Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
29 osób interesuje się tą książką
Caden Willis – pewny siebie pilot odrzutowca, niegdyś najlepszy ze wszystkich, walczący na frontach wojennych – po jednym bardzo niebezpiecznym wydarzeniu zostaje wydalony ze służby wojskowej i przydzielony do jednostki pokazowej, która aktualnie przygotowuje się do najważniejszego wydarzenia w dziejach lotnictwa.
Pilot przyjeżdża do Rosamond, by odbyć kilkumiesięczne szkolenie i dać jeden z najbardziej spektakularnych pokazów lotniczych.
Podczas pobytu poznaje Abigail Jay, dwudziestopięcioletnią kobietę, właścicielkę kawiarni, której już na samym początku mocno podpada, a ich znajomości nie sposób zaliczyć do udanych.
Trudne charaktery przysparzają im wielu problemów i nieporozumień, a cięte języki doprowadzają do niejednej sprzeczki.
Chęć udowodnienia ojcu, że jest najlepszy z najlepszych, i wrodzona brawura, popychają Cadena do działania na granicy życia i śmierci.
Czy niezaprzeczalny talent uchroni go przed pechem? Jak cienka jest granica między nienawiścią a miłością? I czy ta jedna przypadkowo spotkana dziewczyna, która miała być jedynie portem przelotowym na mapie życia Cadena, będzie umiała zmienić tego krnąbrnego mężczyznę? Ale przede wszystkim, czy będzie chciała to zrobić?
Historia o walce o siebie i przeciwko sobie. O tym, ile można poświęcić dla pasji, a ile dla miłości...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 283
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tych autorek w Wydawnictwie WasPos
CYKL PĘTLA TAJEMNIC
Nie zbliżaj się #1 – A.P. Mist
Nie oddalaj się #2 – A.P. Mist
Nie poddawaj się #3 – A.P. Mist
CYKL QUEEN OF MUERTE
Queen Of Muerte. Tom 1 – Natalia Kulpińska
Queen Of Revenge. Tom 2 – Natalia Kulpińska(listopad 2024 r.)
POZOSTAŁE POZYCJE
Jej wszyscy mężczyźni – A.P. Mist
Serce pierwszego kontaktu – A.P. Mist
Zaginiona – A.P. Mist
Córka dziekana – A.P. Mist
Zamknij oczy – A.P. Mist
Ciebie tu nie ma – Natalia Kulpińska
W PRZYGOTOWANIU
Sparkle&Shadow – A.P. Mist, Natalia Kulpińska (październik 2024 r.)
Nieposłuszny – A.P. Mist(luty 2025 r.)
Nigdy, może, zawsze – Natalia Kulpińska (marzec 2025 r.)
Tamtej deszczowej nocy – A.P. Mist(maj 2025 r.)
Zatańcz ze mną – Natalia Kulpińska (czerwiec 2025 r.)
Lonely Letters – A.P. Mist(sierpień 2025 r.)
Szept przeszłości– A.P. Mist(październik 2025 r.)
Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka
Copyright © by A.P. Mist, Natalia Kulpińska, 2024Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2024 All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Kinga Szelest
Korekta: Aneta Krajewska
Projekt okładki: Patrycja Kiewlak
Zdjęcie na okładce: AI Generator
Ilustracje wewnątrz książki: © by pngtree.com
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I – elektroniczne
Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie
ISBN 978-83-8290-586-1
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Epilog
Prolog
Caden
– Zostaje pan zawieszony w czynnościach służbowych. Ze względu na pana zasługi zastosujemy czynności łagodzące i przeniesiemy pana do jednostki pokazowej.
Te kilka słów zaważyło właśnie na całym moim życiu.
– Jednostki pokazowej?! – ryknąłem. – To jest jakiś żart?!
– Proszę zachować spokój i resztki honoru – burknął mężczyzna, któremu ktoś dał prawo do sądzenia mnie.
Zacisnąłem pięści i jednocześnie szczęki. Miałem ochotę rozwalić im wszystkim mordy, ale wtedy dodatkowo stanąłbym przed sądem dla cywilów. Nie pozostało mi nic innego, jak spuścić głowę i przyjąć wyrok z pokorą. Problem tkwił w tym, że nie miałem czegoś takiego jak pokora.
Gość odklepał denne regułki, w których wymienił moje przewinienia, żałosnymi paragrafami uzasadnił karę, którą mi wymierzali, i zakończył śmieszne posiedzenie.
Wychodziłem z pomieszczenia i nagle stanął przede mną mój ojciec.
Spojrzałem mu śmiało w oczy, a wtedy on pokręcił głową.
– Przyniosłeś hańbę armii i nazwisku – powiedział chłodno i zdarł z mojej marynarki odznaczenia. – Nie jesteś godzien, żeby je nosić.
Straciłem wszystko.
Zgodnie z żądaniem dowódcy spakowałem swoje rzeczy, by opuścić kwaterę, którą zajmowałem. To naprawdę miał być mój koniec. Z najlepszego stałem się wyrzutkiem, który miał robić z siebie błazna na festynach dla emerytów?
Nie po to się uczyłem, walczyłem każdego dnia ze strachem, a finalnie całkowicie się go wyzbyłem, żeby teraz stać się nikim.
Przerzuciłem wypłowiałą torbę przez ramię i ostatni raz omiotłem wzrokiem pomieszczenie, które w ciągu ostatnich dwóch lat stanowiło mój dom. Armia była moim domem.
Już miałem wyjść, kiedy w progu stanął Deryll. Na jego twarzy gościł głupawy uśmiech. To było jasne, że się cieszył, w końcu pozbył się mnie w najbardziej wyrachowany sposób.
– Masz dwa wyjścia – wycedziłem. – Zejdziesz mi z drogi samodzielnie albo wywiozą cię w czarnym, stylowym worku.
Uniósł ręce w poddańczym geście i zrobił krok w tył.
– Dobry piesek – prychnąłem i minąłem go, celowo uderzając łokciem w jego żebra.
– Doigrasz się, Willis! – krzyknął do moich pleców, ale moją jedyną reakcją było wystawienie w jego kierunku środkowego palca.
To nie był jeszcze koniec i choćbym miał latać rozklekotaną awionetką, udowodnię wszystkim, że mnie nie można nikim zastąpić.
Caden Willis był tylko jeden.
Byłem najlepszy.
Rozdział 1
Abigail
Dzwonek nad drzwiami kawiarni oznaczał nadejście pierwszego klienta i mogłam z zamkniętymi oczami odgadnąć, że był to szeryf Alan Clancy, który codziennie jadał u nas śniadania.
W naszym niewielkim miasteczku niemalże wszyscy się znali. Życie płynęło spokojnie, żeby nie powiedzieć nudno, a przyzwyczajenia innych ludzi często stawały się również moimi przyzwyczajeniami i dzięki nim mogłam regulować zegarek.
– Niech zgadnę – zagaiłam wesoło – to, co zawsze?
– Nudny jestem, prawda? – Szeryf zaśmiał się, kiedy stawiałam przed nim kanapkę z polędwicą, czarną jak smoła kawę i szarlotkę mojego wypieku.
– Musisz obiecać, a najlepiej podpisać jakiś cyrograf, że nigdy nie przestaniesz piec tych swoich niebiańskich ciast – zachwycał się, patrząc na słodkość, jakby była z najdroższej restauracji świata. – Przyznaj się, dosypujesz tam czegoś uzależniającego.
– Skąd pan wiedział? – Zrobiłam zdziwioną minę, zakryłam usta dłonią i pochyliłam się nad nim konspiracyjnie. – Zdradzę panu tajny składnik, ale jeśli komukolwiek pan wygada, będę zmuszona pana zabić – wyszeptałam. – Jest pan gotowy? Otóż… dodaję tam szczyptę miłości.
Roześmiał się w głos i pokręcił głową.
– Jesteś niemożliwa, Abby, ale za to cię wszyscy kochamy.
Wielu mieszkańców Rosamond przychodziło tu głównie dla moich wypieków. Dodatkowo dwa razy w tygodniu zaopatrywałam kawiarnię w Los Angeles, której właściciel osobiście odbierał zamówienia.
Jak byłam młodsza, bardzo chciałam stąd wyjechać. Uciec jak najdalej. Marzyłam o życiu w wielkim mieście, do którego – teraz już to wiem – kompletnie nie pasowałam.
– Słyszałaś, że niedługo zjadą się tu najlepsi piloci na całym kontynencie? – zagadała do mnie jedna z kelnerek, Samantha. – Już nie mogę się doczekać.
– Czego niby? Tego hałasu? Pijanych cwaniaczków, którzy myślą, że są bogami nieba i ziemi? – prychnęłam z pogardą.
