Skoro już tu jesteśmy - Kopeć Adriana - ebook + książka

Skoro już tu jesteśmy ebook

Kopeć Adriana

4,0

Opis

Szesnastoletnia Ana próbuje zacząć życie na nowo na drugim końcu Polski. Ucieczka z domu od ojca alkoholika nie przebiega jednak tak łatwo, jak oczekiwała. Po drodze spotyka Elizę i z jej pomocą próbuje stawić czoła swoim lękom. Okazuje się jednak, że nowa przyjaciółka skrywa więcej tajemnic, niż sądziła.

*

Cóż, tworzenie planów nie jest dla wszystkich. Niektórym zwyczajnie to nie wychodzi. Cokolwiek wymyślą, i tak przypadkowo wpędzą kogoś do grobu.

To o mnie. I o niej.

Obie takie jesteśmy. Mamy swój plan, ale on nie wypala. Więc tracimy, walczymy i biegniemy, świetnie się przy tym bawiąc. Potem zatrzymujemy się gdzieś pod nocnym niebem i zastanawiamy się, czy ucieczka od swojej przeszłości w ogóle jest możliwa. To, co nas różni, to… wszystko. I poziom absurdu. Nigdy nie sądziłabym, że z czarnych bojówek i czerwonych trampek można ulepić coś niepokonanego. Taka właśnie jest. Niepokonana i abstrakcyjna. Gdyby nie ona, dotarłabym do ostatniego rozdziału swojej historii, a okazało się, że jest coś więcej.

O młodzieży, która ma własne pomysły na radzenie sobie z życiem.

O przyjaźni, która ratuje przed samym sobą.

O nadziei, bez której powrót do przeszłości może być morderczy.

 

O ludziach, których już mogłeś spotkać…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 450

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Adriana Kopeć

Skoro już tu jesteśmy

 

Redakcja

Katarzyna Tran Trang

 

Korekta

Weronika May

 

Projekt okładki

Justyna Kossakowska

 

Skład wersji drukowanej

Maria Gromek

 

Przygotowanie wersji elektronicznej

Epubeum

 

ISBN 978-83-67092-58-6

 

Wydanie pierwsze

Skład ukończono 7 lutego 2023 roku

 

Copyright © Adriana Kopeć

Copyright © psychologiadziecka.org, 2023

 

Wydawnictwo psychologiadziecka.org

[email protected]

www.psychologiadziecka.org

Babci Stasi

– najsilniejszej kobiecie, którą znam,

mojemu „człowiekowi z obrazu”

Rozdział 1

Nie spodziewałam się, że dzisiejszy poranek nadejdzie tak raptownie, bez ostrzeżenia.

Niestarte krople krwi spływały leniwie po brzegach szkła. Odbicie w każdym z odłamków było niesymetryczne, ale wszystkie razem tworzyły przekonujący obraz jakiegoś końca.

Słońce wzeszło zaskakująco wcześnie. Tak jak zazwyczaj. I przelało się strumieniami po pokojach. A on tam leżał – tak jak zwykle. Sam, wśród szkła i jedynego przyjaciela, któremu bezgranicznie ufał, chociaż ten pozbawiał go pieniędzy. Regularnie. Co kilka dni. Aż do wyczerpania zapasów.

Mimo wrażenia codzienności coś odbyło się według nowego schematu, który pojawił się niespodziewanie i nie zdążono jeszcze nadać mu nazwy. Bo tym razem nikt nie krzyczał i nikt nie zapłakał. Żadne serce nie rozdarło się tylko po to, żeby późnym wieczorem poddać się operacji prowizorycznego zszycia. Stopy nie stały poza balustradą balkonu i ręce nie pętały innych rąk. Jakby siły grawitacji postanowiły obrać nowy kierunek i przechylić szalę zwycięstwa.

Wychodzę z wyjątkowo lekkim plecakiem. Z notatnikiem. Z nowym rodzajem wyrzutów sumienia. Ale tym razem zamknę drzwi bez desperackiego upewniania się, że będzie do czego wracać.

Nie przepadam za obcymi. Są jak ciemne chmury, po których można spodziewać się gwałtownej ulewy lub chwilowej obecności, przemijającej zgodnie z rytmem wiatru.

Obserwowałam więc mężczyznę z peronu naprzeciwko. Co jedenaście sekund poprawiał grzywkę, z pewnością przeklinając w duchu podatność fryzur na działanie warunków pogodowych. Wydawał się dość próżny i infantylny. Nie stanowił zagrożenia dla żadnej strefy bezpieczeństwa.

Zupełnie inaczej sprawy miały się po mojej prawej stronie.

Nie potrafię szacować wieku ludzi, w szczególności tych przypadkowo spotkanych na dworcach. Powiedziałabym jednak, że była i wystarczająco dorosła, i dziwnie młoda, jakby łączyła w sobie dwie odrębne rzeczywistości w niesamowicie naturalny sposób. Może byłabym skłonna zachwycić się tym spostrzeżeniem, gdyby nie zmniejszający się dystans i cichy odgłos damskich trampek. Nabrałam powietrza w płuca.

– Liliana Anastazja Tropik?

Poczułam, jak zapada się we mnie serce, a płuca zwiększają objętość i próbują wydostać się spomiędzy żeber. Zamarłam. Przenikliwe spojrzenie zielonych oczu spłynęło po mojej twarzy.

– Sądząc po reakcji, albo jesteś tą osobą, albo nie cierpisz jej na tyle, że na sam dźwięk jej imienia zaciskają ci się pięści.

Melodyjny głos dotarł do moich uszu i rozcieńczył napięcie. Poczułam suchość w gardle. W miejsce słowa albo wstawiłabym i. Odchrząknęłam.

– Czemu pytasz? – Odważyłam się unieść wzrok.

– Bo wypadł ci portfel. – Wyciągnęła szczupłą dłoń z wytartym brązowym portfelem, który dostałam na dziewiąte urodziny od babci. – Masz.

Odebrałam go z uczuciem pękającej bańki wrzątku gdzieś wewnątrz mnie. Zanim zdążyłam wybrać reakcję na odpowiedź, dziewczyna minęła mnie i stanęła na najdalszym końcu peronu. Wyszła z mojego świata dokładnie tak niepostrzeżenie, jak się w nim znalazła.

Anonimowość, która do tej pory była gwarantem osiągnięcia celu, właśnie wyparowała. Miałam ochotę cisnąć portfelem o beton i uciec stąd na dworzec do innego miasta. Zamiast tego westchnęłam i przez kolejne pół godziny wpatrywałam się ukradkiem w Zielonooką. To zielone spojrzenie wywierciło we mnie tunel, którego przejście jest zbyt bolesne dla człowieka z drobinką szkła między palcami.

Z trudem przedostałam się do ostatniego przedziału. Unoszący się zapach był mieszaniną potu, letniego brudu i spalin. Na miejscu przy oknie siedział starszy pan z brodą, w kaszkiecie. Opierał głowę o szybę, a jego oddech miarowo przyczyniał się do zaparowywania szkła. Naprzeciw niego siedział mały chłopiec z tabletem, łobuzersko uśmiechając się do ekranu.

Znam to spojrzenie.

Rozpuszczony dzieciak z bogatego domu, w którym nie ma miejsca na autentyczność.

Jadę do mojego nowego świata, tylko czemu akurat z nim?

Już po pięciu minutach od ruszenia ze stacji chłopiec znudził się graniem w prymitywne, kolorowe gierki. Spojrzał na mnie jak na ciekawy, rozrywkowy obiekt do rozładowywania dziecięcej energii. Z gazety mężczyzny, leżącej na imitacji stolika, wydarł kartkę, zwinął ją w kulkę i rzucił. Papier odbił się od mojego ucha i wylądował na środku przedziału. Westchnęłam.

Miał na sobie bluzę z przypinką w kształcie zielonego misia. Miałam takiego w dzieciństwie, ale któregoś dnia po prostu zniknął, chociaż jako jedyny dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Możliwe, że to przez niespodziewany sentyment zignorowałam zaczepkę tego dziecka, ale mój brak reakcji stał się zapalnikiem do powtórzenia prowokacji. Wydarł kolejną kartkę i trafił tym razem w ramię. Zarechotał.

Po trzeciej kulce postanowiłam, że za dwie minuty spojrzę na chłopca z dezaprobatą. I wyjdę, wiedząc, że moje niezadowolenie nie będzie dla niego żadną motywacją do zmiany zachowania.

– Ej, masz oczy jak pijaczka! – krzyknął i zaśmiał się potężnie.

Zamarłam. Coś się we mnie otworzyło, a później zatrzasnęło z hukiem. To coś rozpadło się na miliony kawałków, wbijających się z rozpędem w serce. Wstrzymałam oddech.

Nie teraz. Nie teraz.

Błagam.

Nie teraz.

On mnie już nie obchodzi. Przecież żyje, ale daleko ode mnie. Coraz dalej.

Po dwudziestu sekundach przygniatającej ciszy wstałam, zabrałam plecak i przy dziecięcym śpiewie patolka! patolka! patolka! wydostałam się z przedziału. Kiedy oddaliłam się na tyle, że nowo powstała piosenka w tonacji C-dur była już tylko moim wewnętrznym echem, zatrzymałam się. Na wąskim korytarzyku było pusto.

Pijak… W tej chwili chyba nie ma przezwiska mocniej burzącego moją tożsamość niż jakiekolwiek skojarzenie z alkoholem. Miał tyle możliwości! Tyle wyzwisk, które dzieci wymyślają i używają przy każdej okazji, kiedy nie ma dorosłego mającego moc wyciągnięcia konsekwencji. Brzydal. Grubas. Bezużyteczna. Dlaczego z jego ust nie padło żadne inne sformułowanie? Wyczuł to. Wyczuł moją słabość. Znalazł tę jedną dziurę, przy której jestem bezbronna, i pogłębił ją.

Alkohol. I on. Nie wiem, co u niego. Nie wiem, czy już wstał i czy z rozpaczą szuka kolejnej butelki. Może nie. Może jeszcze odpoczywa. Ale z pewnością żyje. Na pięćdziesiąt procent jestem pewna, że widziałam, jak unosi się jego brzuch pod podartą koszulką.

Po moich pięciu żałosnych krokach drzwi od wagonu rozwarły się. Wszedł przez nie posępny kontroler biletów, łypiąc nerwowo na każdy skrawek szarej przestrzeni. Kiedy dostrzegł moją pochmurną postać, podszedł pośpiesznie. Wygrzebałam z kieszeni spodni pognieciony bilet.

