Ślachta. Historie z podlasko-mazowieckiego pogranicza - Maciej Falkowski - ebook

Ślachta. Historie z podlasko-mazowieckiego pogranicza ebook

Falkowski Maciej

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nie byli ani chłopami pańszczyźnianymi, ani panami – przez wieki żyli i pracowali na swoim, mimo zmieniającej się władzy. To właśnie drobna szlachta zamieszkująca pogranicze Mazowsza i Podlasia. Maciej Falkowski pozwala nam zajrzeć do ich świata, a tym samym – spojrzeć na historię dziewiątnasto- i dwudziestowiecznej Polski z innej perspektywy.

Gdy jako dziecko słuchałem opowieści babci, miałem wrażenie, że oglądam film. Widziałem „Ruskiego”, który w 1940 lub 1941 roku, grając na bałałajce, płoszył konie nad rzeczką Brok, i piękną lalkę, którą pewna Żydówka podarowała mojej prababci w zamian za przeprowadzenie przez granicę. Słyszałem świst kul, od których kilka lat później zapaliła się cała wieś, i jęki rannych żołnierzy w prowizorycznym szpitalu polowym urządzonym jesienią 1939 roku miejscowym kościele.

Dopiero z biegiem lat te rozsypane obrazy zaczęły układać mi się w spójną całość – zapis historii trzech pokoleń prostych ludzi, żyjących w pierwszej połowie XX wieku na pograniczu Mazowsza i Podlasia. A potem pojawiła się świadomość, że tamte opowieści były osadzone nie tylko w kontekście historycznym, ale też lokalnym i że warto ten kontekst zrozumieć, opisać i pokazać innym.

Regionu, który opisuję, posiłkując się historią rodzinną, nie ma na żadnej mapie. Istnieje w tożsamości i mentalności ludzi mieszkających w okolicach Zambrowa, Wysokiego Mazowieckiego i Łomży. Tam, gdzie Mazowsze miesza się z Podlasiem. O jego specyfice w znacznym stopniu zadecydowała jedna warstwa społeczna – drobna szlachta, w tutejszej gwarze „ślachta”, od wieków gospodarująca tu na swoim, fanatycznie przywiązana do własnej ziemi i Kościoła katolickiego, zamknięta w sobie i nieufna wobec świata zewnętrznego. To właśnie o niej i jej potomkach opowiada ta książka.

Autor

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 290

Oceny
4,3 (55 ocen)
24
24
4
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
beatamikrut

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka.Czyta się bardzo dobrze.
10
MichalHerman

Z braku laku…

Bardziej osobista historia własnej rodziny niż książka historyczna.
11

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © Marek Szymański / Forum, ze zbiorów Muzeum Rolnictwa w Ciechanowcu. Konkurs gry na ligawkach – tradycyjnych instrumentach pasterskich z pogranicza Podlasia i Mazowsza, używanych również w celach obrzędowych, np. na rozpoczęcie adwentu

Copyright © by Maciej Falkowski, 2024

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Ewa Charitonow

Korekta Anna Bogacz / d2d.pl, Aneta Miklas / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Mapad2d.pl

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-898-5

Pamięć jest skarbnicą i strażnikiem wszystkich rzeczy

Cyceron

Babci Wandzi, której barwne opowieści żyją we mnie do dziś

Przedsłowie

W północno-wschodniej części Polski znajduje się pięć miast: Grajewo, niewielki Nowogród nad Narwią, Ostrów Mazowiecka, Siemiatycze i Bielsk Podlaski. Jeśli połączy się je linią, powstanie rozciągnięty południkowo pięciobok, który otacza takie miejscowości jak: Łomża, Zambrów, Wysokie Mazowieckie, Brańsk, Ciechanowiec, Czyżew, Szepietowo, Nur, Sokoły, Łapy, Tykocin, Wizna, Śniadowo, Szczuczyn. Dla większości czytelników będą one zapewne anonimowe, być może z wyjątkiem okrytego złą sławą Jedwabnego i Łomży, którą kojarzy się z piwem i przez którą, chcąc nie chcąc, przejeżdża się w drodze na Mazury.

Jeśli ktoś postanowi zwiedzić Podlasie, za cel obierze sobie zapewne Białowieżę, bagna biebrzańskie, jeziora i lasy Suwalszczyzny, tatarskie meczety w Bohonikach i Kruszynianach, puszcze Knyszyńską i Augustowską albo Krainę Otwartych Okiennic, gdzie zechce zapewne obejrzeć piękne drewniane cerkwie i malownicze wioski oraz poczuć atmosferę dawnych kresów, które zachowały się tam w miniaturze. Być może ktoś zahaczy po drodze o urokliwy Tykocin, żeby zobaczyć barokową synagogę i zjeść gęsie pipki w miejscowej knajpie żydowskiej, Muzeum Rolnictwa i skansen w Ciechanowcu albo Narwiański Park Narodowy, gdzie przepłynie się kajakiem albo słynną łodzią pychówką po plątaninie rzecznych odnóg. Jest jednak więcej niż pewne, że przez zachodnią część województwa podlaskiego hołdujący modzie na egzotyczne Podlasie i szukający tutejszych przyrodniczych i kulturowych dziwów turysta przemknie trasą S8 na najwyższym biegu. Zatrzyma się co najwyżej na hot doga i kawę na przydrożnej stacji benzynowej, gdzie będzie się tłoczył w kolejce razem z kierowcami litewskich i łotewskich tirów ciągnących tędy w majestatycznych stadach w kierunku przesmyku suwalskiego. Gdy między Ostrowią Mazowiecką a Zambrowem minie znak z napisem: „Województwo podlaskie. Powiat zambrowski. Gmina Szumowo”, zapewne pomyśli, że właśnie wjechał na Podlasie. Choć będzie się mylił, utwierdzi go w tym sporych rozmiarów plastikowy żubr stojący przy trasie. Wątpliwe, aby w głowie podróżującego pojawiła się wówczas myśl, że jeszcze przez kilkadziesiąt kilometrów, zanim przekroczy Narew pod Tykocinem, wciąż będzie na Mazowszu, choć jednocześnie właśnie wjechał do niewidocznego gołym okiem regionu, gdzie w przemykających za oknem niewielkich miejscowościach mieszkają ludzie, którzy od kilkuset lat, podobnie jak ich przodkowie, żyją niezmienionym w zasadzie życiem. Jego rytm wciąż wyznaczają dwa kalendarze: rolniczy i kościelny.

