamknął za sobą drzwi.

Rozdział drugi

Kiedy otworzyłam drzwi, komnaty Rady już za nimi nie było. Został tylko kolorowy ogród, o który dbał tata, i dąb, na który wspinałam się jako dziecko. Jakby Rada, to spotkanie… Xavier… były tylko snem.

Wiedziałam jednak, że to nie sen i że lada dzień moja magia zostanie mocno, boleśnie skrępowana.

Wybiegłam z domu, skryłam się pod gałęziami dębu. Zacisnęłam mocno powieki, uniosłam wnętrza dłoni do słońca i odetchnęłam zapachem lata: kwiatami, rosą i ziemią.

Niektórzy wierzyli, że źródłem magii jest słońce, które zalewa świat i budzi go do życia. To dlatego nasza magia tak pięknie splatała się z naturą. Kiedy kąpałam się w promieniach porannego słońca, czułam się tak, jakbym wróciła na swoje miejsce.

Może gdybym się postarała, wymyśliłabym jakiś sposób, by przekonać Radę do pozostawienia mojej magii w spokoju jeszcze tydzień, jeszcze dzień, jeszcze chwilę…

W oddali, ciszej niż echo, rozległ się grzmot. Wzdrygnęłam się. To byłam ja. Moja magia wkradała się w świat wokół mnie bez mojego pozwolenia.

– Zachowuj się – mruknęłam do niej, ale chmury nadal nadpływały.

– Claro!

Tata zszedł ze wzgórza i usiadł na ziemi obok mnie. Marszczył czoło.

– To, co się stało… Cóż, jak się z tym czujesz? Co zrobisz?

Wybuchnęłam gorzkim śmiechem i przycisnęłam kolana do piersi.

– Nic nie mogę zrobić, tato. Rada podjęła decyzję.

– Moim zdaniem za szybko się poddajesz.

– Nie. – Oparłam podbródek na rękach i przyglądałam się słońcu mieniącemu się w źdźbłach mokrej od rosy trawy. – Przez pięć lat próbowałam. Walczyłam ze wszystkich sił, aby ją samodzielnie opanować. Może tak będzie lepiej.

W mojej głowie rozległy się krzyki nauczycieli, odgłosy pękającego szkła i mój własny płacz.

– Coś jest ze mną nie tak – dodałam bardziej do siebie niż do niego. – Może to moje serce. Może gdybym była naprawdę dobrą czarodziejką, potrafiłabym…

– Nie, kwiatuszku, nie. – Przysunął się do mnie, otoczył mnie ramieniem. Drugą ręką, pełną odcisków od uprawiania ogrodu, przykrył moją dłoń. – Jesteś dobrą osobą, słyszysz? Zła osoba nie pracowałaby tak ciężko, aby zostać uzdrowicielką.

Otarłam załzawione oczy rękawem.

– To nie powinno być takie trudne. Magia jest odbiciem tego, co mamy w sercach. Każda moja nauczycielka tak mówiła. To siła, która jest w tobie, współdziała z twoimi emocjami. Moje emocje muszą więc być okropne.

Tata milczał posępnie. W ciszy moje słowa odbiły się echem i wróciły do mnie, mogłam więc usłyszeć, jak śmiesznie zabrzmiały.

– Moim zdaniem twoja magia za tobą nie nadąża – oświadczył w końcu tata. – Jesteś gotowa ratować świat, ale twoja moc… cóż, ona potrzebuje jeszcze trochę czasu.

Blask jego miłości do mnie skrył się za chmurami ponurych realiów mojej sytuacji.

– Ja nie mam czasu. – Kiedy zamknęłam oczy, zobaczyłam członków Rady, którzy otoczyli mnie drapieżnie, gotowi szponami wyrwać ze mnie moją magię.

Nadzieje, które wiązał ze mną tata, były niezmienne i słodkie. Ale też bardzo naiwne.

Odwróciłam się do niego plecami, ciasno splotłam ręce na brzuchu, gdzie niecierpliwie bulgotała magia. Ciemne chmury nadpływające z oddali wisiały już nad naszą chatką.

– Nie wiesz, jak to jest. Nie widziałeś mnie, kiedy terminowałam. Nie wiesz, co potrafi moja magia. – Niemal słyszałam krzyk Madam Ben Ammar tego dnia, kiedy moje ręce stanęły w płomieniach. Nawet ją, taką spokojną i mądrą, przeraziło to, co potrafi moja magia.

– Myślę… Myślę, że powinnaś walczyć. Walczyć o swoją magię.

– Walczyć z Radą? – Gwałtownie pokręciłam głową. – Tato, nie wiem, co widzisz, kiedy na mnie patrzysz, ale kiedy patrzy na mnie Rada, widzi ją. – Mój głos się załamał na ostatnim słowie. W moim sercu buchnął płomień. W ustach poczułam smak popiołu.