– Widziałaś może dziewczynę z plecakiem i w czerwonych trampkach?

Zmarszczyłam brwi.

– Słucham?

– Nie przechodziła tu? – Podrapał swoje czoło kantem urządzenia skanującego kod.

– Nie wiem… Chyba nie. Dopiero wyszłam z przedziału.

– Dobra, dzięki.

Spojrzał z niechęcią na zgnieciony kawałek papieru, kiwnął głową i ruszył wzdłuż ścian, zaglądając przez szyby przedziałów. W ten sposób wyrywał pasażerów z błogiego półsnu. Wizja chłopca rzucającego zwitkami papieru w kontrolera może byłaby dość zabawna, gdyby nie ta dziecięca piosenka, odtwarzana w głowie co parę chwil.

Nie chciało mi się myśleć o powodzie szukania opisanej dziewczyny. Przede mną prosta trasa, a później rozpocznę swoją historię na nowo, bez żadnego uszczerbku i nie mojego błędu.

Tylko ten poranek zaczął się zupełnie nie według planu.

Potężne uczucie spadania przeszywa moje ciało. Jakby nic nie mogło stać się chwilowym punktem odniesienia. Niżej… Głębiej… I wciąż dalej od ludzi tego świata, którzy nawet nie wyciągają rąk w moją stronę, żeby mnie złapać. Próbuję wziąć oddech, ale cząsteczki tlenu są nieuchwytne. Chyba się duszę. Chyba umieram.

Huk. Otworzyłam oczy. Odgłos odbicia się czegoś ciężkiego, a potem kilka przekleństw wyrwały mnie ze snu.

Do wagonu wbiegła dziewczyna, nieostrożnie zamykając za sobą drzwi. Zielone oczy objęły moją postać, a później cały korytarz. Poprawiła szelkę plecaka zwisającego bezwładnie po prawej stronie. Zdawała się zakłopotana. Zrobiło mi się głupio na myśl, że właśnie siedzę w kącie i śpię w przejściu między przedziałami, ale ona nie wyraziła pogardy ani jednym gestem lub napięciem mięśni twarzy.

Nieznajoma minęła mnie bez słowa, cicho stawiając stopy w czerwonych trampkach na brudnej powierzchni. Czerwone trampki… Plecak. To ona.

– Kontroler cię szukał – powiedziałam zaspanym głosem, który w głowie brzmiał o wiele pewniej i stanowczo.

Zamarła. Po chwili obróciła się w moją stronę i niespodziewanie wyszczerzyła zęby.

Możliwe, że właśnie obrałam jedną ze stron w pociągowej wojnie.

– Dawno tu był?

– Gdzieś na początku naszej trasy.

Naszej. Ustawiłam Zielonooką w jakimś wspólnym zbiorze. Przyporządkowałam ją za pomocą jednej zmiennej i wpisałam w swoją historię. Ana. Nic nie jest nasze. Jest twoja historia i jej historia. Twoja podróż i jej podróż. One biegną w tym samym kierunku, ale tylko pozornie – tak naprawdę nasze cele są na przeciwległych końcach średnicy.

Zaczerwieniłam się.

Nieznajoma kiwnęła głową.

– Dzięki, Liliano Anastazjo Tropik.

Niezmierzone pokłady czegoś zimnego oblały moje nogi. Ścisnęłam pięści. Zapomniałam. Ona mnie zna. Ktoś mnie rozpoznał i nazwał. Ktoś niszczy moją nową opowieść starymi nazwami rozdziałów.

– Nie mów tak do mnie – wyszeptałam, żałując, że zgubiłam portfel i że stało się to w dniu mojego początku.

Zaczęłam intensywnie zastanawiać się nad przesiadką. Próbowałam zlokalizować w pamięci pożółkłą kartkę z rozkładem jazdy, w którą wpatrywałam się przynajmniej kilka minut, upewniając się co sekundę o poprawności trasy. Byleby tylko dalej od kogoś, kto odbiera mi tożsamość.

W tym czasie dziewczyna przeszła wzdłuż korytarza i zaglądała przez szyby o wiele subtelniej od tamtego mężczyzny. Gdy zbadała już każdy kąt wagonu, usiadła obok mnie i oparła się o ścianę między barierką a wiszącą gaśnicą.

Dystans między mną a Nieznajomą wynosił aktualnie jakieś sześć centymetrów. Skrzywiłam się. Dokładnie tak blisko podeszłam dziś do niego, przypadkowo rozgniatając drobinki rozbitej butelki. Chyba wtedy przekrzywił głowę, a przez uchylone okno wpadł powiew świeżego powietrza.

– Gdzie wysiadasz?

Spokojny ton dziwnie nie pasował do skradającej się Nieznajomej w czerwonych trampkach, czarnych bojówkach i koszuli w kratę.

– Na ostatniej stacji.

Zmarszczyła brwi.

– A potem?

Miałam ochotę wykrzyczeć, że moja historia nie jest czymś do rozpracowania, opisania i dzielenia się.

– Jeszcze nie wiem – skłamałam. – A ty?

Uśmiechnęła się. Jej rude włosy mieniły się w promieniach przedzierających się do wagonu mimo chmur, drzew i budynków.

– To zależy.

Mimowolnie odwzajemniłam uśmiech.

– Od kontrolera?

Przytaknęła.

Nie chcę się uśmiechać.

– A co potem? – drążyłam.

W tym momencie stało się coś niespodziewanego. Kąciki jej ust opadły, spuściła wzrok i oparła głowę na kolanie. Leśna ciemność, w której się teraz znajdowałyśmy, potęgowała wrażenie smutku. Wszystko to trwało jakieś pięć sekund, a po tym czasie Nieznajoma podniosła głowę i wyszczerzyła zęby.

Chyba gramy w tę samą grę, której cel już dawno zginął z instrukcją gdzieś w szafie. Zasady zagnieździły się w pamięci jednak tak mocno, że każdy dzień kończy się podsumowywaniem punktów za liczbę ruchów i karty odwagi. Bo bycie przegranym jest równoznaczne ze straconym życiem. I można temu zapobiec – odwlekać w czasie ostateczne rozstrzygnięcie partii.

– No jak to co? Widzisz, brak biletu jest wolnością. W każdej chwili mogę postanowić, że wysiadam albo zostaję.

Wzruszyłam ramionami. Udawana filozofia, obłożona tandetnymi frazesami.

– A moja wolność polega na tym, że nie muszę uciekać przed mandatem za brak biletu.

– Pozorne bezpieczeństwo. – Zaczesała kosmyk włosów za ucho. – Ale w sumie też spoko opcja.

Wagon wtoczył się na kolejną stację. Cała konstrukcja szczęknęła potężnie. Metalowe fragmenty podwozia zapiszczały, rytmicznie ocierając się o szyny. Gwizdek. Trzask. Siła o przeciwnym zwrocie zachwiała stabilnością.

Z jakiegoś powodu chciałam, żeby zdążyła uciec przed posępnym kierownikiem pociągu. I z tego samego powodu nie potrzebowałam już uciekać przed nią.

– Sądząc po gwizdku, gość od biletów jest jakieś dwa wagony stąd.

Przytaknęła.

– No.

W tej chwili dziewczyna przeciągnęła się i wyprostowała obie ręce. Na jej lewym nadgarstku znajdował się lekko przybrudzony bandaż. Zanim zdążyłam się przyjrzeć, zaciągnęła rękaw koszuli.

– Bilety!

Potężny męski głos wydostał się zza rozchylonych drzwi sąsiedniego wagonu. Zielonooka nieśpiesznie wstała z podłogi i otrzepała swoje bojówki z niezdefiniowanego pociągowego brudu.

– Oho, zmienił się kontroler. Teraz puścili Ryśka. Liliano Anastazjo Tropik, miło było cię poznać.

– Jeszcze nie ma stacji.

– Będzie za minutę. Już zwalniamy. A ty zostajesz?

Triumfalnym ruchem sięgnęłam do kieszeni spodni, jednak na jej dnie nie było nic, poza okruchami dawno zjedzonych ciastek. W drugiej kieszeni ani w żadnej innej ubraniowej skrytce nie było śladu po bilecie. Serce zatrzymało się gdzieś pomiędzy dwoma stukotami kół.

– No kurde.

Zielonooka podniosła brew, przyglądając się moim nieudolnym próbom odnalezienia skrawka papieru. Muszę dojechać do końca tej trasy. Jeszcze kilka godzin drogi. Nie mam kasy na inny bilet. Na mandat też nie. Przeszukałam gorączkowo wszystkie kieszenie trzy razy. Przecież tu był… Musi tu być.

Miałam ochotę krzyczeć. Pociąg nagle stanął. Straciłam równowagę i oparłam się o ścianę. Zielonooka stała na końcu korytarza przy otwartych drzwiach, ale mimo możliwości ucieczki czekała. Obserwowała moją nieporadność. Do wagonu wszedł kontroler biletów o nienaturalnie groźnej, zmarszczonej twarzy. Znaleźliśmy się w środku tego samego pudełka z bardzo różnych powodów.

Nowe rozdanie kart.

Sojusz w tej wojnie został zawarty.

Być może był to tylko strach. Możliwe też, że dziwne uczucie fascynacji czymś niezaplanowanym. Cokolwiek było motywacją, sprawiło, że na widok człowieka mającego moc wlepić mi niesprawiedliwy mandat ruszyłam szybko w stronę Zielonookiej i obie wyskoczyłyśmy z wagonu. Mężczyzna krzyczał coś za nami, machał rękami i rzucał niezrozumiałe komendy do krótkofalówki. Dobiegł do krawędzi pierwszego peronu, którą zdołałyśmy przeskoczyć.

Śmiech Nieznajomej i bezradny krzyk kontrolera łączyły się w nieznośną dysharmonię. Starałam się nie oglądać na pociąg jadący do mojego celu beze mnie. Nie miałam w sobie wystarczającej ilości smutku na taką okazję.

To nie jest wolność. W każdym razie nie moja.

Kiedy przebiegłyśmy przez opustoszałą halę wiejskiego dworca i nasz ślad urwał się w pierwszych zaroślach, zatrzymałyśmy się. Dawno nie biegałam, więc nierozruszane nogi buntowały się przed taką dawką ruchu. Zielonooka, w odróżnieniu ode mnie, spokojnie stabilizowała oddech.