O specyfice tego regionu położonego na pograniczu Mazowsza i Podlasia – z grubsza rzecz ujmując, między Bugiem na południu, dawną granicą z Prusami na północy, Kurpiami na zachodzie oraz dolinami Biebrzy i Narwi w jej środkowym biegu na wschodzie – który chyba najtrafniej można określić jako Łomżyńskie, w dużej mierze zdecydowała szlachta. W tutejszej gwarze – ślachta. Jednak nie taka, jaką znamy z podręczników, książek, filmów i stereotypów, ale w pocie czoła, własnoręcznie uprawiająca swoją ziemię nieprzerwanie od jakichś sześciuset lat. Szlachta schłopiała, ale harda. Zakompleksiona, ale patriotyczna. Konserwatywna, czasem zakapiorska, kłótliwa i podejrzliwie nastawiona do wszystkiego, co przychodzi z zewnątrz, ale pracowita, ambitna i uparta. Przez wieki fanatycznie przywiązana do własnej ziemi, katolicyzmu i Kościoła, dziś masowo głosująca na prawicę. Tkwiąca w tym samym miejscu i w świecie tych samych wartości niezależnie od zmieniających się ustrojów, granic i systemów społeczno-gospodarczych. Warstwa, którą ominęły lub ledwo musnęły rewolucje społeczne, jakie przewaliły się przez Polskę w ciągu ostatnich stuleci, łącznie z mającym fundamentalne znaczenie dla większości społeczeństwa zniesieniem pańszczyzny i głębokimi zmianami społecznymi okresu komunizmu.

Jeśli jednak czytelnik pomyśli, że co drugi mieszkaniec tego regionu ma herb nad kominkiem albo rozrysowane drzewo genealogiczne w szufladzie, będzie się mylił. Są oczywiście tacy, którzy zachowali pamięć o swoich szlacheckich przodkach albo próbują ją na siłę odtworzyć. Jednak dla większości nie ma to już większego, albo nawet żadnego, znaczenia. Drobnoszlacheckie dziedzictwo przejawia się tutaj bardziej na poziomie zbiorowym niż indywidualnym i to niekoniecznie w uświadomiony sposób – w większym niż w sąsiednich regionach dystansie ludzi wobec siebie, w silnej rywalizacji międzysąsiedzkiej i przywiązywaniu dużej wagi do własnego statusu. W upartym całowaniu kobiet w rękę – zwyczaju odchodzącym już do lamusa – i równie upartym klękaniu przez mężczyzn w kościele na jedno kolano. Jak gdyby kierowanych podświadomą obawą, że ich niewidzialna szabla będzie poniewierać się po świętej ziemi.

Książka jest subiektywną – i w żadnej mierze nie naukową – próbą sportretowania tej krainy, jej specyfiki i historii w ciągu ostatnich dwóch stuleci: przez pryzmat losów części mojej własnej rodziny, która się właśnie stamtąd wywodzi. Ludzi w większości prostych, często nawet niepiśmiennych, z życiem definiowanym przez biedę, pracę, wiarę i wojny oraz decyzje tych na górze, którzy z reguły albo chcieli ich uszczęśliwić na siłę, albo cynicznie wykorzystać.

W pierwszej części książki opisuję świat moich prapradziadków żyjących na przełomie XIX i XX wieku, o których wiem niewiele, ale którzy nie są dla mnie postaciami zupełnie anonimowymi. Także bardziej odległych przodków, do których dotarłem dzięki studiowaniu starych dokumentów. Druga część to próba zrozumienia czasów moich pradziadków urodzonych na początku XX wieku jako poddani rosyjskiego cara. Za ich życia ustrój i władza zmieniały się kilkukrotnie – doświadczyli wielu najazdów obcych, byli naocznymi świadkami zagłady społeczności żydowskiej, a świat, w którym umierali, prawie w niczym nie przypominał tego, w którym się rodzili. W części trzeciej sięgam do lat powojennych, czasów młodości moich dziadków: Jerzego i Wandy Falkowskich oraz brata babci, księdza Czesława Rostkowskiego, którzy żyli w dwubiegunowym świecie – między Kościołem, z którym byli niezwykle silnie związani, a znienawidzoną komuną, która jednak dała im wykształcenie, pracę i stabilność.

