Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
35 osób interesuje się tą książką
Zima. W lesie nieopodal Zielonej Góry odnaleziona zostaje ręka. Wstępne oględziny wskazują, że została ona… odgryziona przez człowieka.
Atmosfera niepokoju w mieście narasta. W mediach pojawiają się pogłoski o grasującym w okolicach wilkołaku. Niedługo potem śledczy trafiają na zmasakrowane zwłoki zaginionej niedawno zakonnicy – ofiara została zamordowana, a jej ciało rozszarpały wilki. Inspektor Romuald Czarnecki powołuje specjalną grupę dochodzeniowo-śledczą, w skład której wchodzą również Igor Brudny i Julia Zawadzka ze stołecznej policji. Talent i trudna przeszłość komisarza Brudnego po raz kolejny mogą okazać się nieocenione.
Mimo zdecydowanych działań śledztwo komplikuje się coraz bardziej. Brudny musi ustalić, czy sprawca ma jakiś związek z sierocińcem sióstr hieronimek, w którym sam się wychowywał. Łowy dopiero się zaczynają.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 537
– Tnij ją!
Dziewczyna krzyknęła, a krew trysnęła, plamiąc wszystko wokół. Pełen niewyobrażalnego bólu jęk poniósł się echem w korytarzach starych katakumb, po czym jak każdy poprzedni uwiązł w zimnych murach ponurych piwnic.
Kobieta w habicie odłożyła nożyce na blaszany stolik. Chwyciła biały ręcznik i wytarła przedramiona i twarz. Krew wsiąkła w materiał, zabarwiając go na brunatny w tym świetle kolor.
– Na Boga, zrób coś, bo jeszcze ją usłyszą! – syknęła, jej twarz wykrzywiła się w skrajnej pogardzie.
– Udusi się – odparł mężczyzna w sutannie.
– Jeśli Bóg tak chce…
– Nie bluźnij. Bóg nigdy nie chciałby jej śmierci. Ani żadnego człowieka…
– Po prostu zrób coś. Ta grzesznica zaraz się nam tu wykrwawi!
Mężczyzna rzucił rozmówczyni wymowne spojrzenie i sięgnął po leżącą na stoliku szmatę. Poprawił zaparowane okulary, po czym wepchnął gałgan do ust dziewczyny leżącej na szpitalnym łóżku. Była unieruchomiona pasami, ale nawet nie zareagowała. Nie miała siły walczyć. Była zupełnie wyczerpana. Sięgnął po kolejny łachman, odgarnął z twarzy posklejane strąki i wytarł jej spocone czoło.
– Jesteś już blisko – rzekł ojcowskim tonem. – Bóg jest z tobą, córko. Bóg jest z nami…
Niewielką piwnicę wypełniały tańczące światła świec. Ich blask rzucał na surowe, ceglane mury pokraczne cienie, które malowały się na ścianach niczym bohomazy szalonego dekadenckiego artysty. Pomimo naturalnego chłodu atmosferę rozgrzewały emocje. Powietrze było gęste, lepkie, niemal galaretowate.
Mężczyzna w okularach rozpiął guziki i ściągnął sutannę. Spojrzał na kobietę w habicie i podwinął rękawy koszuli.
Kolejny skurcz.
– Przyj! – rozkazał.
Twarz dziewczyny wykrzywiła się w bolesnym grymasie. Na skroniach i szyi wybrzuszyły się niebieskie żyły. Przez moment wyglądały, jakby zaraz miały eksplodować, mimo to cienka, biała jak pergamin skóra w sobie tylko znany sposób zdołała utrzymać je w ryzach. Ponurą piwnicę znów wypełnił przeciągły, zdławiony krzyk.
– Wychodzi – syknęła kobieta w habicie.
– Nie przestawaj przeć. Jeszcze tylko chwila. Już go widzę – zachęcał mężczyzna.
Unieruchomiona dziewczyna oddychała z coraz większym trudem. Jej przekrwione oczy i potargane włosy upodobniły ją do opętanej przez demona. Błagalnie spojrzała na mężczyznę w okularach, który zrozumiał jej intencje. Wyciągnął dziewczynie szmatę z ust. Niemal natychmiast z nosa i ust trysnął pęcherzykowaty śluz, mocząc podwiniętą pod nabrzmiałe piersi koszulę nocną. Odetchnęła głęboko. Kilkakrotnie. Z kącików oczu popłynęły łzy. Wtedy przyszedł kolejny skurcz.
– Teraz! Przyj! Przyj jak najmocniej!
Ponure korytarze po raz ostatni rozdarł potworny krzyk cierpiącej. Chwilę później młoda kobieta dała nowe życie.
Księżyc był w pełni.
Siostra Teresa czuła, że grabieją jej palce. Żałowała, że przed wyjazdem do chorego brata nie sprawdziła prognozy pogody. Gdy krótko po południu wsiadała na rower i opuszczała teren kościoła, temperatura oscylowała w granicach dziesięciu stopni Celsjusza, a silne promienie słoneczne tylko potęgowały uczucie ciepła. Droga do nieodległej Raculi minęła więc szybko, czas przy pysznym cieście i aromatycznej kawie u Macieja jeszcze prędzej. Rozmawiali o tym co zwykle: sprawach przyziemnych, zdrowiu, przemijaniu. Maciej, choć nigdy nie należał do ludzi przesadnie bogobojnych, coraz częściej wspominał o Bogu. Siostrę Teresę bardzo to smuciło, bo wiedziała, że trawiąca go choroba prawie nigdy nie odpuszcza, a brat od zawsze był jej najbliższym członkiem rodziny. Co wieczór modliła się do Pana o jego zdrowie, ale z każdym kolejnym tygodniem coraz mniej wierzyła w cud.
Czas u Macieja minął jak z bicza strzelił i gdy wybiła dziewiąta, siostra Teresa musiała wracać do parafii. Dziś nie miała żadnych dodatkowych obowiązków, ale ponieważ od dziesiątej w domu zakonnym panowała cisza nocna, utarło się, że później niż o dziewiątej trzydzieści siostry, poza wyjątkowymi przypadkami, nie wracały. Dlatego siostra Teresa pożegnała się z Maciejem, włożyła ciepłą kurtkę i wyszła na ganek. Zorientowała się, że temperatura powietrza znacznie spadła, ale rozgrzana ciepłą herbatą z miodem z początku nie odczuła tej zmiany tak mocno. Dopiero gdy wyjechała na ścieżkę rowerową i poczuła na odsłoniętych policzkach mroźne podmuchy, zdała sobie sprawę, że tym razem chyba przeholowała.
Siostra Teresa miała sześćdziesiąt jeden lat i, jak na swój wiek, znakomitą kondycję oraz końskie zdrowie. Była też kobietą roztropną i odpowiedzialną, zdawała więc sobie sprawę (a choroba brata tylko utwierdziła ją w tym przekonaniu), że nic nie trwa wiecznie i prędzej czy później będzie musiała bardziej o siebie zadbać. W żadnym razie z próżności, wszak grzechem wobec Pana byłoby nie troszczyć się o własne zdrowie, dlatego gdy tylko zauważyła, że niespodziewanie nabrała pełniejszych kształtów, postanowiła, że będzie korzystać z roweru częściej niż zwykle. Cotygodniowe wycieczki do Macieja stały się więc swoistym rytuałem, który bardzo lubiła i z którego nie musiała się spowiadać, nawet jeśli – w jej mniemaniu – pojadła słodkości w nieprzyzwoitych ilościach.
Teraz jednak była na siebie zła, bo czuła, że zachowała się nieodpowiedzialnie, a każdy kolejny mroźny podmuch dobitnie jej o tym przypominał. Pal licho, że warunki pogodowe mogły utrudnić jej powrót do domu. To potraktowałaby jeszcze jako karę i pokutę zarazem. Gorzej, gdyby przez swoją lekkomyślność przeziębiła się albo – co gorsza – poważnie rozchorowała. Nie dość, że mogłaby zarazić pozostałe siostry, to jeszcze najpewniej zostałaby zmuszona do czasowego zrezygnowania z posługi. A przecież święta Bożego Narodzenia zbliżały się wielkimi krokami, w związku z czym obowiązków nie brakowało.
Pedałowanie przychodziło siostrze Teresie z coraz większym trudem. Właśnie opuściła Raculę i czekał ją najtrudniejszy odcinek trasy wzdłuż ruchliwej ulicy Wrocławskiej, gdzie akurat urywała się ścieżka rowerowa. Śliskie i nierówne pobocze pełne zamarzniętych kałuż nie ułatwiało zadania, a wzmagający się wiatr dodatkowo przywiał ciężkie chmury, z których spadły pierwsze krople.
Siostra Teresa pomyślała, że naprawdę zachowała się nieodpowiedzialnie. W pewnym momencie poczuła, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa, i postanowiła, że najbardziej wymagający fragment drogi pokona pieszo. Gdy w końcu wspięła się na wzniesienie na wysokości hotelu For Rest i z powrotem wsiadła na rower, wiatr niespodziewanie wzmógł się, zamieniając niegroźny kapuśniak w deszcz zmrożonych igiełek.
– Za jakie grzechy, mój Boże, za jakie grzechy…? – zamruczała pod nosem siostra Teresa i natychmiast skarciła się w myślach za przywoływanie imienia Pana nadaremno.
Na szczęście na horyzoncie ukazało się rondo, przy którym znów zaczynała się ścieżka rowerowa, dodatkowo dłuższy odcinek prowadził z górki. Fakt ten przyjęła z nieskrywaną ulgą i zmieniwszy bieg przerzutką, lekko przyspieszyła. Deszcz lodowych igieł zmienił się w zadymkę w momencie, gdy skręciła w mniej uczęszczaną ulicę Pileckiego prowadzącą do osiedla Słowackiego, nad którym górował cel jej podróży – kościół Parafii Podwyższenia Krzyża Świętego.
Opanował ją mrok. Ze zdziwieniem przyjęła ten fakt, gdyż zwykle ta trasa była dobrze oświetlona, ale jak na złość dzisiejszego wieczoru żadna z latarni nie działała. Czyżby awaria? Jak pech to pech. Nieszczęścia chodzą parami, pomyślała.
Siostra Teresa kontynuowała podróż, choć postanowiła jechać ostrożnie i zbytnio się nie rozpędzała. Ulica Pileckiego wbijała się klinem w zalesioną część południowo-zachodnich obrzeży miasta. Stosunkowo nowa trasa przebiegała pośrodku starego sosnowego lasu, w związku z czym wobec awarii latarni i schowanego za chmurami księżyca zrobiło się wyjątkowo ciemno. Sytuację ratowały reflektory sporadycznie przejeżdżających samochodów i słabej jakości przednia lampka, której wymianę siostra Teresa wiecznie odkładała. Teraz tego żałowała, zwłaszcza że zadymka nie odpuszczała i widoczność jeszcze spadła.
Pomyślała, że miło byłoby zrobić sobie teraz gorącej herbaty z miodem i wskoczyć pod ciepły koc. Nieświadomie nieco przyspieszyła, choć wciąż asekuracyjnie trzymała prawą dłoń zaciśniętą na hamulcu ręcznym. Wiedziała, że jest ślisko i niebezpiecznie, a w jej wieku o połamanie kości nietrudno.