Oparłam się o drzewo. Nie wiem, czy jest sens jeszcze raz na spokojnie przeszukać kieszenie. Nie potrafię sobie wyobrazić swojej reakcji, gdyby bilet cały czas spokojnie czekał na skasowanie w fałdzie materiału. Nie umiem też zorganizować swojego życia na nowo, kiedy pierwszy plan właśnie legł w gruzach. Podjęłam niedojrzałą, głupią i niewytłumaczalną decyzję. Chyba nie ma odwrotu.

Zielonooka wpatrywała się we mnie uważnie. Znowu to robi. Drąży tunel, którym nie mam zamiaru iść. Odchrząknęłam.

– Twoja wolność wymaga kondycji. –Wcale nie mam ochoty na podobne wstawki, ale słowa same cisną mi się na usta.

Dziewczyna poklepała mnie po ramieniu.

– To całkiem rozwojowe. Co zamierzasz teraz zrobić?

Wzruszyłam ramionami.

– Muszę jakoś się tam dostać…

– Pociągiem?

– Nie wiem.

– Nie radzę. Ostrzegają siebie nawzajem przed takimi jak my. Musiałabyś się przebrać i odczekać kilka godzin. Wtedy będzie bezpiecznie.

My?

– Co masz na myśli, mówiąc przed takimi jak my?

Przewróciła oczami.

– Z biletem czy bez, obie uciekłyśmy przed sprawiedliwością.

Ścisnęłam pięści. Zmęczenie, które przed chwilą spłynęło do moich nóg, nagle wyparowało.

– Nie jestem złodziejem.

Uniosła brew.

– Okej, wierzę ci. Ja też nie jestem.

Wyobraziłam sobie, jak roztrzaskuję plecak o pień drzewa, a później ciskam jego pozostałością w przypadkowego człowieka.

– Nie jestem złodziejem!

Zorientowałam się, że gwałtownie wydycham powietrze. Uniosła ręce w geście poddania się i szturchnęła mnie w ramię.

– To co teraz będziesz robić?

– Zostanę tu. I pojadę następnym, tylko znajdę ten cholerny bilet.

Westchnęła.

– Mam nadzieję, że znajdziesz ten cholerny bilet i pojedziesz następnym. Ja idę dalej. To do zobaczenia, Liliano.

Liście zaszeleściły nad naszymi głowami, przepuszczając skrawki orzeźwiającego wiatru. Zielonooka przeskoczyła przez wysokie trawy.

Abstrakcja wydarzeń z ostatnich kilku minut była tak przytłaczająca, że nie mogłam odnaleźć się w żadnej kolejnej sekundzie stania w lesie w obcej wiosce, z poczuciem winy i brakiem pomysłu na przyszłość.

Ten cholerny poranek był zwiastunem niepowodzenia.

– Ej!

Mój krzyk, który wcale nie był krzykiem, zatrzymał Nieznajomą. Obejrzała się za siebie.

– Co?

– Masz rację.

– No i?

– Zaprowadzisz mnie chociaż do jakiegoś centrum tej wioski?

Machnęła zachęcająco ręką i zmieniła kierunek o czterdzieści pięć stopni.

My.

Z każdym kolejnym krokiem przepaść między mną a celem zdawała się rozciągać coraz bardziej i za pewien czas może się okazać, że to droga w inną stronę. Oszustwo jest mi obce… Przynajmniej od jakiegoś czasu. Kradzież i uciekanie z poczuciem winy przed jakimkolwiek organem prawnym nie należą do mojego pudełka. I mimo że nie zrobiłam nic niestosownego, moje serce obwinia mnie za oszustwo. A raczej za jego imitację. Za zejście z wyznaczonej sobie drogi. Za odwlekanie osiągnięcia celu. Za zaprzepaszczanie wolności, o którą toczę walkę od czasów Czarnych Tygodni.

Z każdym kolejnym krokiem żałowałam swojej decyzji. Gdyby nie towarzystwo Zielonookiej, krzyczałabym w milczącą przestrzeń coś o błędach, braku sensu i teorii przeznaczenia, która wcale nie ma szczęśliwego końca. Nie krzyczę. Bo moje słowa mogą być stwórcze i wtedy nie będę w stanie nazwać elementów mojego życia inaczej.

Nieznajoma milczała. Nie zatrzymywała na mnie wzroku i nie dawała żadnych odpowiedzi. Jej uwagę przykuwały znaki drogowe i inne orientacyjne detale, które wypada zapamiętywać w nowych miejscach.

– Jak masz na imię?

Mój głos rozmył się w podmuchu suchego powietrza mierzwiącego polne kłosy. Nieznajoma wykrzywiła twarz w półuśmiechu.

– Czemu pytasz?

– Niezręcznie mi, że trzymałaś w rękach mój portfel, a ja nie wiem nawet, jak masz na imię.

Rzuciła mi krótkie, twarde spojrzenie.

– Różnie na mnie mówią. Ty też masz pewnie różne ksywki.

To prawda. Mam ksywki. Ludzie lubią kreować innych na swój obraz i podobieństwo. Lubią nadawać nowe tożsamości i wychwytywać cechy, które chciałoby się ukryć. A później opatrują nimi nazwy kolejnych życiowych rozdziałów. Tak jakby ktoś dał im pisemne pozwolenie na zabawę w boga. Nie cierpię swojego imienia. Nie cierpię wszystkich nazw, jakie zostały mi nadane. Na moje nieszczęście żyję i mam imię, ale żadna z tych dwóch rzeczy nigdy nie należała do moich pragnień.

Patolka.

Dreszcze przebiegły po mokrych plecach.

– Za jakieś pięć minut będziemy przy starej fontannie i sklepie z alkoholem.

– Często tu bywasz?

– Zależy.

Czekałam na kontynuację tej wypowiedzi.

– Od czego?

– Od pory roku… Od humoru. Od czasu. Od kierownika pociągu. Od innych. – W tym momencie rzuciła mi zagadkowe spojrzenie, wyrażające coś na tyle nieopisanego, że poczułam falę niepokoju.

Odwróciłam wzrok. Letni skwar prażył skórę i wzmacniał pragnienie zimnej wody. Nie wzięłam ze sobą żadnej butelki, chociaż przynajmniej trzy stały w kuchni pod stołem. Nie mogłam ich wziąć – to by kosztowało więcej, niż byłabym w stanie zapłacić.

Sklep powinien być otwarty. Jest sobota.

To, co Nieznajoma nazwała fontanną, było nieregularnym kształtem, złożonym z dziurawych i stłuczonych betonowych bloczków. Co prawda, stało pośrodku piaskowej drogi i wyglądało jak coś w rodzaju centralnego punktu, ale wątpię, żeby kiedykolwiek pełniło funkcję fontanny.

– Chcesz coś ze sklepu? – wyrwało mi się mimowolne pytanie w stronę dziewczyny.

– Raczej jest zamknięty.

Spojrzałam na drzwi siwego budynku.

– Skąd wiesz?

– Widzisz tamtą popielniczkę? – Dziewczyna wskazała na metalowy spodek, położony na parapecie. – Nic w niej nie ma. To znaczy, że zamknięte.

Skrzywiłam się i sprawdziłam – drzwi nie drgnęły nawet o milimetr.

– Racja, Sherlocku.

Wzruszyła ramionami i oparła się o większy bloczek fontanny.

– Co stamtąd chciałaś?

– Wodę.

– Masz.

Dziewczyna wyjęła z plecaka niewielką butelkę.

Woda od nieznajomej. Muszę trzymać się zasad.

– Nie, dzięki.

Powtórzyła gest wzruszenia ramionami.

W tym momencie cała pewność co do prawdziwie nowego początku po prostu przestała się liczyć. Moja kontrola znów została przejęta przez błahe niedociągnięcie, chwilową utratę uważności… przez jeden z tych błędów samoistnie wytyczających nową trasę.

Oparłam się o beton.

Być może stanowcze wyjście z domu dzisiejszego poranka nie należy do przedsięwzięć odwracających bieg historii. To kolejna drwina losu, który próbuje zagonić mnie z powrotem w jego świat.

– Co ten chłopak do ciebie mówił, że tak nagle wyszłaś z przedziału?

Cichy głos roztopił się w skwarze.

– Słucham?

– Rzucał w ciebie papierem.

Zaczerwieniłam się. Widziała tę sytuację – moją bezbronność wobec małego chłopca. Wzdrygnęłam się.

– Skąd wiesz?

– Akurat przemykałam obok.

Uśmiechnęłam się, chociaż wcale nie zamierzałam się uśmiechać.

– Wolę samotność. I ciszę.

Prawdopodobnie nie uwierzyła w moją wersję, bo jej twarz wyrażała spotęgowane zaciekawienie.

– Wolisz podłogę zamiast ławki?

– Może.

Ściągnęłam plecak, żeby przeliczyć pozostałe pieniądze. Spodziewałam się jakichś siedmiu złotych.

– Gdańsk, czterdzieści trzy pięćdziesiąt, jedno miejsce… Ważny do siedemnastej…

Kilka kropli zimnego potu spłynęło po moich plecach. Nieznajoma, lekko pochylona nad ziemią, trzymała w rękach ten mały kawałek papieru.

Szlag.

– Masz. Wypadło ci.

Fala gorąca przeszła przez moje ciało.

– Jest czternasta.

Bez chwili namysłu zarzuciłam torbę na ramię i ścisnęłam bilet w prawej ręce.

– Pokażesz mi, jak wrócić na dworzec?

– Pokażę.

Biegłyśmy po piaszczystych dróżkach. Pył wznosił się, a potem osiadał na skórze i dostawał się do dróg oddechowych. Co kilkanaście kroków cicho kaszlałyśmy. Z pewnością nie musiałyśmy biec, ale szybsze przemieszczanie się gwałtownie buduje nadzieję i daje poczucie odzyskiwania kontroli.

Jest szansa, że właśnie przejeżdża właściwy pociąg. I że w ostatniej chwili zdążę do niego wsiąść.

Wpadłyśmy na peron. Cisza nieznośnie odbijała się echem od dwóch równoległych budynków. Przejrzałam trasy kilka razy, dokładnie wczytując się w nazwy stacji. Cała chwiejna budowla nowej nadziei runęła w momencie, kiedy rozpiska wskazała na dwa pociągi – ten, z którego wyskoczyłyśmy, i jakiś jadący o dwudziestej trzeciej. Nieznajoma usiadła po turecku na krawędzi peronu.

