Armenia. Obieg zamknięty - Maciej Falkowski - ebook

Armenia. Obieg zamknięty ebook

Falkowski Maciej

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nie tak daleko leży kraj, w którym ludzie od ponad trzech dekad żyją w lockdownie. To Armenia, która z powodu zamkniętych granic z Turcją i Azerbejdżanem, morderczego konfliktu o Górski Karabach, uzależnienia od Rosji, ekstremalnie trudnej sytuacji gospodarczej i postępującego rozkładu państwa jest izolowana na arenie międzynarodowej. Ale ormiańskie zamknięcie ma też silny wymiar mentalny. Między Ormianami a resztą świata istnieje nieprzekraczalna granica inności.

Armenia. Obieg zamknięty to próba przybliżenia skomplikowanej historii tego kraju i zrozumienia tożsamości Ormian. Maciej Falkowski, który przez wiele lat poznawał Armenię od środka, przywiózł ze swych podróży fascynujące opowieści o ormiańskiej przeszłości i teraźniejszości. Opowiada więc o stolicy i prowincji, o polityce i codziennym życiu, o stanowiącym kość niezgody z Azerbejdżanem Górskim Karabachu, ale przynosi też czytelnikom historie ze wschodniej Turcji, z Gruzji, Rosji, Bliskiego Wschodu, dawnych Kresów Wschodnich, Wenecji i wielu innych miejsc, do których los przez wieki rzucał Ormian. Jego książka jest jednak nie tylko opowieścią o Armenii i Ormianach, ale także o tym, jak bardzo historia może definiować współczesność. Tytułowy obieg zamknięty to bowiem również przyczynek do refleksji nad odpowiedzialnością elit za losy zwykłych ludzi, nad tym, jak ideologiczne wizje lub brutalne interesy tych pierwszych często na wiele dekad decydują o życiu tych drugich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 349

Oceny
4,3 (47 ocen)
21
20
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KatarzynaBS

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa książka, którą świetnie się czyta. Polecam
00
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Ciekawe informacji o Armenii, jej mieszkańcach i sąsiadach-polecam
00
katarzynapichor1

Dobrze spędzony czas

ijk
00
AStrach

Dobrze spędzony czas

Ciekawa i wciągająca, historia kołem się toczy, czasem w kamiennym kręgu.
00
Natalia_Calgary

Z braku laku…

Jakieś to nudne
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Jeremy Graham / Alamy Stock Photo / Indigo

Copyright © by Maciej Falkowski, 2022

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Magdalena Kędzierska-Zaporowska

Korekta Edyta Chrzanowska, Bożena Kot

Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl

Mapa Wojciech Mańkowski

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-434-5

Przyjaciołom z Armenii

Przedsłowie

Słowo „lockdown”, niosące ze sobą konkretną, namacalną rzeczywistość, pojawiło się w naszym słowniku stosunkowo niedawno. Wcale nie tak daleko od nas istnieje jednak kraj, w którym ludzie od ponad trzech dekad żyją w takich właśnie okolicznościach. Tym krajem jest Armenia. Armeński lockdown, czyli odnoszący się do współczesnego państwa, a w dużym stopniu również ten ormiański, czyli dotyczący narodu (choć nie zawsze to rozróżnienie jest oczywiste), jest bardzo specyficzny. Zamknięte granice z Turcją i Azerbejdżanem, morderczy konflikt o Górski Karabach, izolacja międzynarodowa i uzależnienie od Rosji są głównymi przyczynami ekstremalnie trudnej sytuacji gospodarczej, nędzy większej części społeczeństwa, masowej migracji, postępującego rozkładu państwa i rządów bogacących się kosztem społeczeństwa oligarchów. Zamknięcie ma jednak jeszcze jeden wymiar – mentalny. W głowach Ormian między nimi a resztą świata istnieje wyraźna, nieprzekraczalna granica, poza którą jest inność.

Byłem w tym kraju wielokrotnie, a przez trzy lata pracy w Ambasadzie RP w Erywaniu zjeździłem go wzdłuż i wszerz, rozmawiając z setkami ludzi – od prostych rolników i drobnych przedsiębiorców do ministrów, generałów i profesorów. Wbrew temu, co czytelnik mógłby wywnioskować ze słów o lockdownie, Ormianie są narodem przyjaznym i życzliwym, mającym poczucie humoru i łatwo nawiązującym kontakty. Umieją żartować, bawić się i czasami zapominają o przytłaczającej historii i rzeczywistości. Są też niezwykle zdolni, choćby w sferze językowej i rękodziele, oraz ponadprzeciętnie pracowici. Cechy te pozwoliły im przetrwać setki lat bez własnego państwa, nieraz w warunkach brutalnych prześladowań, z ludobójstwem 1915 roku na czele. To, że zachowali swoją unikatową, różnorodną kulturę, nie tylko zakrawa na cud. Jest także dowodem niezwykłej wytrzymałości i żywotności tego narodu.

Po głębszym poznaniu Ormian oraz ich niezwykle bogatej kultury i historii przyglądanie się postępującemu od kilkudziesięciu lat upadkowi Armenii jest wyjątkowo bolesne. Mało jest państw i narodów, których współczesność jest aż w tak wielkim i w tak destrukcyjnym stopniu zdominowana przez historię. Choć każdemu, kto zna Armenię, trudno to sobie wyobrazić, nie musiałoby tak być, biorąc pod uwagę ormiański pragmatyzm i wielowiekowe doświadczenie w dostosowywaniu się do zmieniającej się rzeczywistości. To wybór ormiańskich elit, które wolały narodowe mity niż rozwój kraju i dobrobyt społeczeństwa.

Wyżyna Armeńska, mityczna Wielka Armenia, po której na kartach tej książki wędruję razem z czytelnikiem, jest krainą niezwykle różnorodną i piękną. Nie znajdziemy tam, co prawda, morza, lecz już sam widok sięgającego chmur Araratu wystarcza, aby się nią zachwycić. Wąwozy, górskie jeziora, ośnieżone szczyty, bajecznie kolorowe skały, wszędobylskie kamienie i żyzne równiny. Kwitnące morele, morwy i granaty. Lasy i wysokogórskie łąki przypominające stepy, latem palone słońcem, zimą zasypane śniegiem. Wykute w skałach klasztory i kamienne kościoły z wulkanicznego tufu. Oraz Erywań, stworzony przez Ormian niemal od zera. Nie znam osób, które nie zachwycałyby się armeńskimi krajobrazami i zabytkami.

Pod względem społecznym trudno jednak w Armenii o różnorodność. Wszędzie ci sami ludzie. Tej samej narodowości, tej samej religii, tych samych zwyczajów, podobnej mentalności. Próżno szukać odmiany. Mimo to nie jest łatwo zrozumieć armeńską rzeczywistość, a jeszcze trudniej – wielowątkową ormiańską tożsamość. Trzeba przekopać się przez trzy tysiące lat historii i przejechać, choćby wirtualnie, drogę od Kalkuty do Kalifornii, a po drodze zajrzeć do Isfahanu, Baku, Tbilisi i Stambułu. Jerozolimy, Bejrutu, Aleppo i Kairu. Marsylii, Sofii i Wenecji. Lwowa, Kamieńca Podolskiego i Zamościa. Moskwy, Rostowa nad Donem i Nowosybirska. Wanu, Karsu i Erzurumu.