Gdy tylko o tym pomyślała, z mroku wyłoniła się postać. Siostra Teresa gwałtownie zahamowała, próbując ją ominąć, straciła panowanie nad kierownicą i wjechała wprost w przeszkodę.
– Auuuu! – wrzasnął młody mężczyzna, który wyciągnąwszy dłonie przed siebie, w ostatniej chwili zdołał zredukować impet uderzenia. Przednie koło zahaczyło o jego lewe kolano, a kierownica wbiła się pod żebro. Mimo to utrzymał się na nogach, w przeciwieństwie do siostry Teresy, która straciła równowagę i padła na ziemię. – Czy pani jest normalna? Kto uczył panią jeździć, do jasnej cholery? – ryknął zdenerwowany nieznajomy.
– O Jezu, Jezu, Jezusieńku – jęczała siostra Teresa, próbując wydostać się spod roweru.
Mężczyzna dostrzegł, że kobieta nosi habit. Pomógł jej wstać. Zrobił to z niebywałą łatwością. Było mu wstyd, że zachował się wobec zakonnicy tak ordynarnie.
– Ja przepraszam siostrę. Nie wiedziałem, że… – Mężczyzna zmienił ton.
– To ja bardzo pana przepraszam. Och… – jęknęła siostra Teresa, chwytając się za łokieć.
– Pomogę siostrze – rzekł mężczyzna i chwycił zakonnicę pod ręce. – Czy jest siostra cała?
– Chyba tak. Trochę boli, ale chyba nic nie złamałam…
– Pomóc siostrze? Zadzwonić po karetkę?
– Nie, nie. Dzięki Bogu, chyba nic mi nie jest. Zresztą nie śmiałabym pana prosić. Przecież to ja spowodowałam ten wypadek. – Siostra Teresa otrzepała rękaw ze zmrożonych płatków śniegu.
– Małą stłuczkę, powiedzmy… – Mężczyzna próbował nieco rozluźnić atmosferę.
– A panu nic się nie stało?
– O mnie proszę się nie martwić. Kilka siniaków jeszcze nikogo nie zabiło.
– To dobrze. To dobrze… – Siostra Teresa ponownie otrzepała kurtkę i poprawiła nieco przekrzywiony kornet. – Raz jeszcze bardzo pana przepraszam.
– Naprawdę nie trzeba. Jest siostra pewna, że nie potrzebuje pomocy?
– Dziękuję. Jestem cała. Jak już Pan Bóg wystawia mnie na próbę, to chyba muszę sama podjąć to wyzwanie. A swoją lekkomyślność pewnie odchoruję w następnych dniach.
Mężczyzna podniósł jednoślad i poświeciwszy latarką z telefonu, sprawdził, czy nie doszło do poważniejszych uszkodzeń.
– Rower też wygląda na cały – ocenił.
– Dziękuję i jeszcze raz bardzo pana przepraszam. Wstyd mi, że taka ze mnie fajtłapa – odparła siostra Teresa.
– Nic się nie stało. Ale że siostra wybrała się na rower w taką pogodę…?
– Ech… stara a głupia. Szkoda gadać.
– Jeśli siostra pozwoli…
– Oczywiście, nie zatrzymuję pana. Jest pan młody, ma swoje sprawy. A ja wystarczająco już nabroiłam.
– Proszę na siebie uważać, siostro.
– Pan również. Z Bogiem.
– Z Bogiem.
Siostra Teresa uśmiechnęła się i kurczowo trzymając kierownicę roweru, odprowadziła wzrokiem mężczyznę, który potruchtał w mrok. Postanowiła, że pomodli się dziś przed snem za tego młodego człowieka, aby Bóg mu wynagrodził. Gdy tylko o tym pomyślała, usłyszała coś, co zmroziło ją do szpiku kości.
Świst wirującego wiatru? Zniekształcony dźwięk odległego klaksonu? A może zmęczony umysł zaczynał płatać jej figle?
– Siostro! – usłyszała za plecami.
Odwróciła się. Mężczyzna był już kilkanaście metrów dalej.
– Niech siostra nie błąka się po lasach, bo podobno w okolicy grasują wilki. Z Bogiem.
Nieznajomy uniósł rękę na znak pożegnania i rozpłynął się w mroku. Wtedy siostra Teresa zrozumiała, że to wcale nie był ani świst wiatru, ani klakson. Gdzieś, i to całkiem niedaleko, krążyła sfora. Przeciągły skowyt poniósł się echem, sprawiając, że lodowaty dreszcz spłynął jej po kręgosłupie.
Siostra Teresa wsiadła z powrotem na rower i zaczęła pedałować. Po kilku minutach dotarła do miejsca, z którego na osiedle Słowackiego odbijała wydeptana ścieżka. To właśnie tędy zawsze skracała sobie drogę, która normalnie byłaby dobre dwa kilometry dłuższa. Przez moment zastanawiała się, czy aby na pewno powinna opuścić szlak rowerowy. Chciała jak najszybciej znaleźć się w ciepłym pokoju, a skrót przez zalesiony odcinek nie był dłuższy niż dwieście metrów. Zresztą nawet stąd, pomiędzy drzewami, z łatwością można było dostrzec światła domostw.
Uznała, że tylko traci czas i wyraźnie przesadza. Przecież wilki nie zapuszczają się tak blisko ludzkich osiedli, zwłaszcza w mieście. I nawet jeśli w gazetach pisali, że kilkanaście sztuk dobrało się do zwierzęcego inwentarza w okolicznych wioskach, to człowieka podobno unikają jak ognia.
Siostra Teresa zsiadła z roweru i weszła do lasu. Ogarnął ją jeszcze gęstszy mrok. Wiatr się uspokoił. Płatki śniegu przestały szaleńczo wirować przed oczami, tylko wolno opadały na zmrożone runo i bezlistne gałęzie. Zniknęły odgłosy ulicznego zgiełku. Nastała niemal głucha cisza.
Wtedy przeszła jej przez głowę niechciana myśl. Że ta cisza ma w sobie coś złowieszczego. Jakby właśnie wkroczyła do innego, pełnego cieni świata. Nieprawego i plugawego. Świata, w którym osoby zajmujące się jej profesją nie są mile widziane.
– Głupia jesteś – mruknęła pod nosem. – Stara a głupia – powtórzyła i mocniej chwyciwszy kierownicę, przyspieszyła kroku.
Trzask gałązki sprawił, że gwałtownie się odwróciła. Serce zaczęło bić mocniej, oddech stał się szybki i płytki. Gdy przywódca stada znów zawył gdzieś w oddali, poczuła, że zaczyna ogarniać ją realny strach. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa chwilę później, gdy za plecami usłyszała kolejny odgłos.
Jakby warczenie. Nienaturalnie złe. Prymitywne, wściekłe. Instynktownie wykonała znak krzyża. Kolejny trzask gałązki. Tym razem jeszcze bliżej.
Siostra Teresa wyciągnęła z kieszeni różaniec. Kurczowo trzymając go w dłoni, przeżegnała się raz jeszcze.
– Ojcze nasz, któryś jest w niebie…
Kolejne pękające gałązki. Szuranie. Dyszenie.
– Święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje…
Chmury rozstąpiły się i blade światło księżyca znalazło ujście. Strzelista smuga przebiła się przez konary i rozjaśniła pobliskie krzewy. Po tym, co czaiło się w mroku, pozostał tylko obłok pary. Pokraczny cień błyskawicznie zniknął z pola widzenia. Znów skrył się w mroku.
– Bądź wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi…
Kolejny trzask. Tuż za plecami. Ciepły i cuchnący oddech na karku.
– Boże chroń…
Chwilę później siostra Teresa z przerażeniem patrzyła, jak chlusta krew z rozpłatanego gardła.
Inspektor Romuald Czarnecki wcisnął hamulec i poczuł, jak traci przyczepność z podłożem. Parking przy prosektorium był pokryty cienką warstwą białego puchu, pod którym najwyraźniej kryła się gołoledź, bo nowe opony przez chwilę sunęły po podłożu, jakby w ogóle nie miały bieżnika. Tylko dzięki systemowi ABS samochód zdołał wyhamować tuż przed bramą.
– Co ty robisz, Romek? – skarcił się pod nosem. Chciał dodać coś jeszcze, ale to nie byłoby w jego stylu. Wulgaryzmami gardził i ich nie tolerował. Nawet w samotności.
Przez chwilę czekał, aż brama rozsunie się i będzie mógł wjechać na teren przycmentarnego prosektorium, w którym mieli na niego czekać podinspektor Grzegorz Zimny i patomorfolog Robert Krzywicki. Nie był zadowolony, że tak szybko znów ujrzy ich twarze, ale telefon od tego pierwszego zmienił wszystkie dotychczasowe plany. Urlop musiał poczekać, a żona wybaczyć. Jak przez ostatnie trzydzieści lat.
Brama nie chciała nawet drgnąć, mimo to inspektor cierpliwie czekał. Wycieraczki miarowo ściągały z przedniej szyby pojedyncze płatki śniegu. W radiu właśnie zaczęły się poranne wiadomości. Czarnecki nieco pogłośnił. Był zmęczony i najchętniej położyłby się do łóżka. Cztery godziny w trasie dały mu w kość i marzył o mocnej kawie.
Gdy już miał chwycić za telefon, brama nieznacznie drgnęła. Nadmiar białego puchu zsunął się z wprawionej w ruch stalowej konstrukcji i opadł na podłoże. Dwa siedzące na płocie kruki poderwały się do lotu i zniknęły gdzieś w oddali. Czarnecki powoli puścił sprzęgło i wcisnął gaz. Koła delikatnie zabuksowały w miejscu, ale po chwili złapały przyczepność i samochód powoli ruszył.
Czarnecki przejechał kilkanaście metrów i skręcił w kierunku budynku prosektorium. Ostrożnie zaparkował i wysiadł z pojazdu. W drzwiach czekał na niego jego najbardziej zaufany podwładny.
– Dzień dobry, Grzegorz – przywitał się inspektor.
– Cześć, Romek.
Mężczyźni podali sobie dłonie i weszli do środka.
– Jak droga? – zapytał Zimny, zamykając za sobą drzwi.
– Długa i męcząca. Do tego drogowcy znów dali ciała i od połowy „trójki” jezdnia prawie w ogóle nie była odśnieżana.
– Zima znów ich zaskoczyła…
– Jak zwykle.
Czarnecki znał wnętrze budynku i od razu udał się do miejsca, gdzie mógł spodziewać się gospodarza. Doktor Robert Krzywicki siedział przy biurku z kubkiem parującej kawy w jednej i papierosem w drugiej dłoni. Inspektor z zaskoczeniem stwierdził, że patomorfolog zgolił charakterystyczną długą siwą brodę, która upodabniała go do świętego mikołaja.
– Cześć, Romek. – Doktor przywitał się chłodniej niż zwykle.
– Cześć, Robert – odparł inspektor i wyciągnął dłoń w kierunku doktora. – Na ulicy bym cię chyba nie poznał – dodał bez większych emocji w głosie.
– Sam siebie nie poznaję. Gdy wczoraj rano zaspany spojrzałem w lustro, to prawie wyjebałem się do kabiny prysznicowej.
– Jest aż tak źle?
– Ech… – Krzywicki machnął ręką. – Zaraz sam zobaczysz.