Co jakiś czas organizowali szkolenia i pokazy lotnicze na pobliskim lotnisku. Tym razem wypadało jakieś ważne święto, a ćwiczenia do pokazów miały trwać aż pół roku.
Przewróciłam teatralnie oczami na samą myśl, jak bardzo zaburzy to nasz lokalny spokój, który tak kochałam.
Owszem, tutejsze dziewczyny przebierały nogami w nadziei, że poznają jakiegoś przystojniaka, który wyrwie je z tej dziury zabitej dechami. Ja dawno przestałam już na to czekać. Zapuściłam tu korzenie, pokochałam Rosamond całym sercem. Miałam tak naprawdę wszystko.
Po przedwczesnej śmierci rodziców zaopiekowali się mną dziadkowie. Dość surowi, stanowczy i wymagający, ale jednocześnie otoczyli mnie tak ogromną miłością, że wybaczałam im te wszystkie zakazy i nakazy. Chcieli dobrze, a dzięki swojemu uporowi wychowali mnie na odważną, pewną siebie kobietę, która śmiało przejęła po nich interes.
Babcia zresztą zastrzegła, że jeśli nie spróbuję chociaż przez jakiś czas prowadzić tej knajpy, to będzie mnie straszyć nocami.
Po roku byłam tak zauroczona prowadzeniem kawiarni, że nie wyobrażałam sobie życia bez niej.
– Myślisz, że spotkam miłość swojego życia? – paplała dalej Samantha, wyrywając mnie z kolorowych wspomnień. – Mundury, skórzane kurtki, okulary…
– Tak, na pewno wejdzie tutaj Tom Cruise, padnie przed tobą na kolana i porywając cię swoim motocyklem, odjedzie w siną dal. – Zatoczyłam w powietrzu półkole ręką i parsknęłam śmiechem.
– Jesteś okropna! – oburzyła się Sam, wydęła usta i skrzyżowała ręce na piersiach. – Zostaniesz starą panną.
– Trudno. – Wzruszyłam ramionami. – Babcia zawsze powtarzała, żebym nie oddawała serca byle komu, bo przemieli je na tatara. A ja nie chcę zostać czyimś przysmakiem.
– Kto tu mówi o miłości? Ona jest passé.
– Miłość jest passé – powtórzyłam, kręcąc głową z dezaprobatą. – Idź lepiej obsłuż stolik numer pięć, miłośniczko mundurów. A raczej tego, co jest pod nimi. – Szturchnęłam ją łokciem i wzięłam się do wkładania brudnych naczyń do zmywarki.
Dzięki temu, że moja kawiarnia położona była bardzo blisko głównej drogi wiodącej wprost do Los Angeles, ruch nie malał, a obroty pozwalały mi na naprawdę godne życie.
Nie spędzałam całego dnia w pracy. Moi ludzie świetnie sobie radzili beze mnie, ale zawsze witałam pierwszych i żegnałam ostatnich gości. Rozliczałam utargi, dzieliłam napiwki i osobiście sprzątałam, żeby mieć pewność, że wszystko będzie gotowe na następny dzień.
To miejsce, było moją wizytówką. Zapraszając ludzi do środka, czułam się, jakby wchodzili wprost do mojego domu.
– Będę u siebie – oznajmiłam po jakimś czasie i przeniosłam się na górę, by obmyślić, jakie ciasta zaserwuję klientom.
Uchyliłam drzwi balkonowe, wpuszczając ciepłe, suche powietrze. Delikatny wiatr wprawił cienkie, białe firanki w chaotyczny taniec.
Włączyłam ulubioną muzykę, zrobiłam sobie kawę i przysiadłam na niewielkim, drewnianym tarasie z książką kucharską mojej babci. Miałam w niej zapisane jej odręcznym pismem tajne przepisy na najpyszniejsze ciasta, ciasteczka i desery. To była niemalże księga z zaklęciami, dzięki której czułam się niczym wróżka i przenosiłam się do dawnych czasów, kiedy wraz z babcią wypiekałyśmy przeróżne słodkości.
Rozmarzyłam się, zapominając o całym świecie. Na ziemię sprowadziły mnie głośne rozmowy mężczyzn. Śmiali się, popychali i dokuczali sobie nawzajem.
Czyli to był ten czas.
Zaczynali się zjeżdżać piloci, którzy zamienią nasze małe miasteczko w atrakcję turystyczną.
Westchnęłam smutno, bo z jednej strony oznaczało to większy ruch, a co za tym szło – lepsze zarobki. Już kilka miesięcy temu wiedziałam o pojawieniu się pilotów. Przygotowałam się na to, dokupując więcej składników.
Lokalne władze wykupiły bowiem dla nich abonament na śniadania w naszej kawiarni.
Oczywiście, że byłam jedną z dziewczyn, które z zapartym tchem oglądały Pearl Harbor czy Top Gun i niejednokrotnie wzdychały do głównych bohaterów. Tylko że ci rozdarci chłopcy na dole, idący wzdłuż ulicy w niczym nie przypominali tych idoli z dawnych lat.
Zarozumiali, zadufani w sobie, mający lokalne kobiety za idealne zdobycze na jedną noc. Zresztą, Samantha była doskonałym przykładem, dlaczego mieli prawo tak myśleć.
Włożyłam strój sportowy i adidasy, a do uszu wsunęłam słuchawki i ruszyłam na mój codzienny jogging. Było jeszcze wcześnie, a słońce prażyło niemiłosiernie, ale wieczór spędzę jak zawsze przy piekarniku, więc musiałam poruszać się teraz.
Wiadomość na telefonie potwierdziła, że mój przyjaciel czekał już na dole.
Kiedy byliśmy w niewielkiej odległości od lotniska, usłyszeliśmy wzbijający się w powietrze odrzutowiec, który przecinał niebo z taką prędkością, że dosłownie zapierało dech w piersiach.
Rozpoczął swoje ewolucje, a my przystanęliśmy, żeby popatrzeć. Nie piloci, ale ich umiejętności zawsze mnie fascynowały.
– Szybko zaczęli – odezwałam się, zadzierając głowę. – Nie mieli zjawić się w przyszłym tygodniu?
– Tak, ale pierwsi śmiałkowie chyba nie mogli się doczekać i przyjechali wcześniej – odpowiedział Leo.
– Wyrywni.
– Jak widać. – Zaśmiał się, kiedy samolot zaczął kręcić bączki w powietrzu, zostawiając za sobą białą smugę. – To musi być wolność – dodał filozoficznie.
– Lub kompletna nieodpowiedzialność. Taniec ze śmiercią.
– To, że my się czegoś boimy, nie musi oznaczać szaleństwa – stwierdził i po części musiałam przyznać mu rację. – Dla nich to pewnie jak jazda na rowerze.
– Popatrzmy chwilę – zaproponowałam i położyłam się w trawie, obserwując magiczny taniec.
Leo miał rację, bałam się tak ekstremalnych rzeczy. Do tego miałam lęk wysokości, więc to, co wyprawiał aktualnie pilot, było kompletnie poza moją strefą komfortu, i to do tego stopnia, że bałam się o tego obcego człowieka.
Jego taniec był jednak tak fascynujący, że pomimo lęku patrzyłam jak zahipnotyzowana.
– Ruszajmy – odezwałam się po dłuższej chwili. – Mam naprawdę dużo pracy dzisiaj, a z tego, co widzę, jutro na śniadaniu zjawią się pierwsi zdobywcy przestworzy.
Kiedy biegliśmy drogą powrotną, minął nas kolejny samochód wojskowy i czułam na sobie przeszywające spojrzenie pasażera.
Nie dostrzegłam niczego poza twarzą skrytą za dużymi okularami przeciwsłonecznymi.
– Za kilka dni będziemy tu mieli więcej mundurowych niż mieszkańców – prychnęłam i przyspieszyłam, zostawiając kumpla z tyłu.
Po moim powrocie lokal był już praktycznie opustoszały. Ostatnie osoby jadły obiad, bo o piątej zamykaliśmy.
Weszłam pod zimny prysznic, aby zmyć z siebie zmęczenie, i po dwudziestu minutach byłam gotowa, żeby zamykać.
Kelnerki chichotały za ladą, wycierając szklanki do sucha, by nie zostały żadne smugi.
– Byli tu – rzuciła Samantha.
– Kto? – zapytałam, unosząc brew z zaciekawieniem.
– No, piloci! – pisnęła podekscytowana. – Chyba się zakochałam.
– W którym? – Oparłam się łokciami o wysoką ladę i spoglądałam na nią z nieskrywanym rozbawieniem.
Miała dziewiętnaście lat i tak naprawdę jeszcze zerowe pojęcie o życiu.
– We wszystkich!
– To ilu ich tu było?