Książka nigdy by nie powstała, gdyby nie moi ormiańscy przyjaciele. Niektórzy zapewne odnajdą się na jej łamach, choć większość pod zmienionymi imionami i nazwiskami. Dziękuję Dinie i Siergiejowi, Hasmik i jej całej rodzinie, Lilit, Arus, Wiktorii, Armenowi, Hrypsime, Armine, Arsenowi, panu Henrykowi i pani Ruzannie, Marinie, Artaszowi, Rubenowi, księdzu Petrosowi oraz wszystkim innym towarzyszom mojej ormiańskiej przygody, zarówno tym prostym, jak i wykształconym, dzięki którym uczyłem się Armenii. Dziękuję Wam za wszystkie spotkania i rozmowy, i przepraszam, jeśli nieraz piszę o Waszym kraju gorzko. Robię to jednak z życzliwości i wielkiej sympatii, która towarzyszy mi od pierwszych spotkań z Ormianami. Życzę Wam wytrwałości i trzymam kciuki za Wasz kraj.

W sposób szczególny chciałbym także podziękować pracownikom Ambasady RP w Erywaniu, z którymi dane mi było pracować w latach 2010–2013, z ambasadorem Zdzisławem Raczyńskim na czele – człowiekiem, z którego strony mnie i moją rodzinę spotykały zawsze życzliwość i profesjonalizm. To były dobre lata i kawał dobrej roboty, którą razem wykonaliśmy.

Na koniec chciałbym też podziękować mojej Żonie i Córkom, które przeżyły razem ze mną ormiańską przygodę, dzieląc ze mną radości i smutki, a potem wspomnienia.

IOni

Niezapominajka

Łódź wypełniona turystami z zachodniego świata dość szybko zbliżała się do wyspy dobrze widocznej na tle turkusowego jeziora. Z oddali bez trudu można było odróżnić kontury świątyni, mimo że kolorystycznie zlewała się z porastającymi wyspę pożółkłymi trawami i wpisywała, jak większość ormiańskich świątyń, w otaczającą ją przyrodę. Nie świątynia przykuwała jednak uwagę, lecz powiewająca na wietrze gigantyczna turecka flaga. Kłuła w oczy nie tylko Ormian odwiedzających to miejsce, lecz także zamieszkujących okolicę Kurdów. Był rok 2005. Mimo okresu względnego spokoju w tureckim Kurdystanie wszędzie pełno było uzbrojonych po zęby tureckich żołnierzy. Turyści, którzy licznie odwiedzali wtedy region, mieli u nich taryfę ulgową. Miejscowi Kurdowie już niekoniecznie. Przy każdej okazji łamanym angielskim psioczyli na Turków, okazywali natomiast pozytywny stosunek do tego, co ormiańskie. A przynajmniej nie próbowali na siłę ukrywać, że ruiny jakiegoś kościoła czy klasztoru nie mają z Ormianami nic wspólnego. Kilkanaście lat później podróżowanie po południowo-wschodniej Turcji nie było już takie proste. Już nie tylko Kurdowie byli na cenzurowanym. Każdy obcy kręcący się po regionie stawał się potencjalnym podejrzanym, a samowola tureckich wojskowych i służb specjalnych, żyjących na dodatek w ciągłym strachu przed atakami bojówek Partii Pracujących Kurdystanu, powodowała, że historie o brutalnych zatrzymaniach i kilkugodzinnych przesłuchaniach były coraz częstsze.

Piętnaście lat temu popularność Ahtamaru wśród turystów wiązała się nie tylko z ogólnoświatowym szałem na podróżowanie i względnym spokojem na wewnętrznym froncie kurdyjskim w Turcji. Zbudowana w X wieku, w czasach ormiańskiego Królestwa Waspurakanu, i opiewana w poemacie Howhannesa Tumaniana świątynia stała się sławna, ponieważ tureckie władze zdecydowały się na jej gruntowną renowację. Był to pierwszy w historii kemalistowskiej Turcji przypadek odnowienia budowli bezpośrednio związanej z ormiańskim dziedzictwem kulturowym. To, że w ogóle przetrwała przez prawie sto lat (w 1915 roku mnisi zostali wygnani, a klasztor zamknięty) w stanie umożliwiającym odbudowę, zawdzięcza kurdyjskiemu pisarzowi Yaşarowi Kemalowi, po którego interwencji w 1951 roku wojsko zaprzestało rozbiórki. Nie bez znaczenia było też pewnie położenie klasztoru na środku jeziora, studzące entuzjazm miejscowej ludności wobec pozyskiwania materiałów budowlanych.

O Ahtamarze stało się głośno nie tylko ze względu na nagłośnioną przez turecki rząd i media renowację, która pochłonęła prawie półtora miliona dolarów. Pracom i przygotowaniom do ceremonii otwarcia towarzyszyła zażarta dyskusja w Armenii i diasporze na temat oceny działań strony tureckiej oraz tego, kto ze strony ormiańskiej powinien wziąć udział w uroczystości. O ile w ogóle powinien. Najpierw awantura koncentrowała się na braku zgody tureckich konserwatorów na umieszczenie krzyża na kopule kościoła (ostatecznie został zamontowany). Najwięcej emocji budziło jednak nadanie świątyni statusu muzeum, Ormianie liczyli bowiem, że Turcy przekażą ją konstantynopolitańskiemu patriarchatowi Ormiańskiego Kościoła Apostolskiego. Mimo tych zawirowań w dniu otwarcia kościoła po raz pierwszy od dziewięćdziesięciu pięciu lat odprawiona została msza, w której wzięło udział dwa tysiące osób, a wydarzenie szeroko relacjonowały armeńskie media. Entuzjazm ostrożnych zwolenników pojednania z Turkami został ostudzony przez brak zgody władz tureckich na regularne nabożeństwa – początkowo mówiono o jednym rocznie, skończyło się na jednym na kilka lat. Jeszcze zimniejszym prysznicem była konfiskata w 2016 roku przez państwo tureckie jednej z największych ormiańskich świątyń na Bliskim Wschodzie – kościoła Świętego Kirakosa (Cyriaka) w Diyarbakırze. Jego otwarcie w 2011 roku po kilkuletniej renowacji i przekazanie wspólnocie ormiańskiej przedstawiano jako przykład zmiany polityki Turcji wobec ormiańskiego dziedzictwa kulturowego. Choć Ormian bezpośrednio to nie dotyczyło, kropkę nad „i” postawiło przekształcenie stambulskiej Hagii Sophii w meczet w 2020 roku.