Robert Krzywicki był jego ulubionym patomorfologiem, którego nie zamieniłby na żadnego innego specjalistę na świecie, chociaż ten miał osobliwe i momentami nieprzystające do wykonywanego zawodu poczucie humoru. Kiedy jednak oddawał mu ciało do sekcji, mógł być pewny, że doktor znajdzie przyczynę śmierci albo w ekstremalnie ciężkich przypadkach wskaże tę najbardziej prawdopodobną. Tak jak on miał dobre trzydzieści lat doświadczenia w swoim fachu i niejedno widział. W istocie łatwiej byłoby spytać, czego nie widział, bo jak kiedyś rachował, w czasie kariery przebadał około pięciu tysięcy ciał. Łatwo więc policzyć, że częściej miał kontakt z martwymi niż żywymi, co zresztą regularnie podkreślał.
– A właśnie, Romek… – zagaił w swoim stylu, wskazując na stojący na biurku drugi kubek z kawą. – Gdy myślałem o tobie, to sądziłem, że zobaczę trupa, a widzę, że jesteś w świetnej formie.
– Trupa…? – Czarnecki skrzywił się, jakby zjadł nieświeżego pomidora.
– A po tej całej akcji żona jeszcze cię nie zamordowała?
Tak, to było w stylu doktora. Inspektor tylko westchnął i sięgnął po kubek. W sumie Krzywicki był nawet całkiem bliski prawdy. Znów poczuł ukłucie wyrzutów sumienia. Gdy żegnał się z żoną, ona jak zwykle nic nie dała po sobie poznać. Zrobiła mu kanapki na drogę, dała buziaka i uściskała. Rozejrzał się z niesmakiem po zadymionym pomieszczeniu i upił łyk kawy.
– Pokażcie mi tę rękę – polecił.
Krzywicki zrozumiał, że nie ma sensu dalej dowcipkować. Znał inspektora nie od dziś. Czarnecki nigdy nie był skory do żartów w pracy, ale dziś pod jego spojrzeniem każdy mógłby paść trupem.
Doktor zaprowadził policjantów do prosektorium. Po drodze nie natknęli się na żadnego pracownika i Czarnecki dopiero po chwili zorientował się, że o tej porze, nawet w poniedziałek, budynek jest przecież zwykle zamknięty.
W korytarzu panował odczuwalny chłód, a z ust wydobywały się obłoczki pary.
– W ogóle tu nie ogrzewacie? – zagaił inspektor, racząc się gorącą kawą.
– Wiesz, Romek… Wczoraj nikt nie pracował, a szefostwo oszczędza jak może. Zwłaszcza że truposzkom to nie przeszkadza.
– Ech… Robert…
– Dobra już. Nie patrz tak na mnie. Zmarłym to nie przeszkadza. Nieboszczyki lubią, jak…
– Robert…! – Czarnecki nie chciał wysłuchiwać kolejnych niewybrednych żartów.
– Aleś ty dziś podminowany…
– Robert, proszę cię. Naprawdę nie mam sił na te bzdety.
Krzywicki odpuścił i ostatnie kilkanaście kroków mężczyźni pokonali w milczeniu. Otworzył drzwi do sali sekcyjnej i przepuścił Czarneckiego i Zimnego. W pomieszczeniu było jeszcze chłodniej niż w pozostałej części budynku. Doktor zapalił światło, następnie zbliżył się do stojaka lampy punktowej, która nakierowana była na niewielki przedmiot leżący na samym środku stołu. Obiekt prezentował się raczej skromnie.
– Wyobrażałem to sobie trochę inaczej – rzekł po chwili zastanowienia Czarnecki, spoglądając na Zimnego.
– Początkowo też się tym specjalnie nie przejąłem, ale gdy oficer dyżurny poinformował mnie o tym znalezisku, to postanowiłem przyjrzeć się bliżej. Jego podejrzenia okazały się trafne. Sam widzisz, że nawet zupełny ignorant dostrzegłby te ślady.
Czarnecki nachylił się i obejrzał obiekt. Przy pierwszym kontakcie można by go pomylić z jakąś wysłużoną pomocą dydaktyczną dla studentów medycyny, ale przy bliższych oględzinach wątpliwości znikały. Na stole leżały poharatane kości przedramienia: promieniowa, łokciowa oraz kości śródręcza bez czterech palców. Zachował się jedynie, choć bez ostatniego paliczka, palec wskazujący.
– Znasz już przybliżony czas… – Czarnecki urwał w pół zdania. – Chciałem powiedzieć zgonu ofiary, ale my przecież nawet nie mamy pewności że właściciel tej ręki nie żyje, prawda?
– Właścicielka – odparł Krzywicki. – A przynajmniej z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę twierdzić, że kości należą do kobiety.
– Dobrze. Ale wracam do pytania. Czy mamy pewność, że ta osoba nie żyje? – Czarnecki skierował uwagę na podinspektora Zimnego.
– Wiesz, że nie, Romek. I nie patrz tak na mnie. Zadzwoniłem do ciebie, ponieważ uznałem, że chciałbyś o tym wiedzieć. A te kilka dziwnych zgłoszeń…
– Dobra. Konkretnie, panowie. Co tak naprawdę udało się ustalić? Robert?
Krzywicki postawił kubek z kawą na skraju stołu. Wyciągnął papierosa z kieszonki fartucha i zapalił.
– Po pierwszych oględzinach mogę stwierdzić, że kości z dużą dozą pewności należą do kobiety i są stosunkowo świeże. Bez badań laboratoryjnych nie umiem dokładnie określić, ale kolor, gęstość, spoistość czy śladowe pozostałości po innych tkankach sugerują, że mogą mieć maksymalnie kilka dni. Jeśli mówimy o ofierze, to powinniśmy jej szukać w ciągu ostatniego tygodnia.
– Kiedy zaginęła ta zakonnica?
– Trzy dni temu.
– Zatem to możliwe?
– Jak najbardziej.
Czarnecki przez chwilę analizował słowa swoich ludzi. Upił kolejny łyk kawy.
– No dobrze… – Zawahał się przez moment. – A te ślady?
– Sam widzisz, Romek. – Doktor wymownie machnął ręką, w której trzymał tlącego się papierosa. – Są dosłownie wszędzie. Kości są podziurawione jak sito. To wygląda, jakby ten ktoś chciał dobrać się do szpiku.
– I nie masz najmniejszych wątpliwości, że to…
– Zawsze możesz poprosić o opinię stomatologa albo jakiegoś protetyka, ale obaj powiedzą ci to samo. To ludzkie zęby. Spójrz tutaj… – Krzywicki wskazał palcem wyraźnie umiejscowione zagłębienia – …albo tutaj. Albo tutaj. Ludzki zgryz jak w mordę strzelił, choć siła nacisku jak u pitbulla, tak swoją drogą…
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Że ktoś musiał być bardzo zdesperowany i głodny, aby tak potraktować te kilka kostek.
– Pomyślałem o jakimś bezdomnym, ale wobec zniknięcia tej zakonnicy i tych dziwnych zgłoszeń… – Zimny sprawiał wrażenie, jakby się tłumaczył. – Dlatego wolałem zadzwonić do ciebie, Romek. Chyba nikt nie chce mieć w mieście kolejnej psychozy, zwłaszcza przed świętami.
Czarnecki odstawił kubek na szafkę obok i potarł dłońmi zmęczoną twarz. Odetchnął głębiej, wypuszczając z ust obłoczki pary. Spojrzał po twarzach swoich ludzi.
– Chciałbym wierzyć, że to jakaś bzdura, ale… – Inspektor przez moment zastanawiał się co powiedzieć, ale uznał, że ostatnią myśl zachowa dla siebie. – Dobra, panowie. Prześpijcie się. Spotkajmy sie w moim biurze o… – Spojrzał na zegarek, dochodziła szósta. – W południe może być?
Mężczyźni zgodnie pokiwali głowami. Chwilę później wszyscy rozjechali się do swoich domów na zasłużony odpoczynek.
Tymczasem kilkanaście kilometrów dalej, na skraju sosnowego lasu i miejskiego wysypiska, pierwsze promienie słońca przebiły się przez ośnieżone konary i spoczęły na zmrożonych szczątkach siostry Teresy. Ostatnie wilki już się nasyciły i sfora śladami samca alfa ruszyła w kierunku legowiska.
Igor Brudny siedział w kuchni i w ciszy zajadał się jajecznicą na bekonie. Za jego plecami Oksana Szczypenko w ciepłym, kremowym szlafroku wkładała ostatnie brudne naczynia do zmywarki. W powietrzu unosił się zapach śniadania i jej perfum. Z radia sączył się przyjemny głos młodej dziennikarki, która prezentowała poranne wiadomości.
Gdy Brudny schrupał ostatni kawałek przypieczonego bekonu i popił kęs mocną czarną kawą, poczuł na barkach delikatne dłonie swojej kobiety. Odetchnął głęboko. Oksana miała czarodziejskie ręce i kilkoma wprawnymi ruchami potrafiła ściągnąć z niego całe napięcie.
Przez chwilę w milczeniu masowała jego kark i ramiona, a on wpatrywał się w zimowy krajobraz za oknem. Śnieg padał już trzeci dzień i całą okolicę pokryła gruba warstwa białego puchu. Brudny lubił śnieg, bo nawet taki ponury typ jak on musiał coś lubić. Oprócz Brudnego Harry’ego i jamesona oczywiście, które ubóstwiał od lat, choć nigdy nie nadużywał, traktując jak przyjemności, które należy sobie odpowiednio dozować, aby mu nie spowszedniały. Do tej pory z pełną premedytacją dozował sobie także czas, jaki ofiarowywała mu Oksana, ale od wydarzeń w Nietkowie musiał zrobić wyjątek. I wcale nie dlatego, że chciał, bo wcale nie chciał. Zawsze starał się kontrolować siebie, swoje uczucia i cały świat, jaki go otaczał. Zresztą był w tym dobry, nawet bardzo dobry. Do czasu, gdy ta młoda Ukrainka niezauważenie, cegiełka po cegiełce, zaczęła dyskretnie rozbierać mur, jaki sobie wybudował. Mur – mocno już nadkruszony – ostatecznie runął w Nietkowie. Brudny poległ, ale wygrał życie.
Dłonie jego partnerki wciąż rytmicznie masowały mu kark, a płatki śniegu leniwie opadały na parapet i dachy starych kamienic. Brudny opróżnił kubek z kawą i odstawił naczynie na blat starej szafki kuchennej. Wtedy Oksana niespodziewanie owinęła się wokół swojego mężczyzny i usiadła okrakiem na jego kolanach.
– Nie chciałbyś jeszcze szybkiego numerku przed wyjściem? – szepnęła mu kuszącym tonem do ucha, dociskając pośladki do jego krocza.
– Hmm… właśnie najadłem się jajek z bekonem i cebulą – odparł Brudny i położył dłonie na jej biodrach.
– Nie musimy się całować…
– Nieee…? – przysunął partnerkę do siebie.
– Nieee…
– Nie mamy wiele czasu, Oka…
– No przecież mówię. Szybki numerek. Najlepiej na ostro… – Szczypenko rzuciła mu wymowne spojrzenie. – To jak? Wolisz wziąć mnie na stole czy idziemy na sofę?