– Pięciu. – Westchnęła, a na jej twarzy zagościł szeroki uśmiech. – Zamówili lemoniadę i piwo. Zostawili spory napiwek. Chyba wpadłam im w oko.
– Tak, raczej w rozporek – mruknęłam pod nosem.
– Co?
– Mówiłam, że pewnie tak. – Zaśmiałam się i otworzyłam kasę, by rozliczyć utarg.
Czułam, że to będzie naprawdę gorące lato pełne przygód. Od bardzo dawna nic się nie działo w tym mieście, więc mieszkańcy chodzili podekscytowani, jakby co najmniej niedaleko wylądowało UFO.
Cóż, i mnie nie pozostało nic innego, niż zarazić się ich euforią i cieszyć się tym pokręconym czasem.
Przekręciłam tabliczkę na drzwiach, informując, że lokal jest już zamknięty, i zabrałam się do sprzątania. Uwielbiałam tę część dnia.
Rozdział 2
Caden
Jedyne, co oferowało to zapyziałe miasteczko, to syf i nudę. Dwa sklepy na krzyż, jakiś marny bar i kawiarnia, w której mieliśmy wykupione śniadania. I ja miałem tu spędzić pół roku? Kogoś chyba pojebało!
Może chociaż panienki mieli ładne i przynajmniej w tej dziedzinie nie będę poszkodowany.
Z mistrza przestworzy stałem się jakimś błaznem, którego będą podziwiać z otwartymi gębami pomiędzy jedzeniem gotowanej kukurydzy i waty cukrowej.
Jedynym plusem tego wszystkiego było to, że zamieszkałem z dala od mojego apodyktycznego ojca, który na każdym kroku musiał mi wypominać, jak bardzo zhańbiłem i splugawiłem nasze nazwisko.
Uważałem inaczej, ale moje zdanie wszyscy mieli w dupie, widząc tylko błędy, które swoją drogą, również nie do końca były wyłącznie moje.
Skoro jednak już mnie zesłali do tego piekiełka, chciałem im wszystkim pokazać, jak się lata naprawdę.
– Caden Willis. Taka sława zawitała w nasze skromne progi.
Usłyszałem za plecami kobiecy głos. Szukałem właśnie swojego domku w ośrodku dla pilotów.
Stała przede mną zadziorna szatynka z włosami zaczesanymi w ciasny kok. Miała na sobie mundur, a na twarzy ponętny uśmieszek.
– Widzę, że moja sława dociera nawet na koniec świata – odparłem ironicznie, rzucając torbę pod nogi. – A skoro już wszystko wiesz, to może powiesz mi, gdzie znajdę domek z numerem osiemnaście?
– Obok mojego – rzuciła zaczepnie, licząc, że zagram w jej grę.
– Zajebiście… – mruknąłem pod nosem, chwyciłem z powrotem torbę i rozejrzałem się dookoła, namierzając miejsce mojego tymczasowego zamieszkania.
– Hej! Nie zapytasz nawet, jak mam na imię?! – krzyknęła, kiedy odchodziłem.
– Nie, bo mam to gdzieś, ślicznotko. – Mrugnąłem do niej okiem i ruszyłem w swoją stronę.
Czułem palące spojrzenie na plecach, ale się nie odwróciłem.
Rozpakowałem swoje rzeczy do niewielkiej szafy, ułożyłem wszystko w staranną kostkę.
Wojsko wpoiło mi pewne zachowania, których za cholerę nie byłem w stanie się wyzbyć.
Ćwiczenia zaczynaliśmy za kilka dni, więc miałem czas, by pozwiedzać tę dziurę. Nie wiedziałem nawet, czy znałem kogokolwiek z osób, które będą ze mną latać. Aczkolwiek zdolnych pilotów nie było zbyt wielu, więc niestety istniało ryzyko spotkania znajomych mord.
Wiedziałem, że wieść o moim wydaleniu z wojska rozeszła się dość głośnym echem po wszystkich jednostkach. Jedni mnie podziwiali, inni zwyczajnie mną gardzili. A ja z kolei i jednych, i drugich miałem w dupie.
Rzuciłem się na łóżko i nie wiedzieć kiedy, zwyczajnie zasnąłem.
Obudziłem się późnym rankiem, w ubraniach.
– Cholera! – mruknąłem sam do siebie, rozebrałem się i wszedłem pod prysznic, który jak na złość oferował jedynie zimną wodę.
Zaczynało się fascynująco.
Włożyłem pierwsze lepsze ubrania. Wcisnąłem ręce w kieszenie mojej skórzanej kurtki i wyszedłem na spacer, licząc, że o tej porze będę zupełnie sam.
Przemierzałem puste uliczki, zastanawiając się, jakim cudem się tutaj znalazłem.
W pewnym momencie minęła mnie biegnąca z naprzeciwka dziewczyna, którą widziałem wczoraj w towarzystwie jakiegoś faceta. Utkwiła mi w pamięci, bo była naprawdę piękna. A co jak co, ale kobiety o takiej urodzie zawsze zapamiętywałem.
– Hej! – krzyknąłem, obracając się za nią.
Przystanęła.
– Znamy się? – zapytała, układając dłonie na talii.
– Gdzie masz swojego wypłosza? – wypaliłem.
– Słucham? – Zmarszczyła brwi, gdy podszedłem bliżej.
– Widziałem cię wczoraj, jak biegałaś z jakimś wymoczkiem. Jak chcesz, mogę cię podszkolić w znacznie ciekawszych sportach. – Uśmiechnąłem się, przypatrując się jej pięknej buźce, która z każdą chwilą robiła się coraz bardziej wściekła.
– Rozumiem – odparła i zacisnęła usta w wąską kreskę. – Pan pilot. Nie da się was pomylić z nikim innym. Ego macie większe niż kadłuby tych waszych zabaweczek. Uważaj, żebyś nie pękł czasem.
– Zadziorna – stwierdziłem z rozbawieniem.
– Raczej uczulona na takich cwaniaczków jak ty – rzuciła, odwróciła się ode mnie i odbiegła we wcześniej obranym przez siebie kierunku.
Zaśmiałem się i ruszyłem w dalszą drogę, ostatecznie trafiłem na jakąś kawiarnię, a mój żołądek zażądał natychmiastowego posiłku i mocnej kawy.
Wkurwiający dźwięk dzwonka rozległ się nad moją głową, ostentacyjnie oznajmiając, że wszedłem do środka. Westchnąłem, rozejrzałem się po pomieszczeniu i wybrałem najodleglejszy stolik.
Po chwili stała już przy mnie młodziutka, uśmiechnięta od ucha do ucha kelnerka. Z jej plakietki wynikało, że miała na imię Samantha.
– Co podać? – odezwała się, usilnie starając się mi przypodobać, wypychając cycki tak, że guziki jej koszuli cudem nie zaczęły strzelać jak naboje z karabinu maszynowego.
– Nie wiem, bo nie zdążyłem jeszcze nawet zajrzeć do karty – mruknąłem i zacząłem studiować krótkie menu.
Dziewczyna się zmieszała i odeszła, dając mi chwilę do namysłu.
Nawet nie odwracając się w jej stronę, wiedziałem, że nie spuszczała ze mnie wzroku, co jednocześnie mnie bawiło i wkurwiało. Powinienem był być przyzwyczajony, bo tego typu zachowania były normą. Laski miały radar na mundurowych.
Kiedy wybrałem danie, oparłem się o krzesło i jeszcze raz przechyliłem głowę, by przywołać dziewczynę wzrokiem. Nie było jednak nikogo z obsługi.
Pozostało mi uzbroić się w cierpliwość, aż panienka łaskawie namyśli się i znów do mnie podejdzie.
– Dzień dobry, czy mogę przyjąć zamówienie? – Usłyszałem nagle inny damski głos, a gdy podniosłem znudzony wzrok, napotkałem spojrzenie blondynki, którą zaczepiłem niedawno na ulicy.
– No, proszę… – Zaśmiałem się, taksując ją wzrokiem. Wyglądała już zupełnie inaczej.
– Wybrał już pan? – dopytała się, mrużąc złowrogo oczy.
– Co polecasz? – zapytałem przewrotnie, na co wzniosła oczy do sufitu.
– Kanapkę szefa kuchni, kawę czarną jak twoja dusza i szarlotkę – wyrecytowała, jakby tego typu oferta rzeczywiście widniała w codziennym menu.
– Z lodami? – Uniosłem zaczepnie brew.
– Nie. Z cyjankiem – wysyczała.
– W takim razie podziękuję, mam po nim wysypkę. Bardzo uprzejmą macie tu obsługę, muszę przyznać – mruknąłem z niezadowoleniem.