– No, w sumie wygląda to jak dworzec, przez który przejeżdża się już w ostateczności.

Mam trzy opcje… Poczekać na wieczorny pociąg i jakoś przekonać kontrolera, że ten bilet powinien być jeszcze ważny… albo pojechać i liczyć na to, że w porę wyskoczę z pociągu… Albo pieszo zawrócić do domu i zrezygnować z walki o lepsze życie.

On. Na zarzyganej podłodze. We krwi i wódce, które trudno już od siebie odróżnić.

Jak to się w ogóle stało?! Przecież plan był doskonały. Perfekcyjny… Przynajmniej miał taki być aż do punktu dotarcia do Gdańska. Ale w tej części historii nie miało być żadnych zakłóceń ani tego poranka, ani teraz.

Brawo, Ana.

Twoja ucieczka nie ma racji bytu. Jesteś jak on – nie potrafisz nie mieć problemów. Nie znasz nawet wzoru na zwyczajne niepopełnianie błędów. Tak jakby radzenie sobie było jakąś obcą umiejętnością – talentem przeznaczonym dla niewielu lub po prostu nieprzeznaczonym dla ciebie.

– Nie wiem, o czym teraz myślisz, ale idę w stronę Gdańska. Jeśli chcesz, możemy pójść razem.

– Muszę się tam dostać dzisiaj.

– Jak sama widzisz, raczej nie jest to wykonalne. Chyba że na stopa. Tylko w tej okolicy proszenie obcych gości o podwózkę jest jak samobójstwo.

Siedem złotych… Nieważny bilet…

I Zielonooka.

– Naprawdę idziesz w tamtą stronę? Sama? Na nogach? To daleko.

– Tak. Pieszo do Gdańska dojdziesz za jakieś dwa tygodnie. Ale możemy po drodze trochę pokombinować z transportem.

Nie wyobrażam sobie pieszej drogi na prawie drugi koniec Polski… To dwa tygodnie podróży, która przecież miała skończyć się jeszcze przed kolacją.

Chyba powinnam czuć wdzięczność za niepozostawianie mnie w dołującej samotności. Ale jest we mnie pustka. I niewyobrażalny strach, że chwytanie okruchów nadziei jest jedynie stratą sił.

– Ej? To jak?

Obróciłam się w jej stronę.

– Nie mam kasy…

– Spoko, ja też nie. Chyba że domagasz się opłacenia mnie jako przewodnika… Nie biorę kasy za usługi przewoźnicze. Nie martw się.

Uniosłam kącik ust.

– Dziękuję…

Wstała i otrzepała bojówki z kurzu. Wystawiła przed siebie dłoń. Ścisnęłam ją, obserwując, jak wyraz twarzy Zielonookiej nabiera blasku.

– Jestem Eliza. Ale mówią na mnie Płomyk.

Rozdział 2

Nie bardzo znam się na ludziach. To znaczy wiem, kiedy i co czują, a czasami nawet dlaczego. W niektórych momentach udaje mi się przewidzieć czyjś ruch, ton i słowa, a ta umiejętność jest niezwykle przydatna. Może właśnie dzięki niej udało mi się przetrwać tyle lat. Ale to wszystko, i na dziś stanowczo za mało.

Z tą niepoukładaną wiedzą, zbiorem przeczuć i nienaukowymi doświadczeniami podążałam za Elizą. Spędziłam kilka godzin, patrząc na wyraz jej twarzy, płynność ruchów dłoni i niezrozumiałe spojrzenie. Mimo pewnych szczątkowych informacji nie wiem, jak skonstruować jej profil psychologiczny.

Nie umiem odczytać Elizy według jakiegokolwiek schematu.

Nie mam pojęcia, kim jest człowiek prowadzący mnie twardą szosą do Gdańska na spotkanie, na które nigdy nie będę wystarczająco przygotowana. Dwie godziny drogi za nami. To jakieś dziesięć, może jedenaście kilometrów.

– Chcesz przerwy?

Odbiłyśmy w lewo, w stronę krawędzi liściastego lasu.

– Naprawdę zamierzasz iść pieszo do Gdańska?

Eliza opadła na wysokie trawy, wystawiając twarz na promienie słońca. To dość lekkomyślne – ugryzienie przez kleszcze, żmije i inne zwierzęta jest wysoce prawdopodobne w gorący, słoneczny dzień w gąszczu traw. Ale to nie należy do jej świata. Nie przejmowała się podobnymi scenariuszami. Tak jakby była nieoficjalnym eksperymentem albo tezą: czy prawo sprzyjania szczęścia ma swoją skończoność, której prawdziwość sprawdza się w praktyce.

– Nie. To ty zamierzasz iść do Gdańska.

Uniosłam brwi.

– Sama mi to zaproponowałaś.

Zacisnęłam pięści. No tak… Zaufanie do obcego człowieka jeszcze nigdy nie wyszło mi na dobre.

– Ja idę w tamtą stronę, ale nie konkretnie tam. Podprowadzę cię po prostu.

– Mam wrażenie, że to wszystko to żart.

Spomiędzy traw wyłoniły się zielone oczy. Nie miałam zamiaru nadać tym słowom obraźliwego tonu, ale jej oburzona reakcja w odpowiedzi byłaby właściwa. Zamiast tego się roześmiała.

– Masz rację. To nasze życie jest trochę takim żartem, z którego nikt się nie śmieje. Bo albo jest zbyt inteligentny, albo zwyczajnie mało zabawny.

Wiem! Lekkoduch i wolnomyśliciel. Taka jest na pewno.

– Albo – tu podparła się na łokciach, wpatrując się w niezidentyfikowany punkt pomiędzy nami – jest niedopowiedziany. Niedokończony. Urwany w połowie.

Jest gorąco i duszno. Napiłabym się wody.

– Tak w ogóle – kontynuowała, patrząc w ten sam punkt – dlaczego ze mną idziesz?

Moje serce zakołatało.

Nie twój interes.

Chociażbym rozrysowała powody na arkuszu papieru, nie zrozumiesz.

I ja też nie rozumiem. Wiem tylko, że ta opcja wydaje mi się jedyną rozsądną przy braku przyjaciół, pieniędzy, rodziny, miejsca na świecie. Mam tylko cel, który musi zostać osiągnięty tak szybko, jak to możliwe. W innym przypadku rozpadnę się na tak drobne ułamki, że żaden układ równań nie doprowadzi do rozwiązania.

– Muszę tam dotrzeć. Zależy mi.

– Nie ufasz mi.

– Nie znam cię.

Skrzywiła się.

– Znasz moje imię.

– No i?

– Wiesz, kiedyś znajomość imienia równała się wielkiej bliskości.

Moje mięśnie pleców spięły się tak mocno, że ból promieniował do szyi.

– Znaczy… Nie chcę cię jakoś obrazić… Ale jazda bez biletu jest oszustwem. A nawet kradzieżą. Tyle o tobie wiem.

Westchnęła.

– Słuchaj. Ja ciebie nie osądzam. Nie nazywam cię niczym innym, tylko imieniem. No i drugim… I nazwiskiem. W każdym razie niczym, czego mi o sobie nie powiedziałaś. Z łaski swojej zejdź ze mnie.

Twarz Elizy stwarzała wrażenie napiętej. Usiadła.

Żadnej z tych rzeczy ci nie powiedziałam. Wyrwałaś je siłą, łącząc swój świat z moim na pierwszym dworcu.

Wyobraziłam sobie, jak wracam na peron, wsiadam do pociągu, który akurat nadjeżdża, i wieczorem znajduję się przy domu mojego dzieciństwa. Wpadam w ramiona pachnące cynamonem i zrzucam z siebie plecak. A następnego dnia budzę się o świcie. Jem śniadanie. Nie samotnie. Nie żałośnie. Bez wstydu. Jestem przyjmowana i oczekiwana, chociaż nikt się mnie nie spodziewał.

Chciałabym przestać się wstydzić. Uciec. Wygrać tę nierówną walkę z niewidocznym przeciwnikiem. Ilekroć coś zbuduję, on to rozwala.

Melodie chrząszczy nie wystarczały do zagłuszenia ciszy opadającej na zieleń jak wulkaniczny pył. Stałam się dźwiękoszczelną formą na krzyk. Bo krzyczałam. Wrzeszczałam tak ogłuszająco, że myśli rozdarły się na pół i spadły na dno serca. Nie chcę myśleć. Nie mam na to siły.

I mimo że byłam wypełniona hałasem, las wygłuszał cały rumor upadającej nadziei i zawziętości. W tym milczeniu czułam uwagę Elizy skierowaną w moją stronę jak strzała bez grotu.

Po kilkunastu miesiącach bieżącego zaklejania dziur rozpadłam się nagle na krańcu lasu przy obcym człowieku. Zasłoniłam twarz, starając się ukryć mokre oczy. Nie rycz. Nie teraz. To nie jest ten moment, żeby brać na barki cały odłożony ciężar tego świata. To nie jest czas na składanie rozwalonych odłamków szkła, które i tak do wieczora z powrotem się rozsypią.

Dziś już wyczerpałam limit na walkę z zagrożeniem. Zrobiłam to. Uciekłam.

Uspokój się.

Kilka sekund słabości. Wdech. Kiedy w końcu poczułam swoją przewagę nad goryczą, do uszu dotarł cichy dźwięk szurania i zgniatania suchego piachu. Ciężar dłoni spoczął na moim ramieniu. Wzdrygnęłam się. Zielonooka stała obok.

– Wiesz? Największe pole rażenia mają te ładunki wybuchowe, które tykają najciszej – szepnęła.

Miałam ochotę zwymiotować. Nie do końca rozumiałam, co chciała przez to powiedzieć. Skupienie na mnie uwagi sprawiło, że znowu stałam się słabsza. Zacisnęłam zęby.

Żałuję. Tego spotkania. Decyzji. Faktu istnienia. Że nie mogłam stamtąd wyjść tak po prostu, bez spotykania go.

Chciałam schować się w lesie, daleko od obecności Nieznajomej. Chciałabym uciec, bo odwaga nigdy nie była moją mocną stroną. Zielonooka zdjęła ze mnie swoją rękę, pozostawiając ciepły ślad. Usiadła na ziemi naprzeciwko. Spojrzałam na nią.