Brudny poczuł gwałtowny przypływ podniecenia. Ta kobieta wzbudzała w nim nieprawdopodobne pożądanie. Czasem jednym gestem czy słowem potrafiła postawić go na baczność w ułamku sekundy.
– Czyżbym czuła to i owo…? – zapytała, zalotnie spuszczając wzrok na jego bokserki.
– Wiesz, że jesteś bardzo niegrzeczną dziewczynką?
– Taaak?
– Yhy… Ale czy?
– Bez obaw. Już nie boli. To tylko blizny.
Szczypenko delikatnie pocałowała partnera w szyję, następnie musnęła językiem płatek ucha. Brudny jęknął cichutko. Wtedy kobieta chwyciła w zęby małżowinę i syknęła przez zęby:
– Czy mój pan przestanie się w końcu certolić i zerżnie swoją kobietę na tym cholernym stole?
Brudny uwielbiał, gdy tak mówiła. Chwycił ją za biodra, uniósł, obrócił i popchnął na stół. Talerz po jajecznicy, widelec, resztka bułki i gazeta wylądowały na podłodze, ale żadne z dwojga kochanków się tym nie przejęło. Podwinął szlafrok kochanki, błyskawicznie ściągnął bokserki i wszedł w nią od tyłu, tak jak tego pragnęła. Mocno i głęboko.
Kochali się dziko i zachłannie przez kilka następnych minut, aż poczuł, jak wzbiera w nim potężny orgazm. Gdy w końcu trysnął w jej wnętrzu i niemal bezwładnie opadł na drżącą w spazmach ekstazy kochankę, poczuł, jak spływa na niego absolutny spokój. Przez kilkadziesiąt sekund ciężko oddychał tuż nad jej uchem. Ona ulegle i cierpliwie leżała.
– Kocham cię, Oka – szepnął po chwili i pozwolił partnerce odwrócić się przodem do siebie.
– Ja ciebie też, Igor. Bardzo – odparła i ścisnąwszy dłońmi jego policzki, namiętnie pocałowała go w usta.
– A nie miało być bez całowania…? – zagadnął, gdy Szczypenko w końcu pozwoliła mu na chwilę oddechu. – Pamiętasz? Jajka, bekon, cebula?
– Uwielbiam mojego pana w każdej odsłonie.
Szczypenko szczerze się uśmiechnęła i dała mu ostatniego, soczystego buziaka. Spojrzał jej głęboko w oczy. Niewielka rana tuż pod dolną powieką zdążyła się już ładnie zabliźnić, teraz tylko dodawała jej uroku. Tak jak inne: na szyi, nogach i plecach. Ta ostatnia wciąż była świeża i mocno widoczna, ale chociaż uszkodzenia tkanki były dość skomplikowane i założono wiele szwów, chirurg wykonał kawał znakomitej roboty. Z czasem blizna miała się wyrównać, ułożyć i niemal zniknąć. W razie gdyby coś poszło nie tak i pacjentka była niezadowolona, pozostawała plastyka, która wobec niezaprzeczalnych dokonań Brudnego, miała zostać w pełni sfinansowana z funduszy zielonogórskiej policji.
– Muszę iść – oznajmił Brudny.
– Teraz możesz – zachichotała.
Oboje podnieśli się z blatu stołu. Brudny wciągnął bokserki i poszedł do łazienki. Szczypenko poprawiła szlafrok i odprowadziła go wzrokiem. Pomimo przeżyć ostatnich kilkudziesięciu dni niczego nie żałowała. Rany się zabliźniły, zdrowie wracało. W powrocie do jako takiej równowagi psychicznej pomogły wizyty w rodzinnej wsi nieopodal Lwowa oraz spotkania z psychologiem. Wtedy zawsze był przy niej Igor. Nie odstępował jej na krok, opiekował się nią i bez cienia grymasu spełniał każdą jej zachciankę. W pewnym momencie zaczęła nawet czuć się trochę głupio, bądź co bądź wcześniej wszystkie podobne zachowania były mu całkiem obce. Tak jakby ta jedna noc w Nietkowie zmieniła wszystko, pozwoliła raz na zawsze zamknąć ponurą przeszłość i pomogła otworzyć się na uczucia. Na ludzi. W końcu na nią samą.
Pamiętała, jak próbowała walczyć z jego charakterem. Początkowo nawet kręciła ją ta szorstkość w obyciu, opanowanie, tajemniczość. Odpowiadało jej to zwłaszcza w pierwszej fazie znajomości. Z natury była w łóżku uległa i gdy darzyła mężczyznę silnym uczuciem, zawsze pragnęła oddawać mu się całkowicie, toteż ten jego surowy, męski sznyt bardzo ją pociągał i podniecał. Z czasem jednak zapragnęła czegoś więcej, ale przez długie miesiące nie potrafiła przebić się przez mur, którym odgrodził się od reszty świata. Bardzo go kochała, jednak w pewnym momencie zaczęła mieć poważne obawy, że nigdy nie przebije się do jego serca i – jeśli chciałaby się z nim związać aż po grób – będzie skazana na życie bez prawdziwych uczuć. I nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki Igor zmienił się nie do poznania. Stał się troskliwy, czuły, ciepły. Potrafił, trzymając ją za rękę, przeleżeć przy jej boku całe dnie i z nogami pod kocem wspólnie oglądać filmy, a nawet zorganizować romantyczną kolację przy świecach. W końcu też po raz pierwszy przełamał się i usłyszała z jego ust słowo „kocham”, mało tego, nie miał oporów, aby powtarzać jej to kilka razy dziennie, okraszając swoje wyznania dodatkowym bukietem kwiatów lub czekoladkami. Teraz, jeśli w ogóle to było możliwe, kochała go jeszcze mocniej. Nie tylko był jej tajemniczym i surowym gliną, w którym się zadurzyła, ale także troskliwym i kochającym partnerem, o którym zawsze marzyła. Wreszcie – o czym fantazjuje pewnie większość żeńskiej populacji świata – księciem, który na białym koniu przybył, aby w ostatniej chwili wyrwać ją z rąk potwora.
Czasem zastanawiała się, czy nie powinna w duchu dziękować Rzeźnikowi z Nietkowa, który w bestialski sposób zabił tylu niewinnych ludzi i o mało nie dopadł jej samej. Pewnie gdyby nie on, Igor wciąż snułby się na granicy światów – jak to zwykł dziś mawiać – życia numer jeden w sierocińcu hieronimek i życia numer dwa po jego opuszczeniu. Niedawno mógł rozpocząć życie numer trzy. Z Oksaną Szczypenko.
Gdy jej mężczyzna bez słowa zniknął za drzwiami łazienki, pomyślała, że trochę stęskniła się za tamtym Igorem. Nie żeby nie lubiła jego nowej wersji, ale ostatnio trochę przesadzał. Gdy kilka dni temu znów rozpoczęli współżycie, był bardzo delikatny i czuły, ciągle dopytywał się, czy na pewno nie boli i czy nie powinni jeszcze poczekać, aż rany na dobre się zagoją. Oksana bardzo to doceniała, ale gdzieś w środku czuła, że znów potrzebuje twardego, szorstkiego, stuprocentowego samca alfa, którym Igor jawił się wcześniej. Który wie, jak bez słowa rozpalić i porządnie wybzykać napaloną kobietę.
Uśmiechnęła się pod nosem i pomyślała, że ma najwspanialszego mężczyznę na świecie. Chwilę później wróciła do kuchni, aby posprzątać bałagan, jakiego w przypływie gwałtownej żądzy narobiła.
Gdy Oksana Szczypenko zbierała z podłogi resztki po śniadaniu, a Igor Brudny kończył się golić, młody fan Falubazu o imieniu Jasiek właśnie szusował z tatą na nartach po jednej z leśnych ścieżek na południu Zielonej Góry. W ciągu ostatnich dni nawiało sporo śniegu i choć to była dopiero druga lekcja, szło mu całkiem dobrze. Towarzyszący im pies Benek bawił się w śniegu, aportował i radośnie merdał ogonem. Był młodym wilczurem i też się uczył.
Przy zrębie przystanął i zaczął węszyć. Złapał trop. Woń, którą przywiał wiatr, nie była mu znana i nie do końca rozumiał, z czym może mieć do czynienia. Instynktownie zjeżył się i odsłonił kły. Pokusa była jednak przemożna. Chwilę później uległ jej i lekceważąc nawoływania pana, popędził przed siebie.
Gdy zabrzmiał dźwięk telefonu, Romuald Czarnecki podniósł się z łóżka i półprzytomny spojrzał na wyświetlacz. To nie był budzik. Dzwonił podinspektor Grzegorz Zimny, a w rogu ekranu widniała godzina ósma pięćdziesiąt siedem.
– Dzień dobry, Grzegorz – przywitał się. – Nie za wcześnie dzwo…
– Dzień dobry, Romek, choć… no właśnie nie wiem, czy taki dobry.
Czarnecki ściągnął koc i sięgnął po etui z okularami. Nałożył je.
– Znaleźli ją?
– Tak.
Inspektor ciężko westchnął. W skroniach czuł pulsowanie. Był policjantem ponad trzydzieści lat i już dawno przestał wierzyć w zbiegi okoliczności. W Kołobrzegu jeszcze przez chwilę wahał się po odebraniu telefonu od Zimnego, ale trwało to nie dłużej niż kilkadziesiąt sekund. Tyle, ile zwykle zajmuje człowiekowi wyrwanemu ze snu dojście do siebie. Znaleziona ręka ze śladami ludzkich zębów, zaginiona zakonnica i zgłoszenia mieszkańców, którzy mówili o – choć idiotycznie to brzmiało – grasującym po przyleśnych terenach wilkołaku, zwiastowały koniec urlopu, który tak naprawdę nawet się nie zaczął.
Czarnecki dłonią rozmasował czoło.
– Gdzie?
– Na skraju lasu przy śmietnisku. Ojciec z synem.
– Oficjalnie wziąłeś tę sprawę?
– Tak, ale komendant już wie, że jesteś na miejscu, więc pewnie będzie chciał z tobą pogadać.
– Widziałeś zwłoki?
– Jeszcze nie, ale właśnie się tam wybieram. Podobno wyglądają koszmarnie…
– Dobij mnie.
– Brzmi to trochę upiornie, biorąc pod uwagę naszą rozmowę i to, że…
– Grzegorz…
– Do zwłok dobrała się zwierzyna. Fragmenty ciała są rozwleczone na powierzchni kilkuset metrów kwadratowych. Podobno istna jatka.
Czarnecki wstał i z telefonem przy uchu poszedł do łazienki. Próbował przeanalizować słowa Zimnego, ale uznał, że dalsze prowadzenie tej rozmowy przez telefon nie ma większego sensu. Zresztą podinspektor sam pewnie niewiele wiedział na temat zaistniałej sytuacji. A wszelkie gdybanie w sytuacji, gdy można było empirycznie sprawdzić okoliczności zdarzenia, Czarnecki z zasady odrzucał. Określenia takie jak „podobno”, „ponoć”, „jakoby” były mu obce i nijak miały się do jego skrupulatnego i wnikliwego podejścia do każdej sprawy.
– Nasi ludzie są już na miejscu?