– Byłeś na Ahtamarze? Ale ci zazdroszczę. Ja co najwyżej mogę sobie wypić koniak Ahtamar albo zapalić papierosy Ahtamar. – Z łezką w oku, choć nie do końca zgodnie z prawdą, wzdychali ormiańscy znajomi. Mimo zamkniętej granicy i braku stosunków dyplomatycznych między Turcją a Armenią, co skutkuje niemożnością otrzymania opieki dyplomatycznej, mogliby wybrać się w podróż do wschodniej Turcji. Zniechęcały ich konieczność nadkładania drogi podczas objazdu przez Gruzję, drożyzna, bariera językowa oraz autentyczna obawa o bezpieczeństwo, podsycana (równie autentycznymi) opowieściami o nieprzyjemnościach, jakich doznawali Ormianie odwiedzający wschodnią Anatolię. Ormianie do Turcji lub raczej przez Turcję oczywiście jeżdżą. Najczęściej tranzytem, w drodze do albo z Europy. Większość omija jednak szerokim łukiem zachodnią Armenię, obejmującą z grubsza sześć położonych w dzisiejszej wschodniej Turcji wilajatów (prowincji) dawnego imperium osmańskiego. To zrozumiałe. Z praktycznego punktu widzenia nie ma czego szukać w tej najbiedniejszej, okresami niespokojnej części Turcji. Dla tych, którzy mimo to decydują się na wyjazd, podróż ma charakter pielgrzymki. Zarówno ze względów patriotycznych, jak i osobistych. Wielu Ormian ma przodków wywodzących się z zachodniej Armenii i choć z reguły nie wie o niej niczego konkretnego, przekazuje kolejnym pokoleniom nazwy ojczystych miejscowości wraz z głębokim przekonaniem, że w bliżej nieokreślonej przyszłości znów będą ormiańskie.

Otwarta wrogość albo skrajny merkantylizm, połączony z zupełną obojętnością. Te dwie postawy Turków wobec Ormian wymieniał swoim charakterystycznym, zawsze zachrypniętym głosem dyrektor erywańskiego Instytutu Kaukazu Aleksander Iskandarian, któremu kilka lat temu udało się zjeździć wzdłuż i wszerz wschodnią Turcję. Zadanie ułatwiły mu podstawowa znajomość tureckiego oraz lata praktyki w prowadzeniu badań socjologicznych w terenie. W przeciwieństwie do wielu gabinetowych analityków, uważających, że świat najlepiej poznaje się na konferencjach i w gronie kolegów po fachu, zawsze wolał rozmowy z ludźmi z różnych środowisk podczas samodzielnych podróży studyjnych.

„Tak, tak, kościół jest tam. Ormiański, francuski, jaki chcesz, mój drogi, tylko pomidory ode mnie kup” – takie postawy dominowały, według Iskandariana, w południowej części regionu. Im dalej na zachód, tym mniejsza wiedza o Ormianach i świadomość, że w ogóle jest z nimi jakiś problem. Inaczej było w północnej części wschodniej Turcji. Tam można było się natknąć na nieskrywaną niechęć, a czasami wręcz wrogość wobec Ormian. Nie bardzo mu wierzyłem, po odwiedzeniu okolic Erzurumu i Karsu musiałem jednak przyznać rację. Jakiekolwiek ślady ponad dwóch tysięcy lat ormiańskiej obecności na tych terenach można odnaleźć jedynie z wielkim trudem. Albo samoczynnie popadły w ruinę, albo planowo je zniszczono. Najwięcej szczęścia miały niektóre kościoły przemianowane na meczety. Tam, gdzie coś ocalało, nie ma nawet wzmianki o jakichkolwiek związkach tego miejsca z Ormianami. Na słowa „Armenia”, „Ormianie” ludzie reagują z podejrzliwością. W hotelu w Erzurumie, dawnym ormiańskim Karinie, zapytano mnie wprost, czy nie jestem z Armenii, ostrzegając, że w takim wypadku nie zostałbym zakwaterowany. Najgorzej jest tuż przy granicy, na przykład w ruinach dawnej ormiańskiej stolicy – miasta Ani, gdzie coś nieprzyjemnego, choć trudnego do zdefiniowania, wisi w powietrzu. Okoliczni chłopi kręcą się przed bramą, oferując różne starocie. Kolega miał kiedyś poważne nieprzyjemności, gdy skusił się na starą monetę. Natychmiast przyjechała policja, a on na kilka godzin wylądował na komisariacie za rzekomo nielegalny zakup antyku.

Musz, Wan, Bitlis, Sebastia, Kars, Malatia, Ahtamar, Marasz, Zejtun, Charberd, Ani, Karin, Surmalu, Diyarbakır, Dersim. Żadnej z tych nazw nie znajdziemy na mapie współczesnej Armenii. Niektórych nie znajdziemy również na mapie Turcji. Ale obok żadnej z nich Ormianin nie przejdzie obojętnie. Zna je, funkcjonują w zbiorowej świadomości, choć zapewne ani nie potrafiłby pokazać ich na mapie, ani nawet powiedzieć, z czym mu się konkretnie kojarzą. Poza jednym wyjątkiem, który zawiera w sobie wszystkie ormiańskie symbole jednocześnie i który tak jednoznacznie kojarzy się z Armenią, że niemal wszyscy obcokrajowcy myślą, że leży na jej terytorium.

Kiedy wody potopu zaczęły opadać, pierwszą górą, która się wyłoniła, był Ararat. To na nim osiadła arka. Gdy Noe wyszedł na suchy ląd, zasadził pod Araratem winną latorośl, dając początek uprawie tej rośliny na Równinie Ararackiej.

Gdy dasz kilkuletniemu dziecku kredki i poprosisz, żeby coś namalowało, będzie to słoneczko, kwiatek albo domek. Ormiańskie dziecko namaluje Ararat.

Oglądając kiedyś nowe mieszkanie moich erywańskich przyjaciół, spytałem o jego usytuowanie względem kierunków świata. Uzyskałem wtedy taką odpowiedź: „Nie wiem, ale Ararat jest tam!”.

Ludzie w Armenii mówią, że gdy na Sisie (niższym wierzchołku Araratu) stopnieje cały śnieg, to znak, że dojrzały arbuzy i melony.

Po tym jak władze Armeńskiej SRR zatwierdziły oficjalne godło republiki, na którym znalazł się Ararat, podobno Turcja zaprotestowała, twierdząc, że to niedopuszczalne, ponieważ góra nie znajduje się na terytorium Armenii. Armeńskie władze miały w odpowiedzi zapytać, dlaczego na fladze Turcji znajduje się księżyc, skoro nie należy on do tego państwa.

Architekt Aleksander Tamanian, projektując współczesny Erywań, zorientował całe miasto na Ararat. Starał się zaprojektować układ ulic i budynków w taki sposób, aby góra była widoczna z jak największej liczby miejsc. Do dziś ceny mieszkań, z których okien rozpościera się widok na Ararat, są wyższe.

Gdy przejdziesz kontrolę graniczną i wjedziesz na terytorium Armenii, spójrz do paszportu. Na pieczątce zobaczysz Ararat.

Jeśli przyjedziesz kiedyś do Erywania, gwarantuję ci, że każdego ranka będziesz sprawdzał przez okno, czy widać dzisiaj Ararat. A gdy będziesz miał pecha, jak car Mikołaj I w 1837 roku, i zachmurzone przez kilka dni niebo nie pozwoli ci go zobaczyć, będziesz bardzo rozczarowany.