– Może ta z arszenikiem pana bardziej zainteresuje. A wysypkę może pan mieć z powodu uprawiania znacznie ciekawszych sportów z byle kim – prychnęła. – Czy życzy sobie pan coś jeszcze? – dopytała się przesłodzonym głosem. – Niestety, nie mam dla pana zbyt dużo czasu, ponieważ inni klienci również chcieliby zjeść coś dobrego z naszej oferty.
Teraz zacząłem się zastanawiać, czy nie napluje mi do jedzenia w ramach zemsty za moje głupie teksty. Pierwsza zasada w restauracjach: nie wkurzać personelu, bo mogłoby się to skończyć srogą biegunką.
Finalnie otrzymałem naprawdę dobre śniadanie, a sam deser mógłbym jeść codziennie jako danie główne. Musiałem przyznać, że czegoś tak dobrego nie jadłem nigdy.
Położyłem banknot na stole i podszedłem do drzwi wyjściowych. Blondynka stała tuż obok i podlewała kwiaty na parapecie.
– Dziękujemy i zapraszamy ponownie – odezwała się cicho ze sztucznym uśmiechem. – Mamy nadzieję, że wszystko smakowało.
– Dupy nie urywa – odparłem kąśliwie i nacisnąłem klamkę.
– Cierpliwości – parsknęła, puściła do mnie oko i zniknęła na zapleczu.
Pokręciłem głową z rozbawieniem. Podobała mi się ta mała zadziora, która najwyraźniej lubiła mieć ostatnie słowo. Była ciekawą odskocznią od większości pustych panienek, które jedyne, co dostrzegały, to mundur i ewentualnie to, co znajdowało się pod nim.
Do jednostki wróciłem powolnym krokiem i w doskonałym nastroju.
Ten się zmienił, kiedy już z daleka dostrzegłem laskę, która od pierwszego dnia dawała mi do zrozumienia, że miała apetyt na gierki. Ja z kolei nie miałem zamiaru ich podejmować, bo zwyczajnie nie była w moim typie. Nawet jeśli miałaby być jednorazową przygodą.
– Cześć – odezwała się. – Wychodzimy dziś na drinka, przyłączysz się? Trzeba się integrować.
Przystanąłem i bezwstydnie zlustrowałem ją od góry do dołu.
– Nie boisz się? – wypaliłem.
– Co? – Zmarszczyła brwi.
– Alkohol, armia testosteronu i ty jedna. To brzmi jak dobra orgia – parsknąłem.
– Jesteś popieprzony – jęknęła.
Nie wyglądała na głupią ani taką, którą wystraszyłyby takie teksty.
– Po prostu nie jestem zainteresowany, laleczko, więc przestań patrzeć na mnie tym swoim cielęcym wzrokiem – rzuciłem obojętnie i oddaliłem się w stronę swojego lokum.
Czułem się, jakbym był na jakimś obozie dla półgłówków, gdzie zamiast wykonywać poważne ćwiczenia, mieliśmy bawić się na placu zabaw w piaskownicy.
Poczucie utraty wszystkiego uderzyło we mnie ponownie z morderczą siłą. Byłem w dupie, ale nie miałem zamiaru się w niej urządzać.
Rozdział 3
Abigail
To był wyjątkowo trudny dzień, ponieważ noc nie należała do udanych. Byłam wybitnie zmęczona i bolała mnie głowa, a hałaśliwi piloci, którzy zjawili się na śniadaniu, wcale nie działali kojąco.
Wśród nich nie zauważyłam tego zarozumiałego durnia i w głębi duszy miałam nadzieję, że rzeczywiście dostał biegunki. Z drugiej zaś strony wolałabym, żeby nie rozpuścił nieprawdziwej informacji, że zatruł się jedzeniem w mojej knajpie.
Układałam puste skrzynki na pace mojego pickupa, ponieważ jechałam do centrum, żeby uzupełnić zapasy. Odkąd w miasteczku pojawili się piloci, miałam wrażenie, że wszystkie produkty znikały w zastraszającym tempie. Żarłoczność tych facetów było widać przede wszystkim w obrotach, bo te stały się teraz dwukrotnie wyższe niż dotychczas.
Po weekendzie nie będą musieli już opłacać swoich zamówień, ponieważ podpisałam umowę, dzięki której mieli zapewnione posiłki przez najbliższe pół roku.
Pół roku męki.
Długo zastanawiałam się, czy w ogóle się na to zgadzać, ale wpłata za wyżywienie tej bandy na sześć miesięcy z góry skutecznie mnie przekonała. Wprawdzie nie mogłam narzekać na brak pieniędzy, ale spory zastrzyk gotówki pozwalał na większe poczucie swobody i spokoju.
Nie pomyślałam, że przydałoby się dodatkowo jakieś zadośćuczynienie za uszczerbek na zdrowiu psychicznym i za zmniejszenie się efektywności pracy moich pracownic. Te, odkąd tylko zobaczyły tę kumulację testosteronu, jakby całkowicie straciły zdolność logicznego myślenia.
Ułożyłam ostatnią skrzynkę i wsiadłam za kierownicę, po czym wyruszyłam w stronę miasta. Widok wielu wojskowych wozów wprawiał mnie w niezrozumiały niepokój i rozdrażnienie. Wyglądało to tak, jakby miała nadejść wojna, a nie pokazy lotnictwa. Zaparkowałam przed dużym sklepem, gdzie kupowałam najlepsze jabłka, z których później tworzyłam szarlotkę, a także wiejskie jajka, wędliny i warzywa. Zawsze starałam się wspierać tutejszych małych przedsiębiorców, ponieważ sama otrzymywałam wsparcie od mieszkańców.
Weszłam do środka i od razu złapałam za wózek, żeby przenieść na niego puste skrzynki oraz wymienić na te, które były już dla mnie przygotowane.
– Dzień dobry! – przywitałam się z panem Warrenem.
– Witaj, Abby – odpowiedział z szerokim uśmiechem i wskazał mi drugi koniec sklepu, gdzie już stały skrzynki wypełnione zamówionymi przeze mnie produktami. – Jak tak dalej pójdzie, to będziesz musiała zaopatrywać się w jakiejś ogromnej hurtowni – zażartował, choć wyraźnie wyczułam w jego głosie obawę, że rzeczywiście kiedyś tak się stanie.
– Nigdy w życiu! – zaprzeczyłam od razu. – Moja szarlotka jest taka dobra tylko dzięki tym jabłkom – powiedziałam z pełnym przekonaniem i popchnęłam wózek.
– Pomogę ci, czarodziejko. – Zaśmiał się i poczłapał za mną.
Pan Warren był już po siedemdziesiątce, ale werwy mógł mu pozazdrościć niejeden młodzieniec. Zawsze powtarzał, że będzie pracował do śmierci, bo nawet jeśli padłby, przerzucając skrzynie z owocami, to umarłby, robiąc to, co kocha.
Po części rozumiałam jego podejście, ale zdawałam sobie sprawę, że ten medal miał też drugą stronę. Wraz z panią Warren nie doczekali się dzieci i zwyczajnie nie miał kto przejąć rodzinnego interesu.
Nagle mężczyzna wskazał na coś za sklepową witryną. Kiedy podniosłam wzrok, ujrzałam idących całą szerokością ulicy pilotów.
– Przyciągną zainteresowanie. Ostatni pokaz w naszym miasteczku był sześćdziesiąt lat temu – rzekł z wyraźną nostalgią mężczyzna.
– Nie sądzę, że pan to pamięta, skoro jest pan jeszcze takim młodzieniaszkiem – zażartowałam.
– Kokietka. – Zaśmiał się. – Miałem piętnaście lat i marzyłem o tym, żeby być jak oni. – Kolejny raz wskazał na mężczyzn w ciemnych bojówkach i skórzanych kurtkach. – Wtedy Rosamond zyskało sporo przedsiębiorców, którzy uważali, że bliskie sąsiedztwo lotniska wojskowego zapewni im dobrobyt. Może i tym razem tak będzie – kontynuował.
– Myślę, że nasze miasteczko doskonale sobie radzi bez tego typu wydarzeń – skwitowałam i przerzuciłam ostatnią skrzynię na wózek.
Nie rozumiałam, dlaczego wszyscy tak zachwycali się pokazem, do którego zostało jeszcze pół roku. Owszem, zdolności pilotów niezaprzeczalnie robiły wrażenie, ale cały efekt psuło to, jacy byli, kiedy nie latali w przestworzach, tylko chodzili po ziemi wśród zwykłych śmiertelników.
Bogowie, panowie życia, nieśmiertelni, władcy przestworzy – te i inne tego typu określenia w ostatnim czasie padały częściej niż życzliwe „dzień dobry”.
Na dobrą sprawę sama nie rozumiałam, dlaczego byłam tak wrogo nastawiona. Przecież mieszkałam w tym miejscu całe życie i nie od dziś miałam do czynienia z pilotami wojskowymi. W mojej głowie mimowolnie pojawił się obraz tego zuchwalca. Jego uśmiech i pewne, ciemne spojrzenie.