– Ktoś tam pojechał, ale ekipa podobno dopiero zabezpiecza teren. O sprawie dowiedziałem się dosłownie kilka minut temu i od razu do ciebie zadzwoniłem.
– Prokurator?
– Wątpię.
– Dobra, Grzegorz. Spotkajmy się na parkingu przy komendzie za dwadzieścia minut.
– Jak chcesz, mogę po ciebie podjechać, bo właśnie wsiadam do samochodu.
– Nie trzeba.
– Okej. To do zobaczenia.
– Aha, Grzegorz…
– Tak?
– Dowiedz się, czy Anka i jej ekipa techników będą na miejscu. Nie chciałbym tam jakichś amatorów.
– Załatwione.
– Widzimy się za kwadrans.
– Cześć.
Czarnecki odłożył smartfon na brzeg umywalki i sięgnął po szczoteczkę do zębów. Umył je, a następnie kilkakrotnie oblał twarz zimną wodą. Chwilę później zarzucił na siebie marynarkę i puchową kurtkę, na głowę nałożył czapkę i wyszedł z mieszkania. W drodze do samochodu miał złe przeczucie. Martwa zakonnica tuż przed świętami? Brzmiało fatalnie, z pewnością wyglądało jeszcze gorzej.
Gdy uruchamiał silnik, pomyślał o kimś jeszcze. Komisarz Igor Brudny właśnie stał w korku na Saskiej Kępie i myślał zupełnie o czym innym.
Słońce leniwie wdrapywało się ponad korony ośnieżonych drzew. Jego ciepłe promienie ogrzewały zmarznięte twarze policjantów krążących wokół zamkniętej strefy przy hałdzie odpadów Zakładu Gospodarki Komunalnej w Zielonej Górze. Technicy kryminalistyczni w maskach i rękawiczkach pracowali pomiędzy drzewami nad zabezpieczeniem próbek wokół zwłok siostry Teresy.
Kierująca zespołem ekspert kryminalistyki Anna Borucka stała na niewielkim wzniesieniu i wydawała kolejne polecenia podwładnym. Dostrzegłszy kątem oka nadjeżdżającego passata, zsunęła z twarzy osłonę i przeszła pod taśmą zabezpieczającą teren działań. W oczekiwaniu na podinspektora Zimnego, który przejął sprawę, włączyła przewieszoną na szyi lustrzankę i zaczęła przeglądać efekty swojej pracy. Gdy pojazd się zatrzymał, pomachała do kierowcy i wróciła do oglądania fotografii. Zanim się obejrzała, Zimny z Czarneckim byli już na wyciągnięcie ręki.
– Cześć, Anka – rzucił ten pierwszy.
– Czeeeść… – Anna Borucka akurat trafiła na jedno z lepszych zdjęć i dopiero po chwili podniosła wzrok. Nie chciała go lekceważyć i nie zrobiła tego specjalnie, choć nie przepadała za Zimnym. Podinspektor był dla niej facetem, który już w szkole policyjnej gdzieś zgubił jaja. Nie mogła mu nic zarzucić, jeśli chodzi o sprawy zawodowe, ale po prostu nie było między nimi chemii i nigdy nie umówiłaby się z tym człowiekiem choćby na kawę. Tym bardziej z niemałym zaskoczeniem odebrała z jego rąk prezent w postaci dużej latte. Jeszcze większą niespodzianką był dla niej fakt, że podinspektor nie przybył sam.
– Romek? – Uśmiechnęła się na powitanie. – A nie miałeś wygrzewać się na Zanzibarze?
– Dzień dobry – przywitał się inspektor. – Dajcie spokój z tym Zanzibarem. Jak widzisz, jestem, choć niechętnie.
– Domyślam się.
Borucka ściągnęła kaptur i poprawiła włosy. Była filigranową szatynką o dużych ciemnych oczach i przepięknym uśmiechu. Choć już dobrych kilka lat temu przekroczyła czterdziestkę, to wyglądała na dziesięć lat mniej, a wysportowaną figurą – w chwili obecnej ukrytą pod białym bezkształtnym kombinezonem – mogłaby zawstydzić niejedną dwudziestolatkę. Była profesjonalistką w każdym calu, tak w pracy, jak i w życiu prywatnym, choć podobno – bo ona wcale tak nie uważała – poza robotą trudno było z nią wytrzymać. Tak twierdził jej pierwszy, a potem drugi eksmąż, a także szesnastoletnia, wyjątkowo pyskata córka o imieniu Jagoda.
– Ofiara została już zidentyfikowana? – Czarnecki przeszedł do konkretów.
– Jeszcze nie, ale to z pewnością ta zaginiona zakonnica. Ciało jest dość mocno pokiereszowane i częściowo zdefragmentowane, ale habit nie kłamie.
– Uważasz, że to rzeczywiście sprawka tych wilków?
– Na to wygląda. Pełno tu śladów ich łap, choć większość kryje się pod świeżo nawianym śniegiem. Sierści też nie brakuje. I to zaraz za granicami stuczterdziestotysięcznego miasta. Aż trudno uwierzyć, co nie?
– Szczerze mówiąc, wolałbym, aby to była ich sprawka. Może nawet mógłbym wrócić na ten swój „Zanzibar”… – Czarnecki wysilił się na uśmiech.
Zapaliła się czerwona lampka i Borucka rzuciła pytające spojrzenie, ale uznała, że za wcześnie na poruszanie takich kwestii. Z powrotem nałożyła kaptur i uniosła taśmę policyjną. Akurat w tym momencie po wzgórzu zaczął się wspinać starszy sierżant Łukasz Warszawski. Robił duże, pospieszne kroki, przez co w pewnym momencie o mało się nie poślizgnął i nie stracił równowagi.
– Dzień dobry – przywitał się nieco zdyszany. – Pan inspektor nie na urlopie?
– Cześć, Łukasz. Nie, nie na urlopie i jeśli jeszcze raz ktoś mnie o to zapyta, to chyba dostanę białej gorączki.
– To przepraszam, szefie. Nie wiedziałem… – odparł skruszony.
Czarnecki lubił Warszawskiego, bo był pracowity i nigdy nie narzekał na swoje obowiązki. Gdy zbierał grupę dochodzeniowo-śledczą, sierżant zawsze był jego pierwszym wyborem do pracy w terenie, czyli de facto człowiekiem od czarnej roboty.
– To Łukasz odebrał zgłoszenie – wyjaśnił Zimny, przerywając niezręczną ciszę. – Był pierwszym z naszych przy zwłokach.
Inspektor pokiwał głową na znak, że przyjął informację do wiadomości.
– Jeśli szef pozwoli… – zaczął ponownie.
– Na razie rządzi tu Grzegorz. Dla jasności, oficjalnie wciąż jestem na urlopie. Ale przepraszam, mów, proszę…
– Jakieś pięćset metrów stąd znajduje się obozowisko bezdomnych. – Warszawski skinął głową na północ. – Pomyślałem, żeby zabrać ich na komendę, ale tam koczuje ze czterdzieści osób. Do tego wśród nich są chyba jacyś ciapaci albo Cyganie.
Czarnecki obrzucił swojego człowieka piorunującym spojrzeniem. Wszyscy na komendzie wiedzieli, że inspektor nie toleruje chamstwa i arogancji, zwłaszcza wyniosłego i niekulturalnego traktowania bliźnich.
– A skoro głównymi podejrzanymi są wilki, to… – Sierżant nieudolnie próbował wybrnąć z sytuacji.
– Przyślij kilka furgonetek i zabierz wszystkich na komendę – polecił Czarnecki. – Niech ktoś załatwi tłumacza, jeśli zajdzie potrzeba.
– Tak jest, szefie.
– Potraktujcie sprawę priorytetowo. Jeszcze dziś chciałbym mieć na stole zeznania każdego z osobna.
– Załatwione, szefie.
Warszawski skinął na znak, że zrozumiał, i wyciągnąwszy krótkofalówkę, zaczął ostrożnie schodzić ze wzniesienia.
– Łukasz… – zawołał za nim Czarnecki, a policjant o mało się nie poślizgnął, w ostatniej chwili chwycił się pnia wiekowej sosny. – Podejrzanymi nie są wilki…
Warszawski poczuł się jak kretyn. Po „ciapatych” próbował ratować skórę, a tylko pogorszył sytuację.
– Ja… – zaczął.
– W związku z czym prawdopodobnie jeszcze dziś będę chciał zebrać nową ekipę. Widzę cię w niej, dlatego zapraszam do mojego biura na piętnastą.
– Oczywiście, szefie.
Zimny i Czarnecki odprowadzili sierżanta wzrokiem.
– Toś mu dogadał. Chłop ze wstydu prawie zapadł się pod ziemię – skomentował Zimny.
– Nie przesadzaj, Grzegorz. Ale nauczka czasem się należy…
– Ci bezdomni… Myślisz, że mogą mieć z tym wszystkim coś wspólnego?
– Niczego nie wykluczam. Zobaczymy, co powiedzą, wtedy podejmiemy decyzję i ewentualnie wezwiemy specjalistę stomatologa.
– To nawet mogłoby mieć jakiś sens. Tegoroczna zima jest sroga jak rzadko kiedy. Pewnie są głodni i zdesperowani…
Borucka przysłuchiwała się rozmowie, ale uznała, że na razie nie ma sensu wyciągać pochopnych wniosków. Opierała się na empirycznych dowodach, które można zobaczyć, powąchać, których da się dotknąć. Domyślała się, co im może chodzić po głowach, ale na razie wolała nie włączać się do dyskusji. Zresztą odniosła wrażenie, że wiedzą coś więcej, skoro wysuwają tak upiorne koncepcje.
– Panowie… – Borucka upiła łyk kawy i ponownie uniosła policyjną taśmę. – Mam wam wysłać zaproszenia na piśmie?
– Chętnie bym na nie poczekał. Zwłaszcza że nie widzę na miejscu prokuratora…
– Arletka pewnie nie zdążyła się jeszcze umalować – zadrwił Zimny.
– Sprawę przydzielono Winnickiej?
– Podobno.
Arleta Winnicka była atrakcyjną czterdziestoletnią prokurator o opinii pitbulla w spódnicy. W środowisku niezbyt lubiana, ale za to zabójczo skuteczna. I wyjątkowo bezwzględna. Pracy podporządkowała całe swoje życie, na czym cierpiała jej sfera prywatna, choć sama twierdziła, że życie singielki jej odpowiada i nie zamieniłaby go nigdy na nudne wieczory w towarzystwie jakiegoś troglodyty. W młodości potrafiła wsadzać za kratki za najmniejsze przewinienia, ale gdy z czasem zaczęła zajmować się grubszymi sprawami, jej nieustępliwość i upór pozwalały wierzyć, że oskarżony dostanie to, na co zasłużył.
Czarnecki rzucił okiem na biegnącą poniżej wzniesienia leśną drogę, w nadziei że może właśnie pojawi się znany w mieście czarny grand cherokee Winnickiej. Nie dostrzegł niczego, co mogłoby sugerować, że wkrótce dotrze na miejsce.
– Nie będziemy czekać na panią Arletę – oznajmił Czarnecki i na wszelki wypadek wyjął z kieszeni chusteczkę.
– Na pocieszenie powiem, że trup nie śmierdzi – rzekła Borucka. – I starajcie się chodzić po wydeptanych przez moich ludzi ścieżkach. Tu wciąż jest masa materiału do zebrania.