Książka jest wypadkową wielu czynników. Nigdy by nie powstała, gdyby nie opowieści i wspomnienia moich pradziadków: Stefanii (1909–1989) i Lucjana (1904–1991) Rostkowskich, dziadków: Wandy (ur. 1933) i Jerzego (1930–2007) Falkowskich, jak również brata babci, księdza Czesława Rostkowskiego (ur. 1935), oraz mojego taty i krewnych z rodzin Falkowskich, Rostkowskich, Godlewskich, Zarembów. Jest ona rezultatem zarówno mojego wieloletniego zainteresowania regionem i licznych podróży krajoznawczych po całej północno-wschodniej Polsce, którą uważam za swoją małą ojczyznę, jak i setek spotkań i rozmów, najczęściej z przygodnie poznanymi ludźmi, w czasach gdy nie miałem jeszcze zielonego pojęcia, że wpadnę kiedyś na pomysł podzielenia się z kimkolwiek swoimi obserwacjami i refleksjami. Jest też wynikiem zapoznania się z literaturą na temat regionu, w szczególności tą poświęconą drobnej szlachcie z pogranicza Mazowsza i Podlasia, oraz studiowania starych metryk – zajęcia tyleż żmudnego, co (jak się okazało) niezwykle wciągającego.

Bardzo cenne i inspirujące były także spotkania i rozmowy z lokalnymi historykami, duchownymi, samorządowcami, działaczami.

W szczególny sposób chciałem podziękować za czas i podzielenie się ze mną przemyśleniami i wskazówkami dotyczącymi literatury na temat regionu: profesorowi Adamowi Dobrońskiemu, księdzu Witoldowi Jemielitemu (zmarł 26 września 2022 roku), Emilowi Kalinowskiemu, Damianowi Jasce, księdzu Andrzejowi Dmochowskiemu, Kamilowi Leszczyńskiemu, Krzysztofowi Dmochowskiemu, Andrzejowi Klimaszewskiemu, księdzu Robertowi Czeladce, senatorce Annie Boguckiej, wieloletniemu burmistrzowi Ciechanowca Mirosławowi Reczce oraz Zbigniewowi Romaniukowi.

Jednak przede wszystkim dziękuję losowi, który dał mi możliwość spędzenia tak wielu chwil z moimi dziadkami i pradziadkami. Im zaś, w szczególności babci Wandzi, która skończyła w zeszłym roku dziewięćdziesiąt lat i której dedykuję tę książkę, dziękuję za to, że mieli dla mnie czas wtedy, kiedy dziecku jest on najbardziej potrzebny. Za to, że chcieli dzielić się ze mną swoimi opowieściami, swoimi emocjami i swoim życiem.

Kukrzysko

Miłość do przeszłości pociąga za sobą wiarę w przyszłość.

Stephen Ambrose

1

Nie ma tam prawie niczego, co mogłoby przyciągnąć wzrok. Chyba że ktoś szczególnie upodobał sobie rosochate wierzby, nieodłączny element tutejszego krajobrazu, bezkresne pola albo neogotyckie kościoły z czerwonej cegły, wszystkie zbudowane w podobnym stylu. Niewiele jest pałaców, dworów i innych zabytków, a dawne żydowskie sztetle, gdzie poza kebabem nie uświadczy się zwykle nic do zjedzenia, stanowią kwintesencję polskiego nieładu architektonicznego. Łączą w sobie rozpadające się drewniane domki na odartych niegdyś z życia pustych rynkach, osiedla klockowatych domów z czasów PRL-u i współczesne wille nowobogackich, z obowiązkowymi kolumienkami na gankach. Lasów jak na lekarstwo, wszędzie tylko zaorane pod linijkę jednostajne pola, jedynie z rzadka pofałdowane przez lodowiec, który wyraźnie wytracił tu impet. Północno-wschodnie Mazowsze, dawne ziemie: łomżyńska, nurska i wiska, a za komuny województwo łomżyńskie (trochę sztucznie przyłączone w ramach reformy administracyjnej z końca lat dziewięćdziesiątych XX wieku do województwa podlaskiego[1]), a także zachodni skraj istniejącego w latach 1975–1999 województwa białostockiego, części historycznego Podlasia[2]. Mało kto w Polsce zdaje sobie sprawę, że te zewnętrznie mało interesujące tereny wyróżniają się na tle nie tylko reszty beznamiętnego Mazowsza, ale nawet całego kraju. A jednak, jadąc dalej na wschód, wystarczy przekroczyć niewidzialną granicę między katolicyzmem i prawosławiem, światami lackim i ruskim, przebiegającą mniej więcej wzdłuż drogi krajowej nr 19 na jej odcinku między Białymstokiem a Siemiatyczami, i porozmawiać z miejscowymi, aby przekonać się, że na zachód od nich mieszka jakaś szlachta. O tym samym dowiemy się, gdy porozmawiamy ze starszymi ludźmi na Kurpiach, w okolicach Myszyńca czy Kadzidła, albo zwrócimy uwagę na dziwne – dwuczłonowe, czasami zabawnie brzmiące – nazwy tutejszych miejscowości.