Jest męskie imię Ararat. I koniak Ararat. Jest miasto Ararat. I klub piłkarski Ararat. Jest miasteczko Masis (tak nazywa się wyższy wierzchołek Araratu), a kiedyś w odległej Cylicji istniało założone przez Ormian miasto Sis. Trudno powiedzieć, czy Ararat zawsze miał dla Ormian aż tak duże znaczenie. Magia i majestat tej wyjątkowej góry sugerują, że tak. Z całą pewnością jednak symboliczne znaczenie Araratu nie byłoby tak ogromne, gdyby wskutek zawirowań historycznych Ormianie nie stracili go na początku XX wieku.

Jeśli zajrzymy do jakiegokolwiek ormiańskiego atlasu (a warto, bo kartografia w Armenii stoi na wysokim poziomie) i będziemy w stanie odczytać ormiański alfabet, przekonamy się, że litera „H”, od której zaczyna się słowo „Hajastan” (po ormiańsku Armenia), znajduje się prawie w środkowej Turcji, „N” zaś trochę na wschód od Górskiego Karabachu. Mniej więcej pośrodku napisu leży Ararat. To w rozumieniu Ormian jest Armenia. Choć politycznie się mylą, z punktu widzenia geografii mają w pewnym sensie rację. Oznaczane przez nich terytorium z grubsza odpowiada Wyżynie Armeńskiej. Państwo armeńskie na całym obszarze istniało w historii tylko raz i to ponad dwa tysiące lat temu. Każdy ormiański uczeń zna jednak mapę Wielkiej Armenii rządzonej przez króla Tigranesa Wielkiego i rozciągającej się od Morza Śródziemnego do Kaspijskiego. To ona wciąż pozostaje dla Ormian punktem odniesienia. Nie dziwmy się więc, gdy dowiemy się, że Republika Armenii nie zawsze jest dla nich tożsama z Armenią.

Zachodnia Armenia to dla Ormian utracona ojczyzna. W głębi duszy wiedzą, że bezpowrotnie, choć otwarcie i buńczucznie zapowiadają jej odzyskanie od tureckich „koczowników”, którzy powinni odejść tam, skąd przyszli – na stepy Eurazji. Gdy Europejczyk przemierza Wyżynę Armeńską, szczególnie jej północną część (prowincja Szirak w Armenii czy okolice Erzurumu i Karsu w Turcji), trudno mu zrozumieć ormiańskie uczucia. Europejskiemu oku, podświadomie szukającemu drzew i ściany lasu na horyzoncie, trudno poczuć się u siebie wśród pięknych, ale surowych krajobrazów, usianych kamieniami, pełnych węży i skorpionów, smaganych wiatrem płaskowyżów. Jeszcze trudniej, gdy uświadomi sobie, że co kilkadziesiąt lub kilkaset lat to, co człowiek w pocie czoła tam stworzy, obracane jest w kupę kamieni przez niszczycielskie trzęsienia ziemi, jak choćby te z epicentrum w Wanie (2011), Spitaku (1988) czy Garni (1679). Dla Ormian to jednak ziemia święta.

Jak to się stało, że Ormianie stracili zachodnią Armenię wraz z Araratem? Nie tylko odpowiedź jest skomplikowana. Samo pytanie nie jest do końca właściwie postawione. Ostatnie państwo armeńskie, obejmujące część zachodniej Armenii, upadło w XI wieku. Było to Królestwo Bagratydów ze stolicą w Ani. Przez następne stulecia, ujmując rzecz w ogromnym uproszczeniu, Wyżyna Armeńska była areną konfliktów między sąsiednimi państwami, z których decydującym dla dalszych losów Ormian był ten między osmańską Turcją a Persją. W jego wyniku w XVII wieku wschodnia część Wyżyny przypadła szachowi, zachodnia – sułtanowi. Podział ten, odpowiadający podziałowi na wschodnią i zachodnią Armenię, zaważył na dalszych losach Ormian, a nawet odcisnął ślad na języku ormiańskim, który ma dziś wschodni i zachodni dialekt. Tym pierwszym mówi się w Armenii, tym drugim – w diasporze. Wiek XIX przyniósł podbój wschodniej Armenii przez Imperium Rosyjskie wraz z wchodzącym wtedy w skład Armenii Araratem. W efekcie zwycięskiej dla Rosji wojny z Turcją z lat 1877–1878 w granicach rosyjskich znalazła się także niewielka część zachodniej Armenii (obwód karski).

Realna szansa na odtworzenie armeńskiej państwowości pojawiła się po zakończeniu pierwszej wojny światowej. W 1918 roku we wschodniej Armenii, na gruzach carskiej Rosji, na krótko powstała niepodległa Demokratyczna Republika Armenii, która z większym lub mniejszym natężeniem prowadziła wojny ze wszystkimi sąsiadami z wyjątkiem Persji. Początkowo siły armeńskie kontrolowały nie tylko wschodnią Armenię, lecz także dużą część zachodniej. Co więcej, Ormianie liczyli na wprowadzenie w życie postanowień hańbiącego dla Turcji traktatu pokojowego, narzuconego sułtanowi przez państwa ententy (Turcja brała udział w wojnie po stronie państw centralnych), podpisanego w Sèvres w sierpniu 1920 roku. Na jego mocy do Armenii miała należeć ogromna część wschodniej Turcji, od granicy z Persją aż do Morza Czarnego, z takimi miastami jak Wan, Erzurum, Trabzon i Rize. Niestety dalszy bieg wypadków nie był dla Ormian łaskawy. Rewolucyjny rząd Kemala Atatürka nie uznał postanowień traktatu i wbrew sułtanowi rozpoczął wojnę o niepodległość, której częścią była wojna z Armenią. Siłom armeńskim udało się, co prawda, powstrzymać Turków, stracili jednak nie tylko Kars i Ararat, lecz także, potem odzyskany, Aleksandropol (dzisiejsze Giumri, a w czasach sowieckich – Leninakan). Delegaci armeńskiego rządu zdążyli jeszcze podpisać pokój z Turcją, ale nie miało to już żadnego znaczenia. Kilka dni wcześniej do Erywania wkroczyły oddziały Armii Czerwonej, kładąc kres niepodległej, a dając początek sowieckiej Armenii.

Co było dalej? Dalej Armenia dwu-, a nawet trzykrotnie stała się ofiarą flirtu Lenina i Atatürka, który z perspektywy kolejnych lat (w 1952 roku Turcja stała się członkiem NATO, a Amerykanie rozlokowali tam swoje bazy) musiał wydawać się niedorzeczny. Sowieci widzieli jednak wówczas w antyimperialistycznych i rewolucyjnych kemalistach sojuszników, a nawet apostołów bolszewizmu na Bliskim Wschodzie. Poza dostawami broni i pożyczkami rząd Atatürka dostał też od Rosji sowieckiej w prezencie terytoria, które carat zawojował w 1878 roku (obwody karski i batumski). Ba! Aby zapewnić Turcji granicę z przyłączonym do Azerbejdżańskiej SRR Nachiczewanem, Sowieci oddali jej również tak zwany powiat surmaliński wraz z masywem Araratu, mimo że przed podbojem rosyjskim należał on do Persji. Przebieg granicy, pokrywający się w stu procentach z obecnym, został zatwierdzony najpierw traktatem moskiewskim, następnie zaś karskim (oba z 1921 roku). Ten drugi, na który Ormianie patrzą niemal jak Polacy na rozbiory, podpisali również przedstawiciele sowieckich republik – armeńskiej, gruzińskiej i azerbejdżańskiej. Gwoździem do trumny dla Ormian były niekorzystne dla nich decyzje bolszewików dotyczące granic na Kaukazie – poza Armenią znalazły się zamieszkane w większości lub znacznej części przez ludność ormiańską Karabach, Nachiczewan i Dżawachetia.