Czarnecki westchnął. Nie znosił tej części obowiązków i choć cieszył się opinią twardego i skutecznego gliniarza, oględziny zwłok zawsze przyprawiały go o mdłości. Mimo to posłusznie ruszył za Borucką. Starał się kroczyć po śladach, tak jak go o to prosiła. Jej ludzie krzątali się na przestrzeni kilkuset metrów kwadratowych. Brodząc po kolana w śniegu, stawiali wielkie kroki, przez co w swoich białych strojach ochronnych przypominali bociany poszukujące jakiegoś smacznego kąska. Inni, pochyleni bądź na kolanach, badali każdy centymetr terenu. Nad nimi, wysoko na ośnieżonych gałęziach, siedziały ptaki, które czekały, żeby wrócić do ucztowania. Od czasu do czasu jakiś kruk decydował się sfrunąć, aby spróbować szczęścia i wyrwać kawałek padliny, ale natychmiast był odganiany i jak niepyszny wracał do pobratymców.
Inspektor uważnie obserwował okolicę, próbując wczuć się w atmosferę miejsca. Wiedział, że to nie były wilki. Nawet jeśli do spółki z ptactwem ostatecznie dokończyły dzieła, to na pewno nie odpowiadały za śmierć tej niewinnej kobiety. Bo co zakonnica robiłaby w takim miejscu? W lesie, z dala od miasta, w pobliżu śmietniska? Ktoś musiał ją tu przyciągnąć. Albo zwabić.
A może pomagała bezdomnym? Może…
Z zamyślenia wyrwał Czarneckiego niespodziewany huk, który rozległ się w oddali. Jedna z ciężarówek na szczycie wysokiej hałdy śmieci pozbyła się zawartości, a echo wysypującego się gruzu przemknęło lasem i przestraszyło siedzące na gałęziach ptaki, które zerwały się do lotu. Nagły zryw sprawił, że wzruszony biały puch opadł z gałęzi wprost na głowę inspektora i jego towarzyszy. Krakanie zagłuszyło odgłosy trzaskających migawek aparatów, pod jego nogą chrupnęła jedna z tysięcy gałązek.
Wtedy bajkowy krajobraz został przełamany pierwszą plamą czerwieni. Czarnecki ominął ją, ale kolejne zaczęły pojawiać się na śniegu jak grzyby po deszczu. Jedne niewielkie, zaledwie prześwitujące pod świeżą warstwą białego puchu, inne duże, świeże, z fragmentami porwanego materiału i ludzkiej tkanki. W końcu oczom całej trójki ukazały się ludzkie szczątki.
– Jasna cholera – zaklął pod nosem Zimny.
Zmrożone zwłoki wciąż częściowo pokrywał biały puch. Nie cuchnęły, mimo to Czarnecki odruchowo przyłożył chusteczkę do nosa. Kobieta leżała na plecach, a spod rozdartego habitu wylewały się resztki rozwleczonych i poszarpanych wnętrzności. Głowa – pozbawiona oczu, warg, nosa i większości skóry na twarzy – była nienaturalnie wykręcona i zdawała się niemal oddzielona od korpusu. Brak lewej ręki na wysokości łokcia z łatwością pozwalał połączyć puzzle w jedną całość. Wszystko tonęło w morzu czerwieni skrajnie kontrastującej z wszechobecnym śniegiem.
– Ktoś zadzwonił po patomorfologa? – zapytała Borucka, przerywając ciszę.
– Tak. Zaraz powinien się zjawić – odparł Zimny.
– To dobrze, to dobrze… – Borucka znów wbiła spojrzenie w ekran lustrzanki, tylko od czasu do czasu zerkała na zwłoki.
– A ktoś zaglądał pod habit? – spytał Czarnecki, wykrzywiając usta w paskudnym grymasie.
– Materiał przymarzł do ciała, ale przyjrzałam się w miarę możliwości. Z szerzej zakrojonymi pracami na ciele ofiary wolę poczekać – odparła Borucka. – Zanim zrobię swoje, wolałabym, aby Robert zobaczył i zbadał zwłoki w nietkniętym stanie.
– Jakieś ślady gwałtu?
– To jednak nie te wilki?
– Chyba nie myślisz poważnie, że to ich robota…
– Cóż… w takim razie to chyba pytanie nie do mnie. – Borucka obrzuciła spojrzeniem okolicę krocza ofiary i uniosła brew. – Nie chcę wychodzić przed szereg, ale na pierwszy rzut oka raczej nie. Tamte okolice w porównaniu z resztą ciała są chyba w najlepszym stanie.
– Jakieś niespodzianki?
– Na razie chyba nie. No może prócz tego, że nie możemy znaleźć tej zagubionej ręki.
– Mnie coś świta, jeśli o to chodzi. – Zimny podrapał się po czerwonym od mrozu nosie.
– Czy ja o czymś nie wiem? – Borucka podniosła wzrok na podinspektora.
– Grzegorz chciał powiedzieć, że być może dysponujemy ręką ofiary – włączył się do rozmowy Czarnecki. – Wczoraj rano ktoś zgłosił się na komendę z workiem na śmieci, w którym znajdowało się obgryzione do kości przedramię.
– No to chyba mogę skreślić ten punkt z naszych poszukiwań…
– Niczego nie skreślaj, proszę. I powiedz ludziom, żeby przeorali teren w promieniu kilometra. Jeśli zajdzie taka potrzeba, to niech odgrzebują świeżo nawiany śnieg i szukają. Choć bardzo bym tego chciał, to czuję, że wilki będą naszym najmniejszym zmartwieniem.
– Chcesz oficjalnie przejąć sprawę? – zapytała Borucka.
– Jeszcze nie. Poczekam na opinię Roberta i…
– O wilku mowa – rzucił Zimny.
– To on? – zapytała zdumiona Borucka.
– Też bym go nie poznał.
Czarnecki obrócił się i dostrzegł, jak doktor Robert Krzywicki szybkim tempem pokonuje dzielący ich dystans. Dwukrotnie omal się nie poślizgnął, mimo to nie zwolnił ani na chwilę.
– Cześć wszystkim. Słyszałem, że macie tu dla mnie prawdziwe dzieło sztuki – rzucił zdyszany.
– Ty nigdy nie spoważniejesz…
– Tak to jest, jak większość czasu spędzasz w towarzystwie truposzy. – Krzywicki uśmiechnął się i wyciągnął z kieszeni lateksowe rękawiczki. – Co myślisz, Anka? – zagaił, eksponując podbródek.
– Lepiej.
– Tylko tyle?
– A nie wystarczy? Wiesz, że nie jesteś w moim typie. – Puściła do niego oko.
– Nie znasz się. Dojrzali mężczyźni są teraz na topie – skontrował szelmowskim tonem. – A teraz pokażcie mi tę dziecinkę.
– Chryste, Robert…
– Wiem, czego szukać, więc możecie jechać na kawę. Jak coś znajdę, to dam wam znać.
Czarnecki z Zimnym spojrzeli po sobie z niedowierzaniem. Krzywicki dziwaczał coraz bardziej i specjalnie tego nie ukrywał. Chwilę później powolnym krokiem ruszyli w dół zbocza. Gdy dotarli do samochodu, zza zakrętu wyłonił się czarny grand cherokee. Inspektor przez chwilę zastanawiał się, czy nie poczekać, aż pani prokurator dotrze na miejsce, ale uznał, że nie jest to konieczne. I tak będzie miał z nią sporo kłopotów.
– Jedna czarna, jedna biała.
Igor Brudny złożył zamówienie i rozsiadł się wygodniej na krześle. Młoda i stosunkowo atrakcyjna kelnerka z wytatuowanymi przedramionami i kolczykiem w dolnej wardze uśmiechnęła się i pospiesznie zniknęła za ladą. Komisarz spojrzał na zegarek. Dochodziła trzynasta. Wtedy ktoś zapukał w okno. Julia Zawadzka pomachała mu i szybkim krokiem skierowała się do drzwi wejściowych. Po chwili była już przy stoliku.
– Zamówiłeś białą? – spytała, ściągając szalik i kurtkę.
– Przed chwilą.
– Ale dzisiaj zimno, co? Termometry wskazują minus dwanaście.
– Dobrze, że przynajmniej przestało sypać.
– Akurat tobie to rybka. Gorzej ze mną. Wiesz, że Dziadzia mi dziś nie odpalił?
– To wada diesli. A ten twój to ile już ma? Ze dwadzieścia lat będzie…
– Osiemnaście, Igor. Osiemnaście. – Zawadzka rzuciła mu spojrzenie pełne udawanego wyrzutu. – Ale chyba czas na zmianę.
– Jak nie ma wyjścia. Już dawno powinnaś pozbyć się tego grata.
– Nie mówię o samochodzie, Igor.
Brudny zmarszczył brwi.
– O facecie mówię. Przygrucham sobie jakiegoś mechanika, to postawi Dziadzię na nogi.
– To ty w końcu masz teraz kogoś?
– No w sumie to nie…
– Julka, nie wnikam. To nie moja sprawa.
– A ty nie masz jakiegoś przystojnego kolegi, który zna się na starych beemkach?
– Wiesz, że nie mam zbyt wielu kolegów… – Brudny wyraźnie zaakcentował ostatnie słowo. – Zresztą jak cię znam, to niepotrzebna ci pomoc.
– Aż ty! – Zawadzka kopnęła go pod stołem w piszczel. – Takie masz o mnie zdanie?
– Aua, Julka! – syknął Brudny. – Pojebało cię?
– Należało ci się.
– Za co?
– Za jajco.
Komisarz Igor Brudny i podkomisarz Julia Zawadzka byli przyjaciółmi od wielu lat. Oboje nie do końca potrafili wkomponować się w otaczającą ich rzeczywistość i przypominali dwójkę outsiderów, którzy buntują się przeciw wszystkiemu i wszystkim. On, gburowaty i raczej przez kolegów nielubiany, ona ostra jak brzytwa baba z jajami, za którą kumple z komendy uganiali się z wywalonym jęzorem, nawet jeśli nie należała do okładkowych piękności z „CKM-u”. Przed laty, po jednej z wyjątkowo niebezpiecznych akcji, raz wskoczyli ze sobą do łóżka, ale to był pierwszy i ostatni taki numer. I nawet jeśli ona miała nadzieję na coś więcej, Brudny nie był w stanie jej tego ofiarować. Chyba nigdy do końca się z tym nie pogodziła, ale zaakceptowała decyzję byłego partnera ze służby, dzięki czemu mogli normalnie funkcjonować jako niezawodni przyjaciele. Ostatnio stali się sobie jeszcze bliżsi. Jak rodzina.
Do stolika podeszła kelnerka z dwiema filiżankami kawy. Postawiła je na stole i zalotnie zatrzepotawszy rzęsami, odeszła przyjąć zamówienie z innego stolika.
– Chyba masz branie… – skomentowała Zawadzka.
– No na pewno. Z moją facjatą?
– Wiesz… niegrzeczne dziewczynki lubią niegrzecznych chłopców. A ona nie wygląda mi na laskę przytulaskę.
– Pozory mylą. Zresztą o czym my w ogóle gadamy?