– Zamyśliłaś się, złotko – odezwał się staruszek, a ja poczułam, jak moje policzki oblewają się rumieńcem. – Czyżby któryś z tych mundurów zaprzątał twoją śliczną główkę? – zapytał, uśmiechając się przy tym szeroko.
– Nigdy w życiu – zaprzeczyłam natychmiast. – W kręgu mojego zainteresowania nie ma miejsca dla samobójców.
– A jest w ogóle jakiś krąg, którym się interesujesz? – dopytywał się.
No tak, moje życie uczuciowe, a raczej jego brak, często było tematem pogawędek miejscowych plotkarzy. Nikt nawet nie próbował się z tym ukrywać i często pytano mnie, dlaczego jeszcze nie znalazłam sobie kawalera.
Nie mogłam narzekać na brak powodzenia, co jakiś czas pojawiali się mężczyźni wykazujący jakieś zainteresowanie mną. No właśnie. Jakieś. Dla mnie to było stanowczo za mało i wcale nie chodziło o to, że byłam roszczeniową księżniczką, przed którą należało się kłaniać i obsypywać ją kwiatami, żeby zaszczyciła kogoś swoją uwagą. Zwyczajnie nie poznałam nikogo, kto wzbudziłby we mnie „to coś”.
Bliżej nieokreślone uczucie, które wywoływało szybsze bicie serca, a jednocześnie spokój. Nie wierzyłam w bajki, trzepoczące w brzuchu motyle i omdlenia na widok tego jedynego. Wierzyłam natomiast w prawdziwą, nierozerwalną miłość, na którą się po prostu pracuje, a nie otrzymuje w darze, bo tak.
– Nie ma – odpowiedziałam cicho po kolejnej chwili zadumy.
Opłaciłam swoje zakupy i z trudem wypchnęłam na zewnątrz przepełniony warzywami i owocami wózek. Postawiłam go tuż przy samochodzie i otworzyłam klapę. Już miałam chwycić pierwszą skrzynię, kiedy ujrzałam zbliżającego się do mnie zuchwalca. Gdy również on mnie dostrzegł, uśmiechnął się szeroko, pokazując rząd idealnie równych, białych zębów.
Nieoczekiwanie zaczęłam się zastanawiać, czy rzeczywiście był pilotem. Z takim wyglądem mógł być tylko modelem, udającym pilota. Może grał w jakichś reklamach albo jego podobizna widniała na ulotkach zachęcających młodych chłopców, żeby zaciągnęli się do wojska. Istniały w ogóle takie ulotki?
– Łazisz za mną? – zapytałam bez ogródek, gdy oparł się o bok mojego wozu.
W dłoniach trzymał jakieś papiery.
– Byłem na badaniach – odparł i bezwstydnie zlustrował mnie tym swoim prowokującym spojrzeniem.
– Psychiatra jest na drugim końcu miasta, więc musisz iść dalej – prychnęłam i machnęłam ręką, po czym chwyciłam za skrzynkę i wepchnęłam ją energicznie na pakę.
– Rodzice z pewnością są dumni z tego, jaki masz cięty język. Nie potrafili cię nauczyć, żebyś nie gryzła? – mruknął i uniósł brew, a ja zastygłam w bezruchu.
Natychmiast ogarnął mnie smutek.
Zamrugałam energicznie, żeby pozbyć się niebezpiecznie wzbierającej w moich oczach wilgoci.
– Moi rodzice nie żyją – wycedziłam i chciałam gwałtownie złapać za uchwyty kolejnej skrzyni. Pech chciał, że uderzyłam w nią paznokciem. – Cholera jasna – warknęłam pod nosem.
– Pomogę ci – zaproponował i nie czekając na moją zgodę, której rzecz jasna by nie otrzymał, prędko ułożył skrzynkę obok tej, którą zdążyłam umieścić na bagażniku.
– Zbytek łaski, poradzę sobie – syknęłam, ale w ogóle mnie nie słuchał. Po kilku chwilach i ignorowaniu moich sprzeciwów poukładał wszystko na pace i tak po prostu poszedł odprowadzić wózek do sklepu.
Wzruszyłam ramionami i wsiadłam za kierownicę, nie czekając, aż wyjdzie. Niepotrzebne mi były konfrontacje z nim i na pewno nie uśpi mojej czujności swoją udawaną uprzejmością.
W chwili kiedy przekręciłam kluczyk w stacyjce, drzwi po stronie pasażera się otworzyły i ten idiota wskoczył na fotel. Znów wyszczerzył się głupkowato i zapiął pas.
– Co ty wyprawiasz?! – zapiszczałam.
– Podwieź mnie do tej knajpy, w której pracujesz, jestem głodny – powiedział swobodnie, oparł głowę o zagłówek i zamknął oczy.
– Ty sobie żartujesz?! Nie jestem twoim szoferem! – wrzasnęłam.
– Myślisz, że pomagałem ci za darmo?
– Na tym polega pomoc – prychnęłam. – Pomaga się za darmo, a za podwózkę się płaci.
– Wobec tego, teraz ty mi pomóż – powiedział cicho i skrzyżował ramiona na piersi. – Uznajmy to za transakcję. Wymiana usług – dodał i nie otwierając oczu, sięgnął do drążka zmiany biegów i wbił wsteczny.
Zrozumiałam, że moja walka była zbyteczna, dlatego wycofałam z miejsca parkingowego i zgrzytając zębami z wściekłości, ruszyłam w kierunku mojej knajpki. Nie odezwałam się przez całą drogę i ku mojej ogromnej radości ten dupek również milczał. Zatrzymałam się z boku budynku, tuż przed drzwiami prowadzącymi na zaplecze, i nie czekając na reakcję mojego niechcianego pasażera na gapę, wysiadłam i zaczęłam wnosić skrzynki do środka. A raczej jedną skrzynkę, ponieważ kolejne ustawił jedna na drugiej, tak po prostu podniósł i wepchnął na zaplecze.
– Taka zapłata wystarczy, nabzdyczona oso? – zapytał z wyraźną kpiną, po czym się ukłonił i zatoczył kilka kółek ręką, jakby kłaniał się królowej.
Przewróciłam oczami i bez słowa ruszyłam w kierunku wejścia do knajpy. Otworzyłam drzwi i z trudem powstrzymałam się przed zatrzaśnięciem ich przed jego zarozumiałym nosem. Lokal był wypełniony gośćmi po brzegi.
Facet stanął tuż za mną i na cały głos zapytał:
– Masz jeszcze to zajebiste ciasto z cyjankiem?!
Zamarłam. Nie, ja umarłam. Zauważyłam, że kilku klientów przestało przeżuwać to, co miało w ustach. Goście wyglądali, jakby mieli zaraz to wypluć w obawie, że ich posiłki były naszpikowane trucizną. Odwróciłam się powoli i wymierzyłam palec wskazujący w tego drania. Wbiłam paznokieć w jego twardą pierś i wysyczałam:
– To był ostatni raz, kiedy moi goście usłyszeli taką niedorzeczność.
Rozdział 4
Caden
– No, dobrze, patałachy, czas sprawdzić, kto z was nadaje się do tej roboty! – krzyknął dowódca, kiedy staliśmy w szeregu, oczekując na pierwsze loty.
– Bez latania mogę wskazać, kto się nie nadaje – prychnąłem, spoglądając na jedyną kobietę w naszych szeregach. Zdaje się, że miała na imię Tori.
– Czy ktoś cię pytał o zdanie, Willis? – warknął w moją stronę.
– Nie, ale po co marnować paliwo?
– Zaraz zobaczymy, czy legendy krążące o tobie nie są jedynie bajeczką dla naiwniaków – odparł i skinął na mnie głową. – Zaczniesz.
– Patrzcie i uczcie się, bo nie będę wam dwa razy pokazywał, jak się lata. – Zaśmiałem się i poprawiłem okulary na nosie.
Stanąłem przed zaparkowanymi samolotami marki Lockheed Martin F-22, a krew w żyłach dosłownie mi zawrzała.
Kochałem to podekscytowanie na samą myśl, że zaraz chwycę za stery i pokażę, na co mnie stać. A stać mnie było na wiele.
– Po dzisiejszych ćwiczeniach połączę was w pary – dodał dowódca, gdy siedziałem już w kokpicie.
– Róbcie notatki i nagrywajcie! – krzyknąłem, włożyłem kask i dałem znać, że jestem gotowy.
W powietrzu byłem demonem. Prawdziwym potworem, niebojącym się absolutnie niczego. Śmiertelność mnie nie dotyczyła, a z kostuchą już dawno zawarłem sojusz.