Uosabiała wszystko, czego nienawidziłam. Dzika, lekkomyślna, impulsywna. Zupełnie jak moja magia. Modliła się, bym również nią dysponowała.

– Moja magia jest wszystkim, co mam – dodałam, łapczywie chwytając powietrze. – Dzięki niej mogłabym pomagać. A przecież nawet nie jest moja… Należy do niej. To ona mi ją dała. – Łzy potoczyły się po moich policzkach. – Byłam głupia, myśląc, że mogę się stać inna.

Tata mnie przytulił, a ja oparłam głowę na jego piersi.

– Nienawidzę jej – powiedziałam… do powietrza, do słońca, do mojej magii, do siebie.

– Posłuchaj mnie, Claro.

Im więcej o niej myślałam, tym bardziej moja magia przypominała prawdziwy, rozpalony do białości płomień, który buchał z mojego ciała. Poczułam ucisk pod mostkiem, ramiona zaczęły mi się trząść, przetoczyła się przeze mnie fala żaru…

Tata wydał cichy okrzyk i odsunął się ode mnie. Nad jego sercem, tam, gdzie przed chwilą spoczywał mój policzek, w żółtym materiale koszuli widniała wypalona, poczerniała dziura. A z jego skóry wychylały się drobne różowe pączki.

Zaczęłam krzyczeć.

Tata przycisnął dłoń do kwiatów na sercu, cały się trząsł. Jego twarz powlekła się trupią bladością, spomiędzy jego palców wyrastały kolejne różowe pączki.

– Co się dzieje? – zapytałam drżącym, słabym głosem.

Dotknęłam trzęsącą się ręką jego policzka, a on krzyknął i się odsunął. Na policzku pozostał jaskraworóżowy ślad po oparzeniu.

Kręciło mi się w głowie. Trzasnął piorun i nagle lunął rzęsisty deszcz, zalał naszą chatkę i całe Williamston. Całkiem przemoczona, zerwałam się na równe nogi i odskoczyłam od taty, bałam się odwrócić wzrok, ale byłam przerażona widokiem pożerającej go magii.

Zaniósł się kaszlem, potwornym, suchym. Zakrył usta dłonią, a kiedy ją cofnął, leżało na niej pięć różowych płatków.

Oczy miał wytrzeszczone i przekrwione. Po raz pierwszy w życiu patrzył na mnie z takim samym lękiem jak Rada.

– Claro – wyszeptał ochryple. Pąki na jego piersi rozkwitały.

„Azalie – głosiła stara księga. – Symbol troski… i uporu. Trujące”.

Tata spojrzał na swoją pierś i pojął, co się stało, w tej samej chwili co ja.

– Sprowadź pomoc – wychrypiał.

Ułożyłam tatę na kanapie i pobiegłam do swojej sypialni.

Nie mogłam mu pomóc, nawet gdybym wiedziała jak, nie po tym, jak skrzywdziłam go samym swoim dotykiem. Potrzebowałam magicznej osoby na tyle utalentowanej, aby go ocaliła.

Obok łóżka trzymałam skrzynię z kwiatami i zapasami, które pozostały mi z okresu spędzonego u mojego ostatniego nauczyciela, Mistrza Younga. Otworzyłam wieko i zaczęłam przeszukiwać małe szklane fiolki i łodyżki lawendy i bzu.

Na samym dnie leżał zielony liść klonu, talizman służący do przesyłania wiadomości… Tyle że za długo by trwało, zanim by do kogoś dotarł, zwłaszcza biorąc pod uwagę dzikość mojej magii. A ja nie miałam ani chwili do stracenia.

Była też inna opcja. Morwynowie mieszkali niedaleko. Xavier mi nie pomógł, ale jego rodzice mogli.

Odłożyłam liść klonu i zanurkowałam pod łóżko po kasetkę, w której przechowywałam wszystkie swoje oszczędności. Była tam każda moneta, którą zarobiłam na sprzedaży skrawków tkanin i różnych dorywczych pracach w miasteczku. Każdy napiwek od hojnego patrona z czasów, kiedy pomagałam różnym czarodziejkom i czarodziejom. Perłowe kolczyki, które dostałam od taty na szesnaste urodziny. Złota obrączka, którą matka cisnęła w tatę, zanim zniknęła w obłoku dymu piętnaście lat temu.