Podobno już po podpisaniu traktatu karskiego Sowieci dwukrotnie, na prośbę armeńskich towarzyszy, próbowali skłonić Turków, aby oddali Armeńskiej SRR przynajmniej ruiny Ani. Bezskutecznie. Z kolei w latach czterdziestych, już po zakończeniu drugiej wojny światowej, Stalin planował inwazję na Turcję, czego efektem miało być między innymi powiększenie terytorium sowieckiej Armenii. Obawa przed konfliktem z posiadającymi już wówczas broń jądrową Stanami Zjednoczonymi zniweczyła jednak te plany. Ormianie musieli zadowolić się tym, co mieli.

Od tamtej zawieruchy minęło sto lat. We wschodniej Turcji prawie nie ma śladów po Ormianach, a jakiekolwiek zmiany terytorialne w tej części świata w przewidywalnej przyszłości są ułudą dla każdego starającego się myśleć racjonalnie. Ale nie dla Ormian. Dla nich nie tylko istnienie zachodniej Armenii jest czymś oczywistym, lecz także jej powrót do macierzy, niezależnie od tego, czy stanie się to za sto, czy tysiąc lat.

„Co ty wygadujesz? Przecież to zachodnia Armenia!” – skarcił mnie kiedyś pewien staruszek, gdy chcąc zagaić rozmowę podczas zwiedzania klasztoru Chor Wirap[1], wskazałem ręką w stronę widocznych na tle ośnieżonego Araratu granicznych wież strażniczych i zapytałem, czy tam już jest Turcja. Wtedy myślałem, że to z pewnością jakiś ekstrawagancki nacjonalista. Rozmowy z Ormianami szybko uświadomiły mi, że byłem w błędzie. Przekonanie o prawie Armenii do wschodniej Turcji i konieczności jej zwrócenia jest tak silne i oczywiste, że prawie bezdyskusyjne. Nie oznacza to jednak, że Ormianie żyją nim na co dzień.

Od strony ulicy Kijowskiej, obok Hali Sportowej im. Karena Demircziana, na wznoszące się nad głębokim wąwozem rzeki Hrazdan Wzgórze Jaskółek (Cicernakaberd) płynie nieprzerwane morze ludzi. Niosą goździki, czasami inne kwiaty. Złożą je przy wiecznym ogniu. Tłum ruszył z całego miasta około południa. Wcześniej, w mieszczącym się na wzgórzu Mauzoleum Ludobójstwa Ormian, jak co roku 24 kwietnia (rocznica aresztowania ormiańskiej elity Stambułu) odbywały się oficjalne uroczystości z udziałem najwyższych urzędników państwowych i kościelnych, akredytowanych w Erywaniu dyplomatów i zagranicznych gości. Były przemowy, modlitwy, składanie wieńców i przejmujące pieśni Komitasa – wybitnego ormiańskiego mnicha-kompozytora, który dzięki interwencji amerykańskiego ambasadora w Turcji ocalał z rzezi. Popadł jednak w ciężką depresję, z której nie wyszedł aż do swojej śmierci na wygnaniu we Francji w 1935 roku. Jak co roku o tej porze lał ulewny deszcz. Erywańczycy twierdzili, że to niebo płacze razem z nimi.

Tym razem nastrój był wyjątkowo podniosły. Setna rocznica najtragiczniejszego epizodu w nieprostych dziejach Ormian zobowiązywała. Tego samego dnia w katedrze eczmiadzyńskiej odbyła się zbiorowa kanonizacja wszystkich ofiar ludobójstwa. Trudno ocenić, czy zwykłych mieszkańców Erywania chcących oddać hołd pomordowanym było tego dnia więcej niż zwykle. Z pewnością częściej mówiono o tym w mediach, o ludobójstwie przypominały rozwieszone w całym mieście okolicznościowe banery. A także opracowany specjalnie na stulecie ludobójstwa nowy symbol, włączony do bogatego katalogu ormiańskiej symboliki – fioletowa niezapominajka, którą ludzie nosili w klapach i naklejali na samochody.

Czemu niezapominajka? Czyżby pamięci o tak wielkiej tragedii groziło zapomnienie? Każdemu, kto choć raz był w Armenii lub miał do czynienia z Ormianami, wydaje się to niemożliwe. Obcokrajowiec, który pojawia się w Armenii, tak wiele razy słyszy o tych wydarzeniach, że często ma dość. Wyjeżdża stamtąd z poczuciem ulgi. Odtąd postrzega jednak ten kraj i naród przez pryzmat ludobójstwa. Wydaje mu się, że Ormianie ani na minutę nie zapominają o rzezi i stracie zachodniej Armenii, a trauma po tym wydarzeniu paraliżuje cały naród. Utwierdza się w tym przekonaniu, gdy zaczyna śledzić armeńskie media. Niemal codziennie pojawiają się tam informacje o ludobójstwie – a to jakiś polityk odwiedził Cicernakaberd i zasadził pamiątkowe drzewo, a to rada jakiegoś amerykańskiego miasta albo stanu w Australii przyjęła uchwałę o uznaniu ludobójstwa, a to zmarła jakaś staruszka, która urodziła się jeszcze przed 1915 rokiem. Nie zawsze jednak tak było. I nie do końca jest teraz, choć powierzchownemu obserwatorowi ormiańskiego życia może tak właśnie się wydawać.

„Kiedy poszedłem do szkoły i po raz pierwszy o tym usłyszałem, w ogóle nie wiedziałem, o co chodzi – wspomina ormiański iranista i politolog Sewak Saruchanian, który jeszcze kilka lat temu pracował w sponsorowanej przez Gazprom i niekryjącej swojej prorosyjskiej orientacji Fundacji Norawank. – W domu w ogóle się o tym nie mówiło. Dopiero na lekcjach historii i języka ormiańskiego dowiedziałem się o jakichś rzeziach mających miejsce w imperium osmańskim. Bardzo mnie to dotknęło, ale ze względu na brak rodzinnego przekazu nigdy nie miałem osobistego, emocjonalnego stosunku do ludobójstwa”.