Zresztą, gdybym nawet zginął, to robiąc to, co dawało mi radość. Umrzeć za coś, co się kochało, wydawało się być czymś najbardziej romantycznym na świecie.
Wzbiłem się w przestworza, czując wolność. Tylko tutaj mogłem być sobą, czuć, że panuję nad wszystkim, i uciec na chwilę od przyziemnych spraw. Wiedziałem, że byłem jednym z najlepszych. Nikt nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Nie wyleciałem z armii dlatego, że byłem patałachem, ale właśnie dlatego, że zrobiłem coś, co innym nie mieściło się w głowie. Dla nich było to szaleństwo, dla mnie chleb powszedni.
Ludzie żyjący ponad normami nie należeli do ulubieńców tłumów. Żołnierz miał być pokorny, posłuszny niczym pies. Wytresowany do wykonywania rozkazów.
A ja nienawidziłem rozkazów, zakazów i prób sterowania moim życiem.
Ostatnią sztuczką postanowiłem raz na zawsze zamknąć im wszystkim ryje. Wzbiłem się w powietrze, by po chwili przez kilka sekund pikować dziobem w dół. Ostatecznie przeleciałem w niewielkiej odległości od zabudowań i ludzi, zostawiając po sobie podmuch i strach.
– Czy ty, kurwa, jesteś normalny?! – wydarł się mój przełożony, kiedy w akompaniamencie oklasków wysiadłem z samolotu. – Mam cię wypieprzyć już pierwszego dnia?
– Miałem pokazać, co potrafię. – Wzruszyłem ramionami, gapiąc się z bezczelnym uśmieszkiem na gotującego się z wściekłości mężczyznę. – Skoro miało być grzecznie, mogliście mi dać awionetkę albo samolocik z papieru.
– Jeszcze jeden taki numer i nie będę patrzył, że jesteś synalkiem swojego ojca.
Moje ciało zesztywniało, a dłonie zacisnęły się w pięści. Podszedłem do niego i stanąłem tak blisko, żeby doskonale usłyszał, co miałem do powiedzenia.
– Jestem tym, kim jestem, dzięki swojej ciężkiej pracy i talentowi, a nie dlatego, że tatuś smarował, komu trzeba. Nigdy więcej mnie do niego nie porównuj i nie umniejszaj moim umiejętnościom, bo inaczej pogadamy.
– Grozisz przełożonemu? – zapytał przez zaciśnięte zęby, ale czułem, że doskonale wiedział, że nie miał racji.
– Informuję, że aby robić to, co ja, nie wystarczą układy. A upokarzanie mnie przy innych, tylko dlatego, że noszę takie nazwisko, a nie inne, to chwyt poniżej pasa. Nie masz nic mądrego do powiedzenia, lepiej zwyczajnie zamilcz. Nie masz przed sobą smarkacza, który pozwoli po sobie jeździć – powiedziałem cicho, ale stanowczo.
Odszedłem, zostawiając go wkurwionego do granic możliwości.
Przegrał tę małą wojenkę, którą sam rozpętał.
– Wow! Stary, to było zajebiste! – Ktoś mnie poklepał po plecach.
Tori zmrużyła oczy, ale kącik jej ust drgnął w lekkim, złośliwym uśmieszku.
– Nie myśl, że jesteś jedynym najlepszym – odparła, uderzając mnie lekko pięścią w biceps. – Patrz, jak to robią baby.
– Baby w wojsku powinny obierać ziemniaki. – Mrugnąłem do niej okiem, posłałem buziaka i wsunąłem ręce w kieszenie spodni.
– Palant! – Pokazała mi środkowy palec i poszła wybierać sobie maszynę.
Była druga, a to mogło oznaczać, że naprawdę potrafiła latać. I się nie pomyliłem. Dała fantastyczny pokaz, aż zrobiło mi się głupio, że tak jej docinałem. Miała fach w ręku, a jej triumfalna mina świadczyła o tym, że naprawdę czuła się pewnie w tym, co robiła.
– I co powiesz, wróbelku? – zapytała złośliwie, oczekując ode mnie peanów.
– Ujdzie. – Wzruszyłem ramionami. – Jak na babę, było całkiem spoko.
– Nie masz jaj przyznać, że byłam prawie tak dobra jak ty.
– Prawie! To jest słowo klucz. Ale trenuj, maleńka, może kiedyś doczekasz się pochwały.
Resztę czasu umierałem z nudów. Zaszyłem się gdzieś w kącie i czekałem, aż pozwolą nam wrócić do naszych koszar. Po głowie wciąż latała mi ta blondyneczka i jej zadziorne usta. Ciekawe, czy smakowały tak samo dobrze jak pluły jadem.
Zaśmiałem się sam do siebie, że w ogóle takie myśli przyszły mi do głowy.
– Nie słuchaj tych docinków, jesteś najlepszy. – Usłyszałem gdzieś z boku i zorientowałem się, że dosiadł się do mnie jeden z chłopaków. – Seth Tucker. – Wyciągnął do mnie rękę.
– Dzięki – odparłem, odwzajemniłem uścisk, ale nie przedstawiłem się, bo chyba już każdy tutaj wiedział, kim byłem.
– Wiele o tobie słyszałem – kontynuował rozmowę, na którą niekoniecznie miałem ochotę.
Z drugiej strony nie mogłem z każdym tutaj toczyć wojny.
– Były wśród tych plotek jakieś dobre rzeczy czy tylko to, jakim jestem dupkiem? – zapytałem ironicznie.
– Żartujesz? Jesteś legendą.
– Szkoda, że moi przełożeni nie podchodzili do tego z takim entuzjazmem. – Pokręciłem głową i wstałem, bo dowódca właśnie zamierzał odprawić nas w końcu do koszar.
– Może wyskoczymy na jakieś piwo do pubu? Nie znam tu nikogo, z kim można by było pogadać – zaproponował, na co moje kubki smakowe spragnione zimnego, złotego trunku dosłownie uruchomiły wszystkie ślinianki.
Nie wiedzieć czemu, pomyślałem też, że może znów uda mi się przypadkowo wpaść na kelnereczkę z kawiarni.
– O siódmej pod bramą? – zapytałem, skupiając się jednocześnie na wykonywaniu rozkazów.
Baczność, spocznij!
Nienawidziłem tej musztry.
Po prysznicu i szybkiej kontroli wyglądu narzuciłem na siebie powycieraną, starą kurtkę mojego ojca, którą bardzo lubiłem, i ruszyłem w stronę bramy.
Do centrum miasteczka mieliśmy kawałek, ale spacer nie stanowił dla mnie problemu.
Nie wiedzieć dlaczego, dołączyła do nas Tori, która stała i gadała z Sethem.
– Nie zapraszałem cię – odparłem, kiedy podszedłem bliżej nich.
– Ja ją zaprosiłem – rzucił zmieszany mężczyzna i podrapał się po głowie, którą pokrywały króciutko przystrzyżone włosy. – Nie wiedziałem, że…
– Jaja sobie robię, Seth, wyluzuj. – Poklepałem go po ramieniu i szturchnąłem dziewczynę. – Robisz za przyzwoitkę? – zwróciłem się do niej.
– A wyglądam ci na opiekunkę? Potrzebujesz prowadzenia za rączkę, wróbelku?
– Mówią na mnie Szaman – odpowiedziałem z pełną powagą.
– Rzucasz uroki? – zapytała zgryźliwie.
– Robię czary-mary na niebie, ale nie tylko tam. – Uśmiechnąłem się zaczepnie. – Niestety, ty się nigdy o tym nie przekonasz.
– Dupek! – Odepchnęła mnie od siebie.
– Wy już tak cały czas będziecie skakać sobie do gardeł? Może wyjaśnijcie to sobie w łóżku – odezwał się Seth, a Tori gdyby mogła, dosłownie spopieliłaby go samym wzrokiem.
– Po moim trupie! – warknęła.
– Nie interesują mnie panienki w mundurach – odparłem, na co kumpel jedynie pokręcił głową. – Za wysokie loty, moja droga.
Do baru dotarliśmy, rozmawiając już o jakichś głupotach. Kilku chłopaków z naszych koszar już tam było, co oznaczało, że musiało przyjechać samochodem.
W kawiarni było ciemno, co zresztą było zrozumiałe o tej porze. Nie wiedziałem, na co liczyłem. Kiedy przypomniałem sobie minę dziewczyny, gdy dopiekłem jej z tym cyjankiem, od razu humor mi się poprawił. Ta mała działała na mnie w osobliwy sposób, w dodatku zadziwiająco intensywnie i często zaprzątała moje myśli.
Lokal dosłownie pękał w szwach, ale czego się można było spodziewać po jedynym centrum rozrywki w tej dziurze. Było mnóstwo lokalnych pijaczków, ale i ludzi, którzy odreagowywali cały dzień w pracy.