To tutaj, w regionie, w którym się wychowałem i skąd pochodzi moja rodzina ze strony ojca, jest moje miejsce na ziemi. Świat, gdzie krajobrazy, zapachy, ludzkie zachowania i treści wyrażane takimi, a nie innymi słowami, są zrozumiałe. Gdzie, choć po raz pierwszy jedzie się jakąś drogą, wie się, co będzie za zakrętem. Gdzie rzut oka wystarcza, by poznać, że właśnie mija się domki zamieszkiwane niegdyś przez Żydów, że ceglany parkan i rosnące za nim drzewa oznaczają rzadką w tych stronach wieś podworską, w której za PRL-u musiał być PGR, a charakterystyczne krzaki w polu zapowiadają napis: „Teren monitorowany. Zakaz wyrzucania śmieci”. Wychowany w Warszawie kolega powiedział mi kiedyś, że gdy wyjeżdża za miasto i otaczają go wiejskie krajobrazy, odczuwa swoisty dyskomfort. Bezpiecznie czuje się w wielkim mieście. Ja mam odwrotnie, choć w stolicy mieszkam przez większość życia. Kiedy jadę „do siebie”, dopiero za podwarszawską Zielonką, gdy horyzont się rozszerza, a zabudowa rozrzedza, zaczynam mieć poczucie bezpieczeństwa. Gdy wracam, w miarę zbliżania się do dużego miasta podświadomie się spinam.

Pole, sosnowy las, krowy, wierzby, piaszczysta droga, przydrożny krzyż, kupa kamieni, rzeczka, olszynka, łąka. Pole, sosnowy las, krowy, wierzby, piaszczysta droga, przydrożny krzyż, kupa kamieni, rzeczka, olszynka, łąka. Pole, sosnowy las…

Narodziny, chrzest, zapowiedzi, ślub, wesele, dzieci, starość, wnuki, śmierć, pogrzeb. Narodziny, chrzest, zapowiedzi, ślub, wesele, dzieci, starość, wnuki, śmierć, pogrzeb. Narodziny…

Stare metryki, do których sięgnąłem w trakcie pracy nad książką, były jak mantra. Jak powtarzane bez końca zdrowaśki na różańcu. Jak do bólu przewidywalne mazowieckie krajobrazy. Wszystkie takie same. Bez żadnych emocji, pisane jednakowym, beznamiętnym urzędniczym stylem. Wprawną ręką proboszcza lub organisty zapisywały ludzkie życie i ludzkie dramaty. Potrzebna jest wyobraźnia, żeby dostrzec w nich radość z narodzin długo wyczekiwanego dziecka, rozpacz po śmierci kolejnego, szczęście zakochanych albo tragedię młodej kobiety wydawanej za starego wdowca. Wstyd panny, która powiła dziecko, albo dumę ojca, który w końcu doczekał się syna.

Odtwarzanie czyjegoś życia na podstawie kilku suchych zapisów nie jest łatwe. Jednak zabawa w genealogię wciąga niczym detektywistyka. Historyk szuka w metrykach odpowiedzi na pytania o procesy rządzące niegdyś społeczeństwami, laik – z reguły faktów o własnej rodzinie, chwalebnych lub prozaicznych. Większość zapewne zakłada, że nie odkryje niczego, czego odkryć nie warto. Co poprzednie pokolenia celowo chciały zabrać do grobu.

Jak można wydedukować z metryk z początku XIX wieku, najstarszych, do jakich udało mi się dotrzeć, gałąź Falkowskich, z której wywodzi się moja rodzina, oryginalnie pochodzi nie stąd, lecz najprawdopodobniej z północno-zachodniego Mazowsza lub ziemi dobrzyńskiej. Zanim na to wpadłem, przez długi czas byłem przekonany, że Falkowscy wywodzą się z Podlasia, z okolic Bielska Podlaskiego, gdzie nazwisko to jest bardzo popularne. To tam, do wioski Falki, do której w czasach staruszków przesiadujących na ławeczkach przed domami, umorusanych krów za dnia pławiących się w Narwi, a wieczorami spędzanych z pastwisk, oraz kocich łbów, od których można było dostać wstrząsu mózgu, dotarłem kiedyś, samotnie przemierzając rowerem Podlasie. Rozejrzałem się wokół, cyknąłem zdjęcie przy tablicy „Falki” i pojechałem dalej. Szkoda, że nie miałem wówczas śmiałości zagaić do miejscowych. Z pewnością żyło wtedy jeszcze wiele starszych osób, które później zabrały swoje wspomnienia o dawnych czasach na tamten świat.