– No dobra. Jak pierwszy dzień po powrocie? – Julka upiła łyk kawy.
– No jak? – Brudny prychnął. – Sama widziałaś. Śmiesznie.
– Żeby nie było. Wtedy u ciebie to żartowałam z tym szpalerem i nie miałam pojęcia, że odwalą taki numer.
Szpaler był pomysłem młodych wilków z komendy, którzy chcieli uhonorować starszego kolegę i koleżankę. Dopaść Rzeźnika z Nietkowa w takich okolicznościach to było naprawdę coś i choć Brudny robił wszystko, aby omijać temat szerokim łukiem, kolejne historie z udziałem jego i Zawadzkiej pączkowały bez ustanku. Komendant Ryszard Beryl ostatecznie klepnął pomysł, bo sam był zadowolony z tego, że jego człowiek ukatrupił jednego z największych i najbrutalniejszych seryjnych morderców w historii polskiej kryminalistyki, dzięki czemu on sam mógł brylować na salonach i chwalić się jego dokonaniami. Wszyscy obecni w budynku policjanci czekali więc na moment, gdy Brudny i Zawadzka wchodzili do komisariatu, i w umówionym czasie utworzyli policyjny szpaler. Brudny zdegustowany ich gówniarskim zachowaniem machnął ręką i chciał go ominąć, ale Zawadzka chwyciła go za przegub i zmusiła do przejścia wzdłuż szeregów. Powiedzieć, że czuł się jak skończony debil, to nic nie powiedzieć, ale ostatecznie przyjął od wszystkich gratulacje, w swoim stylu, na chłodno i z gburowatą miną. Tego dnia jego gruboskórność nikogo jednak nie raziła. Razem z Zawadzką byli gwiazdami.
– A Beryl? Widziałaś, jak się zachowywał?
– Miałam wrażenie, że nie wytrzyma ciśnienia, uklęknie i w końcu zrobi ci loda.
Brudny roześmiał się, przez co rozlał trochę kawy. Odstawił filiżankę i wytarł dłoń.
– No, odniosłem podobne wrażenie. Ale cóż, zebrał pochwały. Teraz przez następne pół roku będzie się prężył na każdym spotkaniu na górze. W sumie mam to w dupie. Wkurwia mnie co innego.
– Co takiego?
– Mam wrażenie, że wszyscy się za mną oglądają. Nawet ta kelnerka. Popatrz…
Zawadzka dyskretnie zerknęła przez ramię. Młoda dziewczyna stała za barem i rozmawiała z dwiema koleżankami z pracy, co rusz energicznie gestykulując i wskazując na stolik, przy którym siedzieli.
– Cóż, Igor… – Julka cmoknęła i westchnęła. – Teraz jesteś celebrytą. Może zgłoś się do sto dwudziestej siódmej edycji Big Brothera? Albo do Tańca z gwiazdami? – Ledwo powstrzymała się od śmiechu.
– Bardzo, kurwa, śmieszne. Naprawdę chcesz mnie dobić?
– Pociesz się, że Brudnego Harry’ego też w mieście wszyscy znali, a on wciąż skutecznie łapał złoczyńców. – Posłała komisarzowi hultajski uśmiech.
– Widzę, że dziś u ciebie cięty humorek.
– Ale co poradzisz, Igor? Musisz to zaakceptować. Stałeś się najpopularniejszym gliniarzem w kraju i wszyscy cię znają. Infiltracja i różne tajne operacje nie wchodzą w rachubę, ale rozpoznawalność też ma swoje dobre strony. Łatwiej ci będzie dotrzeć do ludzi, wielu chętnie pójdzie ci na rękę, a z przesłuchiwanymi szybciej skrócisz dystans. Zresztą popatrz na tego całego Rutkowskiego. Jego też wszyscy znają, a nie może opędzić się od kolejnych zleceń. Mało tego, zarabia na tym krocie.
– Ech, Julka. Wiesz, że to nie w moim stylu.
– Będziesz musiał się przestawić. Po prostu.
– No nie wiem…
– Ale czego nie wiesz, Igor?
– Dobra, nieważne. Wzięłaś już jakąś sprawę?
– Na razie nie. Muszę uporządkować zaległości. Tak naprawdę nie mam pojęcia, w co ręce włożyć. Część spraw przejął ktoś inny, reszta leży odłogiem. Ogólny burdel w papierach.
– No, ja też…
Brudny zawiesił głos, gdy poczuł w kieszeni wibrowanie smartfona. Wyciągnął go i spojrzał na wyświetlacz. Dzwonił inspektor Romuald Czarnecki. Odebrał.
– Dzień dobry, inspektorze.
– Dzień dobry, komisarzu.
Jeśli Brudny nie miał w swoim otoczeniu kolegów, to Czarnecki – pomimo sporej różnicy wieku i zupełnie odmiennego rysu charakterologicznego – stał się dla niego kimś więcej. Bez jego pomocy nie miałby szans dopaść mordercy; bez zaufania, którym inspektor go obdarzył, być może na długie lata trafiłby za kratki, w końcu bez jego wsparcia w kluczowym momencie mógł stracić wszystko. Inspektor – komisarz. Wtedy tak się tytułowali i choć po szczęśliwym zakończeniu sprawy ostatecznie przeszli na ty, do tej pory zawsze oficjalnie się witali i żegnali.
– Miło cię słyszeć, Romek.
– Ciebie również. Jak powrót do stołecznej?
– Miałem dziś pierwszy dzień i już po paru sekundach w komisariacie chciałem wywiesić białą flagę.
– Aż tak źle?
– Dobra, przesadzam. Koledzy zrobili jakiś głupi szpaler, jakby mnie nie znali… Ale co ci będę gadał. Lepiej powiedz, co u ciebie.
– No właśnie dzwonię, bo pomyślałem, że powinieneś dowiedzieć się tego ode mnie, a nie z wiadomości…
Brudny poczuł, jak rośnie mu ciśnienie, a tętno przyspiesza.
– Mów.
– Mam tu kolejnego trupa. To zakonnica.
W jednej chwili przed oczyma Brudnego przeleciało całe jego życie. Hieronimki, siostra Gwidona, ból, strach, samotność. Habit zawsze działał na niego jak płachta na byka.
– Tylko mi nie mów, że to hieronimka.
– Nie, nie. Sprawa raczej nie ma związku z tą historią, ale wolałem cię poinformować.
– Dzięki.
– Nie ma za co. Dodam, że w wiadomościach oficjalnie poinformują, że zaatakowała ją sfora wilków, choć ja mam inne zdanie.
– Wilków?
– Rzeczywiście, pojawiło się w okolicy kilkanaście sztuk. Przyszły z południa kraju i trochę pomęczyły lokalnych hodowców, ale nikt nie myślał, że mogą zaatakować człowieka.
– A teraz?
– Zwłoki zostały częściowo pożarte, i to jest fakt. Ale nie dlatego zerwałem się z urlopu…
– Nie wiem, czy chcę to słyszeć, Romek.
– Mimo wszystko nalegam.
Brudny podniósł wzrok znad słuchawki i spojrzał spode łba na siedzącą naprzeciwko Zawadzką. Znała to spojrzenie. Dla większości tych „złych” było zwiastunem nadchodzących grzmotów. Jego samego nakręcało do działania jak nic innego.
– Jesteś, Igor?
– Jestem. Mów.
– Podejrzewam, że mamy w mieście kanibala.
– Mam to traktować jako fakt?
– Jeszcze muszę potwierdzić te podejrzenia, ale wszystko na to wskazuje.
– Ty się nie mylisz, Romek, prawda?
– Powiedzmy, że korzystam z doświadczenia i policyjnego nosa.
– Coś o tym wiem.
– Do tego ta zakonnica…
– Też nie wierzę w zbiegi okoliczności…
Nastała cisza.
– Dobra, Igor. Konkretnie. Prawdopodobnie jeszcze dziś, najpóźniej jutro, zawnioskuję o sformowanie nowej grupy dochodzeniowo-śledczej i chętnie widziałbym cię w tym gronie. Jesteś zainteresowany?
– Muszę się zastanowić.
– O Beryla się nie martw. Ja to załatwię. Masz czas na decyzję do jutra do południa.
– Jeszcze jedno… – Brudny już wcześniej dostrzegł błysk w oku Zawadzkiej. – Jeśli się zgodzę, to przyjeżdżam z Julią.
– Julię zawszę powitam z należytym szacunkiem.
– Przyślij mi raport z dotychczasowych ustaleń. Prześpię się z tym i dam ci znać.
– Już masz go w skrzynce.
– Zatem do jutra, inspektorze.
– Do usłyszenia, komisarzu.
Brudny się rozłączył. Nie potrzebował czasu. Już podjął decyzję. Choć przez ostatnie kilkadziesiąt dni sam siebie oszukiwał, czuł, że tamta sprawa wciąż nie została zakończona. Śledztwo tak, ale nie sprawa. Nie potrafił tego wytłumaczyć. Po prostu to czuł. Nie, był tego absolutnie pewien.
W poczekalni unosiła się nieprzyjemna woń, która aż gryzła w gardło. Mieszanka przetrawionego alkoholu, dymu, stęchlizny i moczu dokuczała wszystkim pracownikom komendy, którzy zostali oddelegowani do pracy przy trzydziestu ośmiu potencjalnych świadkach morderstwa siostry Teresy, dostarczonych wprost z zaimprowizowanego koczowiska przy wysypisku. Pośród tej chmary nieszczęśników znajdowały się dwie rodziny romskie (z sześciorgiem nieletnich, dzieci te wraz z matkami od razu zostały przejęte przez przedstawiciela opieki społecznej) i trzech afgańskich imigrantów (którzy przypuszczalnie nie skończyli osiemnastego roku życia), wobec czego trwały usilne próby znalezienia tłumacza przysięgłego języka arabskiego. O pomoc poproszono Omara – zielonogórskiego sierżanta, półkrwi Irakijczyka, ale ten uświadomił kolegom, że w Afganistanie posługują się przede wszystkim pasztuńskim lub dari i choć znał podstawy tego pierwszego i próbował dogadać się z imigrantami, okazało się, że w ogóle ich nie rozumie, gdyż posługują się jakimś lokalnym dialektem, których w klanowym społeczeństwie Afganistanu są setki.
Inspektor Czarnecki obrzucił spojrzeniem zebranych. Brudni, przybici, wychudzeni, przestraszeni. W dziurawych łachmanach i z kubkami gorącej kawy w trzęsących się dłoniach wyglądali koszmarnie. Czy któryś z nich coś widział? A może wśród nich znajdował się morderca? Czy któryś z tych biednych ludzi byłby w stanie posunąć się do zabicia siostry Teresy, aby zaspokoić nieznośny głód? Ta hipoteza była prawdopodobna, ale Czarnecki – choć jej oczywiście nie wykluczał – szczerze w nią powątpiewał. Zwłaszcza teraz, kilka minut po telefonie od doktora Krzywickiego, który rzucał na sprawę zupełnie nowe światło.
Przemykając przez poczekalnię, skinął pilnującym świadków policjantom. Następnie ruszył korytarzem na piętro, wprost do biura komendanta Wacława Niemca. Zapukał i nie czekając na odpowiedź, wszedł do środka.
– Dzień dobry, Wacławie.