– Jeszcze nie rozumiem, dlaczego ci tak zależy. Ale dojdziemy tam, gdzie chcesz.

Litość. Litość i pobłażanie. Pochylanie się nad słabym.

Zawrzało we mnie. Stłumiłam odruch złośliwej odpowiedzi, zaciskając pięści aż do utraty czucia w opuszkach. Chyba to zauważyła. Odwróciła głowę i zaczęła przeplatać źdźbło trawy między palcami.

Nie wiem, co powiedzieć. Jak zakończyć tę sytuację, w której weszłam w rolę ofiary wymagającej sporej dawki litości.

Szum. Ulga. Wyręczył mnie hałas – nieokreślony i rosnący z chwili na chwilę. Eliza poderwała się natychmiast z ziemi i zarzucając torbę na plecy, ruszyła w stronę szosy. Kiedy rockowe dudnienie zaczęło rezonować w kościach stóp, przy dziewczynie zatrzymał się niebieski samochód. Ford.

Przez szyby ryczała nieregularna melodia na cztery czwarte. Roześmiana Eliza rozmawiała z przynajmniej trójką mężczyzn. W którymś momencie wskazała na mnie ruchem głowy i chwilę później machnęła zachęcająco ręką.

Nie, to nie jest dobry pomysł. Ale moje realizowanie dobrych projektów jeszcze nigdy nie dało korzystnych rezultatów.

Poderwałam plecak z ziemi.

Trasa w samochodzie wypełnionym papierosowym dymem, jazgotem elektrycznych gitar i imprezową aurą nie należy do najprzyjemniejszych. Poza tym wszyscy się świetnie ze sobą bawili. Oprócz mnie. Eliza śmiała się najgłośniej, zagadywała i opowiadała anegdoty, których zabawność nie do końca do mnie przemawiała.

Obie siedziałyśmy na tylnych fotelach, obok otyłego dwudziestolatka. Ciemne, posklejane włosy opadały mu bezwładnie na czoło. W lewej dłoni, którą ledwo było widać spomiędzy kolczatek, trzymał butelkę z resztką piwa. Przy każdym zakręcie w lewo całą siłą swojej woli zaprzeczałam prawu Newtona i przechylałam się w stronę Elizy, żeby go nie dotykać.

– Nooo, dziewczęta. To co robicie w lesie w połowie dnia?

W świetle wpadającym przez szyby widać było strumień drobinek śliny zmieszanej z piwem. Siedzący z przodu pasażer wychylił się do tyłu i puścił do mnie oko. Odwróciłam wzrok.

Chyba mi niedobrze.

– Jak to co? Szukamy grzybów – odpowiedziała Eliza.

Rechot męskich głosów.

– Halucynki są w modzie. – Kierowca wziął potężny łyk piwa. – Ej, Remi. Mamy jeszcze trochę? Dajmy tej smutnej. Może zacznie się dobrze bawić.

Zastygłam. To nie skończy się dobrze. Chłopak nazwany Remim schylił się i wyjął spod fotela jasną butelkę. Zaczepił kapsel o wystający fragment kokpitu. Syk.

– Masz, dziabnij trochę. Sześć procent. – Remi wyciągnął rękę z butelką i uśmiechnął się zachęcająco.

Nie chcę tego pić. Szereg rad udzielanych przez niewtajemniczonych dorosłych o bezpiecznym imprezowaniu nagle zyskały nowy sens. Mój brak natychmiastowego entuzjazmu zdziwił siedzącego z przodu pasażera i kierowcę, którego spojrzenie wwierciło się we mnie w odbiciu wstecznego lusterka.

– Ona po imprezie. Dajcie jej zaleczyć kaca. – Eliza poklepała mnie po ramieniu i porwała butelkę.

Nie. To nie ja. Nie mam nic wspólnego z alkoholem.

Gorąco mi.

Dopiero kiedy wzięła potężny łyk, mężczyźni odwrócili swój wzrok z wyrazem triumfu i zadowolenia. Nie wierzyłam, że wzięła piwo od nieznajomych chłopaków, w ich samochodzie. Nie miałam pojęcia, dokąd prowadzi ta droga i w jakim stanie dotrzemy na jej koniec.

Rozbijemy się. Jak to szkło.

Eliza wzięła kolejny łyk, kołysząc się w rytmie muzyki. Kierowca, widząc jej reakcję, obrócił pokrętło głośności i gitarowe solówki stały się nie do zniesienia. Spojrzałam błagalnie na Zielonooką, ale ona zajmowała się rozśmieszaniem towarzystwa.

Suma wszystkich bodźców wywoływała we mnie coraz mocniejszy odruch wymiotny. Zamknęłam oczy. Może to tak wygląda śmierć – jest zupełnym przeciwieństwem całego życia. Stawia człowieka w ekstremalnie niekomfortowej sytuacji i wyczerpuje rezerwy sił na przetrwanie.

– Laser, weź się zatrzymaj na tym postoju po prawej. Młoda będzie rzygać.

Te kilka słów Elizy były najprzyjemniejszą rzeczą, jaka mnie spotkała w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Kierowca łypnął w lusterko, po czym zwolnił i zatrzymał auto na prowizorycznym postoju.

Dziewczyna sprężyście wyskoczyła z samochodu i pomogła mi się wydostać z chmury dymu i słodu jęczmiennego. Rzuciła kilka urywanych wyrazów w stronę obserwujących nas chłopaków, objęła mnie ramieniem i zaprowadziła pod trzecie drzewo. Leśna głusza przyćmiła dudnienie głośników.

Ulga.

– Dobrze się czujesz?

Eliza złapała mnie za oba ramiona. Wzdrygnęłam się.

– Dlaczego wypiłaś to piwo? Przecież tam mogło być wszystko…

Nogi stały się wyjątkowo ociężałe. Uniesienie jednej stopy wymagało więcej sił, niż byłam w stanie na to przeznaczyć. Pisk.

– Jesteś blada.

Zanim zdążyłam zadać ponownie pytanie, każdy skrawek pleców i twarzy pokrył zimny pot. Dziwny ucisk w brzuchu. Świat kręcił się wolno wokół jakiejś osi, ale trudno było mi odgadnąć, gdzie ona jest. Nawet zastanowiłam się nad wzorem na moment bezwładności układu, którego jestem częścią. Po sekundzie odepchnęłam Elizę i zwymiotowałam.

Zielonooka ścisnęła mnie mocno za ramię i odgarnęła włosy.

Świetnie. Równie dobrze mogłabym wymiotować w brudnym pociągu ze skasowanym biletem, jadąc do celu.

– Masz, napij się.

Już chciałam odmawiać, sądząc, że trzyma piwo. Ale w jego miejscu znajdowała się butelka z wodą, którą już raz mi oferowała. Skinęłam głową. Dziewczyna podała mi ją, asekurując i mnie, i butelkę.

Ulga. Orzeźwienie. I potężny ból głowy, przeszywający oczy i uszy.

– Dobra, usiądź na chwilę na tym kamieniu. Chyba się odwodniłaś.

Z pomocą Zielonookiej oparłam się o drzewo. W tym czasie chłopacy krzyczeli coś w naszą stronę, ale nie byłam w stanie zrozumieć sensu żadnej z fraz. Eliza zareagowała na nie, ale trudno mi było odgadnąć jak. Napiłam się jeszcze kilka łyków.

Kiedy zrobiło mi się trochę lepiej i otoczenie zatrzymało swój okrężny ruch, powtórzyłam z dawką stanowczości, pochylając się do przodu:

– Dlaczego wypiłaś to piwo?

Przykucnęła obok w milczeniu.

– Ej, laski, kurde. Chodźcie już.

Męski głos zmaterializował się tuż obok. Chrzęst liści. Trzeszczenie skórzanej kurtki. Szum wiatru. Cichy śmiech. Nie podnosiłam głowy, próbując przyćmić dudniące echo pomiędzy uszami, ale chwila nieokreślonej, dziwnej ciszy przekłuła moje bębenki mocniej niż rock, jakby była przesycona ostrością i bólem. Wzdrygnęłam się. To dziwne.

– Tak, tak. Już się robi koleżance lepiej. Obowiązek imprezowicza wypełniony.

Tym razem Eliza nie brzmiała jak ekstrawertyczny balangowicz. Ton jej głosu wskazywał na zamyślenie. Albo nieadekwatną, mentalną ucieczkę w jakąś nie do końca zdefiniowaną stronę.

– No, ja myślę.

Chłopak pochylił się nade mną i odgarnął za lewe ucho trzy kosmyki moich zniszczonych włosów. Zesztywniałam. Zobaczyłam twarz otyłego pasażera z tylnego siedzenia. W ustach trzymał coś na kształt papierosa.

– Ej, dobra, nie rób tak. – Eliza przybliżyła się do mnie gwałtownie. – To… to w wymiocinach jest.

Odgłos zniesmaczenia wydobył się z wnętrza szerokiego brzucha. Wytarł swoją dłoń o kurtkę i ruszył w stronę samochodu, rzucając za siebie:

– Macie dwie minuty.

Zakręciłam butelkę z wodą. Eliza podniosła mnie do pozycji stojącej i odwróciła wzrok. Przygryzała nerwowo wargę. Charakter jej bycia nagle przestał być optymistyczny. Coś było nie tak. Coś się wydarzyło, ale w nieuchwytnym momencie. Zapytałabym, ale nie wiem, o co pytać.

Wszyscy trzej opierali się o maskę auta. W tej samej sekundzie, kiedy znalazłyśmy się w zasięgu wzroku całej ekipy, Eliza rozpromieniła się i wskazała na mnie gestem ręki, drugą przytrzymując mnie mocno za ramię.

– No i jest, żyje. Proszę państwa, ukłony w stronę weterana.

Mężczyźni wydali z siebie krótki ryk i zaklaskali trzy razy. Laser rzucił na ziemię niedopałek i otworzył przede mną drzwi. Kiedy włożyłam już pierwszą nogę do wnętrza, próbując dostać się na środkowy fotel, Eliza pociągnęła mnie z powrotem i ochoczo wskoczyła na moje miejsce.

– Musisz mieć dużo powietrza. Siedź przy oknie – krzyknęła, próbując przebić się przez muzykę.

Kierowca, bez uprzedzenia, wycofał i agresywnie kręcąc kierownicą, wpasował się ponownie w drogę. Mój żołądek z pewnością wywróciłby się na drugą stronę, gdyby taka opcja była biologicznie możliwa.