Wieś założyło trzech braci, Marek, Jan i Bernard, którzy przybyli tu na początku XV wieku z ziemi łęczyckiej. Mówi o tym poświadczający ich przynależność do stanu rycerskiego dokument z 1425 roku wystawiony przez krewnych, a skierowany do księcia Witolda, który zapewne nadał im włości na tym terenie. Podlasie było wówczas porośniętą puszczą i prawie bezludną ziemią, która opustoszała i zdziczała po pokonaniu, wytępieniu albo asymilacji zamieszkujących ją wcześniej Jaćwingów – wojowniczego, spokrewnionego z Litwinami i Prusami plemienia słynącego z łupieżczych najazdów na Mazowsze i ziemie ruskie – po których pozostała tu i ówdzie wyłącznie toponimia. Należało do Wielkiego Księstwa Litewskiego, którego władcom zależało na jego zagospodarowaniu, rozdawali więc dobra ziemskie na prawo i lewo. Na wschód skwapliwie ciągnęło biedne rycerstwo z przeludnionego Mazowsza. Mazurzy, jak wówczas zwano Mazowszan, od których mamy takie nazwy jak: mazur (taniec), mazurek (ciasto) i Mazury (z ich wielkimi jeziorami), własnoręcznie karczowali puszczę i rozradzali się, zakładając kolejne przysiółki, które z czasem formowały okolice szlacheckie. Tak samo było z Falkowskimi, którzy swoją pierwotną dziedzinę dzielili między licznych potomków. Z Falków Starych wypączkowały Falki-Godzieby, Falki-Filipy, Falki-Kowale i nieistniejące już Falki-Bartki, Falki-Klimkowięta, Falki-Jankowięta, Falki-Włosty. Musiało być tych Falkowskich mrowie. Gdy w wyszukiwarkę Polskiego Towarzystwa Genealogicznego wpisze się to nazwisko, zaznaczy Topczewo i parafie położone w promieniu piętnastu kilometrów, wyskakują ich tysiące. Z zakładki „małżeństwa” możemy dowiedzieć się, że do rzadkości nie należały ożenki wśród Falkowskich. Korzystając ze złotej wolności, całe to towarzystwo sejmikowało, spierało się i procesowało przez pokolenia o przysłowiową miedzę, jak w nieodległych Rzędzianach, które na kartach Ogniem i mieczem uwiecznił Sienkiewicz zainspirowany miejscową drobnoszlachecką specyfiką podczas swojego pobytu na pograniczu mazowiecko-podlaskim. Wspomniane Topczewo, gdzie założono parafię, oraz senne dziś miasteczka Brańsk i Suraż stanowiły centrum życia społecznego tutejszych Falkowskich.

Do Falków powróciłem po latach, zapragnąwszy zasięgnąć języka na ich temat. Zaspany sołtys, którego wyrwałem rano z pościeli, przecierał zapuchnięte oczy i drapał się po rozczochranej głowie, próbując zrozumieć, o co mi chodzi. Poza poinformowaniem mnie, że on nie stąd, że wżenił się w miejscową rodzinę, i podyktowaniem mi numeru telefonu z sugestią powrotu w bardziej sprzyjających okolicznościach, niczego sensownego nie wyartykułował. Pojechałem zatem dalej. Kręta droga zaprowadziła mnie do pobliskich Godziebów. Opłotki, błotniste boczne drogi, chaotyczna zabudowa, gospodarstwa stłoczone na niewielkiej powierzchni, okazałe zabudowania, ale też rzucający się w oczy nieporządek świadczący albo o nieprzywiązywaniu wagi do wyglądu zewnętrznego obejść, albo o dużym zapracowaniu.

Godziebski sołtys okazał się bardziej świadomy. W trakcie krótkiej rozmowy na progu zdążył poinformować mnie o dwóch najważniejszych wydarzeniach w kilkusetletniej historii wioski: o jej założeniu w XV wieku przez rycerza Godziebę (w rzeczywistości Godzieba bądź Godziemba, to herb, którym pieczętowała się miejscowa szlachta) i o jej brutalnej pacyfikacji przez żandarmerię niemiecką z pobliskiego Topczewa w 1943 roku, po czym skierował mnie do najstarszego mieszkańca.

Córka pana Drozdowskiego powitała mnie nie tylko życzliwie, ale i z ciekawością. Na stole wylądowały ciasto i kawa. Rozmowa z jej ojcem, do której włączała się od czasu do czasu, toczyła się w przyjaznej atmosferze. Nie zawsze tak bywało. W trakcie zbierania materiałów i informacji do książki spotykałem się czasami z nieufnością. W jednej z wiosek pod Sokołami, gdzie chciałem porozmawiać z właścicielami unikatowego murowanego dworu, popatrzono na mnie z góry niczym na fornala mnącego czapkę przed gankiem i odprawiono z kwitkiem. Być może ta sama nieufność zdecydowała, że potomkom szlachciców nie udało się uzyskać dofinansowania na uratowanie siedziby, co podobno proponowały im lokalne władze w zamian za częściowe udostępnienie jej na cele publiczne. Właściciele woleli doprowadzić ją do ruiny, niż zaryzykować dopuszczenie kogokolwiek do świętego prawa własności.

– Falkowskich u nas jak psów – pan Drozdowski żartobliwie, ale dobitnie skwitował moją autoprezentację. Mimo że liczył już sobie ponad dziewięćdziesiąt lat, wciąż miał świetną pamięć i ostry umysł. Barwnie opowiedział o wojnie, wywózkach na Sybir, bezskutecznych próbach namawiania miejscowych do wstępowania do kołchozu, ciężkiej pracy na roli i powoli odchodzącym w niepamięć, choć do niedawna bardzo żywym podziale na szlachtę i chłopów (określanych zgodnie z tutejszą polityczną poprawnością „włościanami”). O Falkowskich dowiedziałem się od niego tylko tyle, że to ślachta i że od niepamiętnych czasów pełno jej w okolicy.