Wybiegłam na korytarz. Przed drzwiami leżały buty taty i moje. Naciągnęłam pobrudzone rękawice ogrodowe, płaszcz taty i melonik, który nosił do podróży. Wiedziałam jednak, że nie ochroni mnie to przed deszczem – sądząc po huku piorunów i chaosie w moim sercu, burza i moja magia nie zamierzały odpuścić. Kiedy wcisnęłam monety i biżuterię do kieszeni płaszcza, ośmieliłam się spojrzeć na tatę.

Zrobił się bardzo cichy, miał zamknięte oczy, oddychał ciężko. Sen mógł mu pomóc. Nie sposób było orzec, jakie będzie działanie trucizny azalii z upływem czasu.

Wpadłam do saloniku i pochyliłam się nad tatą, lekko dotknęłam jego palca wskazującego popękaną skórzaną rękawiczką. Rozchylił powieki.

– Sprowadzę Morwynów – szepnęłam. – Wrócę, zanim się obudzisz.

– Kocham cię – powiedział z trudem.

Przygryzłam wargę, próbując powstrzymać łzy i magię, która wiła mi się w piersi.

– Ja też cię kocham.

Nie oglądałam się za siebie, idąc do drzwi. Gdybym powiedziała sobie, że być może widzę tatę po raz ostatni, zaczęłabym w to wierzyć. A podczas magicznego terminowania nauczyłam się, że kiedy moje serce sobie coś ubzdura, moja magia zacznie działać w tym kierunku, czy mi się to podoba, czy nie.

Moje buty grzęzły w błocie, kiedy pędziłam przez miasteczko. Wspinałam się na wzgórze za wzgórzem. Na szczycie ostatniego z nich stał osobliwie piękny dom, który tak dobrze znałam.

Morwyn Manor łączyła w sobie różne style architektoniczne z różnych epok, przypominała wieżę obserwacyjną, pałac i chatkę zarazem. Po jednej stronie ktoś dokleił wieżyczkę jak od starej fortecy. Po drugiej był komin porośnięty bluszczem płożącym się przez ściany aż po dach. Wiatrowskaz w postaci pałającego słońca informował każdego, kto go zobaczył w oddali, że tu mieszka magia.

Kiedy byłam mała, czas w posiadłości Morwynów spędzałam na bieganiu po wzgórzach, pleceniu wianków ze stokrotek i zabawie w chowanego w krętych korytarzach. W każdą sobotę tata zabierał mnie naszym wypełnionym kwiatami wozem, kiedy jechał na targ w miasteczku, i po drodze zostawiał mnie u Morwynów. Podskakiwałam niecierpliwie na wozie i trajkotałam, w co będę się bawić z Xavierem i jego młodszymi siostrzyczkami Leonor, Dalią i Inés.

Teraz owładnęło mną całkiem inne, o wiele bardziej przerażające zniecierpliwienie. Każdy krok była to sekunda cierpienia taty. Biegłam do Morwynów szukać ratunku, a nie zabawy.

Wspięłam się po śliskiej krętej ścieżce na wzgórze i minęłam tablicę z napisem „Morwyn”. Na werandzie oparłam się o kanciastą kolumienkę w odcieniu wyblakłej bieli, aby złapać oddech. Kłuło mnie w boku. Kręciło mi się w głowie. Buty otarły mi pięty do krwi i zrobiły dziury w pończochach.

Na trzęsących się jak u jelonka nogach podeszłam do szmaragdowozielonych drzwi. Wisiał nad nimi złoty dzwoneczek, który odzywał się, kiedy klienci przychodzili lub wychodzili. Girlandy białego wrzosu okalały nadproże – talizman chroniący przed rabusiami.

Z prostokątnych okien w białych ramach biło z wnętrza światło, choć tabliczka w drzwiach głosiła, że sklep jest zamknięty. Szkło wypaczało obraz, widziałam zarysy półek i lady, krzesła, może dwóch krzeseł, natomiast żadnych ludzi. Ale się świeciło. Ktoś musiał być w domu. Ktoś, kto pomógłby mojemu ojcu pozostać przy życiu. Wyobraziłam sobie Dalię, Leonor i Inés biegnące po rodziców i po brata.

Nacisnęłam klamkę, ale drzwi były zamknięte. Waliłam w nie pięścią. Moja magia już mruczała mi gorliwie do ucha, że to wszystko na próżno. Zamiast poddać się jej drwinom, wyładowałam gniew na drzwiach, załomotałam do nich mocniej.

– Madam Morwyn?! – zawołałam. – Mistrzu Morwyn?!

Po co tu przyszłaś? – pytała moja magia. – Spóźniłaś się!

Kopnęłam w drzwi i zdarłam z nich trochę zielonej farby.

– Xavier?

Może był na górze. Moja cyniczna magia utrzymywała, że zapewne mnie ignoruje. Tak jak zignorował twoje listy.