Skąd ten dziwny spadek entuzjazmu u Elizy, kiedy tylko zniknęłyśmy z pola widzenia chłopaków? Po co ta brawura i pozorowanie? Podejrzenie o próbę ukrycia strachu przez dziewczynę stawało się coraz bardziej realne. I niepokoiło mnie.

Doprawdy nie wiem, dlaczego wciąż jedziemy tym samochodem. Mogłyśmy tam zostać i pojechać kolejnym stopem… Albo – bo jak to sama Eliza stwierdziła, że jazda czyimś autem jest samobójstwem w tej okolicy – iść dalej pieszo. Chyba rośnie we mnie gniew, że dałam się wkręcić w krzywą akcję, której zakończenie jest tak boleśnie nieprzewidywalne.

– Te, jak ci tam? – Laser obrócił się do Elizy.

– Martyna.

Eliza.

– No, Martyna. Martynka. Martysia. Wiesz, ile potrzeba facetów do wkręcenia żarówki w burdelu?

Głuchy śmiech wypełnił pojazd.

– Dobra, cicho. Daj słuchać rocka.

Kierowca puścił oko do Elizy i podkręcił głośność. Powiedziała to na tyle naturalnie, że żaden z nich nie wyczuł intensywnego zmęczenia. Chociaż wiem, że coś się w niej dzieli, dodaje i mnoży, w nieskończoność. Wygląda, jakby cierpiała. Jakby sfałszowała swoją tożsamość, żeby przestać cierpieć. Musiała usłyszeć moje przemyślenia, bo rzuciła mi pocieszający uśmiech i szepnęła tak, żeby nikt inny tego nie zauważył:

– Prześpij się.

I chociaż brzmiało to niedorzecznie, nie musiałam długo czekać na pierwsze oznaki senności. Zamknęłam oczy. W myślach przewijało się wiele scen z dzisiejszego, krótkiego popołudnia, które zmieszały się ze sobą w niestabilnym rytmie perkusji, smug dymu i silnika.

Raptowne hamowanie. Otworzyłam oczy, ściskając obie dłonie na krawędzi fotela. Dźwięk otwieranych drzwi. Auto wypełnione było gęstym milczeniem, jakby jakiekolwiek słowo mogło stać się zapalnikiem i przyczyną wybuchu. Spojrzałam na Elizę.

Rozbiliśmy się?

Nie, jej oczy nie wyrażały przerażenia.

Trzymała prawie pustą butelkę z piwem, przechylając bark w moją stronę. Chyba opierałam się o jej ramię przez cały czas, jak spałam.

– Dobra, wysiadać.

Wysiedliśmy z wozu, wyciągając na zewnątrz martwą ciszę. Gruby chłopak stał już przy przednim kole, sapiąc i rzucając niewyraźnie przekleństwa. Był na tyle otumaniony alkoholem, że przytrzymywał się lusterka, żeby nie upaść.

– Grubas, suń się. – Kierowca odepchnął go od auta. – Kurde. Flak. Remi, otwórz bagażnik. Trzeba wymienić.

Remi, który zdawał się z nich najmłodszy, posłusznie otworzył klapę. Eliza tymczasem odsunęła się dyskretnie, zarzuciła swój plecak i ścisnęła moje ramię. Usiadłyśmy przy słupie poza zasięgiem ich wzroku.

– Jak się czujesz?

– Trochę skołowana.

Kiwnęła poważnie głową.

– A ty?

– Dobrze. – Jej twarz nie drgnęła. – Już niedaleko.

– Niedaleko Gdańska?

Nadzieja… Błysk nadziei.

– Nie. To dopiero początek. Jedziemy w stronę Krakowa. Mówili, że tam chcą dziś dojechać na jakiś zlot.

Przygryzłam język wystarczająco mocno, żeby smak krwi powstrzymał mnie przed okazaniem zawodu. Podała mi resztkę wody.

– Co zrobimy w Krakowie?

Uśmiechnęła się.

– Tam jest o wiele więcej możliwości niż w tej wioseczce z jednym sklepem. Możliwe, że uda się wsadzić cię w pociąg. – Trąciła mnie w ramię. – Z ważnym biletem, rzecz jasna.

Może zdołałabym się uśmiechnąć, gdyby nie huk upadającej felgi i wiązanka wykrzyczanych przekleństw. Wzdrygnęłam się. Jestem w jakimś ciągu czasowo-przestrzennym, w którym nigdy wcześniej nie byłam.

Tylko skąd wziąć ważny bilet? Ten się już nie nada.

Eliza trzymała ręce w kieszeniach bojówek. Jest silna. I odważna. Ale przez tę powłokę niezależności przebijał się jakiś cień, który padał na jej twarz i czynił ją wyjątkowo smutną.

– Drogie panie… – Otyły chłopak przyszedł do nas chwiejnym krokiem i usiadł obok Zielonookiej. – Chwila przerwy – czknął – tak że koleżanka może rzygać, ile chce.

Zarechotał. Ku mojemu zdziwieniu Eliza nie dołączyła do jego poziomu zabawności. Wręcz przeciwnie, zmierzyła go chłodnym wzrokiem i odwróciła głowę.

– Może pomógłbyś kolegom?

Wyjął z kieszeni pęk kluczy i przyłożył go do kapsla trzymanej butelki. Zamrugał wolno oczami, próbując zestroić rzeczywistość i własną możliwość jej pojmowania. Jeden pewny ruch. Odgłos upadającego metalu.

– Radzą sobie.

Zapach wysokoprocentowego piwa. Zrobiło mi się niedobrze. Tak pachniały poranki i wieczory, i czas pomiędzy nimi. Z wyjątkiem piątków, gdy on nie wracał do domu i otwieranie okien miało jakikolwiek sens. Dlaczego akurat wczoraj postanowił zostać w domu?

– Idź do nich.

Stanowczość Elizy powstrzymała chłopaka przed kolejnym łykiem. Zmierzył ją nieobecnym, pełnym wrogości wzrokiem i przybliżył się jeszcze bardziej.

– Nie, zostanę z tobą.

W tym momencie położył rękę na jej udzie. Obserwowałam, jak skóra twarzy Płomyka zmienia barwę na bladą, szarą, a następnie czerwoną. Bez subtelności dotknął wargami jej szyi, co przywołało mi na myśl obraz ślimaka w kałuży dwudniowego deszczu. Nabrałam powietrza w usta, nie bardzo wiedząc, jak reagować. Po chwili znieruchomienia i zmniejszającego się dystansu między nią a chłopakiem Eliza wyszarpała rękę z kieszeni i uderzyła go. Krzyknął, odskakując w bok.

Nie, nie przywidziało mi się. To błysk noża, który wylądował w jego dłoni.

– Co do…

Grubas zauważył nóż jeszcze później ode mnie. Krzyknął ponownie tubalnym głosem, który odbił się od każdego centymetra obiektów tego otoczenia. Wpatrywałam się w jego krwawiącą rękę przyciskaną do piersi, piwo rozlewające się po żwirze i przerażoną dziewczynę, z powrotem wyszarpującą ostrze.

Może się jeszcze nie obudziłam.

– Ej, Kamil, co ci?

Pozostali krzyczeli do Kamila różne pytania, na które nikt im nie odpowiadał.

– Ana, musimy biec. Teraz. Rozumiesz?

Eliza pociągnęła mnie za rękę. Rzuciłyśmy się pędem w pobliski las, zostawiając za sobą skowyt Kamila i stukot męskich glanów. Dziewczyna zgrabnie przeskakiwała przez korzenie, zostawiając mnie w tyle.

To charakterystyczne uczucie zadyszki i wyczerpania, które da się pokonać tylko dostateczną siłą woli, opanowało moje ciało. Zaczęło mi się kręcić w głowie.

– E, laski!

Wrzask Remiego rozszedł się echem po lesie.

Eliza obejrzała się za siebie. Ja też.

Chłopak pokonywał naszą drogę w o wiele krótszym czasie. Nieświeżość jego oddechu oblewała mój kark. Adrenalina wzrosła do granicznego poziomu. Nie wiedziałam, dlaczego uciekamy i co kierowało Elizą, że zatopiła nóż w dłoni Kamila, ale czułam, że od powodzenia tej ucieczki zależy nasze życie.

– Stójcie! Stójcie, kurde!

Możliwe, że krzyczał o wiele więcej, niż byłam w stanie usłyszeć. Nierówne bicie serca i szum krwi wypełnił moje uszy. Przełknęłam suchą ślinę. Nie potrafiłam uspokoić oddechu, który wentylował płuca w szkodliwym tempie.

– Zabiję was!

Odwróciłam się.

Zabiję cię. Zabiję cię, szmato. Jesteś jak twoja matka.

Nic niewarta.

Bezużyteczna.

W tym momencie wszystko spowiła głęboka czerń. Pisk. Przenikliwe zimno, przemykające od rąk do żeber. Napięcie mięśni, a potem jego spadek. Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam swoją lewą kostkę w nienaturalnej pozie i dłonie ściskające fragment wyszarpanego mchu. Dałabym głowę, że gdzieś tu są odłamki szkła.

Zanim zdążyłam się podnieść z leśnej ściółki, Remi trzymał już moje ręce, wykręcając je na plecach. Syknęłam.

To koniec.

– Mam cię, suko.

– Debilu, puść ją!

Błagalny kobiecy głos przeszył moje uszy. Mocny uścisk nadgarstków z tyłu pleców krępował ruchy na tyle mocno, że żaden gest nie był już zależny ode mnie. Remi podniósł mnie z ziemi, zakładając ucisk na szyję. Duszno mi.

– Puść ją!

Eliza stała naprzeciw. Spojrzała głęboko w moje oczy. Przeczytałam ten niewypowiedziany szept.

Przepraszam.

– Wiesz co? W dupie mam wszystko, co jeszcze powiesz. Jestem człowiekiem biznesu. Usługa za usługę. Poza tym jedziesz z nami dalej.

– Nie mówiłam nic o niej!

Trampki Elizy postępowały wolno w moją stronę.

– Pogoń za wami w lesie to druga usługa. Sorry, nie możesz płacić za wszystko. Nie jesteś wystarczająco pociągająca. Gdybym wiedział, że będziesz odwalać sceny, wrzuciłbym cię do bagażnika.

Płacić?