Wspomnienia pochodzącego ze Sjuniku Saruchaniana, który ani nie doświadczył ludobójstwa, ani masowego napływu uchodźców ormiańskich z Turcji po 1915 roku, korespondują z dominującym w Armeńskiej SRR do 1965 roku stosunkiem do ludobójstwa. Mówił o tym wielokrotnie najwybitniejszy polski armenista profesor Andrzej Pisowicz, któremu dane było przebywać w tamtym czasie w Armenii. Pamiętam jego opowieści o Cicernakaberdzie jako popularnym miejscu beztroskich pikników mieszkańców Erywania, którzy nie przypuszczali, że za kilka lat to urokliwe wzgórze stanie się miejscem kultywowania pamięci o ludobójstwie. Ormianie z Armenii, pamiętając oczywiście o ludobójstwie i – w wielu wypadkach – znając tę tragedię z rodzinnych opowieści, woleli uwypuklać dziesiątki innych symboli i wydarzeń, których nazbierało się trochę w ich bogatej historii. Przede wszystkim jednak skupiali się na budowie własnego kraju – choć będącego częścią totalitarnego ZSRR i stanowiącego jedynie mizerną część mitycznej Wielkiej Armenii, ale własnego. Ormiańskiego. Pierwszego od kilkuset lat. Kraju, z którym powszechnie się identyfikowano i w którego budowę wkładano serce i duszę. Aby się o tym przekonać, wystarczy spacer po Erywaniu – mieście, w którego stworzenie de facto od zera sowieccy Ormianie włożyli całą swoją energię, której – sądząc po rozmachu miasta – musieli mieć niemało. Chęć do życia z pewnością dominowała wówczas nad żałobą i traumą.

Pamięć historyczną zawsze kreują elity, bo ta ludzka, rodzinna jest zawodna, ulotna i zmienna. Różni się też często od oficjalnej narracji. Choć w polskich powstaniach narodowych XIX wieku brała tak naprawdę udział garstka społeczeństwa, Polacy powszechnie się z nimi identyfikują, bo taki przekaz dostają w szkole, filmach, książkach. Ile osób roznosiło bibułę w PRL i aktywnie walczyło z komuną? W skali społeczeństwa niewiele. Większość ludzi, szczególnie młodych, jest dziś jednak przekonana o masowym, czynnym oporze wobec komunizmu. Pamięć o powstaniu warszawskim była rozpowszechniona w stolicy, ale już nie w całym kraju. Jeszcze mniej wiedziano o żołnierzach wyklętych. Kilkanaście lat temu takie pojęcie przecież w ogóle nie istniało! Dopiero w XXI wieku powstanie i żołnierze wyklęci weszli, a właściwie zostali wprowadzeni, do kanonów narodowych. Chociaż skala ludobójstwa była ogromna i odcisnęła na losach Ormian niezaprzeczalnie silne piętno, powszechną i przesiąkniętą traumą narrację o rzezi 1915 roku stworzyły i narzuciły mieszkańcom sowieckiej Armenii dopiero miejscowe elity w drugiej połowie XX wieku (w diasporze już wcześniej kwestia ludobójstwa była najistotniejszym elementem tożsamości). Po odzyskaniu niepodległości została ona jeszcze bardziej wzmocniona, a jednym z celów polityki zagranicznej Armenii stało się doprowadzenie do uznania ludobójstwa przez cały świat, w tym samą Turcję. Temat ten jest też stale obecny w armeńskiej polityce i mediach. Trzeba o tym pamiętać, irytując się ciągłym podnoszeniem go przez Ormian, na co dzień karmionych genocydalną tematyką.

Choć nie zrozumie tego ktoś, kto jedynie pobieżnie poznał Armenię, niezapominajka na setną rocznicę ludobójstwa była potrzebna. Mimo ciągłej obecności tego tematu w życiu publicznym i faktycznym zadręczaniu nim obcokrajowców, na co dzień bowiem mieszkańcy Armenii mają dość innych, bardziej przyziemnych, a jednocześnie znacznie ważniejszych problemów. Nie w głowie im ludobójstwo, Wielka Armenia ani inne wydarzenia sprzed setek lat. Tak jak wszędzie indziej głowy zaprzątają im przede wszystkim sprawy rodzinne i bieżące wydarzenia w ich kraju. Kto pomieszka z nimi dłużej, zapomni o ludobójstwie.

– Może umówimy się jutro na spacer? Pogoda ładna, dzieci mogłyby pobiegać na świeżym powietrzu.

– Świetny pomysł. To gdzie? Koło Genocydu?

– Dawaj! Spotkajmy się na parkingu.

– Super! W takim razie do jutra! Aha, nie zapomnijcie wrotek. Nasza Nane zawsze lubi tam pojeździć.

– OK. A potem pójdziemy na szaszłyk do Parwany.

– Dogoworilis![2]

Po parku, zwanym popularnie Genocydem, spacerowało się bardzo dobrze. Dzieci szalały na wrotkach, a dorośli rozmawiali. Słowo „ludobójstwo” nie padło ani razu.

Nieochrzczeni chrześcijanie

W świątyni płoną setki świec, rozświetlając panujący tam półmrok. Przewijają się przez nią dziesiątki wiernych. W środku trwa liturgia z przepięknymi, przejmującymi śpiewami. Linia melodyczna i rytm odmawiania modlitw w języku staroormiańskim – grabarze – są obce dla europejskiego ucha. Łagodzi je dźwięk akompaniujących organów. Wbrew częstemu, jakże błędnemu skojarzeniu, ormiańska msza nie przypomina liturgii prawosławnej, choć oprawa, zupełnie niepodobna do łacińskiej, może to sugerować. Inne są też gesty wykonywane przez kapłana i służbę liturgiczną: ksiądz udziela komunii, klęcząc na ołtarzu, a podczas najważniejszych momentów mszy używa się specjalnych dzwoneczków osadzonych na lasce przypominającej pastorał. Szczególnie piękny jest sposób przekazywania znaku pokoju. Ludzie będący najbliżej ołtarza odwracają się i obejmują złożone dłonie stojących za nimi, którzy powtarzają ten sam gest wobec kolejnych, aż do końca świątyni. Dominuje prostota, wręcz ascetyzm, jak w większości ormiańskich kościołów. Na ołtarzu, jak zawsze, wizerunek Madonny z Dzieciątkiem. Poza tym jedynie nieliczne obrazy, żadnych rzeźb, figurek, złotych aniołków, barokowego czy cerkiewnego przepychu. Na ołtarzu zasłona w kolorze fioletowym ze złotym krzyżem, zasuwana w najważniejszych momentach nabożeństwa.

Przed wejściem można kupić świeże gałązki wierzbowe i upleść z nich wieniec. Albo parę gołębi, aby wypuścić je na znak dziękczynienia bądź prosząc o łaski. W zbudowanym w VII wieku kościele Świętej Gajane w Eczmiadzynie trwa celebracja Niedzieli Palmowej, zwanej w ormiańskiej, podobnie jak w prawosławnej, tradycji Niedzielą Wierzbową. Wokół przepięknej, zbudowanej z tufu świątyni kwitną morele i brzoskwinie, a wśród nich brzęczą roje pszczół. Marcowe słońce przygrzewa już mocno, ale na razie nie parzy. Przez dwa miesiące jeszcze nieraz skryje się za chmurami, zza których co jakiś czas lunie deszcz. W czerwcu nie zniknie już z nieba nad Równiną Araracką, paląc niemiłosiernie i dając słodycz arbuzom, melonom i pomidorom.