– Cóż – mruknęłam do mojej magii – skoro jesteś taka rozmowna, to równie dobrze mogłabyś pomóc.

Podeszłam bliżej drzwi, wzięłam głęboki oddech i skupiłam się na magii gotującej się w moim brzuchu, na pieczeniu na policzkach, na skandalicznych myślach, na tym, jak zadrżał mój łokieć, kiedy chwyciłam za klamkę. Wyobraziłam sobie, że płynnie otwieram drzwi, jakby wcale nie były zamknięte.

– Otwórzcie się – szepnęłam na wydechu i pchnęłam.

Rozległ się głośny trzask, drzwi wyleciały z zawiasów, rozdzwonił się mały dzwonek. Pisnęłam i odskoczyłam, przyciskając dłonie do ust.

W środku zadudniły nerwowe kroki.

Weszłam głębiej, nanosząc błota na wyłamane drzwi, i wyciągnęłam szyję ku źródłu hałasu. Na drugim końcu pomieszczenia, u podstawy kręconych schodów pojawił się Xavier, nadal w formalnym stroju. Miał na sobie odpowiedni na spotkanie Rady garnitur i skarpetki nie do pary, wymachiwał nożem do masła. Jego ciemne, okolone zmęczeniem oczy przeniosły się z drzwi na mnie.

– Panna Lucas? – zapytał. Ręka z nożem opadła do jego boku. – Wyważyła pani moje drzwi?

Miałam wyjaśnienie na końcu języka, ale zmilczałam… Ważniejszy był mój ojciec. Strach w jego oczach. Kwiaty buchające z jego serca.

– Potrzebuję pomocy. Od ciebie, twoich rodziców, kogokolwiek. Potrzebuję osoby magicznej. – Przeszłam przez pokój, sięgnęłam do kieszeni i wyciągnęłam pierścionek, kolczyki i monety. – Zapłacę…

Lekko dotknął grzbietu mojej rękawiczki, śliskiej od deszczu. Nóż schował do kieszeni najsubtelniej, jak tylko się dało.

– Panno Lucas, proszę… N-nie rozumiem. Co się stało?

Wzięłam głęboki oddech, odwróciłam wzrok. Konsternacja i obawa w jego oczach tylko potęgowały moje przerażenie.

– Chodzi o mojego ojca. Stracił przytomność. Z… z jego serca wyrastają azalie.

Blada twarz stała się biała jak lilia.

– Z powodu twojej magii?

Potworne uczucie zaczęło się wić w mojej piersi.

Ze łzami w oczach pokiwałam głową. Tego właśnie obawiała się Rada.

– Teraz to bez znaczenia – odparłam drżącym głosem. – Proszę, grozi mu śmierć. – Znów wyciągnęłam przed siebie ręce w mokrych rękawiczkach, w których ściskałam zapłatę. – To wszystko, co mam. Wylecz go, proszę, musisz…

– Oczywiście. – Jego głos był stanowczy, lecz łagodny, jakby próbował uspokoić dziecko. – Pójdę po skrzynkę.

Wysypałam pieniądze na jego dłonie. Paroma długimi krokami przemierzył pomieszczenie, które odgrywało rolę witryny sklepowej i kuchni. Monety i klejnoty zabrzęczały na ladzie, kiedy je odłożył. Moje serce podskoczyło na ten dźwięk, zabolała mnie myśl, że tracę wszystko, co zdołałam zaoszczędzić, i to na rzecz kogoś, kogo uważałam za przyjaciela, ale przecież zdobyłabym się na każdą ofiarę, by ratować ojca. Objęłam się ramionami, by powstrzymać drżenie z zimna i strachu.

Xavier stał plecami do mnie, wyciągał z szafek buteleczki i słoiczki. Włożył do skrzynki z miksturami jeszcze duży zielony słój, po czym ją zamknął.

– Chodźmy. Zrobię portal.

Stanął w drzwiach do spiżarni, które musiały nam zastąpić wyłamane drzwi wejściowe.

W języku, którego nie rozumiałam, głosem łagodnym niczym kołysanka, zaśpiewał, przyciskając czoło do drewna. Kilka razy wcześniej nauczyciele tworzyli dla mnie portale, bym mogła odwiedzić tatę w Williamston. Nigdy jednak nie słyszałam, by zaklęcie wyśpiewano. Na dźwięk głosu Xaviera moje serce załomotało. Kiedy stałam obok niego, czułam, że znów jesteśmy przyjaciółmi, nawet jeśli tylko na minutę… i pomimo okropnej przyczyny tej wizyty.

Kiedy pociągnął za klamkę, w powietrzu rozszedł się ciężki, przyprawiający o mdłości zapach kwiatowych perfum.

Dalsza część w wersji pełnej