Brakowało mi tchu. Chyba bolała mnie ta kostka zaczepiona o korzeń, ale nie byłam w stanie dotrzeć do swojej fizycznej części. Tak jakbym stała się abstraktem z iluzoryczną reprezentacją zewnętrza.

– Błagam cię. – W oczach Elizy pojawiły się łzy. – Puść ją!

Całkiem ładnie to brzmi. Abstrakt z iluzoryczną reprezentacją zewnętrza.

Remi zaśmiał się głucho.

– Wiesz co? Mam ochotę was zabić. Za to, co zrobiłaś Grubasowi. I w ogóle za całokształt. – Prychnął, odrzucając w tył grzywkę. – Nie rozumiem, jak można być tak nie fair. Biedak chciał tylko pomacać dzieło natury. Tak czy siak… Romantycznie tu, prawda?

Męskie perfumy jakiejś taniej linii z odorem potu wypełniły moje nozdrza.

Niedobrze mi.

I zrobiło mi się jeszcze słabiej, kiedy zimne, szorstkie dłonie dotknęły moich pleców. Wierzgnęłam.

– Weź mnie. Puść ją. Błagam cię…

– Przekonaj mnie.

Eliza uniosła obie dłonie w geście poddania i zrzuciła z siebie koszulę. Jej twarz wyrażała skondensowany strach i niepewność.

Poddała się. I cały świat zwolnił dostatecznie mocno, żeby zauważyć w jej źrenicach ogromną przepaść, z której właśnie spada. Te oczy nie były zaskoczone, tylko czaiło się w nich nieludzkie wycieńczenie. Jakby właśnie krwawiła każdym centymetrem siebie. Jak on. Na ziemi w kuchni, trzymając szyjkę od potłuczonej butelki.

Kiedy zaczęła unosić podkoszulek drżącymi dłońmi, ukazując skrawek białego brzucha, chłopak podał jej rękę. Tym samym uwolnił moją szyję z uścisku i pchnął mnie na ziemię, sięgając do swojego rozporka. Spóźniony dreszcz przebiegł po moim ciele, bez ostrzeżenia zwalniając potok łez. Tu nie ma miejsca na myśli. Podniosłam kamień wielkości dłoni i rzuciłam nim bezsilnie, trafiając chłopaka w kolano. Syknął i odwrócił się w moją stronę. W tym momencie Eliza kopnęła go w bok, powalając na ziemię skulone ciało. Zanim uniósł głowę, dziewczyna wymierzyła cios w pijaną twarz. Czerwona maź wypłynęła z krzywego nosa. Chwycił go obiema dłońmi, zwijając się z bólu.

Zielonooka podniosła swoją koszulę z mchu i pomogła mi wstać. Jęk chłopaka wypełniał las dostatecznie szczelnie, żeby zabrakło powietrza.

Duszno mi.

– Jeśli za nami pobiegniesz, zadzwonię na policję, psycholu. Zapamiętałam wasz numer rejestracyjny – rzuciła jednym tchem, mierząc zakrwawionym nożykiem w twarz Remiego.

Eliza pociągnęła mnie w stronę zwartej części lasu. Przy każdym kroku ból z kostki promieniował do uda. Mocny uścisk Zielonookiej zmuszał mnie do szybkiego marszu, który zdawał się trwać dłużej niż jazda zadymionym autem.

Zatrzymałyśmy się dopiero po kilkuset kolejnych krokach. Szelest liści był jedynym tłem dla szybkiego oddechu i tętniącej krwi. Nie zastanawiałam się nad tym, w czym wzięłam udział. Moja uwaga była skupiona na oddaleniu się od ludzi nakładających nieodwracalne piętno na tym szczególnym dniu. No i ten tępy ból rozdzierający stopę w co najmniej trzech miejscach.

Dwie minuty nasłuchiwania. Brak oznak pościgu. Oddech.

Zakręciło mi się w głowie.

To już trzeci błąd. Chyba pobiję rekord.

– Boli?

Przytaknęłam i oparłam się o drzewo.

– Mogę zobaczyć?

– Dam radę.

– Pokaż.

Jak już przylgnęłam do ziemi, Zielonooka uklęknęła obok mnie. Ślad krwi na jej nodze przykuwał wzrok i serce. Zacisnęłam zęby.

Podeszwa buta była poobklejana błotem i ściółką, a po prawej stronie była pęknięta. Eliza wzięła delikatnie stopę w obie dłonie i zdjęła z niej skarpetkę. Zaczerwieniłam się. Chyba mi wstyd. Żeby tylko zapach wakacyjnych stóp zdołał wmieszać się w leśne podszycie, zanim dotrze do jej świadomości.

– Boli?

Zabolało, jeszcze zanim zrozumiałam sens tego słowa. Eliza zginała moje palce i uciskała różne części, pytając, czy któryś z tych ruchów wywołuje ból. Jakby posiadała jakąś wiedzę z zakresu skręconych kostek. Znów była pewna siebie. I niepokonana.

– Chyba skręcona. Czekaj chwilę.

Zielonooka pociągnęła zamaszystym ruchem za rękaw swojej koszuli. Zrobiła to samo z drugim rękawem i oderwała je wzdłuż szwu.

– Jak zrobimy ucisk, będzie bolało trochę mniej.

Z wielką delikatnością i ostrożnością prowadziła materiał według własnej metody. Obserwowałam, jak zaciska prowizoryczny bandaż i upycha jego kraniec ponad kostką. Kiedy tylko skończyła, założyłam skarpetkę i umiejscowiłam stopę na bucie.

Szum drzew i zapach leśnej wilgoci. Oddech. Ostatnie godziny uderzyły z całą ostrością swoich krawędzi. Patrzyłyśmy z dwóch innych perspektyw na tę samą płaszczyznę, chociaż żadna z nas nie miała ochoty przedstawiać swojego punktu widzenia.

Samochód. Rock. Piwo. Kamil. Krew. Bieg. Nielogiczna wymiana zdań. I to dziwne uczucie uniknięcia czegoś, co wywołałoby cierpienie sto razy większe od skręconego stawu – czegoś, czego nie nazwę pierwsza.

Wypytywanie o sens jest teraz nie na miejscu. Zresztą, nie wiem nawet, czy jej odpowiedź wyjaśniłaby cokolwiek. Może wie dokładnie tyle co ja. Może jej zachowanie było tylko jakąś grą, kartą przetargową albo sposobem osiągnięcia celu.

Dziewczyna wpatrywała się w przybrudzony nóż. Trzymała rękojeść, jakby była piórkiem, które byle powiew może porwać w nicość. No tak. Mój nastoletni kuzyn spoglądał tak na swoje sportowe trofea w każdy piątek w trakcie sprzątania pokoju. To to spojrzenie. Duma zmieszana ze strachem, że następnym razem można przegrać.

Szlag. Moje rzeczy.

– Zostawiłam tam plecak! Musimy po niego wrócić!

– Mam twoje rzeczy.

Znieruchomiałam. Eliza przyciągnęła do siebie swój plecak i otworzyła go. Portfel. Koszula. Bluza. Kanapki… I mój notatnik. Chciałabym się jakoś upewnić, że do niego nie zaglądała, ale nie wiem jak.

Spojrzałam pytająco na Zielonooką.

– Przepakowałam nas, jak spałaś w samochodzie.

– A gdzie się podziały twoje rzeczy?

– Nigdzie. Wszystko mam przy sobie.

– Miałaś pusty plecak?

Wzruszyła ramionami, przeplatając między palcami oderwaną korę. Posłała mi pocieszający uśmiech. Może to jest ta chwila na odpowiedź, która będzie mieć znaczenie.

– Przepakowałaś mnie, bo wiedziałaś, że tak będzie prościej uciekać. Skąd?

Przygryzła wargę.

– Trzeba być przygotowanym na wszystko.

– Wiedziałaś to od początku drogi z tymi ludźmi? Że trzeba będzie uciekać?

Chłodny powiew wiatru przemknął na zachód. Eliza wstała z ziemi i otrzepała bojówki. Włożyła brudny nożyk dokładnie do tej kieszeni, z której wyszarpnęła go na skraju lasu. Wiem, że się do niej dobierał. Widziałam to. I wiem, że na jej miejscu zostałabym w fazie szoku – blada i nieruchoma, starając się oderwać od samej siebie… by w najgorszym momencie być już poza tym, kim jestem.

– Co teraz?

To pytanie brzmiało jak błagalny jęk. Chyba z chwili na chwilę staję się coraz bardziej zależna od obcego człowieka.

Zarzuciła plecak.

– Musimy iść dalej. Do Krakowa. Trzeba dotrzeć tam przed nocą.

Wzdrygnęłam się na samą myśl o drodze.

– Eliza, ale ja…

– Wiem. Gdzieś po drodze powinien być przystanek autobusowy. Mijaliśmy go, zanim złapaliśmy gumę.

– Ja mam tylko siedem złotych…

– Wiem. Ja mam trochę więcej. Damy radę?

Przytaknęłam. Wcisnęłam stopę w rozwiązany but, czując, jak miliony połączeń nerwowych wysyłają tę samą informację do całego ciała. Chociaż nie prosiłam o pomoc, Eliza złapała mnie za talię, wysuwając swoje białe ramię jako mocny punkt podparcia. Wzdrygnęłam się.

My.

Jestem prawie pewna, że wysoki ton syreny pogotowia przetoczył się gdzieś niedaleko. Wyobraziłam sobie, jak kilkoro rosłych mężczyzn przywiązuje Kamila do noszy, a w tym samym czasie policjanci odbierają Laserowi prawko za jazdę w stanie nietrzeźwym. Nie, to nie jest wesołe.

To beznadziejne.

Muszę wiedzieć.

– Eliza?

– Hmm?

Nie spojrzała na mnie.

– Co tam się wydarzyło?

Gdyby emocje miały dźwięki, miliony brzmień o różnych częstotliwościach wydobyłyby się z każdej cząsteczki Elizy. Tak właśnie wyglądała – jak worek uczuć tak ciężkich, że zapadają się pod nimi powieki.

– Byłaś, widziałaś.

– O czym mówiliście?

W ostatniej chwili schyliłam się pod gałęzią, która zostawiłaby cięty ślad na moim czole.

– Byłaś, słyszałaś.

Jej ręka, trzymająca mnie mocno w tali, drgnęła dwa razy.