Zajęliśmy miejsce przy barze, które cudem się zwolniło. Tori usiadła między nami, zamawiając sobie piwo.
– A gdzie kolorowy drink z palemką? – dopiekłem jej znów, choć robiłem to bardziej dla sportu niż z czystej złośliwości. Bawiło mnie, jak się wkurwiała na mnie.
– Zamów sobie, śmiało. Nikomu nie powiem, że wolisz babski alkohol – wyszeptała, pochylając się w moją stronę.
W tym momencie kątem oka dostrzegłem blondynkę z fajtłapą, z którym czasami biegała. Śmiali się i intensywnie o czymś dyskutowali. Od naszej ostatniej wymiany zdań minęło kilka dni i prócz przyglądania się jej podczas pracy nie miałem z nią większego kontaktu.
Kiedy zdecydowałem się zagadać, wstali i wyszli z lokalu. Nie zamierzałem za nią ganiać po ulicy, więc wróciłem do picia i rozmowy z moimi towarzyszami.
Seth okazał się całkiem spoko gościem, a Tori fajną kumpelką, ale nie zamierzałem jej tego nigdy powiedzieć, żeby nie chodziła później napuszona niczym paw. Zresztą, na pochwały u mnie trzeba było sobie naprawdę zasłużyć.
Po czterech wypitych piwach włączyła mi się moja legendarna głupawka, podczas której potrafiłem wpadać w niemałe kłopoty. Nie byłem pijany, ale skory do psot już tak. Kiedy po powrocie moi znajomi poszli grzecznie spać, ja wyjąłem farby w spreju, które przywiozłem ze sobą, założyłem latarkę czołową i ruszyłem w stronę hangaru.
Wspiąłem się na maszynę, którą dzisiaj latałem, i dałem upust kolejnemu ze swoich talentów. Było już późno, więc miałem pewność, że wszyscy spali, dzięki czemu absolutnie nikt nie mógł mi przeszkodzić.
Po bliżej nieokreślonym czasie moje dzieło było gotowe, a ja, dumny z siebie, zwyczajnie wróciłem do swojego domku.
Zasypiałem z obrazem ślicznej kelnerki pod powiekami, na co warknąłem ze złości, bo nie dawała mi chwili wytchnienia i przyłaziła, kiedy tego najmniej potrzebowałem.
Narzuciłem na siebie poduszkę, zaklinając, by ta blondynka wylazła z mojej głowy.
Rozdział 5
Caden
Ostatnia noc nie należała do zbyt udanych. Nigdy dotąd nie odczuwałem czegoś takiego jak wyrzuty sumienia, a niespodziewanie z fantazjowania o pyskatej kelnerce przeszedłem w tryb rozkładania na czynniki pierwsze jej wyrazu twarzy, kiedy wspomniałem o jej rodzicach.
Blask, który niezaprzeczalnie wokół siebie roztaczała, automatycznie wtedy zgasł, a w jej oczach natychmiast pojawiły się łzy.
Było mi zwyczajnie głupio, choć nie wiedziałem, że zwykła zaczepka mogła stać się powodem jej smutku.
Po zimnym prysznicu włożyłem T-shirt i bojówki. Skafander wisiał w magazynie, z którego pobieraliśmy cały osprzęt do ćwiczeń.
Na myśl o tym, że za jakieś pół godziny wzbiję się w powietrze, mój nastrój radykalnie się zmienił. To była moja wolność.
Z domku obok wyszła Tori, pomachała do mnie, a po chwili dołączyła.
– Wyglądasz jak gówno, wróbelku – parsknęła. – Nie miał ci kto zaśpiewać kołysanki?
– Będziesz ćwierkać z zachwytu, jak spotkamy się tam. – Wskazałem na nieskazitelnie czyste niebo.
– A tobie popękają skorupki na tych twoich jajeczkach – odgryzła się i trąciła mnie łokciem w bok. – Coś ty taki spięty? – zapytała już poważnie.
Spojrzałem na nią z ukosa i westchnąłem. Cała ta banda wydawała się zadowolona z tego, że znajdowała się w tym miejscu. Cieszyła się na wygłupy w przestworzach, a ja czułem, jakbym musiał zadowalać się półśrodkami. Nie byłem stworzony do zabawy. Miałem być najlepszy w USAF1, a stałem się klaunem do zabawiania publiczności.
– Dlaczego tu jesteś? – zapytałem po chwili milczenia, a ona spojrzała na mnie pytająco.
– Żeby latać, to oczywiste – odparła.
– Widzisz, a ja jestem tu dlatego, że mój talent przerósł patałachów, którzy nazywają się dowódcami. Nie chciałem tu być, bo moje miejsce jest w prawdziwej armii, a nie na festynach dla wieśniaków.
– Jesteś w armii, a po tym, co zrobiłeś, powinieneś się cieszyć, że cię tylko zdegradowali, a nie wyrzucili na zbity pysk – odpowiedziała pewnie. – Zacznij odnajdywać pozytywy w tej sytuacji, bo wykończysz siebie, a przy okazji nas – dodała i bez trudu rozsunęła bramę prowadzącą do hangaru, w którym stały maszyny.
Pozytywy… Gdybym znalazł choć jeden…
Cholera, był jeden pozytyw. Blondynka o zgrabnych nogach, kształtnym tyłku, pięknych oczach i niewyparzonym języku. Bez wątpienia ta dziewczyna sprawiała, że na mojej twarzy pojawiał się uśmiech. Jej wrogie zachowanie niezdrowo mnie nakręcało.
Na początku wysłuchaliśmy planu i przyszło nam oglądać film sprzed lat, który miał nam przybliżyć układ do wykonania podczas pokazu. Okej, dla mnie to nie był problem, Tori i Seth też bez trudu poradzą sobie z równym szykiem, ale poza nami mieliśmy niemal samych żółtodziobów, którzy, miałem wrażenie, uprawnienia znaleźli w automacie z zabawkami.
– Willis! – Usłyszałem swoje nazwisko i leniwie odwróciłem głowę w kierunku dowódcy. – Ty poprowadzisz szyk. Tylko bez żadnych numerów.
– Przecież ja się nie nadaję – odparłem złośliwie. – Przecież moje nazwisko nie gwarantuje umiejętności – dodałem, a gość zazgrzytał zębami.
Okej, może i zachowywałem się jak urażony smarkacz, ale zawsze reagowałem w ten sposób, kiedy ktokolwiek próbował mi umniejszać. Zawsze chciałem, by uznawali mnie za odrębną jednostkę, a nie oceniali przez pryzmat tego, kim był mój ojciec. By w końcu zaczęto zauważać, że sam pracowałem na swoje osiągnięcia.
I na porażki również…
Nie patrzyłem nawet na białą płachtę, na której pojawiał się obraz dobrze mi znanych sztuczek.
Myślałem, że ten pokaz miał być czymś wyjątkowym, a nie przelotem dla początkujących. Nie było w tym żadnego efektu, niczego, co sprawiłoby, że oglądający nas z dołu ludzie pialiby z zachwytu.
W końcu wytoczyliśmy maszyny na płytę lotniska i zajmowaliśmy miejsca w kabinach. Moment, w którym wkładałem hełm i zamykałem przejrzystą kopułę, był tym, w którym w moje żyły wtłaczała się adrenalina.
Uśmiechnąłem się, a tym, którzy mieli zostać na dole, pokazałem środkowy palec i przygotowałem się do startu. Na moim ramieniu siedział sam diabeł i szeptał. Wciąż podpowiadał, nakłaniał do coraz to większego ryzyka.
Kiedy wzbiłem się w powietrze, a po obu stronach zobaczyłem Tori i Setha, wykonałem ruch ręką, który z pewnością znali. Dziewczyna postukała palcem w swój hełm, a Seth pokręcił głową.
– Tchórze – prychnąłem z pogardą, po czym położyłem nogi na kokpicie i pociągnąłem za drążek, dzięki czemu maszyna wzbiła się pionowo w powietrze.
Widziałem dezorientację młodych, ale najprawdopodobniej uznali, że to była część planu i poszli w moje ślady.
Wyrównali szyk, a wtedy ja odwróciłem maszynę do góry nogami i w ten sposób pozwoliłem jej opadać coraz niżej. Tego manewru już nie powtórzyli, bo najpewniej zorientowali się, że robiłem ich w konia. I co tu dużo mówić – popisywałem się.
Kiedy od płyty lotniska dzieliło mnie już naprawdę niewiele, wyprostowałem maszynę i wylądowałem niemal przed nosem dowódcy. Nie musiałem nawet na niego patrzeć, wiedziałem, że poczerwieniał z furii, a z uszu szła mu para.