Przed kościołem kręcą się ponoć jedyna w Armenii zakonnica oraz kilku brodatych mnichów. Na pierwszy rzut oka wyglądają groźnie i niezbyt przyjaźnie. Choć brody mają starannie przystrzyżone, złowieszczego wyglądu nadają im czarne spiczaste kaptury, kamienne twarze i pozornie groźne spojrzenia – efekt nieświadomego lansowania się na kaukaskich twardzieli, którym nie wypada się uśmiechać ani okazywać uczuć. Mimo to, podobnie jak większość Ormian, księża są zwykle otwarci i tolerancyjni wobec innowierców. Z wyjątkiem, rzecz jasna, muzułmanów. W ormiańskiej świątyni raczej nikt nie zwróci uwagi odwiedzającemu, że ubrał się nie tak, jak trzeba, źle stanął, za późno zdjął czapkę. Nikogo nie dziwią kobiety bez nakrycia głowy albo odziane w obcisłe, wydekoltowane sukienki. Całe szczęście, że ksiądz odprawia mszę tyłem do wiernych… „Uprzejmie uprasza się o niepalenie na terytorium świątyni”. Taki napis widniał jeszcze kilka lat temu w kaplicy na cmentarzu ormiańskim w Moskwie, niedaleko stacji metra „1905 rok”. Pewnie nie tylko dlatego, że wielu Ormian (choć już nie Ormianek) pali jak parowozy. Niektórzy mogliby po prostu się nie zorientować, że pod kościołem nie wypada palić. Skąd niby mieliby to wiedzieć? Większość mieszkańców Armenii nigdy nie uczestniczyła we mszy, nie mówiąc już o innych praktykach religijnych. Z reguły umieją się przeżegnać, a co niektórzy nawet wyrecytować Ojcze nasz, ale mało kto wie, choćby z grubsza, o co tak naprawdę chodzi w chrześcijaństwie.

Niejeden turysta nie kryje zdziwienia, gdy zetknie się z religią w kraju, który szczyci się, że przyjął chrześcijaństwo jako pierwsze państwo świata. Niejeden przeżywa rozczarowanie, gdy odwiedzi „ormiański Watykan”, jak w przewodnikach, mocno na wyrost, określany jest Eczmiadzyn – miasteczko pod Erywaniem, gdzie znajduje się siedziba Katolikosa Wszystkich Ormian – zwierzchnika Ormiańskiego Kościoła Apostolskiego. Kościoły w Armenii świecą pustkami, w mszach, których i tak jest niewiele, uczestniczy garstka wiernych, a większość kościołów nie funkcjonuje jako oficjalne świątynie. Wiele z nich leży w ruinie. Nigdy nie odbudowano ich po zniszczeniach w wyniku kolejnych najazdów i wojen. Nie było po prostu takiej potrzeby. W całym kraju są tylko cztery funkcjonujące klasztory (wyłącznie męskie), przy czym tylko jeden z prawdziwego zdarzenia – w Eczmiadzynie. Pozostałe (Hariczawank na północy, Geghard w środkowej Armenii oraz Gndewank i Tatew na południu) działają dzięki wytrwałości kilku gorliwych mnichów, na których większość kleru patrzy podejrzliwie.

Fenomen Armenii to mniejsza religijność mieszkańców wsi niż miast. W niektórych regionach wiele osób nie jest nawet ochrzczonych, nie mówiąc o jakimkolwiek uczestnictwie w życiu religijnym. Nie przeszkadza im to jednak uważać się za chrześcijan, podobnie jak wielu Rosjan ma się za „prawosławnych ateistów”. Czasami chrzczą się hurtem całe rodziny, przy okazji chrzcin niemowląt, które stały się modne po upadku komunizmu, nie tyle ze względów religijnych, ile prestiżowych. W czasie drugiej wojny karabaskiej armeńskie media obiegł film, na którym w leśnej scenerii ormiańscy księża chrzczą kilkudziesięciu żołnierzy przed pójściem na front. „Nie jesteśmy ani chrześcijanami, ani muzułmanami. Jesteśmy Ormianami” – powiedziała mi kiedyś pewna staruszka ze wsi Harżis w Sjuniku.

Chrześcijaństwo stało się nieodłączną częścią ormiańskiej historii i tożsamości już w IV wieku, choć według legendy jeszcze w I wieku wśród Ormian działali apostołowie Juda Tadeusz i Bartłomiej. Armeńskim Mieszkiem I był król Trdat III z dynastii Arsacydów, który przyjął chrzest w 301 roku za sprawą świętego Grzegorza Oświeciciela. Tego samego, od którego imienia Kościół ormiański po dziś dzień jest czasem zwany gregoriańskim. Wcześniej monarcha okrutnie prześladował chrześcijan. Gdy jedna z chrześcijańskich dziewic – późniejsza święta Hrypsime – nie chciała mu ulec ani wyrzec się wiary, kazał ją zamordować, po czym postradał zmysły. Wypuszczony z więzienia przez siostrę króla Grzegorz uzdrowił władcę, wskutek czego Trdat postanowił ochrzcić siebie i swój naród.

Bardzo szybko, bo już po soborze chalcedońskim (451 rok) – trochę z powodu zawirowań politycznych, a trochę subtelnych różnic teologicznych – Kościół ormiański odłączył się od powszechnego. Ich drogi rozeszły się na zawsze, a ten pierwszy zaczął się rozwijać jako niezależna instytucja, organizacyjnie niemająca nic wspólnego ani z katolicyzmem, ani z prawosławiem. Na jej czele stanął katolikos – ormiański papież.

Przez wieki chrześcijaństwo w Armenii kwitło, Kościół był centralną instytucją w życiu ludzi, a wszędzie tam, gdzie pojawiali się Ormianie, niemal natychmiast wznoszono świątynie – czy był to Lwów, Isfahan czy Kalkuta. Co więcej, ormiańskość była definiowana poprzez chrześcijaństwo i przynależność do Ormiańskiego Kościoła Apostolskiego. Aby przekonać się o dawnej chwale, wystarczy popatrzeć na mapę z gęstą siecią zrujnowanych klasztorów rozsianych po całej Armenii oraz wschodniej Turcji. Oczami wyobraźni zobaczyć, jak musiały wyglądać w X czy XI wieku. Ujrzeć setki mnichów malujących nieistniejące już dziś freski na ścianach świątyń, rzeźbiących w kamieniu misterne chaczkary i przepisujących opasłe tomiszcza antycznych i chrześcijańskich klasyków. Zejść z wydeptanych przez biura podróży ścieżek i odwiedzić Tegheniac u podnóża góry Ara, Hawuc Tar na szczycie górującym nad wsią Garni czy Worotnawank nieopodal Sisjanu. A usiadłszy na otaczających na wpół zrujnowane kościoły bezimiennych grobach, zamknąć oczy i przenieść się w czasy najazdów arabskich, mongolskich, seldżuckich i zobaczyć opuszczone wsie, splądrowane świątynie, karawany przesiedleńców pędzonych we wszystkich kierunkach. Upadek cywilizacji i kultury, która wbrew logice historii i na przekór wszystkiemu przetrwała, choć w formie stanowiącej zaledwie cień dawnej chwały.