2

Ktoś kiedyś powiedział, że nasza rodzina przywędrowała ze wschodu. Na ten właśnie trop naprowadziły mnie także podlaskie Falki i najstarszy dokument, do jakiego udało mi się dotrzeć – akt ślubu mojego imiennika, Macieja Falkowskiego, który jako pięćdziesięcioczteroletni wdowiec wziął sobie za żonę trzydziestoośmioletnią pannę Magdalenę Godlewską (ależ ludzie musieli plotkować!). Jak stoi w sążnistym akcie spisanym w roku Pańskim 1835 w miejscowości Zuzela nad Bugiem jego rodzice (też Maciej i Katarzyna z Zakrzewskich) mieszkali w jakiejś Dąbrówce. Z Falków do Dąbrówki Kościelnej, zadbanej wioski położonej między Brańskiem i Wysokiem Mazowieckiem, jest zaledwie trzydzieści kilometrów. Zatem wszystko z grubsza się zgadzało. Spokoju nie dawał mi jednak dopisek: „w Kraju Pruskim urodzony”. Może proboszcz źle zrozumiał? Albo kiepsko znał się na mapie? A może ów Maciej coś poprzekręcał albo celowo wprowadził skrybę w błąd?

Historycy i genealodzy dobrze wiedzą, że w księgach parafialnych, choć spisywanych rzeczowo i sztampowo, roi się od błędów. A to przekręcone nazwisko, a to podany błędny wiek albo coś przypudrowane lub zatajone, niekoniecznie w niecnym celu. Nazwisko jednej z moich praprababć raz zapisywano jako Lewińska, innym razem Liwińska, a nawet Niewińska, Niwińska i Siwińska! Przy każdym dziecku inaczej. Wiedziony ciekawością, w wolnych chwilach drążyłem coraz głębiej.

Kamil Leszczyński, z którym spotkałem się pewnego ciepłego sierpniowego popołudnia w urokliwym Ciechanowcu, jako profesjonalny historyk i ówczesny dyrektor biura Łomżyńskiego Towarzystwa Naukowego im. Wagów zajmującego się propagowaniem lokalnej historii, mówił, że nie należy robić z góry optymistycznych założeń, a do badanych dokumentów zawsze podchodzić z ostrożnością, bo nawet najdrobniejsza informacja z dawnych aktów stanu cywilnego może skierować poszukiwacza na fałszywy trop. To on jako pierwszy naprowadził mnie na myśl o możliwym pochodzeniu rodziny z terenów zaboru pruskiego, uświadamiając mi zjawisko migracji za chlebem z Prus Wschodnich do dynamicznie rozwijającej się w XIX wieku Kongresówki. Wtedy jednak nie zwróciłem na to większej uwagi, koncentrując się na polecanych przez niego książkach i osobach, z którymi warto się spotkać, aby zrozumieć specyfikę regionu, a także na opowieściach o ulubionym temacie Kamila – bardzo dużej liczbie pochodzących z Łomżyńskiego żołnierzy Armii Polskiej we Francji pod dowództwem generała Józefa Hallera, wśród których było dwóch moich prapradziadków.

Jednak upór w przeszukiwaniu i odszyfrowywaniu pożółkłych skanów sprawił, że wpadłem w końcu na właściwy trop. Natrafiłem na metryki dzieci mojego imiennika, który urodził się ponad dwieście lat wcześniej w tajemniczym Kraju Pruskim, a potem objawił w niewielkiej, pięknie położonej nad Bugiem Zuzeli, gdzie w 1835 roku poślubił pannę z pobliskiego zaścianka Janczewo-Sukmanki. Jan i Rozalia, dzieci Macieja z pierwszego małżeństwa, urodzili się w okolicach Malborka, który już w trakcie pierwszego rozbioru znalazł się pod pruskim panowaniem. Kraj Pruski, a także Dąbrówka, tyle że nie Kościelna, ale Malborska, nagle się zmaterializowały i pozbawiły mnie złudzeń o podlaskich korzeniach Falkowskich. Kim była ta rodzina? Skąd się tam wzięła? Od jak dawna mieszkała na tamtym terenie? Dlaczego nagle, około 1822 roku, wyemigrowała z Prus do Kongresówki? Z metryk wynika, że byli bardzo prostymi, niepiśmiennymi ludźmi. Choć mój imiennik w akcie małżeństwa został przez proboszcza nazwany „sławetnym” (w ten sposób określano z reguły mieszczan), pewnie tyle w nim było sławetności, ile uczciwości w określanych terminem „uczciwi” chłopach. Być może jego przodkowie wywodzili się gdzieś z okolic Brodnicy i Działdowa, gdzie do dziś, podobnie jak na Podlasiu, pełno jest Falkowskich, względnie Fałkowskich. Kto to wie? Żeby rozwikłać tę zagadkę, musiałbym zamienić się w profesjonalnego historyka lub genealoga, dałem więc sobie spokój. I tak dowiedziałem się aż nadto.