– Witam cię, Romek. Nie spodziewałem się ciebie w pracy przez następny miesiąc. Miałeś być na Zanzibarze czy się mylę?
Komendant wstał z krzesła i mężczyźni podali sobie ręce. Wacław Niemiec był niewysokim pięćdziesięcioletnim mężczyzną o pucołowatej twarzy i problemami z łysieniem plackowatym, w związku z czym od blisko dziesięciu lat każdego ranka golił głowę maszynką. Swego czasu był dobrym policjantem i przeszedł wszystkie szczeble kariery, aby cztery lata temu objąć stanowisko komendanta zielonogórskiej policji. Choć nie był człowiekiem bez wad, jego podwładni szanowali go, bo nie należał do karierowiczów i starał się dbać o swoich ludzi.
Niemiec ręką wskazał miejsce w rogu pomieszczenia. Dwa fotele i niewielki stolik, obok pokaźnych rozmiarów fikus. To tam przyjmował ludzi, których cenił i szanował.
– Skupmy się na temacie.
– Jak chcesz. Kawy?
– Poproszę.
Niemiec nauczył się nie dyskutować z inspektorem. Pomimo że był jego przełożonym, traktował go jak równego sobie. Cenił go nie tylko za pracowitość i skuteczność, ale także za niespotykaną w tym zawodzie kulturę i wyjątkowy wiktoriański styl, którym inspektor potrafił kupić niemal każdego. Komendant podniósł słuchawkę i zamówił u sekretarki dwie czarne kawy.
– Rozumiem, że sprowadza cię tu ta zakonnica… – zaczął, gdy wygodnie rozsiedli się w fotelach.
– Cóż… zgadłeś. Choć kiedy decydowałem się na przyjazd, jeszcze nie wiedziałem o jej śmierci.
– No, koszmarna sprawa, owszem, ale z tego, co zdążyłem się dowiedzieć, to tu chyba nie potrzeba Herculesa Poirota, aby wyjaśnić przyczynę zgonu i wskazać winnego.
– Mam na ten temat zupełnie inne zdanie.
– No dobra, Romek. O czym nie wiem?
– Na razie to tylko przeczucie, ale moim zdaniem to nie robota wilków. Sądzę, że ta kobieta została zamordowana.
– Skąd taka hipoteza?
– Pewnie wiesz, że wczoraj jeden z mieszkańców przyniósł na komendę ludzką rękę.
– No tak, ktoś przytargał jakieś kości. Materiał chyba został oddany do zbadania.
– Owszem. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Robert odkrył na kościach ślady ludzkich zębów.
Komendant zmarszczył brwi i mruknął pod nosem. Rozległo się pukanie i do środka weszła sekretarka. W szpilkach zdawała się sięgać głową framugi, a gdy się pochyliła, aby postawić na stoliku filiżanki z kawą, rozpyliła wokół siebie silny kwiatowy zapach nietanich perfum.
– No… to rzeczywiście zmienia postać rzeczy – skomentował Niemiec, gdy zamknęły się drzwi za kobietą. – Ludzkie zęby… Jasna cholera. Naprawdę nie brzmi to dobrze. Ba! To brzmi kurewsko źle.
– To nie wszystko. – Czarnecki upił łyk kawy i poprawił okulary. – Dziesięć minut temu zadzwonił do mnie Krzywicki. Ciało na miejscu zbrodni było pozbawione ręki, której nasi ludzie do tej pory nie znaleźli.
– Czekaj, czekaj, Romek, bo nie nadążam. A ta, o której rozmawialiśmy?
– No właśnie. Ofiara w lesie była pozbawiona prawej ręki, a ta odnaleziona to ręka lewa.
– Czyli… – Komendant złożył dłonie niczym do modlitwy i przyłożył do ust. – Chcesz powiedzieć, że…
– Mamy już nie jedną, a potencjalnie dwie ofiary. Obie to kobiety i obie prawdopodobnie zginęły w podobnym czasie.
– Kurwa mać. – Komendant nerwowo pokręcił głową. – Kurwa jego mać! – krzyknął i wstał z fotela. – Czy ludzi w tym mieście już kompletnie pojebało?
Czarnecki doskonale wiedział, że komendant ma dość wybuchowy charakter i nie przebiera w słowach, ale tym razem zaskoczył nawet jego. Postanowił nie czekać na kolejne wiązanki.
– W związku z zaistniałą sytuacją chcę zawnioskować o skrócenie urlopu i sformowanie nowej grupy dochodzeniowo-śledczej. Podinspektor Zimny, który oficjalnie przejął sprawę śmierci tej zakonnicy, nie oponuje, abym objął dowództwo.
– Masz moje pełne poparcie, Romek. I wolną rękę – oznajmił Niemiec, po czym znów usiadł.
– Zaproponowałem też miejsce w grupie Igorowi Brudnemu i Julii Zawadzkiej. Chcę, abyś skontaktował się z ich przełożonym ze stolicy i poinformował go, że ich potrzebuję.
Komendant rzucił Czarneckiemu surowe spojrzenie. Wyglądał, jakby zaraz znów miał wybuchnąć. Odetchnął głębiej i upił łyk kawy, aby się uspokoić.
– Mogę tylko zapytać po co?
– Są mi potrzebni.
– Nie chcę tu kolejnej medialnej jatki, Romek. Brudny to teraz pieprzony celebryta. I gdy te hieny dowiedzą się, że został włączony do śledztwa, to nie dadzą nam spokoju.
– Komisarz Brudny jest nieodzowny.
Komendant nerwowo postukał palcami po blacie i westchnął ciężko. Zmarszczył bujne brwi i wypuścił powietrze.
– No dobra, skoro tak twierdzisz. Tylko jeśli odwalisz jeszcze raz taki numer jak z tym Nietkowem, to możesz być pewny, że na naganie się nie skończy. Trzymaj się procedur, dobra?
– Będę potrzebował na wyłączność przynajmniej dwudziestu ludzi do pracy w terenie.
– Załatwione.
– W takim razie wracam do pracy.
– Dzięki, Romek. Naprawdę doceniam, że zdecydowałeś się wrócić.
– Ech… – Czarnecki żachnął się i wstał od stołu. – Jak to się skończy, dasz mi solidną premię. Wtedy może naprawdę wezmę żonę i polecimy na ten Zanzibar.
Chwilę później inspektor opuścił gabinet komendanta i poszedł do swojego biura. Tam, w obecności podinspektora Zimnego i niedawno przybyłego doktora Krzywickiego, czekała już Anna Borucka. I nie miała dla niego dobrych wieści.
Gdy inspektor Czarnecki wszedł do swojego gabinetu, Borucka właśnie litowała się nad usychającą na parapecie paprotką.
– Podlałam, bo już nie mogłam patrzeć, jak woła o wodę – wytłumaczyła, kręcąc głową z dezaprobatą.
– Dziękuję. Paprotka na pewno ci tego nie zapomni – odparł inspektor tonem, w którym trudno było szukać jakichkolwiek emocji.
– I jak? – spytał Zimny, zmieniając temat.
– Wracam do pracy i formuję grupę. Ale to zaraz. Najpierw zrobię kawę, bo ta pożal się Boże u komendanta w ogóle kawy nie przypomina. Czy ktoś chce?
Kawa u komendanta dla większości pracowników jawiła się jako jedyna „pijalna” na terenie komendy, gdyż to właśnie w sekretariacie stał jedyny porządny automat. Czarnecki w tej kwestii był jednak tradycjonalistą i akceptował tylko tę, którą sam sobie zrobił. Czarna, mocna, z gruntem, bez dodatków, w ściśle wymierzonych proporcjach.
Z racji tego, że wszyscy wyrazili chęć, inspektor przygotował cztery szklanki w koszyczkach i chwilę później zalał kawę wrzątkiem. Postawił je na stole i usiadł.
– Potraktujmy to jako nieoficjalne spotkanie grupy. Jutro dołączy do nas prokurator Arleta Winnicka, starszy sierżant Łukasz Warszawski oraz aspirant Jakub Wicha i – mam nadzieję – komisarz Igor Brudny z podkomisarz Julią Zawadzką ze stołecznej.
– Brudny? – odezwali się niemal jednocześnie Borucka i Krzywicki.
– To jeden z najlepszych policjantów, jakich poznałem w życiu. A żyję i widziałem już sporo. Jeśli ktoś ma jakieś obiekcje, to słucham.
– Po prostu jestem trochę zaskoczona – wytłumaczyła się Borucka. – Pomijam kwestię medialności, ale… ach… – Wzruszyła ramionami. – Nie mam żadnych obiekcji. Po prostu się tego nie spodziewałam.
– A ja chętnie z nim popracuję – dodał Krzywicki. – Facet jest moim idolem. Poważnie. – Doktor puścił oko i głupio się uśmiechnął.
– Grzegorz?
– Też uważam, że to świetny glina. Poza tym kwestia habitu nie daje mi spokoju. Dziwny zbieg okoliczności, prawda?
Cała czwórka zebranych zgodnie pokiwała głowami. Ten argument trafiał do każdego. Śmierć zakonnicy nieco miesiąc po ostatnich wydarzeniach, w których to właśnie słudzy Kościoła grali pierwsze skrzypce, oraz fakt, że ponura przeszłość Brudnego tak silnie związana była z tym środowiskiem, mogły sugerować, że istnieje jakaś zależność. Jaka? To należało wyjaśnić i choć oczywiście mógł to być zwykły przypadek, zebrani w pokoju jakoś w takie przypadki nie wierzyli. Należało to sprawdzić, a komisarz wydawał się w tej sytuacji najodpowiedniejszym człowiekiem.
– Nie skorzystamy z usług profilera? – zagadnął Zimny.
– Myślę, że pomoc Eli jest nieodzowna, ale do tej pory nie udało mi się z nią skontaktować. Zostawiłem jej wiadomość z zaproszeniem.
– Fajnie – rzucił Krzywicki. – Stara ekipa w komplecie. No… prawie…
Czarnecki zmierzył patomorfologa ostrym spojrzeniem.
– Wolałbym, aby duch Krzysztofa Lisa nie był obecny podczas naszych spotkań – oznajmił bezkompromisowym tonem. – Ten człowiek siedzi w areszcie i czeka na proces. W związku z tym nie chcę, aby ktokolwiek o nim wspominał, jeśli to nie będzie miało związku ze sprawą.
Wszyscy zebrani pokiwali głowami na znak, że przyjmują polecenie przełożonego do wiadomości.
– Jeśli wszystko jasne, to myślę, że możemy zaczynać. Ustalmy, co już wiemy. Grzegorz?
Podinspektor otworzył skoroszyt.
– Zwłoki znalezione w lesie w pobliżu Zakładu Usług Komunalnych należą do Aliny Żywuckiej, lat sześćdziesiąt jeden, zakonnicy pełniącej posługę w Parafii Podwyższenia Krzyża Świętego na osiedlu Juliusza Słowackiego w Zielonej Górze, bliżej znanej jako siostra Teresa. Według wstępnych oględzin ofiara zmarła około trzech dni temu, czyli krótko przed zgłoszeniem jej zaginięcia. Nie znamy jeszcze dokładnej przyczyny śmierci, ale ciało jest właśnie transportowane do prosektorium.
Zimny obrzucił spojrzeniem Borucką i Krzywickiego.