Nie jest łatwo znaleźć odpowiedź na pytanie o złą kondycję chrześcijaństwa w dzisiejszej Armenii. Sam długo jej poszukiwałem i nikt nie był w stanie udzielić mi wyczerpującej odpowiedzi. Większość Ormian nawet nie dostrzegała problemu. Dawne najazdy, wojny i zniszczenia nie są z całą pewnością jej główną przyczyną. Nie są nią również, jak najczęściej twierdzą sami Ormianie, sowieckie represje. Jeśli to one miałyby doprowadzić do upadku religii w Armenii, dlaczego taki sam proces nie nastąpił w sąsiedniej Gruzji, gdzie religia kwitnie?

Niegdyś Kościół był najważniejszą instytucją ormiańską na świecie, ostoją ormiańskości, jej zewnętrznym wyznacznikiem. Kiedy jednak Ormianie po setkach lat niebytu zyskali swoje państwo, Kościół przestał być tak ważny. Utracił swoją szczególną funkcję. Nie był już tak potrzebny, kiedy słowo „Ormianin” przestało oznaczać członka wspólnoty religijnej, a zaczęło – przedstawiciela narodu. Procesowi dechrystianizacji Ormian i ich mentalnej emancypacji od struktur kościelnych paradoksalnie sprzyjali niektórzy duchowni, szczególnie w pierwszych latach rozwoju ruchu narodowego. Choć wielu go wspierało, byli tacy, którzy podejrzliwie patrzyli na świeckich działaczy podburzających w drugiej połowie XIX wieku w ich mniemaniu ciemnych chłopów przeciwko władzom. Wiejscy proboszczowie, wyróżniający się spośród innych mieszkańców wsi najczęściej jedynie umiejętnością czytania i pisania, słusznie podejrzewali działaczy narodowych o związki z europejskimi i rosyjskimi ruchami rewolucyjnymi. Byli nawet tacy, którzy tłumaczyli mało rozgarniętym chłopom i rzemieślnikom, że rządy muzułmańskie, pod którymi od setek lat żyli Ormianie, są karą za grzechy przeszłości, a bunt przeciwko nim – buntem przeciwko Bogu. Swoje robił pewnie również niski poziom intelektualny ormiańskiego duchowieństwa wynikający z braku reform w skostniałym Kościele i niedostatecznej liczby seminariów. O ile w Tbilisi czy Stambule kwitło ormiańskie życie kulturalne i polityczne, o tyle na obszarach wiejskich sytuacja wyglądała nieciekawie. Brak szacunku czy wręcz ukryta nienawiść do duchowieństwa pobrzmiewają do dziś w opowieściach o rzekomo istniejącym niegdyś obyczaju, zgodnie z którym prawo pierwszej nocy przysługiwało miejscowemu… proboszczowi (wiadomo tyle, że zwyczaj ten rzeczywiście był czasami praktykowany wobec ormiańskich poddanych, tyle że przez kurdyjskich wodzów plemiennych w Anatolii).

Rozwijający się w drugiej połowie XIX wieku ormiański ruch narodowy, który za dalekosiężny cel stawiał sobie utworzenie niepodległej Armenii, kontestował więc zarówno istniejącą rzeczywistość polityczną, jak i dotychczasową, opartą na religii, tożsamość ormiańską. Większa część powstających wówczas ugrupowań miała charakter socjalistyczny i antyklerykalny. W naturalny sposób generowało to konflikty z Kościołem. Nie bez znaczenia musiał być również fakt, że wielu ormiańskich działaczy narodowych z przełomu XIX i XX wieku albo wywodziło się z rodzin księżowskich (jak pisarz Howhannes Tumanian, którego ojciec był księdzem), albo miało w swoim życiu epizod seminaryjny (jak twórca nowoczesnego języka ormiańskiego Chaczatur Abowian). Bunt przeciwko Kościołowi był więc do pewnego stopnia buntem pokoleniowym. Ormianie odcinali kościelną pępowinę, która podtrzymywała ich przy życiu przez pokolenia, ale i nie pozwalała przekształcić się z grupy religijnej w nowoczesny naród.

Kościołowi tracącemu przywódczą rolę wśród Ormian, osłabionemu ponadto skutkami ludobójstwa i prześladowaniami w Związku Radzieckim, nie pozostało nic innego jak pogodzić się z miejscem w szeregu. Zaakceptować sytuację, w której z wyznacznika ormiańskiej tożsamości religia przekształciła się w jej element. Nie mając specjalnego wyboru, duchowni stali się więc wyznawcami nacjonalizmu, różniącymi się od innych tylko tym, że nosili sutanny. I są nimi do dziś, co czasami przybiera kuriozalne formy, czego przykładem mogą być kapelani maszerujący równym krokiem podczas parad wojskowych z okazji dnia niepodległości. Dużą popularnością w Armenii cieszy się na przykład ksiądz Gagik Howhannisjan z klasztoru Geghard, który służył jako ochotnik-duszpasterz podczas drugiej wojny karabaskiej. Na Facebooku lubi się lansować odziany w moro i z karabinem przewieszonym przez ramię, a wrzucane przez niego posty mają niewiele wspólnego z wiarą. Można się zastanawiać, czy taka postawa nie wypacza idei chrześcijańskiego uniwersalizmu, a przez to samego chrześcijaństwa. Czy uprawnione jest traktowanie narodu jako odrębnego podmiotu w relacjach z Bogiem? Polaka katolika nie powinien jednak jakoś szczególnie dziwić Ormianin chrześcijanin. Nawet jeśli pod wpływem kazań własnego proboszcza dokonał aktu apostazji.

Próbując zrozumieć masowe odejście od wiary przez Ormian, nie sposób nie zadać też pytania o ludobójstwo 1915 roku. Czy tak ogromna trauma, która stała się udziałem dużej części narodu, nie mogła podważyć i tak już zachwianej wiary w Boga? Czy można wierzyć w to, że Bóg jest dobry, skoro za jego milczącą zgodą cierpią i umierają niewinni? Czy tłumaczenie wszelkiego zła na świecie upadkiem ludzkości w wyniku symbolicznego grzechu pierworodnego jest wystarczające? Może w wypadku społeczności działają te same mechanizmy co w przypadku jednostek, które doświadczyły nieszczęścia? Jedni popadają w dewocję lub zmieniają wyznanie, drudzy tracą wiarę. Trochę podobnie stało się z Żydami po Holokauście. Wielu też odeszło od Boga, Izrael stał się państwem świeckim, a Żydzi – nowoczesnym narodem, którego tożsamość bazuje na wspólnocie etnicznej, nie religijnej. Radykalni chasydzi do dziś przecież nie uznają państwa żydowskiego, twierdząc, że powstało wbrew woli Boga.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] W tekście wszystkie nazwy własne podane są w transkrypcji na język polski, dlatego należy je czytać zgodnie z regułami języka polskiego. Niejednokrotnie zastosowana przez Autora transkrypcja różni się od pisowni dostępnej i powielanej w różnych źródłach [przyp. red.].

[2] Jesteśmy umówieni (ros.).

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2022

Wydanie I