– Tak. Słyszałam… Usługa za usługę… Nie mówiłam nic o niej…

Zatrzymałyśmy się, zanim wypowiedziałam ostatnie słowo. Puściła mnie. Jej twarz wyrażała dziwną zawziętość, ale była także polem bitew – przegranych i tych nielicznych, w których odniosła zwycięstwo. Wygrzebała z kieszeni nożyk, niedawno wbity w rękę Kamila. Wzdrygnęłam się.

– Okej, możesz mnie mieć za oszusta. Za złodzieja. I za agresora, który biega i wbija noże w ręce niewinnych ludzi.

Z trudem wyłapywałam znaczenia szybko wypowiadanych słów.

– Ale przysięgam, że zrobię to wszystko jeszcze raz, jeśli będę musiała kogoś ochronić. Rozumiesz?

Nożyk odbijał ułamki światła.

Nie rozumiem. Nic nie rozumiem. Powiedziałabym nawet, że rozumiem jeszcze mniej niż kilka minut temu.

– Dlaczego wsiadłyśmy do tego auta? Dlaczego wypiłaś to piwo?

Uśmiechnęła się gorzko.

– Ten świat jest ci obcy, co?

– Jaki świat? Co masz na myśli?

Piekący ból kostki przeszył moją nogę. Oparłam się o drzewo, żeby ukryć ten fakt.

– Świat prawdziwie niebezpieczny. Świat, w którym można zginąć.

Wiem. Przecież wiem! Właśnie z niego uciekłam. Całe piekło, wypełnione poczuciem winy i niemożliwością podjęcia dobrej decyzji, zostawiłam kilkadziesiąt kilometrów stąd. Kłótnia o to, kto żyje w bardziej niebezpiecznej rzeczywistości, nie jest w moim stylu. Nie potrzebuję udowadniać swoich racji.

Milczałam. I ten brak odpowiedzi odbił się w oczach Elizy, rozżarzonych wystarczająco mocno, żeby popchnąć ją do nieprzemyślanych czynności. Mięśnie jej twarzy pozostawały napięte. Opuściła wolno nożyk i usiadła na ziemi, krzyżując nogi.

– Skrzywdził cię ktoś kiedyś?

Ten przeszywający szept i świdrujące spojrzenie zielonych oczu zatrzymały moje serce. To jedno z tych pytań, które włączają ukryty przycisk w tylnej części mózgu. A potem mózg zostaje zalany wspomnieniami z niegasnącymi emocjami, przez które zostały zapamiętane.

Krzyk. Płacz. Uderzenie… Charakterystyczny dźwięk dla zderzenia śródręcza z policzkiem. Zaciśnięte zęby. I ta spowijająca ciemność, której wcale tam fizycznie nie było. Jakby głowa dodawała konkretną scenerię jako próbę usprawiedliwienia doznanych krzywd.

– Dlaczego pytasz?

Boję się, że zdołała dostrzec te obrazy i może właściwie je zinterpretować. Sucho mi w gardle.

Skwitowała moją podróż we wspomnieniach jednym kiwnięciem głowy.

– Niektóre rany zmieniają mentalność. Mają wpływ na całe życie. Na nasze podróże. Na to, że obie siedzimy teraz w lesie. Ja z nożem i ty ze skrawkiem mojej koszuli na stopie.

Uciekłam z domu. Dlatego tu jestem.

– I wiesz – kontynuowała – przez te nasze rany pakujemy się w różne sytuacje. I to wcale nie z niewiedzy albo z powodu głupoty. Tylko przez nadzieję, że tym razem wygramy i zalepimy te rany, żeby już nigdy nie robić nic według nich. A potem się okazuje, że od tego się nie da uciec. Bo staliśmy się tą raną. Zbudowaliśmy na niej życie. I jeśli się jej pozbędziemy, runiemy w przepaść.

Słuchałam. Pochłaniałam te słowa całą sobą, mając przed oczami ojca leżącego na podłodze w kuchni.

Ja ucieknę. Na tyle daleko, żeby moje dotychczasowe życie stało się zaledwie przypadkowym wspomnieniem.

– Więc nie wiem, co ci zrobili. – Wbiła ostrze w mech. – Ale mi zrobili coś takiego, że właśnie uciekałyśmy przed tą trójką debili. Skrzywdzą kiedyś kogoś w dokładnie taki sposób, w jaki chcieli skrzywdzić nas.

Usiadłam przy drzewie i wystawiłam do góry bolącą kostkę.

– Czyli w jaki?

Nazwij to, błagam. Określ ten powód, dla którego nas podwieźli. Nadaj imię temu, co było ceną za odrobinę męskiej życzliwości.

Rzuciła mi krótkie spojrzenie.

– Masz do mnie żal za to wszystko, co się stało?

Zmiana tematu.

– Nie… nie wiem… – odchrząknęłam – po prostu nie rozumiem. To brzmiało, jakbyś im coś obiecała. Poza tym wypiłaś to piwo. Nie uważasz, że to głupie?

Jej oczy ponownie się rozżarzyły.

– Nie wypiłam tego, jasne? – Krzyk rozszedł się echem po lesie. – Wylałam to wszystko pod nogi Kamila.

Ulga.

Nie jest tak lekkomyślna, jak sądziłam.

Albo kłamie.

– Jeśli zamierzasz mi to wszystko wypominać… i pytać, to jedź do tego Krakowa sama. Albo do Gdańska. Gdzie chcesz. Ja pierdzielę.

Wstała, wyciągając błyszczący nóż z mchu. Krew rozpuściła się lekko i pozostawiła niewielkie ślady na roślinie.

– Może masz rację. Jestem niebezpieczna. I głupia. Dlatego nie powinnyśmy się znać. W tamtą stronę do przystanku. Cześć.

Szybki, wskazujący ruch ręką. Zrzucenie na ziemię plecaka. Wepchnięcie nożyka do kieszeni bojówek. I krok w stronę przeciwną do wskazanej, w głąb lasu. Wydawała się podążać w ciemność, która nie jest tylko brakiem światła. Jest brakiem życia.

Jakie to wszystko jest beznadziejne.

Wyobraziłam sobie, jak zapełniam plecak łzami, ale one, zamiast zbić się w jedną masę, rozpływają się po ziemi.

– Ej!

Mój rozpaczliwy ton zatrzymał ją w miejscu. Dzieliło nas już kilka dobrych metrów.

Nie wiem dlaczego, ale nie pozwolę jej odejść. Za dużo się wydarzyło – za dużo wrażliwości, biegu i ludzkiej krwi.

– Czekaj!

Podniosłam się z ziemi, chwytając desperacko pień pobliskiej wierzby.

Nie byłam pewna co do powodu, który zgniótł lekkość Elizy. Tu nie chodziło o rozmowę ani moje niezrozumienie. Ta podróż, o której wspomniała, najwyraźniej była dla niej ważna. Może dzień jej początku przypadkowo zbiegł się z moim. I w tym dniu wydarzyło się coś, co wycieńczyło jej psychikę – coś, czego byłam niedostatecznie uważnym świadkiem.

– Eliza – zaczęłam, nie wiedząc, które słowa będą tym kodem rozładowującym napięcie. – Poczekaj. Proszę.

Włożyła ręce do kieszeni.

– Dlaczego?

Nie wiem, jaki powód byłby dostatecznie dobry, żeby nie pozwolić jej odejść.

– Zostań.

– Dlaczego? Pomogłam ci. Już wiesz, gdzie iść.

– Twoja podróż i moja podróż. I to w podobnym kierunku. Idźmy tam razem.

– Dlaczego?

– Bo ja sobie sama nie poradzę, co wiemy już od pociągu. I ty chyba też. Nie masz kanapek, a wyglądasz na głodną.

Nie uśmiechnęła się.

To głupie. Skoro podróżuje bez biletu, to pewnie je bez paragonów. Chciałabym, żeby weszła na ten poziom, na którym ją poznałam. Filozofia połączona z żartem, który nie tyle rozśmiesza, co ożywia inteligencję.

Postawa jej ciała nie wskazywała na chęć powrotu, ale mimo to odpowiedziała:

– Nie jem twarożku, jakby co.

Przystanek okazał się wyblakłym niebieskim znakiem na pogiętym słupie w niewielkiej zatoczce. Był pusty. Bez zagubionych podróżnych i bez rozkładu jazdy. Żeby nie ryzykować przypadkowego spotkania z ekipą Lasera, nie wychodziłyśmy przed skraj lasu. Widoczność spomiędzy starych drzew pozwalała na wystarczająco wczesne zauważenie autobusów.

Zamknęłam oczy. Pastelowe kolory regałów, dźwigających sterty grubych ksiąg, wydobyły się z pokoju dziennego. Obok nich otwarte okno z powiewającymi zasłonami. Są na tyle białe, że każda inna biel zdawała się szara. Zapach świeżo upieczonego ciasta mieszał się z wonią niedawno rozwieszonego prania i rozpraszał się w morskiej bryzie…

Dom.

– O czym myślisz?

Sceneria została stłuczona.

– O niczym.

Koncentrowała na mnie całą swoją uwagę.

– To nic sprawia, że się uśmiechasz.

Wzruszyłam ramionami.

– Nie zauważyłam.

– Jesteś tajemnicza.

Nie zdołałam powstrzymać parsknięcia.

– Ja? To ty odpowiadasz, jakbyś prowadziła wykład z filozofii.

– Jesteś pojętnym studentem.

Trąciła mnie w ramię. Od kilkunastu minut zastanawiałam się nad zjedzeniem kanapek, które zalegały w plecaku Elizy. Żar słońca mógł rozpuścić całą zawartość albo przyśpieszyć procesy gnilne. Tak czy siak, nie mogłam przestać o nich myśleć.

– To co? Po kanapce?

Zmarszczyła brwi.

– Ja dziękuję. Zostawię na później.

– To może jedna na pół?

Pokręciła przecząco głową.

Miałam rację – pieczywo pływało w margarynie, ser był niekomfortowo ciepły, a smutny kawałek pomidora był jeszcze bardziej smutny. O dziwo, smakowało zwyczajnie. O ile coś może smakować zwyczajnie w lesie, u boku Nieznajomej, po zwycięskiej ucieczce z rąk podpitego, napalonego chłopaka.

Wzdrygnęłam się.

– Myślałaś o Gdańsku?

– Hmm?

Z lekkim trudem przełknęłam kęs kanapki.

– No przed chwilą, zanim wyjęłaś ten niezamierzony, niedosmażony tost.