Nonszalanckim gestem zdjąłem hełm, a już po chwili wyskakiwałem z myśliwca.
– Co. To. Kurwa. Ma. Znaczyć? – wycedził przez zaciśnięte zęby.
– To był pokaz godny marynarki powietrznej – odpowiedziałem obojętnie. – Mamy im pokazać swoje umiejętności, a nie kręcić bączki w powietrzu, jak jakieś baby. Sorry, Tori – rzuciłem do dziewczyny, która zbliżyła się do nas.
– Pytam, co znajduje się na kadłubie?! – ryknął.
Uniosłem brew i uśmiechnąłem się szeroko. Nie miałem zamiaru się do niczego przyznawać.
– Jesteśmy w szkółce i będziemy przerabiać budowę myśliwców? Kadłub, zdaje się, zbudowany jest z kompozytów – odparłem spokojnie i przyglądałem się, jak gniew dowódcy wzrastał.
– Ty to namalowałeś?! – wrzasnął.
– Nie wiem, o czym pan mówi – odpowiedziałem z miną niewiniątka.
Skoro mnie znał, a przynajmniej słyszał te wszystkie legendy, to na pewno zdawał sobie sprawę, że maszyny, którymi latałem, zawsze nosiły na sobie mój znak rozpoznawczy.
– Do biura – wysyczał i ruszył w kierunku budynku, w którym znajdowała się jego kwatera, a także pomieszczenia administracyjne.
Odczekałem chwilę i dopiero później ruszyłem za nim.
– Dzieciak – prychnęła Tori. – Skoro tak bardzo chcesz stąd odejść, to po prostu to zrób, a nie dąż do tego, żeby cię wywalili – dodała i kręcąc głową, wycofała się do szopy.
Powolnym, ale pewnym krokiem udałem się za dowódcą do jego biura. Kiedy wszedłem do pomieszczenia, stał przy oknie i nerwowo stukał palcami w parapet.
– Mówili, że będziesz stwarzał problemy – burknął, nie odwracając się do mnie przodem.
– Sława mnie wyprzedza – stwierdziłem.
Wtedy się odwrócił i zgromił mnie wściekłym wzrokiem.
– Nie wiem, jak wyobrażałeś sobie pracę w lotnictwie wojskowym, ale to nie jest plac zabaw, dzieciaku. Tu nie ma miejsca na popisy! – ryknął. – Narażasz siebie i swoich kolegów! Chcesz powtórki sprzed kilku miesięcy?! Omal nie doszło wtedy do katastrofy! Zabiłbyś Torresa i zniszczył dwie maszyny warte kilkadziesiąt milionów!
Czyli wiedział, dlaczego zostałem odsunięty i zdegradowany. Nikt nie miał pojęcia, jak było naprawdę, ale każdy wydawał wyrok.
– Uratowałem go wtedy – wycedziłem tak cicho, że z pewnością nie zdołał tego usłyszeć.
– Pokryjesz koszty naprawy – powiedział już spokojniej.
– Naprawy czego? – parsknąłem. – Za mocno trzasnąłem drzwiami i zepsuł się zawias?
Nie potrafiłem inaczej. Zgryźliwość, buńczuczne zachowanie, zuchwalstwo – to był mój system obronny. Nauczyłem się, że pewnością siebie i bezczelnością byłem w stanie zyskać znacznie więcej niż pokornym poddawaniem się woli innych.
Dowódca odwrócił monitor swojego komputera i wskazał na obraz. Kurwa, monitoring…
– Nie jesteś w swojej jednostce. Tutaj jesteś tylko gościem. Nie będziesz znakował żadnej maszyny, bo żadna nie jest przypisana tobie na własność – wycedził.
– Nie będę latał bez mojego znaku na maszynie – odparłem pewnie i skrzyżowałem ramiona na piersi. – Jak już się wyniosę z tego zadupia, to możecie go przemalować nawet na różowo.
– Zapłacisz za to!
– Po zakończeniu tych żałosnych ćwiczeń i pokazów – nie odpuszczałem.
– Odsunę cię! – Kolejny raz podniósł głos.
Pochyliłem się nad biurkiem i oparłem dłonie na blacie.
Zaciekle spojrzałem dowódcy w oczy i zacząłem mówić bardzo powoli.
– Zrób to, a pokaz okaże się klapą. Nie masz dobrych pilotów, a te smarkacze obsrają ci kabiny ze strachu przy każdym manewrze. Byłoby przykro, jeśli pokaz w tym zapyziałym miasteczku… po ilu…? po sześćdziesięciu latach? nie byłby tak spektakularny jak w innych jednostkach.
To powiedziawszy, odwróciłem się na pięcie i opuściłem biuro dowódcy.
Resztę dnia spędziłem, leżąc w łóżku, wypijając cały zapas alkoholi, który przywiozłem z miasta, i patrząc w sufit. Cała ekipa kontynuowała ćwiczenia, a ja pierwszy raz nie miałem ochoty latać. Traciłem sens.
Telefon na odrapanym stoliku zaczął wibrować, więc sięgnąłem po niego i odebrałem, nie spoglądając nawet na wyświetlacz.
– Nadal hańbisz nazwisko! – Głośny ryk wdarł się do mojego ucha.
– Ja nie biegam na skargę do tatusia, ale jak widać, wszyscy inni robią to bezustannie – odparłem zblazowanym tonem.
Wiedziałem, że to jeszcze bardziej go rozwścieczy, ale wypity alkohol sprawił, że było mi wszystko jedno.
– Wyrzeknę się ciebie! Dorośnij! – wrzasnął.
– Theodorze, uspokój się. – Usłyszałem łagodny głos mamy.
Moje usta natychmiast rozciągnęły się w uśmiechu. Jedyna delikatna istota w moim życiu.
– Dobranoc, tatusiu – wybełkotałem i bezczelnie się rozłączyłem.
Wyskoczyłem z łóżka i od razu zakręciło mi się w głowie.
Mimo wszystko postanowiłem się sponiewierać.
Do pubu dotarłem bardzo szybko, wypiłem kilka szklanek whisky i czując, że już więcej nie dam rady, wytoczyłem się na ulicę. Śmiałem się i kląłem na przemian, ale na jakiś czas byłem znieczulony.
Nogi same niosły mnie w kierunku baru, który od wielu godzin był już zamknięty. Chwiejąc się, stanąłem przed drzwiami i jak jakiś psychopata zacząłem w nie łomotać.
– Wpuść mnie, śliczna żmijo! – krzyknąłem. – Ciasta z cy… cyna… cyjankiem mi brakuje – bełkotałem niewyraźnie.
Oparłem czoło o zimną szybę w drzwiach. Nie wiedziałem już, czy miałem pijackie omamy, ale gdzieś w oddali zobaczyłem światło. Może to był już mój koniec?
– Nie iść w stronę światła? – Zaśmiałem się głupio i osunąłem się na ziemię, całkowicie tracąc kontakt z rzeczywistością.
1United States Air Force, Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych.
Rozdział 6
Abigail
Stałam nad pijanym w sztok mężczyzną i jedyne, co miałam ochotę zrobić, to skopać mu ten zarozumiały tyłek. Dlaczego ze wszystkich możliwych budynków wybrał właśnie mój? Na co liczył, skoro nie mógł wiedzieć, że mieszkałam na górze. I jak by się to zakończyło, gdyby nikt mu nie otworzył?
Plułam sobie w brodę, bo naprawdę mogłam go tam zostawić, a wtedy on prawdopodobnie by odpuścił i wrócił do siebie.
Swoją drogą, jak tacy ludzie jak on mogli się upijać do takiego stopnia, że nie kontrolowali tego, co robią? Czy nie powinni byli dbać o swoje zdrowie, by następnego dnia nie popełnić śmiertelnego w skutkach błędu?
Nieodpowiedzialny gnojek!
Westchnęłam żałośnie, zastanawiając się jednocześnie, co zrobić z tymi zwłokami.
Nie mogłam wystawić go przecież za drzwi, bo nie dość, że rano odstraszy mi wszystkich klientów, to jeszcze ktoś mógłby mu coś zrobić.
Miałam dosłownie łzy w oczach z bezsilności. Wiedziałam, że pojawienie się pilotów w miasteczku nie wróżyło niczego dobrego. Nie myliłam się. Ta banda pewnych siebie oszołomów jeszcze nie raz pokaże, na co ją stać.
Wszystkie te głupie panienki wzdychały do nich jak do jakichś bogów, a tymczasem byli zwykłymi pajacami z przerośniętym ego.
– Obudź się! – krzyknęłam i szturchnęłam go, dziękując jednocześnie samej sobie, że jakiś czas temu postanowiłam zainstalować rolety w witrynach, które teraz zasłaniały to, co działo się w środku lokalu.