Znacznie ciekawsza wydała mi się próba odtworzenia dalszych losów rodziny, która na trwałe związała się z nadbużańską okolicą. W nieodległej od Zuzeli wsi Szulborze-Koty jeszcze w 1835 roku Maciejowi urodził się syn Karol, który w 1867 roku spłodził mojego prapradziadka Ignacego, niebędącego już dla mnie postacią zupełnie anonimową. Ten zaś był ojcem urodzonego w 1901 roku Franciszka Teodora i dziadkiem mojego dziadka Jerzego, urodzonego w 1930 roku w tej samej wsi. Pamięć nie tylko o pochodzeniu rodziny z okolic Malborka, ale i o innych istotnych faktach musiała się szybko zatrzeć, skoro Ignacy, obecny przy spisywaniu aktu zgonu swojego ojca w 1893 roku, nie pamiętał nawet, jak na imię miał jego dziadek, mimo że jako pierwsza osoba z rodziny, jak wynika z dokumentu, potrafił się podpisać. W efekcie zamiast „Maciej” wpisano „Kazimierz”.

Świat, do którego wraz z żoną i gromadką dzieci trafił z obcego kraju biedny, acz sławetny wyrobnik, prawie się nie zmienił od jakichś czterystu lat. Choć przez ten świat dopiero co przewaliła się rewolucja francuska, wojny napoleońskie i upadek I Rzeczpospolitej, dalekosiężne skutki tych wydarzeń dopiero miały wstrząsnąć jego podstawami. Także dziś większość ludzi nie jest w stanie ocenić skutków wydarzeń, których są świadkami, nawet jeśli te są spektakularne.

Żeby zrozumieć historię i specyfikę regionu, trzeba sięgnąć co najmniej do XV stulecia. Wprawdzie istniały tam wcześniej osady zamieszkałe czy to przez ludność polską (jak gród Święck, którego porośnięte trawą i oborane przez miejscowych rolników pozostałości można podziwiać niedaleko Wysokiego Mazowieckiego), czy też ruską (jak pięknie położony nad Narwią Suraż), a Ruś i Mazowsze co rusz odbierały sobie nawzajem te ziemie, ale o ich charakterze miały zadecydować dopiero piętnastowieczne wydarzenia. Drobni rycerze – ściągani tu przez książąt mazowieckich, którzy pozbywali się w ten sposób rozrabiaków i pieniaczy, a przy okazji kolonizowali nieużytki i zabezpieczali narażone na najazdy sąsiadów pogranicze – karczowali puszczę i zakładali osady, które często nazywali tak samo, jak nazywały się ich rodzinne wioski na starym Mazowszu. To oni, tak jak wspomniani wcześniej bracia Falkowscy na Podlasiu, przekształcili się później w szlachtę, która miała odcisnąć najsilniejsze piętno na charakterze tych mało urodzajnych terenów. Na liczbę synów nie mogli narzekać, więc nieustannie dzielili swoje początkowe fortuny. „W miarę rozrastania się pierwotnego gniazda szlacheckiego i postępującego w związku z tym rozdrobnienia powstawały nowe osobne wioski stanowiące razem »szerokie jednej nazwy okolice szlacheckie«”1. Nowo powstałe wioski, które czasem zwano zaściankami, miały w nazwie człon podstawowy, do którego dla odróżnienia dodawano poboczny. W taki sposób z Dąbrowy Wielkiej wyrosły kolejne Dąbrowy: Łazy, Kaski, Bybytki, Szatanki, Moczydły, a z Godlewa Wielkiego: Godlewo-Warsze, Mierniki, Gudosze, Gorzejewo, Łuby, Piętaki i inne. Dmochowscy założyli pod Czyżewem Dmochy-Wochy, Mrozy, Kudły, Sadły, Glinki i Rodzonki, z których większość istnieje do dziś, zaś Tymińscy: Tymianki-Moderki, Adamy, Szklarze, Pachoły, Bucie, Okunie, Pachoły, Dębosze. I tak dalej. Wioski rosły jak grzyby po deszczu. Ich nazwy powstawały najczęściej od przezwisk poszczególnych gałęzi rodów, które nadawano, aby móc się nawzajem rozróżnić w sytuacji, gdy mieszkańcy kilku okolicznych wiosek nosili to samo nazwisko. Cały obszar między Bugiem a Narwią zaroił się od okolic szlacheckich, gdzieniegdzie tylko przeplatanych jakimś majątkiem dworskim lub wsią chłopską. Szlachta mazurska pokryła ziemię jak szarańcza. „Nie ma orda tak wiele tysięcy” – pisał jeszcze w XVI wieku Kasper Miaskowski2.

Rezultatem nieustannego, ciągnącego się przez setki lat dzielenia ziemi była szachownica pól, tak malowniczo wyglądająca z lotu ptaka i tak doskonała dla bioróżnorodności, której jednak w tamtych czasach docenić nie potrafiono. Pola szatkowano wzdłuż i wszerz, żeby dla każdego dziecka wykroić przynajmniej kawałek. W efekcie zdarzało się, że jeden rolnik miał gospodarstwo złożone z kilkudziesięciu lub nawet kilkuset fragmentów, a ze szlachty śmiano się, że gdy pies na fortunie szlachcica usiądzie, ogon trzyma na drugiej. „Ziemia łomżyńska daje nam przykład największej na kuli ziemskiej szachownicy; osiągnęła tu ona swój kres. Dalej zwężać z wielu spotkanych tu płósek już nie można, bo nie można by po nich póścić pługa. Jest to Królestwo drobnej szlachty” – pisał w 1917 roku ekonomista rolny, późniejszy rektor SGGW i minister rolnictwa w rządzie Władysława Grabskiego Zdzisław Ludkiewicz3.

Choć większość klepała biedę i żyła w nieustannym strachu przed zamachem na własny honor, majątek i pozycję oraz w obawie o to, by równość wojewodzie nie była tylko przysłowiowa, mazowieccy i podlascy szaraczkowie byli jednak zawsze ludźmi wolnymi, swobodnie dysponującymi własnym losem i własną ziemią – najcenniejszą rzeczą, jaką posiadali. Nikt na nich nie pracował, ale i oni nie odrabiali pańszczyzny. „Sami orzą, sami sieją, nie rozkazują nikomu innemu, tylko samym sobie… Mazowsze jest ziemią obiecaną szlachty zagrodowej, nie w tym wprawdzie znaczeniu, żeby z niej opływała w dostatki, ale że się na niej rozrodziła, jak niegdyś plemię Izraela, i było jej jak piasku w morzu, a gwiazd na niebie” – pisał w 1895 roku historyk Adolf Pawiński4. W czasach rzeczpospolitej szlacheckiej mieli, przynajmniej teoretycznie, takie same prawa jak magnaci. Później od władzy chcieli tylko jednego – żeby zostawiła ich w świętym spokoju. Ideał klasycznych liberałów, marzenie konserwatystów i koszmar lewicy.

Centrum życia lokalnej społeczności była parafia, chyba najbardziej trwała jednostka w życiu społecznym i administracyjnym Polski na przestrzeni dziejów. To w jej ramach, maksymalnie w granicach kilku najbliższych sobie, skupiały się wszystkie najważniejsze ludzkie sprawy. Na początku XIX wieku rola parafii nawet wzrosła. Kodeks Napoleona nałożył na proboszczów obowiązek prowadzenia ksiąg metrykalnych, w których miały być odnotowywane urodzenia, małżeństwa i zgony. Księża stali się zatem urzędnikami stanu cywilnego, którzy funkcjonowali w Polsce aż do 1946 roku. Jak zauważył niedawno zmarły ksiądz profesor Witold Jemielity, naukowiec i wykładowca Łomżyńskiego Seminarium Duchownego specjalizujący się w regionalnej historii Kościoła, z którym spotkałem się kiedyś w Domu Księży Emerytów w Łomży, sprawiało to, że autorytet duchowieństwa wynikał nie tylko z opieki duchowej, ale i z respektu przed urzędnikiem i władzą, którą ten reprezentował. Pokutuje to w pewnym sensie do dziś. Niejedna rodzina przyjmuje księdza po kolędzie nie z potrzeby serca, ale ot, na wszelki wypadek. Żeby w papierach wszystko się zgadzało.

Do takiego, trwającego uparcie przez wieki mimo ciągłych zawieruch wojennych, świata trafił mój przodek po mieczu. Nie wiadomo, czy miał szlacheckie korzenie; metryki jego i jego dzieci sugerują, że raczej nie. Udało mu się jednak wżenić w miejscową biedną ślachtę, rodzinę Godlewskich, jeden z najliczniejszych miejscowych rodów szlacheckich. Czy miało to dla nich jakiekolwiek znaczenie, że wydają córkę za obcego z niepewnym pochodzeniem? Pewnie tak. W końcu jeszcze po II wojnie światowej w tutejszych stronach przy ożenku zważano przede wszystkim na dwie rzeczy: pochodzenie społeczne i majątek. Zaś mieszane małżeństwa uważane były za mezalians.

– Dawniej, jeszcze przed wojną, nie było mowy, żeby szlachcianka wyszła za włościanina – mówił mi najstarszy mieszkaniec wsi Godzieby, pan Drozdowski. – Zabawy były oddzielne. Jakby któryś z nich przyszedł do naszej wsi, od razu by dostał. Jak ktoś przychodził do dziedzica z pobliskiego Pietkowa, ten najpierw chciał wiedzieć, z kim ma do czynienia: ze szlachcicem czy z włościaninem. Gadka wtedy była całkiem inna. Do szlachty dziedzic szacunek miał, mimo że procesowała się z nim o granice.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy końcowe

Kukrzysko

1 M. Biernacka, Wsie drobnoszlacheckie na Mazowszu i Podlasiu. Tradycje historyczne a współczesne przemiany, Wrocław: Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 1966, s. 56.

2 Za: W. Smoleński, Szkice z dziejów szlachty mazowieckiej, Kraków: nakładem autora, 1908, s. 47.

3 Za: M. Dajnowicz, Drobna szlachta ziemi łomżyńskiej na przełomie XIX i XX wieku, Łomża: Łomżyńskie Towarzystwo Naukowe im. Wagów, 2002, s. 103.

4 Za: M. Biernacka, Wsie drobnoszlacheckie…, dz. cyt., s. 35.

Przypisy

[1] Poza kilkoma gminami, które włączono do powiatu Ostrów Mazowiecka w województwie mazowieckim: Andrzejewo, Boguty-Pianki, Nur, Szulborze Wielkie, Zaręby Kościelne (jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od autora).

[2] W czasach I Rzeczpospolitej opisywany przeze mnie obszar leżał w ziemi łomżyńskiej, nurskiej i wiskiej (Wizna) województwa mazowieckiego, a podczas rozbiorów w guberni łomżyńskiej i – częściowo – obwodzie białostockim. Później w guberni grodzieńskiej.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2024

Wydanie I